wtorek, 27 grudnia 2011

Naj Naj Naj... ebawszy trochę literek



Tak. To już ten moment na który czekają miliony ludzi na całym świecie. Koniec roku, czas rozliczania się ze swoich życiowych niepowodzeń, zawodów miłosnych, niespełnionych obietnic jakie sami przed sobą złożyliśmy przed lustrem i na kolanach, w dodatku ze łzami w oczach. Postanowienia, które jeszcze nie tak dawno bardzo chętnie i na potęgę recytowaliśmy na początku znikającego właśnie roku, licząc, że to właśnie teraz będzie ten utęskniony przełomowy rok w naszym życiu. Przecież każdy wie, że początek stycznia jest najlepszym okresem, by rzucić palenie, zacząć biegać, mniej jeść, zmienić pracę, wyjechać za granicę, więcej mówić 'kocham cię' swojej zonie, przy jednoczesnym 'więcej i mocniej' ze swoją kochanką, i tak dalej itp... Ależ my wszyscy jesteśmy naiwni. Jak te małe dzieci, które z utęsknieniem wyczekują pierwszej gwiazdki na niebie w wigilię i stada reniferów na tle blasku księżyca. Niby piękne, romantyczne i poruszające... no ale jednak ściema. 

Co innego rozliczanie się z mijającym rokiem. Tu akurat nie ma czego kolorować. Czarno na białym widzimy, że wcale nie rzuciliśmy palenia, nie zaczęliśmy biegać, nie jemy też mniej ani zdrowiej, nie byliśmy na wczasach za granicą, nie mówiliśmy częściej 'kocham cię' swojej żonie, nadal też nie dorobiliśmy się kochanki. Cóż... Rok jak każdy inny.
Łotewer.

Na bok sentymenty, zawody i osobiste porażki. Przejdźmy do filmów.
Zamiast rozczulać się nad własnym samorealizującym się lenistwem, warto rzucić okiem za siebie, by przypomnieć sobie tytuły filmów które nas wzruszały, dały odrobinę uśmiechu i radości, czegoś może też i nauczyły. Nie wiem jak dla was, ale dla mnie, prawie każdy z obejrzanych filmów niesie ze sobą jakąś emocjonalną dawkę pięknych wspomnień. No, może nie zawsze są takie piękne, czasem jest wręcz zupełnie na odwrót, no ale jednak zawsze kumulują w sobie jakiś emocjonalny ładunek, który przy głębszym zastanowieniu, potrafi w tak rozbrajający sposób i zwyczajnie jebnąć. I tak, potrafię z pamięci wymienić zaraz po tytule prawie każdego filmu, skojarzenie z nim związane. Cokolwiek. Byle gówno. Np. czy było wtedy ciemno, czy jasno, czy padało, czy nie, było ciepło, a może jednak zimno za oknem. Czy film ten oglądałem sam, czy w asyście np. jakiejś pięknej dziewczyny, ile osób towarzyszyło mi na sali kinowej i czy ta wredna menda z afro na głowie co to siedziała przede mnę, znalazła już swoje szczęście w życiu? No dobra, tu trochę popłynąłem. Ale pamiętam też czasem, co akuratnie jadłem przed filmem, co sobie pomyślałem w pierwszej chwili na napisach końcowych, jak była ubrana...

Dlatego czasem w ogólnej ocenie filmu pomaga mi nierozerwalne z nim skojarzenie, jakaś myśl, ulotny błysk, czynności jakie mi towarzyszyły w trakcie projekcji. Z logicznego punktu widzenia, wszystko to nie powinno mieć absolutnie żadnego znaczenia dla przeciętnego białego człowieka. No ale jednak, w mojej bajce ma.
Łotewer2

Tyle tytułem wstępu. Dodam jeszcze tylko od siebie zasady gry. Oznajmiłem to już wyraźnie w zeszłorocznym zestawieniu, no ale to było dawno, nie każdy zaglądał, nie każdy pamięta.

Otóż, poniższe dwadzieścia najlepszych filmów roku w moim sugestywnym mniemaniu, formalnie tyczy się roku kalendarzowego 2010. Co z resztą wynika już od samego początku, choćby z załączonej grafiki. No ale dlaczego akurat tak? Ano dlatego, że jest to data umowna którą przyjąłem, ponieważ dla mnie liczy się premiera światowa, a nie polska-kinowa. Uważam, że tak jest po prostu sprawiedliwiej. U nas filmy zagraniczne wchodzą do kin często po roku, niekiedy dwóch po premierach światowych (często nigdy), kiedy już cały świat zdąży ów film przetrawić i wypluć, nagrodzić i zbesztać. Jak więc można wyróżnić film z roku 2010 mianem filmu roku 2011, co w polskich zestawieniach jest notoryczne? Be-ze-dura, powiedziałby klasyk.

Przełom roku 2011 i 2012 jest idealnym momentem by podsumować wszystko to, co zostało wyprodukowane w roku 2010. Dla mnie jest to zupełnie logiczne. Prawie wszystko zostało już przeze mnie obejrzane. Tzn tylko minimalna większość, bo też wiele filmów z tych most view, niestety nie da się u nas zdobyć za żadne grzechy. Można je obejrzeć tylko na nielicznych festiwalach lub z pomocą kapryśnego internetu. Do kraju dociera tylko garstka światowych produkcji, trzeba więc kombinować, naginać reguły gry. Ale to w sumie fajna robota. Lubię ją.
Łotewer3

Do rzeczy. Do 20 filmów roku dodaję w tym roku po raz pierwszy oddzielne zestawienie najlepszych pięciu produkcji tylko i wyłącznie polskich. Nie wiem czemu, tak to sobie po prostu obmyśliłem. Chciałem jeszcze pokombinować z rozczarowaniami roku, cytatami i czymś tam jeszcze, ale chyba musiał mnie Chrystus na moment opuścić, by sądzić, że będzie mi się chciało to robić.
Reasumując. Na 20 filmów w rankingu, 11 produkcji miało swoje polskie premiery w roku 2011. 6 z nich nie doczekało się jeszcze swojej szansy na zaistnienie na wielkim ekranie. 2 tytuły zagościły na naszych ekranach jeszcze w roku 2010, a 1 wyznaczoną ma swoją premierą na styczeń 2012.


Miejsce 20
Jack uczy się pływać - reż. Philip Seymour Hoffman, USA

Polska premiera: Brak
Polski dystrybutor: Brak
Ocena: 4/6
Nagrody: Brak


Dlaczego: Ponieważ w bardzo lekki, niezobowiązujący i zabawny sposób, Seymour opowiedział o sprawach ważnych. Zakpił z relacji ludzkich i związków idealnych, których po prostu nie ma. Niby oczywiste, ale jak się okazuje, chyba nie dla każdego.




Miejsce 19
Wyjście przez sklep z pamiątkami - reż. Banksy, USA, GBR

Polska premiera: 12.11.2010
Polski dystrybutor: Gutek Film
Ocena: 4/6
Nagrody: Film Independent 2011


Dlaczego: Znany, lubiany i podziwiany Banksy wyszedł z cienia ulicy do ludzi tkwiących wygodnie w fotelach. Mimo, że niebezpiecznie zbliżył się w rejony pop-komercji, to jednak nie odsłonił wszystkich kart i pozostał sobą. Street-Art w wersji dokumentalnej i z ludzką twarzą, ale mimo wszystko cały czas na nielegalu.



Miejsce 18
Jak spędziłem koniec lata - reż.Aleksei Popogrebsky, RUS 


Polska premiera: 7.01.2011
Polski dystrybutor: Art House
Ocena: 4/6
Nagrody: Berlinale 2010

Dlaczego: Interesujący polarny minimalizm w przekazie, formie i słowie. Surowe emocje i walka ze swoimi słabościami oraz samotnością na odpychającym odludziu. Dziwne odczucie pokracznej zazdrości podczas oglądania. Łechtanie własnego ego - też zawsze chciałem pojechać gdzieś daleko i zaszyć się w nieludzkiej niecywilizacji. Nie wiem po co. Tak dla jaj.



Miejsce 17
Winter's Bone - reż. Debra Granik, USA

Polska premiera: 25.02.2011
Polski dystrybutor: Vivarto
Ocena: 4/6
Nagrody: Berlinale, Sundance, Gotham, Independent, AFF

Dlaczego: Ameryka B, a może nawet i C skąpana w brudzie, nędzy i patologii. Mimo to gdzieś głęboko w środku tkwi prawdziwe piękno, miłość i szacunek do bliźniego, które walczą o godność. Poruszające kino za małe pieniądze, zupełnie nieamerykański z najbardziej amerykańskich filmów roku.



Miejsce 16
Zaparkowany - reż. Darragh Byrne, IRL, FIN

Polska premiera: Brak
Polski dystrybutor: Brak
Ocena: 4/6
Nagrody:
Brak

Dlaczego: Film widmo, nie wielu go widziało i zapewne także nie wielu zobaczy. Lekko i zabawnie, a zarazem ciężko i poważnie o relacjach dwojga ludzi wywodzących się z różnych środowisk. Dzieli ich wszystko, wiek, pochodzenie. Łączy ciężki los i wspaniała przyjaźń wykluta na ich wspólnym nieszczęściu, która łamie liczne schematy.



Miejsce 15
Iluzjonista - reż. Sylvain Chomet, FRA, GBR

Polska premiera: 26.11.210
Polski dystrybutor: Hagi
Ocena: 4/6
Nagrody: Cezary 2011, EAF 2010

Dlaczego: Najlepsza animacja roku z wyższością spoglądająca na Pixary i wielomilionową technikę 3D. Prosta komiksowa kreska bez zbędnych słów i dialogów o historii z życia wziętej, a nie o futurystycznych potworach ratujących świat. Szczypta magii kina i hołd złożony zanikającemu już światowi iluzji. Nostalgicznie o rzeczach ulotnych, z szacunkiem do widza.



Miejsce 14
The Fighter - reż. David O.Russell, USA

Polska premiera: 4.03.2011
Polski dystrybutor: Monolith Films
Ocena: 4/6
Nagrody: Oscary 2011, Złote Globy 2011, Glidia, Satelity

Dlaczego:  Szczery film o szczerych ludziach z boksem w tle. Pościg za marzeniami na przekór wszystkim w stylu American Dream. Wdzięczny i barwny scenariusz oparty na faktach. Trochę na sportowo, trochę dramatycznie, zawsze ciekawie. Nieustanne boksowanie nie tylko z rywalami oraz z własną rodziną i resztą niesprawiedliwego świata, ale także z samym sobą. Uczciwe kino.



Miejsce 13
Potwory/(Strefa X) - reż. Gareth Edwards, GBR

Polska premiera: 8.07.2011
Polski dystrybutor: Best Film
Ocena: 4/6
Nagrody: BIFA 2010, Saturny 2011

Dlaczego: Powszechnie uznawany za jeden z najgorszych i najnudniejszych filmów roku, ale mnie osobiście oczarował. Klasyczne kino drogi w klimacie sci-fi, które powstało na zaliczenie pracy dyplomowej w szkole filmowej. Minimalizm i oszczędność w formie i przekazie, ale za to z klimatem. Mi to wystarczyło. Lubię dłużyzny i długie kadry w sumie o niczym. Przy okazji, jedno z najgorszych tłumaczeń tytułu roku.



Miejsce 12
Polska premiera: 8.07.2011
Polski dystrybutor: Vivarto
Ocena: 4/6
Nagrody: Oscary 2011, Złote Globy 2011, EAF 2011, Robert 2011, RFF 2011

Dlaczego: Dlaczego: Typowe dla kobiecej spostrzegawczości wytykanie wszystkim innym niestabilności emocjonalnej. Wyśmianie demonstracji siły i zaprezentowanie własnej definicji lepszego świata jako patent na gnieżdżące się w nas poczucie niesprawiedliwości. Trochę naiwnie i na swój sposób banalnie, ale za to po skandynawsku i ciekawie. 


Miejsce 11

Polska premiera: Brak
Polski dystrybutor: Brak
Ocena: 5/6 ale dziś dałbym 4
Nagrody: Brak

Dlaczego: Film zjechany doszczętnie przez praktycznie wszystkich i uznany za śmierdzące gówno, ale dla mnie genialny. Abstrakcja goni niedorzeczność. Tandeta i kicz zjada swój własny ogon. Ale ja to kupuję. Kapitalny pastisz i hołd złożony amerykańskiej klasyce grindhouse i tanim horrorom klasy B. Film który nie chce być ambitny i aspiruje do tandety, którą chce być od samego początku. I robi to z klasą!


Miejsce 10

Polska premiera: 28.01.2011
Polski dystrybutor: Gutek Film
Ocena: 4/6
Nagrody: Cannes 2010, Cezary 2011

Dlaczego: Pouczająco i przystępnie o dogmacie wiary. Próba odszukania sensu kościoła w dzisiejszej postępowej rzeczywistości. Film rozlicza ludzką moralność, która walczy sama ze sobą w imię różnych Bogów, różnych filozofii i cywilizacji. Wycinek chrześcijańskich wartości, czystych i nieskażonych realiami teraźniejszości. Tęsknota za rdzenną wiarą i rolą kościoła, które tak bardzo są dzisiaj już inne.



Polska premiera: Brak
Polski dystrybutor: Brak
Ocena: 4/6
Nagrody: Brak

Dlaczego: Film o braku akceptacji środowiska. O problemach społecznych dzisiejszej, ale nie tylko, Francji. O upadku wartości w całej zachodniej cywilizacji. O zagubieniu jednostki w iluzorycznym świecie złudnej wolności. Manifest pokolenia znudzonego obowiązkową lekcją tolerancji. W końcu też film o rudych. Abstrakcyjny, zupełnie nierzeczywisty i naszpikowany symbolami wyższy poziom percepcji. Kąsa wybornie.


Miejsce 8

Polska premiera: Brak
Polski dystrybutor: Brak
Ocena: 4/6
Nagrody: Brak
 
Dlaczego: Film pewnie przeminie z wiatrem zupełnie niezauważony, a zasługuje na swoje pięć minut. Zestawienie męskiej i szorstkiej przyjaźni ze śmiercią, która   wyłuskuje z facetów obce im dotąd instynkty. Próba oddania i poświęcenia się dla prawdziwego przyjaciela. Odpowiedź na pytanie, czy jesteśmy w stanie spełnić jego wolę wbrew samemu sobie. W sumie mało odkrywcze, innowacji w formie też niewiele, ale za to całkiem mądrze.


Miejsce 7

Polska premiera: 8.09.2011
Polski dystrybutor: Gutek Film
Ocena: 4/6
Nagrody: Wenecja 2010, Nowe Horyzonty 2011
 
Dlaczego: W zeszłym roku Kieł, w tym Attenberg. Grecka kinematografia w odróżnieniu do jej gospodarki, święci zasłużone triumfy. Wystarczyło tylko wejść w świat abstrakcji i eksperymentu. Interesujące zarażenie ludzi zwierzęcymi, nieskomplikowanymi i prymitywnymi instynktami, by stwierdzić, że w zasadzie, to niczym się od nich nie różnimy.



Miejsce 6
Polska premiera: 27.01.2012
Polski dystrybutor: Gutek Film
Ocena: 5/6
Nagrody: BIFA 2011

Dlaczego: Ciekawe zanurzenie się w głębinach ludzkich uczuć widzianych z perspektywy łodzi podwodnej młodego chłopaka. Ale mimo to wyszło bardzo dorosłe i wymagające kino. Świetnie zagrane i zmontowane, oparte na znanych nam wszystkim z własnych kart historii życiorysów, stąd łatwo się utożsamiać i błądzić w własnych światach w celach porównawczych.



Miejsce 5

Polska premiera: 21.01.2011
Polski dystrybutor: Imperial Cinepix
Ocena: 5/6
Nagrody: Oscary, Złote Globy, BAFTA, Wenecja, Film Independent, Saturny

Dlaczego: Przede wszystkim ze względu na słabość do reżysera. Po drugie dlatego, że podoba mi się branie przez niego na tapetę ludzkich fascynacji, obsesji i słabości, by na ich bazie zbudować interesującą historię. Perfekcyjny film w sensie technicznym trzymający klimat od samego początku, ale jednak czegoś mu do podium zabrakło. Jak się w końcu dowiem co to takiego, to może napiszę.


Miejsce 4

Polska premiera: 4.03.2011
Polski dystrybutor: Imperial Cinepix
Ocena: 5/6
Nagrody: BIFA 2010, Saturny 2011

Dlaczego: Właściwie mógłby być drugi. Pierwsza czwórka ugrzęzła gdzieś na znaku równości. Zjawiskowa produkcja oparta na niebanalnej książce. Fikcja literacka i fantastyka w wersji eko i natural. Mocne filozoficzne rozważania nad ludzką cywilizacją i pędem do niechybnej samozagłady. Film dla posiadaczy zdrowego kręgosłupa moralnego, a tych,  którzy go nie mają, razi po oczach niezrozumieniem. Dzieło dla wytrawnego i wrażliwego kinomana.


Miejsce 3

Polska premiera: 15.04.2011
Polski dystrybutor: Kino Świat
Ocena: 5/6
Nagrody: WFF 2010

Dlaczego: Najbardziej abstrakcyjna historia roku. Gang muzyków terroryzujący znieczulony świat poczuciem rytmu. Prawdziwa gratka dla fanów muzyki wystukiwanej nogą pod biurkiem w pracy. Skandynawski humor i błyskotliwość. Permanentna błogość i zjawiskowa satysfakcja.





Miejsce 2

Polska premiera: 28.01.2011
Polski dystrybutor: Hagi
Nagrody: Wenecja 2010, Toronto 2010, WFF 2010
Ocena: 5/6

Dlaczego: Do tej pory siedzi mi w głowie otwierający film numer Radiohead - You and Whose Army. Historia pewnej rodzinnej tragedii ukazanej na tle zgliszcz wojennych i kulturowych animozji. Niezupełnie antywojenne kino, raczej walczące o godność i człowieczeństwo. Ciężkostrawne, trudne oraz wymagające, ale odpłaca z nawiązką.



Miejsce 1

Polska premiera: Brak
Polski dystrybutor: Vision Film
Ocena: 6/6
Nagrody: Goya 2011

Dlaczego: Inarritu pokonał samego siebie. Spłodził dzieło najlepsze w swojej karierze i aż mi go teraz żal, że musiałby stanąć na rzęsach, aby pobić swe dzieło. Kino perfekcyjne, które dotarło do mnie najgłębiej w tym roku. Wstyd, że jeszcze nie ma go w Polsce. Mistyczny obraz ocierający się o geniusz w formie i przesłaniu. Współczesna wizja dantejskiego świata, ludzkiego cierpienia oraz biblijnego odkupienia. Jedyna szóstka w tym roku. Respekt.




I jeszcze bonus.
Obiecane najlepsze 5 filmów spłodzonych nad Wisłą.
2010 był raczej średni dla polskiej kinematografii. Ledwie 7, 8 filmów godnych wzmianki, ale bez ogólnych podniet. Dlatego też obejdzie się bez fanfar i werbli.



I to by było na tyle tego pieprzenia.
Do zobaczenia w przyszłym roku. Niech internet zawsze będzie z wami, Bóg nad wami zapłacze i ześle wam za karę anioła.

piątek, 23 grudnia 2011

Mój przyjaciel śmierć

Trzecia gwiazda
reż. Hattie Dalton, GBR, 2010
93 min.
Polska premiera:?



Święta za pasem, Bóg się rodzi, a ja dla odmiany o śmierci. Choć nie tylko. Jest to okres szczególny w naszej chrześcijańskiej tradycji. Radosny moment który celebrujemy z naszymi bliskimi, ale też czas, w którym często wspominamy tych, których przy wigilijnym stole już z nami nie ma. Rodzina, przyjaciele, wszyscy ci, których pogański los nam odebrał. Ich brak w okresie świąt jest szczególnie dokuczliwy. Ale nie chcę też, żeby było w tym tekście zupełnie smutno i nazbyt sentymentalnie. To nie będzie mecz tylko do jednej bramki. Film o którym chcę opowiedzieć, to także film o pięknej męskiej przyjaźni, czasem szorstkiej, ale uczciwej. Nieskomplikowana opowieść o poświęceniu się dla bliskiego, także o trudnej umiejętności rozstawania się z nim, o sztuce pożegnań. Opowieść o pięknie umierania. Tak, śmierć może być piękna, choć boli zawsze. Najbardziej tych, których zostawia przy życiu z pustką w sercach.

Trzecia gwiazda to ciekawa brytyjska produkcja z udziałem czterech wschodzących gwiazd angielskiego aktorstwa. Chciałem już się z nią zmierzyć na zeszłorocznym WFF, ale jakoś nie spasowały mi wtedy terminy emisji. Film jest z roku 2010 i nie dość, że nadal nie trafił na nasze ekrany, to nawet nie widać by ktokolwiek specjalnie się starał, żeby to zaniedbanie w bliskiej przyszłości naprawić. Cóż, bez polskiego dystrybutora może być ciężko. Należy więc przyjąć, że Trzecia gwiazda nigdy na naszych ekranach już nie zagości. Nie pierwszy i nie ostatni raz skazani jesteśmy na internet.

Ale do rzeczy. Blond włosa reżyserka Hattie Dalton, zabiera nas w szczelnie zamknięty świat czterech mężczyzn. Miles, Davy i Bill towarzyszą swojemu przyjacielowi Jamesowi, podczas sentymentalnej podróży w jego ulubione miejsca. Nie jest to zwykła pijacka wakacyjna wyprawa kumpli, ani też szalony wypad kawalerski, lecz ostatnia wspólna i w pełni świadoma dla wszystkich podróż w celu pożegnania umierającego na raka Jamesa.

Rak. Niewygodny współtowarzysz ich wspólnej wędrówki po malowniczym walijskim hrabstwie Pembrokeshire. Słowo wytrych, które o 180 stopni zmienia nasze podejście do człowieka zakażonego tym złośliwym skorupiakiem. Bilet w jedną stronę brutalnie wręczony przez posłańca w białym uniformie, zawsze w chwili, gdy ma się przecież jeszcze tyle do zrobienia ze swoim życiem. Jak żyć? Zapyta klasyk. Jak żyć ze świadomością czyhającej tuż za rogiem śmierci? No i też, jak mają żyć i funkcjonować tuż obok umierającego przyjaciela jego najbliżsi?

Nie ma na to jednej odpowiedzi, żadnej skonkretyzowanej definicji. Jakkolwiek by nie postąpić, będzie to albo nietaktowne, albo nienaturalne i sztuczne, zbyt smutne, zbyt wesołe, zbyt dosłowne. Zawsze niedosyt i czyhający po drodze emocjonalny wielbłąd. Każdy człowiek oczekujący na zielone światło znajdujące się na skrzyżowaniu życia i śmierci zachowuje się zapewne inaczej. James umiera z klasą i dumą, ale także i one mają swoje granice. Śmierć od początku filmu siedzi w nim bardzo głęboko. Zakorzeniła się w jego świadomości na długo przed pierwszymi napisami i filmowymi kadrami. Nawiedza go w snach i praktycznie przy byle okazji, nie pozwala ani przez moment o sobie zapomnieć.

Jednak jego kumple próbują. Wspólne pląsanie po wyludnionych skalistych klifach, towarzyszący im śmiech, dowcip i niczym nieskrępowany luz pozwalają na chwilę zapomnieć o tym co nieuniknione. Ich wędrówka poprowadzona jest dość schematycznie i w bardzo przewidywalny sposób, ale jakoś to specjalnie nie razi. Naszej czwórce asystują piękne zdjęcia przyrody, trochę klimatycznej muzyki w wykonaniu naszej Pati Yang (pamięta ją ktoś jeszcze?). Chłopaki jarają trawę, piją, wygłupiają się, kłócą, a dwudziestoczterogodzinna bliskość ośmiela ich do szczerych i osobistych wynaturzeń. Często trudnych, rozdzierających stare, ciągle niezagojone jeszcze rany, ale szczerych do bólu. Niestety nie wszystkie dialogi są przeze mnie trawione, rażą trochę swoja powierzchownością, ale tu też jakoś specjalnie dramatu wielkiego nie stwierdzam.

Tak więc chłopaki sobie idą i idą, po drodze spalą sobie namiot, zgubią ważne przedmioty, nawet raz czy dwa się między sobą pobiją. Spotkają też na swojej drodze kilka zwariowanych drugoplanowych postaci, które, tu trzeba napisać, są bardzo trafionym i barwnym wypełnieniem tej smutnej z pozoru opowieści. I w końcu, gdy nasza czwórka dociera do miejsca docelowego - dzikiej plaży Barafundle Bay, do gry dochodzą najważniejsze i najbardziej wymagające emocje, z którymi będzie musiał się zmierzyć także i widz.

Śmierć spojrzy w twarz nie tylko Jamesowi, ale każdemu z nas. Zmusi do postawienia się w podobnej sytuacji, być może też, do wygrzebania z naszych zakamarków pamięci własnych, prywatnych, przykrych doświadczeń związanych z pożegnaniem własnych bliskich. Zrobi się bardzo ckliwie, przygnębiająco, ktoś być może uroni łezkę, ale mi uświadomi, że nie tylko o śmierć samą w sobie tu się rozchodzi. Mam wrażenie, że w filmie stanowi ona pewnego rodzaju symbol-klucz, pod którym kryje się wiele prawd z naszego dnia codziennego, a także naszych relacji z bliskimi, rodziną, czy przyjaciółmi. Są one każdego dnia poddawane wielkim próbom i bezustannym testom. Nauka umierania i obcowania ze śmiercią swoich bliskich, to w pewnym sensie także nauka akceptacji nagłych zmian uczuciowych i statusu w swoim życiu. Rozbicie małżeństwa, rodziny, wieloletnich związków, kiedy jedna osoba odchodzi, druga zmaga się z cierpieniem, pustką, żalem i wściekłością. Utrata bliskiej nam osoby pociąga za sobą lawinę ludzkich nieszczęść. Niewinny rykoszet zamienia się w śmiercionośny efekt domino. Czasem ciężko jest się wygrzebać z psychicznego doła. Przecież jej lub jego, fizycznie już przy nas nie ma, ale w naszej głowie ciągle są obecni i cały czas nam czule szepczą do ucha.

Dlatego też trzeba nauczyć się akceptacji dla przykrych doświadczeń. Czasem musimy poświęcić się dla wyższej wartości, oddać hołd wieloletniej przyjaźni. Trudno, skończyło się. Musimy żyć dalej. By to przetrwać, chyba najlepiej pomoże nam nagły i niespodziewany wstrząs psychiczny. Bolesny okrutnie, zgoda, ale chyba jedyny rozsądny bodziec, który jest w stanie otworzyć nam oczy już na trochę inną teraźniejszość. Trzecia gwiazda stanowi co prawda tylko namiastkę powyższych aspektów. Nie zagłębia się szczególnie w meandry ekstremalnych ludzkich relacji, ale mimo wszystko porusza całkiem sporo istotnych jej elementów. Winduje przyjaźń jako dobro nadrzędne. Nie tylko daje ale i wymaga od nas lojalności oraz posłuszeństwa. Rak Jamesa, mimo, że trochę schematyczny i mało zaskakujący, testuje autentyczność przyjaźni jego najbliższych kompanów. Egzamin z życia zdają tylko najlepsi przyjaciele, najbardziej odporni na sentymentalizm i przywiązania na całe życie. Spełnienie niemożliwej do wykonania woli przyjaciela, którego przecież wcale nie chcemy pozbywać się z naszego życia, jest sztuką trudną i wymagającą, wiem to po sobie, ale tylko prawdziwy przyjaciel pozwoli odejść drugiemu na zawsze.

Pożyteczna lektura. Trochę naiwna i lekko przejaskrawiona, ale bardzo wartościowa. Świetne zdjęcia, gra młodych aktorów, walijskie skaliste wzgórza i ten przepiękny początek filmu - kadry makro z koszenia trawy. Jakże zwyczajne i oczywiste w swojej prostocie, a jednocześnie jakże pasujące do ogólnej koncepcji filmu. Świeżo skoszone źdźbło jako symbol śmierci i jednocześnie narodzin nowego, i to tylko za jednym obrotem bezlitosnego ostrza. Świetne kino. Wcale nie takie trudne i ciężkostrawne jak może na pierwszy rzut oka wynikać z moich literackich pląsów. Po prostu okres świąteczny i nadchodzący nowy rok od dłuższego już czasu nastrajają mnie w jakiś dziwnie zgorzkniały sposób.

Mimo to, życzę wam wesołych, radosnych i filmowych świąt. Oglądajcie tylko dobre filmy, bo na złe szkoda naszego czasu. Otoczcie się ludźmi dobrymi, bo ze złymi poradzimy sobie po naszej śmierci. Żyjcie tak, jakby miał to być ostatni rok naszego życia. Kto wie, może jednak Majowie będą mieli racje? ;) Wczoraj przeczytałem gdzieś spisane przez jakąś pracownicę niemieckiego hospicjum pięć najczęstszych rzeczy, których umierający na raka ludzie żałowali w chwili swojej śmierci. Numer jeden na liście: „Żałuję, że nie miałem śmiałości prowadzenia takiego życia, jakie uważałem za słuszne, a prowadziłem takie, jakiego oczekiwali ode mnie inni.” Tak więc tej śmiałości wszystkim nam życzę. Do usłyszenia w przyszłym roku. Zacznę go prywatnym rankingiem najlepszych filmów, który już od pewnego czasu układam sobie w głowie. Czuwaj.

4/6

IMDb: 6,2
Filmweb: 7,9




środa, 7 grudnia 2011

Dzieci z głębin

Łódź podwodna
reż. Richard Ayoade, GBR, USA, 2010
97 min. Gutek Film
Polska premiera: 27.01.2012



Większość ludzi uważa, że jest wyjątkowa, że nie istnieje nikt do nich podobny. Takie podejście motywuje ich, by wyjść z łóżka, jeść i żyć, jakby wszystko było w porządku. Tymi słowami piętnastoletni Oliver Tate zaprasza nas do swojego dorastającego świata. Krainy, w której dziecko jest tylko przebraniem dorosłych, a dorosłość mentalna jest bezradna tak jak przeciętne dziecko. Wszyscy żyją pod wodą i poruszają się prywatnymi łodziami podwodnymi wewnątrz własnych ja, których nie da się namierzyć przez ultradźwięki. Przemierzają świat nie wykryci przez radar. Giną samotnie, a gdy spoczną na dnie oceanicznych głębin w formie osieroconych wraków, marzą, aby po latach ktoś ich odkrył i nakręcił o nich film.

Reżyser i autor scenariusza w jednej osobie - Richard Ayoade, stworzył wyjątkowy obraz. Przyznam szczerze, że jeden z lepszych jakie widziałem w tym roku. Odkrycie to cieszy mnie tym bardziej, ponieważ kompletnie się tego po jego Łodzi podwodnej nie spodziewałem. Od kilku dobrych tygodni odkładałem tą lekturą na później. Dziś, świeżo po projekcji, żałuję, że nie zmierzyłem się z nią wcześniej. Jeśli ktoś odczuwa podobne opory, zamierzam mu je za chwilę bezwzględnie rozwiać.

Oliver Tate to ktoś więcej niż tylko przeciętny nastolatek pragnący za wszelką cenę pozbyć się swojego prawictwa. To prawdziwy łącznik dwóch światów. Dorosłych i dorastających. Wspólny mianownik dziecięcych marzeń i naiwności z dorosłą tęsknotą za poczuciem spełnienia. W pozornie normalnym świecie Olivera wszystko jest poprzestawiane i ułożone na opak. Z uporem maniaka szuka swojego naturalnego porządku na półce opisanej jego nazwiskiem. Dorastający piętnastolatek, tak jak większość jego rówieśników, sam jeszcze nie wie kim jest. Ale jak sam później odkryje, nie wiedzą tego także dorośli. Wszyscy bez wyjątku uczymy się tego przez całe życie. Oliver uważa, że jedynym sposobem, by przebrnąć przez życie jest wyobrażenie sobie siebie w innej rzeczywistości. Lubi też zastanawiać się nad tym jak inni, zwłaszcza jego bliscy, zareagują na jego śmierć. Trochę zapachniało rozkapryszonym emo dzieciakiem, ale na szczęście naszemu bohaterowi daleko jest do nastoletniego buntownika z ciemną grzywką na oczach.

Oliver odkrywając własne ja próbował niemal wszystkiego. Palił fajki, podrzucał monety, słuchał tylko francuskich szansonistów, czasem chodził na plażę i patrzył na morze. Miał nawet fazę noszenia czapek, ale nic na stałe. Kimkolwiek jest, mogą się z nim utożsamiać praktycznie wszyscy i to niezależnie od wieku. Starsi - bo przypomni im Pamiętniki Adriana Mole’a. Młodsi – bo dzięki niemu nauczą się być trochę lepszym dorastającym.

Na czym w istocie polega wyjątkowość tego filmu? Otóż chodzi przede wszystkim o jego formę impresji. Jest perfekcyjna aż do bólu. Tego typu budowania chwili obrazu i kadrów powinno się uczyć w szkołach filmowych. Choć zapewne ci bardziej konserwatywni fani kina postukają się w tym momencie w czoło. Mnie akurat taka forma bardzo odpowiada. Jest bowiem bardzo wymagająca. Dynamiczna, utkana w niezwykle symetryczny i przemyślany sposób. Skupia się na krótkich sekwencjach bogatych w treść. Trzeba być cały czas skoncentrowanym na obrazie, żeby przypadkiem nie przegapić czegoś istotnego. To na dzień dobry wybija wszystkie argumenty z rąk nudy.

W dodatku sama forma przekazu jest permanentnie odrealniona. W zasadzie to nie wiadomo dokładnie w jakich latach toczy się akcja filmu. Ubrania, muzyka, samochody, wszystko jest jakby z innej epoki. Łódź podwodna dosłownie buja w obłokach, tak jak umysł młodego człowieka odkrywającego tajniki dorosłego życia. Przypomina mi to wszystko trochę magiczny surrealizm Zakochanego bez pamięci. Już samo porównanie ze sobą tych dwóch tytułów jest szalenie nobilitujące dla tego nowszego. U Richarda Ayoade procentuje reżyserskie doświadczenie przy kręceniu teledysków (m.in. Arctic Monkeys). Oczy same układają się w głośny oklask. Ogląda się to po prostu wybornie. Właśnie tak, jak dobry teledysk.

Jednak nie samym obrazem człowiek żyje. Łódź podwodna jest także naszpikowana symbolami i mniejszymi, bądź też większymi tezami. Przy wielu z nich stawiany jest na końcu wykrzyknik. Skupia się na rzeczach przyziemnych i codziennych, ale sposób ich dotykania imponuje głębią i anty banałem. Oliver Tate uczy się pierwszy raz kochać i przy okazji zrozumieć pokrętną kobiecą naturę. Na tle jego wyboistej drogi rysuje się upadające miasto wybudowane z mozołem cegła po cegle przez jego rodziców. Młody człowiek wchodzący w uczuciową dorosłość musi jednocześnie zmagać się z pogrążonym w kryzysie małżeństwem jego ukochanych rodzicieli. Chęć odnalezienia i wyeliminowania na stałe związku przyczynowo skutkowego dostarcza mu wiele wartościowych wniosków, które stara się wkomponować w swoje młodociane, dopiero rozwijające się życie. Nauka na błędach najbliższych. My, widzowie, jako ci trzeci, dostajemy dzięki temu zabiegowi jeszcze więcej pouczających lekcji.

Ayoade z pomocą swoich charakterystycznych i barwnych bohaterów udowodnił, że granica pomiędzy dorosłością, a nastoletnią naiwnością jest czysto iluzoryczna. Mentalnie wszyscy jesteśmy dziećmi i w wolnych chwilach bujamy w obłokach prowadząc alternatywne żywota w odległych galaktykach własnej wyobraźni. Nasze cele życiowe i marzenia praktycznie w każdym wieku są takie same, tylko trochę inaczej je definiujemy. Nie wiem czy po obejrzeniu tego filmu dorosłem, ale na pewno czuję się starszy. Wartościowa lektura dla wszystkich. Z pozoru lekko, powiewnie i bez nadludzkich wymagań sprzętowych. Idealne wyważenie pomiędzy mądrością przekazu, a wagą piórkową. Kwintesencja brytyjskiej szkoły filmowej. Dosłowność, szyk i czarny humor. Jeśli nie wiecie co zrobić z dwugodzinnym okienkiem w swoim przedświątecznym maraźmie, radzę zainwestować właśnie ten czas w eksplorowanie tajemnic Łodzi podwodnej. Warto na chwilę zanurzyć się pod wodę, by dostrzec piękno świata, jakie paradoksalnie tkwi na jej powierzchni. W naszych kinach Łódź podwodna wynurzy się dopiero pod koniec stycznia, ale na horyzoncie już widać jej nagi, lśniący peryskop.

5/6


IMDb: 7,3
Filmweb: 7,5

wtorek, 22 listopada 2011

Nauka kochania

Jack uczy się pływać
reż. Philip Seymour Hoffman, USA, 2010
89 min.
Polska premiera: ?



Czy można nauczyć się kochać? Chyba nie bardzo. To albo się czuje albo nie. Samo jakoś przychodzi. Przeważnie gwałtownie i znienacka. Zanim się obejrzysz, tkwisz już po uszy zakuty w kajdanki przeznaczenia, a w twoich plecach pręży się precyzyjnie wbita strzała Amora. Nikt nie musi pokazywać nam jak to się robi, bo tak naprawdę nikt tego nie umie. Próbowali to okiełznać wielcy poeci, nazwać artyści, logicznie uzasadnić uczeni. Próbował to wiele razy każdy z nas. Efekt? W najlepszym wypadku potrafimy tylko nie przeszkadzać. Mimowolnie dajemy się ponieść emocjom. Niech wszystko dzieje się samo. Myślę, że to błąd jest naszym najlepszym nauczycielem. Towarzyszy nam przez całe życie i bezlitośnie punktuje wszystkie nasze źle podjęte decyzje. Problem w tym, że jego lekcje doceniamy dopiero po fakcie. A to boli. Czasem za bardzo.

Nasze relacje międzyludzkie to także poligon na którym co i rusz wybucha jakiś niewypał. Sztuką jest żyć i pozwalać żyć innym. Ale tak umieją tylko orły szybujące samotnie. Stado baranów musi się jednak ze sobą użerać i walczyć o powietrze oraz pożywienie wyrywając je sobie nawzajem. Tkwiąc w związku ludzie często się zawłaszczają i stawiają w rolach zakładników. Niektórzy to lubią, inni nie mają wyjścia. Wspólne życie to także wspólne obowiązki, problemy i radości. Wie to niby każdy, ale umie nieliczny.

Bardzo lubiany przeze mnie aktor - Philip Seymour Hoffman, w swoim reżyserskim debiucie postanowił tak trochę z przymrużeniem oka i z bezpiecznym dla wszystkich dystansem rozprawić się z tymi wszystkimi demonami. Na przykładzie dwóch par po przejściach i w średnim wieku (sam wcielił się w główną rolę) pokazuje nam najbardziej charakterystyczne schematy i problemy jakie każdego dnia czyhają na miliony par gruchających gołąbków. I to bez względu na staż i stadium miłosnego zaawansowania.

Jack jest samotnikiem, takim trochę nieudolnym i ciapowatym bez specjalnych zalet o które na noże i widelce walczyłyby kobiety. Kto kojarzy warsztat aktorski Hoffmana, od razu wie z jakiego rodzaju ekspresją może mieć do czynienia. Jack ma przyjaciela Clyde’a, z którym razem pracuje i który dla odmiany tkwi w wieloletnim, podręcznikowym wręcz związku bez skazy. Wraz z żoną Lucy, pragną naszego biednego Jacka uszczęśliwić. Martwią się, że z powodu braku regularnego bzykania uschną mu w końcu skrzydełka. Pojawia się więc Connie, przyjaciółka Lucy, która ma wypełnić pustkę w życiu Jacka, dopiąć klamrę przeznaczenia, a przy okazji zamknąć się w idealizmie swojej kobiecej naiwności. Brzmi trochę jak tania historyjka zaczerpnięta z ckliwej komedii romantycznej w wydaniu zaoceanologicznym, czyż nie?

No tak. Ale tylko na pierwszy rzut oka. W istocie Hoffman wyzbył się nadmiaru lukru i słodkiej tandety w treści, a postawił na trochę obłą naturalność i czarny humor. Dla zmyłki wplótł w ich miłosne gierki i związkowe perypetie trochę takiej futerkowej, romantycznej muzyki. Całkiem niezłej trzeba powiedzieć, choć oklepanej. W ogóle wszystko co widzimy na ekranie ma koniec końców doprowadzić nas do odkrycia w sobie ogromnych pokładów pozytywnej wibracji. No ale do czego to nas wszystko prowadzi? Jakie płyną do nas tym Atlantykiem wnioski?

Jack wraz z Connie, mimo, że o życiu w związku, tak jak i większość ludzkości, zbyt wiele raczej nie wiedzą, to jednak w trakcie ich mozolnej nauki bycia ze sobą, przełamują wiele istotnych barier. Na podstawie błędów innych, swoich także, dochodzą do wspólnego wniosku, że idealny związek to fikcja. Przynajmniej ten znany im z życia ich wspólnych przyjaciół – wzorów do naśladowania. Odnajdują w nim mnóstwo zakłamania i obłudy. Uciekają więc od pozornej doskonałości, by zbudować własną definicję szczęścia. Daleko od oparów absurdu w których dominuje zdrada, cierpienie i kłamstwo. Ale czy da się od tego uciec na zawsze? Pewnie nie. Aż tak daleko Hoffman nie wybiega w przyszłość. Skupia się na tu i teraz, na przyczynach i skutkach, choć do celu kroczy trochę okrężną drogą. Stara się także uświadomić swoim widzom, że nauka kochania jest w każdym wieku i momencie życia tak samo trudna, by nie powiedzieć wprost, naiwna. Wymaga od nas wielkich wyrzeczeń, siły i samozaparcia. Zmusza do pokonywania własnych słabości oraz do leczenia licznych niedoskonałości. W przypadku Jacka, nauki pływania i gotowania. Po co? No właśnie. W tym rzeźbieniu własnego popiersia według wzoru na idealność, zapominamy o najprostszych odruchach oraz instynktach. To na nich powinniśmy się skupić najbardziej. Dajmy się ponieść emocjom. Nie bójmy się marzyć. Zamknijmy oczy. Niech się wszystko dzieje samo.
Pouczające.

4/6 


IMDb: 6,3
Filmweb: 6,1


środa, 16 listopada 2011

Wkurw.pl

Made in Poland
reż. Przemysław Wojcieszek, POL, 2010
90 min. Epelpol Entertainment
Polska premiera: 25.03.2011



Internet pełen jest miejsc w których przeciętny zjadacz chleba może wyrzucić z siebie klasycznego wkurwa. Czyli napisać co akuratnie go dziś wkurwiło. Tak jakby koniecznie miało to zainteresować resztę wkurwionego świata i pomóc mu znaleźć sojuszników w walce z jego osobistym wkurwem. Polski internet rzecz jasna nie jest w tym trendzie odosobniony. Bardzo łatwo i szybko można z pomocą internetowej przeglądarki znaleźć witryny tylko i wyłącznie stworzone do tego celu. Na samym facebogu istnieją setki grup ludzi, którzy lubią wkurwiać innych i być wkurwiani. Powiedziałbym wręcz, że stanowią one tam większość. Wkurw jest nieodłącznym towarzyszem naszego ziemskiego bytu. Dzięki wkurwom powstawały nowe państwa, rodziły się dzieci, patentowano nowe wielkie odkrycia. Można nawet zaryzykować tezę, że wkurw stworzył całą ludzką cywilizację. Prawdopodobnie także, ten sam wkurw będzie odpowiadał za jej unicestwienie.

Ale wkurwiać się też trzeba umieć. Boguś (Piotr Wawer) w filmie o bardzo zobowiązującym i odważnym tytule Made in Poland, wkurwiać się raczej nie potrafi. No ni w ząb. Tzn. wydaje mu się że robi to porywająco, ale emocjonalnie to jest gimnazjum niestety. Już nawet dzieciaki w przedszkolu lepiej wkurwiają się jak im ktoś zabierze klocka Lego. W przypadku wkurwa Bogusia, trudno więc mówić o rewolcie, o możliwości powstania nowego państwa, ugrupowania politycznego, czy choćby grupy na fejsie. On nawet dziecka nie umiał spłodzić z tego swojego wkurwu. Jedyne co mu wyszło, to wytatuowanie wkurwiającego Fuck Off na własnym czole. Łał. Szalenie szykowny wkurw.

Oglądając tak tego wkurwionego Bogusia rozpierdalającego przypadkowe (ta, jasne, celowo stare) samochody na parkingu oraz gadającego, że tak bardzo go wszystko wkurwia i jest mu z dziwnego powodu kurwa źle, zastanawiałem się, za co do jasnej anieli film ten dostał nagrodę na Nowych Horyzontach? No chyba, że chodziło komuś o celowe wyróżnienie ruchu Oburzonych, bowiem Boguś trochę przypomina jednego z nich. Przynajmniej mentalnie. Wojuje z kapitalizmem, wyzyskiem jednostki i ze światowymi giełdami, choć tak po prawdzie nic o nich nie wie. W swoim życiu nie przepracował choćby jednego dnia. Oburzeni (ci nasi) to w ogóle wyjątkowa nieszczera grupa wkurwionych. Z jednej strony walczą z globalizmem i nowobogackimi, z bankierami i finansistami, a sami kształcą się m.in. w liceum im. Kuronia, w którym miesięczne czesne wynosi 800zł. Kawę piją tylko w Starbucks’ach, a oburzone SMSy pisują na iPhone'ach. Za wszystko płacą rzecz jasna ich bogaci rodzice. Bankowcy, ekonomiści, managerowie… wstrętni kapitaliści. Oburzeni? Współczesny i zmutowany klon starego, poczciwego wkurwa. Zbuntujmy się przeciw komuś. Nowa gra uliczna. Dostępna już w twoim kiosku.

Ja naprawdę lubię ludzi wkurwionych. Solidny wkurw jest twórczy. Mobilizuje do bardziej wytężonej pracy i poprawia krążenie. No ale wkurw nieuzasadniony jest wybitnie… wkurwiający. Nasz Boguś chce robić rewolucję. Rozwalić wszystko w pył i porwać tłumy, by zasilić nimi swoje zbrojne ugrupowanie terrorystyczne, które w dalszej perspektywie ma ratować cały świat. No ale przed czym i po co? W filmie nie pada z jego ust ani jeden konkret. Merytorycznie dno i wodorosty. Przemysław Wojcieszek (reżyser) próbował naszego Bogusia ratować i edukować za pomocą prozy Broniewskiego. Wyszło tak samo mało autentycznie jak rewolucja narodzona w wytatuowanej głowie byłego ministranta.

Zdecydowanie bardziej autentyczny jest w tym filmie grany przez Janusza Chabora Wiktor. Chapeau bas! Kawał solidnej roli. Niby tylko drugi plan, a przykrył swoim cieniem prawie każdą niedoskonałość tej produkcji. Antyteza młodzieńczego wkurwa. Nasz, swojski, menelski romantyzm. Wkurw oswojony i oświecony. Inteligentny i zakrapiany alkoholem. Uwielbiam zestawienie klasycznego beja z ponadprzeciętną inteligencją. Nawet nie zdajecie sobie sprawy, jak bardzo tacy ludzie mogą być interesujący. Nikogo nie udają. Wszystko już widzieli i mieli. Nie ścigają się z innymi szczurami o władzę i pieniądze. Wystarczy im 2,50zł na piwo. Autentyczność wylewa się im uszami. Znam takich kilku. Chabor dzięki tej roli stał się dla mnie mentalnym następcą samego mistrza naturszczyków - Jana Himilsbacha. Wiem. Być może to zbyt wielkie słowa, no ale jest w nim coś takiego... cholera no, autentycznego. Nie wiem. Oceńcie sami. Prawda jest taka, że uratował ten film. Bezdyskusyjnie.

Ale podoba mi się także kilka innych drobiazgów. Przede wszystkim unoszący się duch Krzysztofa Krawczyka (po prostu wyborne), także dynamiczny sposób montażu, korzystanie z czerwonych filtrów, oraz wplecenie w to wszystko nutki ostrej animacji. Kultowe telefoniczne wypowiedzi licznych wkurwionych Polaków (autentycznych) w roli przerywników między scenami także dodają szyku. Gdyby tylko ten wkurw Bogusia był bardziej konkretny i autentyczny… Nie kupuję tego. Szkoda. Trochę niewykorzystany drzemiący w nim potencjał. Tytuł jednak powinien zobowiązywać. Autor zapewne chciał opowiedzieć o polskich wkurwach i przedstawić nasze trochę zagubione społeczeństwo upaprane w gównie dnia codziennego. W pewnym sensie ta sztuka mu się udała. Made in Poland jest właśnie takim wyrwanym fragmentem z naszej polskiej teraźniejszości. Tej trochę brzydszej, czyli codziennej, znanej nam z magazynu Ekspresu Reporterów. Ciekawa produkcja. Wyróżnia się oryginalnością na tle innych polskich filmów. Ale mój wkurw spowodowany odczuciem niedosytu ciężko będzie wyleczyć. Obym przez niego nagle nie spłodził jakiegoś bachora.

Sorry za mięso i wulgaryzmy. Były jak najbardziej celowe i zamierzone.

3/6


IMDb: 6,4
Filmweb: 6,2



wtorek, 15 listopada 2011

Tu i teraz

O północy w Paryżu
reż. Woody Allen, FRA, USA, ESP 2011
100 min. Kino Świat
Polska premiera: 26.08.11



Wiem, że jest już trochę po ptokach i że wyskoczyłem z tym niczym zabójcze kartony przed rozpędzoną Mazdą Hanki Mostowiak. Większość z was pewnie widziała już ostatniego Allena w Paryżu. Z pewnością zdążyliście także nawet o nim zapomnieć, tak jak i o gorącym letnim piasku przyjemnie parzącym w stopy. Tak się jakoś u mnie złożyło, że dopiero teraz znalazłem może nie tyle czas, co chęć, by nadrobić tą wakacyjną zaległość. Nie paliłem się do tego specjalnie. Chciałem, ale później. Kiedyś tam, w wolnej chwili. W zasadzie to nawet nie planowałem o nim tutaj pisać, bo po pierwsze, ekscytacja tym filmem już dawno minęła, a po drugie, to z góry i z własnego wygodnictwa założyłem sobie, że kolejna niezobowiązująca zdrada Allena z Europą nie warta jest z mojej strony choćby umiarkowanie rozwiniętego elaboratu. No bo o czym tu niby pisać?

Allena uwielbiam, to niepodważalny fakt którego się nie wstydzę. Ale wielbię go tylko w wydaniu amerykańskim, wręcz nowojorskim. To właśnie jest jego kawałek podłogi na której czuje się jak ryba w wodzie, czy tam karp po żydowsku. Wszystkie (no dobra, większość) filmy kręcone w jego ojczyźnie mają w sobie 100% Allena w Allenie. Natomiast jego kinematograficzne romanse kręcone w Europie, dysponują nim w ledwie śladowych ilościach. Dlatego też na przekór milionów (zwłaszcza kobiecych) westchnień, ja wzdycham również, a i owszem, ale z powodu zawodu. Nie może dziwić więc fakt, że do jego najnowszego filmu podszedłem z typową dla jego ostatnich europejskich produkcji rezerwą.

No i masz ci los.
Jak na złość tym razem mi się spodobało. Mało tego. Zrozumiałem nawet przyczynę swojej dotychczasowej niechęci do tej jego europeistyki. Wytłumaczyłem ją sobie w umiarkowanie naukowy sposób na podstawie gry jego bohaterów i scenerii ikon Paryża w kilku odsłonach. Cóż za spryciarz z tego ekscentrycznego pinglarza – pomyślałem po napisach końcowych. Serio. Zaimponował mi. Umieścił swoje autentyczne i młodsze o kilkadziesiąt lat alter ego w roli głównej i pozwolił porwać się legendzie Paryża widzianego oczami przeciętnego Amerykanina. O dziwo, wyszedł z tego prawdziwie jankeski film. Może nie 100% Allena w Allenie, no ale i tak jest go o wiele więcej niż w jego romansie z Barceloną, czy tam z Lądkiem Zdrój.

Oszukał wszystkich. Przynajmniej wielu z tych bardziej naiwnych. Niby zrobił film o francuskiej stolicy dla wszystkich tych, którzy bardzo chcieliby być Francuzami, ale z pewnych bliżej im nieznanych powodów, przyszli na świat gdzie indziej. Film, w roli słitaśnej pocztówki romantycznego Paryża, którą to można wysłać kolegom i koleżankom z pracy zbijając na nich kapitał zazdrości. W końcu też stworzył kapitalną reklamę miasta o jakiej tylko mogą marzyć najlepsi paryscy spece od reklamy i marketingu. Ale tak po prawdzie, to się z nich wszystkich Woody Allen tak trochę zaśmiał. To nie jest żaden tam francuski Paryż, tylko amerykański. Wieża Eiffla oblana ketchupem z McDonalda, podana z frytkami na plastikowej tacy.

Tak trochę z przymrużeniem oka Allen zabiera nas wszystkich ze współczesnego snobistycznego Paryża do czasów francuskiej moderny lat 20-tych. Tam poznajemy żyjących w tamtych czasach Hemingwaya, Salvadora Dali, Gertrudę Stein, Francisa i Zeldę Fitzgerald, Pablo Picasso, czy Luisa Bunuel. Jest całkiem zabawnie, lekko, dostojnie, z polotem, a nawet pomysłowo. Bardziej do śmiechu jest tylko wtedy, kiedy przeciętny amerykański (polski też się łapie niestety) widz siedzący obok w kinie, udaje ukryć przykry dla niego fakt, że tak naprawdę to nie wie kim jest ten Bunuel, Fitzgerald, czy Stein, i że może to wcale nie jest żaden tam powrót do przeszłości, tylko teraźniejszość w wydaniu jakiegoś ekscentrycznego klubu miłośników przeszłości. Wtedy ta lekko śmieszna komedia zamienia się już w kabaret.

Tak więc latamy pomiędzy tymi dwoma epokami wraz z Gilem (Owen Wilson) w roli alter ego Woody'ego Allena. Może tak trochę na siłę i za bardzo próbuje udawać go w ruchach, grymasach twarzy i potęgi gestykulacji, ale mimo wszystko odgrywa tą rolę w akceptowalny i na swój sposób uroczy sposób. Czuć nostalgię i tęsknotę do przedwojennego szyku i elegancji. Zestawienie tych dwóch światów wypada zdecydowanie bardziej na korzyść Paryża lat 20-tych. W pewnym momencie rozmarzyłem się na tyle, by oczami wyobraźni zobaczyć ten sam film, ale utkany z tęsknoty do przedwojennej Warszawy. Można było by spotkać w niej Mietka Fogga śpiewającego w teatrze Polonia, albo Hankę Ordonównę czy Adolfa Dymszę na jednej z wytwornych prywatek gdzieś na Krakowskim Przedmieściu. Chętnie też skonsumowałbym na ekranie lornetę z meduzą z Julianem Tuwimem albo Władkiem Reymontem. Podyskutował o losach kraju z dziadkiem Piłsudskim, Romkiem Dmowskim, czy Prezydentem Warszawy Stefanem Starzyńskim. Murowane miejsce w filmie miałaby także wpadająca do nas w odwiedziny Maryśka Curie-Skłodowska, Ignaś Paderewski, czy Jarek Iwaszkiewicz. Oni także bywali w Warszawie lat 20-tych i 30-tych oraz tworzyli kulturalny jej zarys. Ależ by to była piękna retrospektywa, inspirująca podróż w czasie i kapitalna reklama dla miasta…

No ale wróćmy do Paryża.
Allen z pomocą swoich aktorów, zastanawia się nad zjawiskiem tęsknoty do epok minionych. Według niego, rzeczywistość z naszej teraźniejszej perspektywy jest zawsze nudna i nijaka. Bohaterowie lat 20-tych tęsknili za Paryżem Belle Epoque końca XIX wieku, natomiast żyjący w tamtych czasach bohaterowie wzdychali do epoki renesansu. I tak można bez końca. Nowe goni za starym i ciągle szuka lekarstwa na odtrutkę. Ta myśl uświadomiła mi w końcu, że także i moja osobista tęsknota za starymi filmami Allena jest w zasadzie pozbawiona głębszego sensu. Za lat 10-20, to właśnie jego europejskie produkcje będą być może wzorem tęsknoty za Allenem i jego wyznacznikiem wielkości. Ktoś inny dostrzeże w nich geniusz i błysk. Stary Manhattan czy Annie Hall którymi się dziś jaram, pozostaną tylko przeterminowaną nostalgią czczoną przez kinowych tetryków. Dlatego też sentymenty na bok. Owszem są ważne. Ale trzeba też nauczyć się w końcu szanować swoje czasy, oraz z dumą czcić nasze tu i teraz. I basta.

4/6

IMDb: 7,9
Filmweb: 7,5 


środa, 2 listopada 2011

Szepty i krzyki

Niebezpieczna metoda
reż. David Cronenberg, FRA, CAN, GER, GBR 2011
99 min. Monolith Films
Polska premiera: 04.11.11



Tu i ówdzie bardzo głośno szepcze się o tym, że David Cronenberg spłodził wreszcie film na miarę nominacji do Oscara. Zastanawiam się tylko, czy mówią o tym ludzie którzy film już widzieli, czy może też ci, którzy z wielkim utęsknieniem i nadziejami dopiero na niego czekają. Należę pewnie do nielicznych szczęśliwców nad Wisłą, którzy ów grzech ciekawości popełnili już dwa tygodnie temu. Mam więc ten komfort, że mogę o Niebezpiecznej metodzie poszeptać trochę głośniej. Czy więc rzeczywiście Cronenberg zasługuje na Oscara? Według mnie tak. Jak najbardziej. Ale nie za ten film.

Uczciwie trzeba jednak zaznaczyć i to już na samym początku, że jego najnowsze dzieło (dla niektórych wręcz arcydzieło) jest idealnie skrojone pod gusta Amerykańskiej Akademii Filmowej. Dysponuje ono bowiem całkiem ciekawym scenariuszem opartym na faktach i biografii nietuzinkowych postaci. Ma też umiarkowanie głośne nazwiska aktorskie na rozkładzie. Rozpieszcza swoim rozmachem, widowiskowością i magicznym klimatem kostiumów, którego co prawda przeciętny amerykański widz nie rozumie, ale za to jest trendy na salonach. Papiery na ponadprzeciętność jakieś więc ma. Tylko co z tego. Nawet 12 nominacji i tyleż samo wypowiedzianych "And the winner is..." nie zmieni ogólnego, acz bardzo subiektywnego wrażenia, iż Niebezpieczna metoda, to w istocie przeintelektualizowany i nudnawy bełkot. Choć przyznaję, ładny.

Może gdybym był absolwentem psychologii, lub w każdej wolnej chwili i czysto hobbystycznie analizował rzeczywistość według teorii psychoanalizy Freuda. Gdybym zagłębiał się w książki np. o psychoterapii psychoanalitycznej, o schizofrenii, czy histerii, być może wtedy sam szeptałbym głośno i przebąkiwał coś o geniuszu i arcydziele. Aczkolwiek chciałbym poznać opinię autentycznych wielbicieli i wyznawców teorii Freuda i Junga. Czy rzeczywiście poruszane na ekranie kwestie są czymś więcej niż tylko grą pięknych i niezrozumiałych dla przeciętnego zjadacza chleba słów, czy może jednak jest wręcz na odwrót... Tylko dla nich się one nadają. Nie mniej jednak trzeba Cronenbergowi sprezentować kilka niskich pokłonów za sam zamysł i chęć zmierzenia się z trudną z perspektywy filmowej ekspresji, parapsychologią myśli.

Naszkicował on bowiem całkiem ciekawy trójkąt emocjonalny, który jak na tacy podała mu matka historia. Sigmund Freud, Carl Gustav Jung, oraz Sabina Spielrein, to trójka wielkich uczonych i myślicieli początku XX wieku, wokół których krążą ludzkie fascynacje, obsesje, pragnienia i słabości. Filmy z Freudem w tle, to niemal powszechność. Chociażby każda produkcja Woody’ego Allena ocieka nim aż nadto. Ale filmy z Freudem w roli głównej, to w zasadzie novum we współczesnej kinematografii. Cronenberg tą rękawicę podjął i rzucił w widza na oślep czekając w zaniepokojeniu na reakcję. I w sumie nawet dobrze, że zrobił to właśnie on. Kanadyjczyk należy bowiem do grona starszego pokolenia reżyserów, który przez wiele lat swojej kariery zmagał się z opinią bardzo kontrowersyjnego twórcy. Lata młodzieńczego buntu i krwawej ekspresji (nawiązanie do jego horrorów) ma już co prawda dawno za sobą, ale i tak w jego żyłach płynie zadziwiająca umiejętność i łatwość do opowiadania popapranych ludzkich historii. Odpowiedni człowiek na odpowiednim krześle reżysera, rzec by się chciało.

Każda z trzech wspomnianych wyżej głównych postaci, dysponuje bogatą biografią, która z powodzeniem wystarczyłaby do nakręcenia trzech oddzielnych filmów. Są to naprawdę wyjątkowo barwne życiorysy. Freud to wiadomo, wielki twórca psychoanalizy, teorii popędów, wróg religii we wszelkiej postaci, ojciec sześciorga dzieci. Szalenie kontrowersyjna postać w dziejach psychologii, która już na zawsze taką pozostanie. Z kolei Jung, to twórca psychologii głębi, autor badań fenomenologicznych, naukowo analizujący marzenia senne, fantazje, wizje oraz baśnie i mity. Wieloletni przyjaciel i pupil Freuda, ale tylko do czasu poważnego poróżnienia zawodowego, o czym m.in. mowa w filmie. Intrygująca Sabina Spielrein była z kolei rosyjską lekarką i psychoanalityczką, która swoją naukową karierę zaczęła w dość widowiskowy sposób… od własnych psychicznych zaburzeń, które spowodowały zamknięcie jej w klinice psychiatrycznej, gdzie została poddana psychoterapii właśnie przez Carla Junga. Z czasem relacje lekarz-pacjent wykroczyły poza wszelkie ramy tzw. etyki zawodowej i jak to często bywa (zwłaszcza w naszych [męskich] fantazjach "szpitalnych"), leczenie pacjentki skończyło się nomen omen w łóżku.

Wrzucając tak barwne postacie do jednej tylko produkcji, naturalnie musiało zacząć kipieć od bogactwa treści, mnogości zdarzeń oraz ich interpretacji. I tu właśnie jest pies pogrzebany. Film jest przepełniony i wręcz zajechany psychoanalizą i teoriami naszych bohaterów na dorobku. Mimo, że należę do osób, które lubią i cenią, a nawet wymagają od twórców mądrej treści w filmie, to jednak scenariusz zaproponowany przez Christophera Hamptona z czasem zaczął zwyczajnie nudzić, a komfortowe dotąd wióry i puch w kinowym fotelu (czy co tam jest w środku) z każdą minutą przepoczwarzały się w zabójczo ostre gwoździe.

Innym moim zmartwieniem z którym chciałem się tutaj z wami podzielić, jest osobisty zawód Keirą Knightley. Autentycznie bardzo ją dotąd lubiłem. Powiem nawet więcej. Mimo pewnych anatomicznych braków, wydawała mi się ona wyjątkowo piękna, ciepła i czarująca. Można powiedzieć, że się w niej lekko podkochiwałem. Choć tak po prawdzie to zdarza mi się wzdychać średnio do co trzeciej aktorki, więc nie jest to jakiś specjalny wyczyn godny uwagi. O jej kunszcie aktorskim miałem dotąd także podobne zdanie. No ale to prysło. Serio. Odeszło nagle i boję się, że mojej szczerej sympatii do niej mogę już cholera nigdy nie odnaleźć. Wcielając się w bardzo wymagającą postać Sabiny Spielrein, musiała stać się jednocześnie niezrównoważoną psychicznie kobietą, oraz wyrachowaną dziwką. Brzmi nieźle, ale jakoś mi to do niej nie pasowało. Zagrała w sumie chyba nawet całkiem nieźle. Znajdą się pewnie głosy mówiące, że zagrała perfekcyjnie, na miarę Oscara. No niech będzie. Bardzo możliwe. Ale jej ekspresja na ekranie, mimika twarzy, liczne grymasy i wygibasy, drażniący głos, no w zasadzie wszystko, tak mnie to bez przerwy irytowało, że przyłapałem siebie na tym, że zwyczajnie nie mogłem już w pewnych scenach na nią patrzeć. Szkoda wielka, bowiem wątki z jej osobistym udziałem są w całej tej historii zdecydowanie najciekawsze. Relacje między Freudem i Jungiem są miałkie i nudne, ale gdy do głosu dochodziła melodramatyczna Spielrein wraz z jej fetyszem oraz erotyczną obsesją, to autentycznie można powiedzieć, że kilka razy uratowała ona Cronenbergowi tyłek.

Film aż ocieka seksem w treści, choć tak bardziej między słowami. Dogłębna analiza popędu seksualnego u ludzi, soczyste teorie, perwersja i śmiałość unosząca się gdzieś nad głowami dystyngowanych bohaterów w Austrii z początku XX wieku. Należy też wyróżnić świetny epizod z udziałem Vincenta Cassel. No jest w tym filmie kilka apetycznych smaczków, ale jako całość, przywodzi mi on na myśl raczej rozczarowanie niestety. No ale oceńcie sami. Już za dwa dni w naszych kinach. Radzę tylko nie nastawiać się jak na arcydzieło. Lepiej się mile zaskoczyć niż niemile rozczarować.

3/6


IMDb: 7,5
Filmweb: 6,7

poniedziałek, 31 października 2011

Wóz albo przewóz

Zaparkowany
reż. Darragh Byrne, IRL, FIN, 2010
90 min.




Za dzieciaka, jak na typowego chłopca przystało, miałem wręcz destrukcyjnego fioła na punkcie samochodów. Począwszy od zbierania matchboxów i innych blaszanych modeli dostępnych tylko za dolary w Pewexie, przez wieszanie w pokoju na ścianie cudem zdobytych plakatów z samochodami, a na wkuwaniu na pamięć wszystkich marek i modeli kończąc. A trzeba powiedzieć, że były to trudne czasy dla młodego miłośnika motoryzacji, bowiem w naszej smutnej rzeczywistości przełomu PRL/Okrągły stół, większość z tych zagranicznych czterokołowych cudów techniki, była dla mnie dostępna tylko za pośrednictwem zdjęć w Młodym Techniku lub w zagranicznych prospektach.

Uwielbiałem też siedzieć godzinami za fajerą w samochodach ojca, prywatnie także samochodziarza, tyle, że z zawodu. Wirtualnie prowadziłem jego duże Fiaty i Polonezy po bezdrożach dziecięcej wyobraźni, a gdy tylko dorosłem do pedałów w podłodze, robiłem to już tak jak kodeks drogowy nakazał. Z tą różnicą, że nielegalnie (miałem może ze dwanaście lat). Dziś sam już jestem dużym chłopcem i… nadal mam fioła na punkcie samochodów. Może już nie tak obsesyjnego jak kiedyś, ale i tak chcąc nie chcąc, znam je wszystkie na pamięć. Gdybym miał taką głowę do nauki, dziś pewnie robiłbym coś innego.

W zasadzie to nie wiem po co to wszystko piszę. Zwyczajnie nie miałem pomysłu na wstęp. Chciałem tylko doszukać się wspólnego mianownika pomiędzy moim motoryzacyjnym odchyłem, a głównym motywem w filmie Zaparkowany. I to też tak tylko z przymrużeniem oka oraz trochę na siłę. Mnie za dzieciaka nie można było wypędzić z samochodu, bo szukałem w nim realizacji swoich szczeniackich marzeń, a głównego bohatera filmu, Freda Daly (Colm Meaney), w samochodzie trzymała siłą tylko trudna sytuacja życiowa oraz materialna.

No tak to się w życiu czasem układa, że się nic nie układa. Nasz Fred po śmierci ojca, postanowił na stare lata wrócić z Londynu do swojego rodzinnego Dublina. No ale nie miał dokąd. Rodzinny dom sprzedany, stałego meldunku nie ma, co za tym idzie zasiłku również. Gdzie więc się podziać? Pozostała mu tylko stara Mazda 626, trochę gratów i nabrzeżny parking w bliżej nieokreślonym miejscu w roli posesji. Nie jest to jednak film o samochodach. Nie ma w nim nic, bądź prawie nic, co rajcowało by fana zapachu spalin i gangu ośmiocylindrowego silnika. A jednak oglądając go, coś tam mi się w środku z raz czy dwa przelało.

Zaparkowany to debiut reżyserski kompletnie nieznanego mi człowieka, Darragha Byrne’a. Bardzo dziwna koprodukcja irlandzko... fińska. Jak już wspomniałem przed sekundą, to nie jest film dla fanów czterech kółek. To, że moja szczeniacka spalinowa fanaberia odezwała się w czasie projekcji o niczym jeszcze nie świadczy. To w istocie dramat i kino społeczne w jednym. Film o relacjach międzyludzkich, o szorstkiej przyjaźni pomiędzy starszym panem po przejściach, a buntowniczym szczeniakiem błądzącym po zakazanych rejonach ze strzykawką w żyłach. Przyjaźń, która pokonuje bariery wieku i przynależności do różnej grupy społecznej. W końcu przyjaźń, która czerpie od siebie nawzajem życiowe prawdy i zmienia na lepsze naszych głównych bohaterów.

Jest to bardzo sympatyczna opowieść o pokonywaniu trudności losu i próbie dostosowania się do smutnych realiów dnia codziennego. Typowe brytyjskie podejście do dramatu jednostki z elementami czarnego humoru. Trochę podobny do opisywanego chwilę wcześniej Tyranozaura, choć zdecydowanie od niego lżejszy. Mimo smutnych momentów zaraża optymizmem i bawi. Tak zwyczajnie czułem się dobrze w jego towarzystwie podczas półtoragodzinnej projekcji w skrzypiącym fotelu. Duża w tym zasługa odtwórcy głównej roli, Colma Meaneya. Nie sposób się z nim nie zaprzyjaźnić. Z jego Mazdą w sumie także. Stara, zupełnie bezjajeczna, typowa dla szarego Kowalskiego bez motoryzacyjnych pasji. W życiu bym jej zdjęcia nie powiesił na ścianie, nigdy też do niej nie wzdychałem, a mimo to, cholernie się z nią zaprzyjaźniłem.

4/6

IMDb: 7,1
Filmweb: 7,0

środa, 19 października 2011

27 Warszawski Festiwal Filmowy - Tyranozaur

Tyranozaur
reż. Paddy Considine, GBR, 2011
91 min.



W pierwszej dziesiątce najwyżej ocenionych przez publiczność 27’WFF filmów znalazły się trzy produkcje na które także i ja się zdecydowałem. Oprócz opisywanych już tutaj polskich Róży (1 miejsce) i Wymyku (8), na najniższym podium stanął brytyjski klasyk w stylu „kina realizmu rodem ze zlewu kuchennego” – Tyranozaur. I jest to zdecydowanie zasłużone wyróżnienie. Analizując na chłodno całą pozostałą siódemkę, odnoszę przykre wrażenie, że chyba trochę się w tym roku zawiodłem na gustach Warszawiaków. Kilka tytułów wydaje być się zupełnym nieporozumieniem. No ale skoro ich ostatecznie nie widziałem, to też nie będę zagłębiał się w szczegóły i wróżył apokalipsę z fusów.

No więc Tyranozaur. Od razu przykuł mój wzrok podczas wstępnej selekcji. Jest to typowy przedstawiciel brytyjskiej szkoły dramaturgii społecznej. Szorstki, bezpośredni, dotykający jakiejś bliskiej nam problematyki z życia zgarniętej. Obdarty ze złudzeń i słodkich naiwności. Wali prosto w oczy i ma w dupie czy udławisz się własną krwią, czy może cię jednak jakimś cudem uratują. Lubię takie kino.

Paddy Considine zanim rozpoczął prace nad swoim fabularnym debiutem (to właśnie jest jego pierwszy film), przebył całkiem długą drogę aktorską. Grał m.in. u innych cenionych brytyjskich twórców kina nazwę je, bezpośredniego, takich jak Michael Winterbottom, czy Shane Meadows. Stąd pewne analogie do ich licznych produkcji jakie od razu rzuciły się w oczy podczas gapienia się na białe płótno. Jak już korzystać z doświadczeń i gotowych szablonów innych, to tylko od tych najlepszych.

Kim/czym jest tytułowy tyranozaur? Teoretycznie, to tylko humorystyczne przezwisko zmarłej żony naszego głównego bohatera Josepha (kapitalny Peter Mullan). Jak sam mówił, nazywał ją tak, ponieważ była to duża kobieta i gdy szła po schodach do sypialni, szklanka wody postawiona na nocnej szafce w charakterystyczny sposób wibrowała i dudniła od jej stawianych w oddali kroków. Zupełnie jak w Jurassic Park i scenie z owym maszerującym pradawnym zwierzęciem. Ale tak po prawdzie, to tytułowy tyranozaur kryje w sobie znacznie więcej życiowych mądrości.

Joseph jest ogarniętym przemocą, a także gotującą się w nim złością, alkoholikiem i cholerykiem. Zewsząd otacza go świat podły i zły. Nas też. Młodociana sąsiadka nie dba o swoje dziecko i puszcza się z totalnym patomongołem, właścicielem wściekłego pitbulla. Okoliczne Pakistance dają naszemu synowi Albionu łomot we własnym ogródku. Sam rozbija szyldy sklepowe oraz kurwi na prawo i lewo że aż uszy więdną. Już na przywitanie się z kinowym widzem, kopie swojego psa na śmierć. Wszystko jest szare i przygnębiające. Jakiś pierwiastek zła siedzi w każdym bohaterze filmu.

I gdy z czasem pojawia się w życiu Josepha Hannah (Oliwia Dolman), pracownica sklepu chrześcijańskiej organizacji charytatywnej o anielskim sercu, wydawać by się mogło, że trafiła wreszcie kosa na kamień, która stępi jej zbyt egoistyczne ostrze. No ale właśnie w tym tkwi prawdziwy urok Tyranozaura. Kamień okazuje się kryć w sobie taki sam pierwiastek zła jak u naszych pierwszoplanowych postaci. Zło napędza się nawzajem i zatacza coraz szersze złowrogie kręgi. Ale też okazuje się, że zło podniesione do kwadratu ostatecznie zwycięża i osiąga symptomatyczną przemianę.

Baaardzo fajne wnioski biją z ekranu. Uświadamiają nam, że w gruncie rzeczy w każdym z nas jest coś z prehistorycznego gigantycznego tyranozaura. Siedzi w nas od urodzenia jakiś element nieokrzesanego i wielkiego zła. I analogicznie, tyle samego dobra tkwi w każdym złym z natury człowieku. Nie wiele trzeba żeby jedno, bądź też drugie z nas się ekwilibrystycznie wylało. Oczywiście nie mam tu na myśli czegoś tak powierzchniowego jak np. obślizgły Alien z filmów z Sigourney Weaver. Rzecz tyczy się bardziej skrytej, trudnej do określenia sfery mentalnej. Naturalnie bardzo wiele czynników składa się na ostateczny kształt naszego wewnętrznego uwarunkowania. Odziedziczone złe/dobre geny, wyniesione z domu wychowanie, środowisko w jakim dorastamy etc. Ale też Considine bardzo trafnie ujął samą sferę wewnętrznych przemian, oraz tego, co je do tego wszystkiego ośmiela. I tak, o ile Tyranozaur Rex, był jednym z największych znanych drapieżników lądowych wszech czasów, o tyle człowiek ostatecznie wciąga go lewym nozdrzem. Bardzo mądre i trafnie skonstruowane kino. Mam nadzieję, że w przyszłym roku trafi do Polski.

5/6

wtorek, 18 października 2011

27 Warszawski Festiwal Filmowy - Alois Nebel

Alois Nebel
reż. Tomáš Luňák, CZE, 2011
94 min.



Technika animacji rotoskopowej zaczyna coraz śmielej być wykorzystywana w celu opowiedzenia ważnych, często dramatycznych opowieści z kart naszej historii. To już nie tylko zabawa w lekko oszukaną animację dla czystej rozrywki, mająca za zadanie przede wszystkim ukazać możliwości techniczne filmowych producentów. To także coraz ciekawszy i pewniejszy środek ekspresji, który oferuje twórcom zdecydowanie większe możliwości niż tradycyjna fabuła.

Technika ta jest stara jak historia kinematografii. Została zapoczątkowana w roku 1915 przez braci Maksa i Dave’a Fleischera. Nie mniej jednak nigdy nie była ona jakoś specjalnie popularna, a miłośnicy klasycznej animacji, nie szczędzili jej złośliwości. Era nowożytna rotoskopii w kinie, to przede wszystkim rok 2005 i film Przez ciemne zwierciadło Richarda Linklatera, będąca ekranizacją kultowej powieści Philipa.K.Dicka. Wiernie odwzorowany z pomocą komputerowej kreski Keanu Reeves, został wplątany w sidła dość zjawiskowej animacji. Kolejnym głośnym tytułem korzystającym z uroków omawianej techniki, był izraelski Walc z Bashirem (2008), który także wyznaczył nowy standard w swojej klasie. Wykorzystał bowiem rotoskopię w celach nieco bardziej ambitnych. Do wspomnienia o krwawych wydarzeniach z początku lat 80-tych ubiegłego stulecia, by w iście paradokumentalnym stylu opowiedzieć o wojnie domowej w Libanie. Był to strzał w dziesiątkę. Walc... zdobył wiele nagród filmowych na całym świecie i był nawet nominowany do Oscara.

Alois Nebel to kolejna, tym razem czeska próba wykorzystania tego rodzaju technik animacji. Służy ona do opowiedzenia pewnej historii bliskiej tej części Europy. Jest rok 1989, mur berliński ma za chwilę upaść z kretesem, granicę polsko-czechosłowacką nielegalnie przekracza tajemnicza postać. Tak rozpoczyna się ekranizacja kultowego w Czechach komiksu Jaroslava Rudiša i Jaromira 99. Tytułowy Nebel jest dyspozytorem na przygranicznej stacji kolejowej w miejscowości Bily Potok. Zupełnie nijaki, w średnim wieku, z wąsem, dość bierny, wyalienowany, specjalnie nieokreślony. Być może stanowi jakąś wartość intelektualną dla znawców i fanów komiksów z jego udziałem, dla mnie jednak wydał się mało interesujący. Jego jedynym szaleństwem jest wykuty na blachę i ciągle recytowany rozkład jazdy lokalnych pociągów. W zasadzie, to także przedstawiona w filmie historia nie wydała mi się jakoś specjalnie ciekawa. Ot, lekkie grzebanie w historii czeskich wysiedleń ludności niemieckiej z Sudetów z roku 1945 i wplątanie w to wszystko pewnej intrygi bazującej na obrazkowych poszlakach.

Zdecydowanie bardziej przypadły mi do gustu zabiegi czysto techniczne. Szczegóły animacji, jej meandry i odwzorowanie rzeczywistości z pomocą technik rotoskopii. Animowane postacie inspirowały prawdziwi aktorzy, ich wachlarz naturalnych ruchów oraz mimika twarzy. Dlatego też, jej finalny rezultat należy rozpatrywać w bardziej globalny sposób. W animacji zawsze też zwracam uwagę na szczegóły. Np. na odwzorowanie ludzkiej anatomii i stylu poruszania się, czy nawet na kształt i sposób wprawiania w ruch pojazdów mechanicznych. Samochodów w sensie. W czeskiej produkcji podziwiałem więc całkiem zgrabne odwzorowanie radzieckich łazików, NRDowskiego Wartburga, także innych czeskich cudów motoryzacji, oraz kolejowych skarbów na szynach. Podobała mi się czerń i biel, oraz liczne odcienie szarości. Ten zabieg przyciągnął na ekran przyjemny dla oka klimat, a także w dużej mierze ukrył wszelkie wpadki techniczne. Nie da się ukryć. Jest to kawał dobrej roboty, obok której nie sposób przejść obojętnie. Aloisa Nebela zapewne bardziej pokochają jego komiksowi fani, ale też wszyscy pozostali, w tym ja, powinni znaleźć w nim coś interesującego.

4/6

poniedziałek, 17 października 2011

27 Warszawski Festiwal Filmowy - Martha Marcy May Marlene

Martha Marcy May Marlene
reż. Sean Durkin, USA, 2011
101 min. Imperial Cinepix
Polska premiera: 20.01.2012


To również był jeden z ciekawszych filmów jakie widziałem na festiwalowym ekranie, także nagradzany już wcześniej na innych festiwalach (konkretnie to w Sundance). Choć właściwie pisanie tu po raz enty, że był to dobry/ciekawy film, mija się trochę z celem i zaczyna chyba już niektórych nużyć. Na 17 filmów jakie ostatecznie w te dziesięć dni obejrzałem, tylko jeden okazał się poniżej wszystkiego (nie będę nawet wspominał jego tytułu, ale zasłużył na pierwszą pałę w historii tego bloga), inny wypadł tylko nieco poniżej oczekiwań (raczej też go tutaj pominę). Reszta to produkcje po prostu dobre, lub bardzo dobre, co biorąc pod uwagę wybór repertuaru z pomocą wrodzonej intuicji, wynik końcowy oscyluje blisko dziesiątki na tarczy strzelniczej.

No ma się tego nosa i tyle. Ale dość już tych przechwałek. Wróćmy do Marthy Marcy May Marlene. Tytuł dość zjawiskowy, trzeba przyznać. Jako, że staram się zapamiętać wszystkie wyróżnione tytuły na moim ulubionym zagranicznym festiwalu filmowym (Sundance ponownie), to też zapamiętałem i ten. Trudne nie było. Przyznam też, że jak na umiarkowanie kochliwego faceta, dość szybko zauroczyłem się odtwórczynią głównej roli, młodą Elizabeth Olsen. Wróżę jej świetlaną karierę aktorską, a Martha… wygląda mi na klasyczną furtkę do wielkich i cenionych ról w przyszłości.

Tym filmem objawia się całemu światu nie tylko Olsen, ale także nieznany szerszemu gronu reżyser, Sean Durkin. Dotąd miał na swoim koncie tylko jeden film, krótkometrażowy Mary Last Seen, którego pełnometrażowa Martha… jest kontynuacją i rozwinięciem. Durkin był także autorem zdjęć do kilku innych produkcji. Umiejętność ta wyraźnie zaprocentowała przy zabawie w dorosłą reżyserię, bo też zdjęcia stoją rzeczywiście na całkiem wysokim poziomie. No ale skupmy się na tym co najważniejsze. Na historii.

Film porusza trudny temat, jakim jest fascynacja młodych ludzi sektami. Ale nie tylko. Chodzi ogólnie o fascynację alternatywnymi grupami młodych ludzi, którzy stojąc w opozycji do ogólnych norm panujących we współczesnym świecie, szukają wspólnie dla nich alternatywy i lepszych doznań. Okres dojrzewania, rodzenia się wewnątrz buntu, oraz kłopoty z samookreśleniem siebie i często także problemy w domu rodzinnym, stanowią idealny grunt podatny na kiełkowanie szalonych myśli. Zauroczenie środowiskiem obcych sobie ludzi, którzy okazują się o dziwo bardziej przyjacielscy i serdeczni nawet od najbliższych, jest poważnym zadaniem stojącym przez specjalistami od ludzkiej psychologii. Temat wydaje się zupełnie obcy każdemu z nas. Osobiście nie znam nikogo ze swojego grona przyjaciół, kto miałby kiedykolwiek styczność z grupami ludzi, których można podciągnąć pod sektę. Większość z was zapewne podobnie, ale też zasadniczo niezupełnie o to tu się rozchodzi.

Durkin używa sekciarstwa w formie przenośni, symbolu i skupia się na psychologicznym aspekcie odizolowania jednostki ludzkiej od wartości i zasad jakie panują w tradycyjnym modelu społeczeństwa. Na tkwieniu we własnym świecie, czy środowisku, niekoniecznie związanym z sektą znanej nam według ogólno przyjętej definicji. Może być to chociażby bezpieczny z pozoru świat muzyki. Zbyt dosłowne wejście w świat fanów konkretnych artystów. Dla mnie np. sektą są Emo fani grupy Tokio Hotel i im podobnych (trochę żartuję rzecz jasna, ale tylko trochę). Niby to tylko pewnego rodzaju subkultura jakich wiele we współczesnym młodocianym świecie, ale czy aby na pewno? Durkin pokazuje, jak cienka granica występuje pomiędzy tymi dwoma światami oraz jak łatwo jest ją przekroczyć i zostać opętany przez szaleństwo.

Co gorsze. Martha próbuje zerwać z demonami z przeszłości, ale jej usilne starania spełzają na niczym. Jest zbyt słaba, a brutalna rzeczywistość nie potrafi jej w żaden sposób dopomóc. Są to dość pesymistyczne wnioski. Opowieść bez happy endu. Czy faktycznie ludzie z wypranym za młodu mózgiem, niedostosowani do standardowego systemu operacyjnego, są już spisani na straty? Niezupełnie. Reżyser pozostawia wolną rękę do własnych interpretacji i otwartą furtkę do możliwie różnych rozwiązań, ale też poprzez ostatnią scenę w filmie, brutalnie uświadamia nam, że od przeszłości i popełnionych w niej błędów, nie można skutecznie uciec. Trzeba się z nimi umieć zmierzyć. Z godnością i podniesioną głową. Dlatego tak ważne jest pilnowanie się każdego dnia i rozsądne balansowanie, a także utrzymywanie się na powierzchni wody. Pomimo tego, że świat podwodny wydaje nam się bajecznie piękny, który kusi swoim bogactwem i florą, to jednak bez zapasu powietrza, prędzej czy później i tak w nim zginiemy. W Polsce w styczniu.

4/6