poniedziałek, 30 grudnia 2013

Stary człowiek i morze

All Is Lost
reż. J.C. Chandor, USA, 2013
100 min.
Polska premiera: ?
Dramat



Ledwie dwa wpisy temu, przy okazji niezłego Wyścigu  wymądrzałem się i uzewnętrzniałem na tematy stricte samcze-motoryzacyjne, gdzie w dość zapewne koślawy sposób starałem się przedstawić oczywistą dla mnie zależność (facet = samochód > kobieta), za co pewnie wiele pań się obruszyło, a tu raptem znów przychodzi mi wziąć na tapetę typowo męski obraz. Na domiar złego, kosa ponownie trafiła na mój konik jakim jest żeglarstwo. Tak to już jakoś mi w życiu wychodzi, że kręcą mnie rzeczy o których czasem kręci się filmy, no nie moja wina ;)

Ale żagle to dla mnie coś więcej niż tylko hobby i pasja, to wręcz styl życia i sposób na idealne wakacje. Etykieta żeglarska sprawdza się także w życiu codziennym. Jest z tym trochę jak z harcerstwem, które jeśli zaliczyło się za dzieciaka, to potem wszelkie uzyskane sprawności i doświadczenia procentują w życiu dorosłym. To nie jest tylko wiązanie lin i węzłów, nie chodzi też o śpiewanie szant, to także umiejętność przewidywania pogody, szacunek do żywiołów natury, radzenie sobie w trudnych życiowych sytuacjach, oraz nauka pracy zespołowej w nierzadko kiepskich warunkach. Żeglarstwo uczy pokory i hartuje ducha, ale także dostarcza mnóstwo dobrej zabawy, daję grę na gitarze i picie bez kaca (serio), ponadto, dzięki niemu można zwiedzić kawał świata z ludźmi, których się lubi.

Każdy kto regularnie pływa, nieważne, jezioro czy morze, wie o czym mowa. Nic tak mnie nie odpręża i nie relaksuje jak łopot białych żagli na wietrze, boskie bujanie jachtu na wodzie, dźwięk fałów obijających się o maszt, a także odkrywanie nowych lądów, wysp i portów płynąc z jednego miejsca w drugie. Mógłbym tak bez końca. Wschodu słońca widzianego z perspektywy pełni morza nic nie przebije. Wiem co mówię, widziałem ich już wiele. Góry, doliny, lasy, wszystko pięknie, ale na morzu, kiedy wokół nie ma niczego, widok wstającej tylko dla ciebie najpiękniejszej z gwiazd jest porównywalny chyba tylko z boskim aktem łaski. Za każdym razem rozklejam się wtedy jak małe dziecko. To samo jest z gwiazdami. Całe niebo nad tobą, a wszystkie gwiazdozbiory w zasięgu ręki. Można spędzić całą noc na wachcie i w akompaniamencie szumu fal gapić się w niebo bez sensu. Albo weźmy taki widok delfinów płynących obok i pozdrawiających załogę przyjacielskim wyskokiem z wody, takich scen nie zapomina się do końca życia. Ale ja akurat jestem zdrowo jebnięty na tym punkcie. Jak na zodiakalnego wodnika przystało, woda od zawsze kręciła mnie najbardziej. Żeglarstwo jest więc odzwierciedleniem mojej zbłąkanej na lądzie duszy, a przy okazji także idealnym lekiem na korporacyjną traumę i stres.

Dlatego oczywistą oczywistością było dla mnie wyczekiwanie All Is Lost. Niewiele powstaje filmów fabularnych, które poświęcają tyle uwagi samej sztuce żeglowania oraz obcują z morskim żywiołem. Gdy więc coś się w końcu takiego pojawia na horyzoncie, włącza się w mej głowie lampka i gaśnie dopiero wtedy, kiedy uda mi się me pożądanie zaspokoić. W tym przypadku chcica była tym większa, ponieważ ten niezwykle minimalistyczny nautyczny obraz uderza bezpośrednio w moje ukryte i tkwiące od lat marzenie, którego zapewne nigdy nie zrealizuję i które będzie mi towarzyszyć już do końca moich dni. Mowa o samotnej żegludze po morzach i oceanach.


Jest to najtrudniejsza z form ludzkiej aktywności porównywalna chyba tylko ze zdobywaniem w pojedynkę ośmiotysięczników. Nie chodzi już o same zagrożenia związane z działaniem sił natury, ale też, a może nawet i głównie, o walkę z samym sobą, ze swoimi słabościami i towarzyszącą ci wszędzie samotnością. Niewielu się do tego nadaje. Nie każdy potrafi być sam przez dłuższy czas. To hobby dla ekscentryków, dla odosobnionych jednostek aspołecznych, dla buntowników z wyboru i wszech niepokornych dusz. Historia żeglarstwa zna wiele przypadków w których samotni sternicy zwyczajnie wariowali pośród fal oceanów, a nawet popełniali samobójstwa. Np. angielski żeglarz-amator, Donald Crowhurst, drobny biznesmen, mąż i ojciec, w roku 1968 podążając za swoimi marzeniami wziął udział w tzw. "Wyprawie Szaleńców". Chciał zostać pierwszym człowiekiem, który samotnie opłynął ziemię bez zawijania do portu. Niestety nie wytrzymał obciążenia psychicznego i towarzyszącej mu samotności, a także nie sprostał własnym ambicjom. Odbił z kursu, najpierw oszukiwał i podawał złą pozycję, potem zaczął majaczyć przez radio, nikt nigdy później już go żywego nie widział. Ostatecznie targnął się na życie. Inny uczestnik tych historycznych regat, zwycięzca, legenda żeglarstwa - Sir Robin Knox-Johnston, również miał problemy z kondycją psychiczną. Opłynął kulę ziemską w 313 dni, ustanawiając rekord na wiele lat, lecz przez długi czas nie było z nim żadnego kontaktu, uznano go nawet za zaginionego, a po osiągnięciu celu o jakim marzyli wszyscy żeglarze na świecie, obrał kurs na kolejną rundę wokół ziemi, czego nikt nie był w stanie zrozumieć. Ciężko jest po roku spędzonym w samotności wrócić od tak do ludzi i do świata, o którym zdążyło się już zapomnieć. Dlatego samotna żegluga jest jedną z najwyższych prób jakiej może się dziś poddać człowiek i co za tym idzie, zawsze budzi to mój największy z możliwych szacunków.

Nasz bohater, w sumie jedyny w tym filmie, mocno już podstarzały, lecz ciągle w dobrej kondycji, dziarski Robert Redford, co prawda nie opływa samotnie ziemi, z nikim się nie ściga, ale i tak jego próba samotnego pokonania niewielkim, 39-stopowym jachtem "Virginia Jean" Oceanu Indyjskiego wzbudza uznanie. Nie wiemy kim jest nasz żeglarz, jak ma na imię, czy jest czyimś mężem, czy ma dzieci, czym się zajmuje na lądzie. Nie wiemy absolutnie nic. Jest tylko stary człowiek i morze... oraz samotny kontener, który wypadł z jakiegoś transportu i który koniecznie musiał skrzyżować swe przeznaczenie z łodzią Redforda. To daje początek końca, czyli ponad półtoragodzinną (na ekranie, bo wedle scenariusza trwało to 8 dni) walkę o przetrwanie. Bez uszkodzonego radia, bez nawigacji, w końcu także i bez łodzi, w szalupie ratunkowej, w której nasz rozbitek dryfuje ku nadziei na pomoc i ocalenie. Walka rzecz jasna jest nierówna. Doświadczony żeglarz musi walczyć z brakami pożywienia, wody, z promieniami słońca, a także z kolejnymi burzami i rekinami. Właściwie to wszystko to już w większym, bądź mniejszym stopniu kiedyś widzieliśmy. Chociażby w Cast Away, czy w Życiu Pi, ale nigdy na taką skalę, nigdy w tak minimalistyczny i dosłowny sposób.


Budowa napięcia, oraz sposób ekspresji jest bardzo zbliżony do niedawno widzianej przeze mnie Grawitacji. J.C Chandor skorzystał z podobnych wzorców i ograniczył udział muzyki do absolutnego minimum (acz soundtrack trwa 45 minut i jest całkiem sympatyczny). Na ekranie dominują więc naturalne żeglarskie dźwięki i odgłosy, których tak bardzo, zwłaszcza teraz, w zimie, mi brakuje. A to przeskakujące po kabestanie liny i szoty, a to łopot wybieranych oraz zwijanych żagli, także chlupiąca woda, świst i podmuch wiatru, uwielbiam to. Wyszło nawet lepiej niż w Grawitacji, bowiem w odróżnieniu od niej, reżyser nie brał z góry potencjalnych widzów za idiotów, przez co nie musiał wciskać w usta Redforda wszystkich myśli jakie aktualnie kiełkowały w jego głowie. Właśnie to mnie irytowało u Cuarona najbardziej, te pieprzone gadanie do siebie Sandry Bullock. Robię to, robię tamto, myślę o tym, wszystko po to, żeby broń boże widz się nie zagubił. Na morzu na szczęście jest trochę inaczej. Liczy się opanowanie, spokój, doświadczenie i czyny, a nie puste słowa. Z mimiki twarzy, z jej wszystkich grymasów, czy też z jednego tylko, niezwykle wymownego "Kurwa!" - jakie wyrzucił z siebie żeglarz, można było wyczytać absolutnie wszystko. Całą jego bezsilność, niemoc i autentyczne wkurwienie. Każdy człowiek ma swoją granicę wytrzymałości. W końcu i ten bardzo stonowany oraz doświadczony życiowo Redford ją w tych warunkach osiągnął, a nawet przekroczył. To jest właśnie ogromny i chyba nawet największy plus tej morskiej opowieści. Umiejętne zbudowanie nici porozumienia pomiędzy walczącym o przetrwanie, lecz milczącym żeglarzem, a widzem. Klasa.

Kilka drobiazgów jednak trochę mi przeszkadzało. Oczywiście na morzu wszystko jest możliwe, nie mniej [Uwaga, spojler] scena, w której będąc w środku nocy o kilkadziesiąt metrów od wielkiego kontenerowca i w której wystrzeliwuje w niebo dwie morskie flary jakich załoga statku nie dostrzega, jest co najmniej dziwna, ale nie upieram się jednak, że niemożliwa. To samo w ostatnich kadrach (cały czas jadę spojlerem, jakby się kto pytał), zaiste pięknych, bo jest i płonąca tratwa, i blask księżyca, i jakaś ławica ryb, a wszystko to widziane jest z perspektywy u-boata, to jednak czas w jakim tak szybko do naszego bohatera dopłynęła łódź ratunkowa wydaje się przeczyć prawom fizyki. Ale to tylko film. Chodzi głównie o emocje, a tych jest skumulowanych tu bardzo wiele. Osobiście wolałbym, aby ta opowieść skończyła się inaczej. Żeby się nie udało. Wtedy byłoby piękniej, szlachetniej, z pokorą. "Walczyłem do końca, robiłem wszystko jak należy, ale na morzu nie ma kozaków, równych i równiejszych, zginąłem, ale w taki sposób jak kocham, na oceanie, podczas rejsu, żegnajcie przyjaciele i wspomnijcie mnie czasem przy rumie". Niestety kino, jak i widzowie, o wiele bardziej wolą szczęśliwe zakończenia. Trudno. No co kto lubi. [Koniec spojlerów].

I właściwie wszystko byłoby pięknie, bo przecież prawie wszystko mi się w tej opowieści podobało, ale zabrakło mi tu trochę... żeglarstwa w żeglarstwie. Trudno będzie mi te wyraźnie odczuwalne braki przelać w jakiś zrozumiały sposób na wordowy arkusz, po prostu liczą się dla mnie głównie osobiste wrażenia i odczucia wyniesione z seansu na gorąco. A te są finalnie takie, że pomimo zajebistości oceanicznych fal, opowieść ta była bardzo przewidywalna i trochę też niestety za bardzo spłycona, ograniczona jedynie do survivalu. Chciałbym zobaczyć w tej historii więcej pasji, więcej piękna związanego z żaglami, tego wszystkiego na czym wyrosłem i czego rok rocznie od nich oczekuję. Nasz żeglarz swoje już w życiu przepłynął, być może też pokonał więcej mil morskich niż ja kilometrów na lądzie, na jego twarzy czasem rysował się grymas i ból, który wręcz krzyczał do mnie: "Co ja tu kurwa robię?", "Na chuj ja tu przypłynąłem?", "Trzeba było zostać w domu". Na szczęście był też upór, walka i mądrość. Do końca. To też jest element naszej żeglarskiej pasji i tradycji. Zatem poprawnie i zasadniczo usatysfakcjonowany jestem bardzo. To był "sympatyczny" rejs. Ale do ideału nadal trochę brakuje. Może więc dopiero następnym razem ktoś mnie weźmie na łódkę i może w końcu wtedy popłyniemy już gdzieś o wiele dalej. Może. Ahoj.

To moja ostatnia recka w tym roku, zatem na zdrowie i za tych co na morzu, żeby pasowało.

4/6

IMDb: 7,5
Filmweb: 6,6


niedziela, 29 grudnia 2013

Same debeściaki, razy dwadzieścia



Czwarte to już moje zestawienie i także czwarte bicie głową w mur. A to trochę boli, muszę przyznać. Mimo, że nie oglądam wszystkiego jak leci, bo przecież szanuję swój czas i wybredność, to jednak jak co roku ciężko jest mi wyselekcjonować tych jedynych w swoim rodzaju dwudziestu najlepszych, w dodatku jeszcze rozsadzać ich na poszczególnych szczebelkach drabinki wnoszącej się ku niebiosom zajebistości. Ale cóż, taka to robota, a tyrać trzeba.

Nie był to zbyt dobry rok w mym wykonaniu. Ledwie 1203 km przejechane na rowerze, ze 100 km dołożone biegiem po lesie, 26 razy się zakochałem (dane niepoparte naukowo), raz złamano mi serce, dziesiątki butli łiskacza pękło, a piw i wódy nie zliczę - tu akurat średnia roczna zapewne oscylowała wokół wieloletniej normy. 6 książek przeczytałem, niby więcej niż przeciętny Kowalski, a i tak nie powinienem z tym wyskakiwać przy ludziach, bo przecież siara w chooy. A co do filmów. Z ponad 100 obejrzanych w tym roku, 56 było na tyle dobrych, by mogły ubiegać się o najlepszą dwudziestkę. Jak zwykle wszystkiego co chciałem nie widziałem, wiadomo, ciężko zdobyć, albo też inne dziwy natury stawały nam na przeszkodzie, nie mniej, przyszło się już do tego przyzwyczaić.

Rzecz jasna i tytułem wyjaśnienia, choć starzy bywalcy powinni już znać tą formułkę na pamięć. Sram na nie przywiązuję wielkiej uwagi do polskich zestawień i rankingów, bowiem ja kino oceniam trochę inaczej, bardziej globalnie. Nie ma tu miejsca na polityczne granice, segregację na pierwszy, drugi, czy trzeci świat. Liczy się więc dla mnie data premiery światowej, nie polskiej, często mocno spóźnionej w reakcji. Stąd właśnie te "2012" a nie trzynaście w nagłówku, acz poza uwzględnieniem kilku zeszłorocznych pozycji niewiele to zmienia, bowiem większość tytułów w zestawieniu, to tegoroczne kinowe polskie przeboje. Acz wiadomix, że bez tych wszystkich Grawitacji, Adeli, czy Koneserów. Z nimi będę się zmagał w przyszłorocznym rankingu. Przykro mi, takie to już są zasady. Przynajmniej jestem oryginalny.

Generalnie, to 2012 był dobrym rokiem dla kina. Filmy były co najmniej niezłe. Ponad połowa mojego zestawienia dostała ode mnie piątki, a nimi, jak można zauważyć, zwykle nie szarżuję na prawo i lewo. Padła też jedna szóstka (szkoda, że nie w totka), co w sumie także należy nazwać cudem i zrównać z objawieniem Chrystusa na drzewie gdzieś w mym lesie obok. Dziś myślę, że może trochę na wyrost, ale niech ma, zasłużył. Jednak, gdybym umieścił go na końcu pierwszej dziesiątki, to też bym mu krzywdy wielkiej nie wyrządził. Taki jest ścisk w czołówce.

No nic. Nie przedłużam. Lecim z tematem.


Miejsce 20
Wielkie wejście - reż. Gustave de Kervern, Benoît Delépine, FRA

Polska premiera: Brak
Dystrybucja: Brak
Moja ocena: 4

Dlaczego: Zjawiskowa francuska satyra na wszędobylskie macki zgniłego kapitalizmu, w którym rządzi jedyna nadrzędna potrzeba ludzkości - uganianie się za pieniądzem. Film jest odpowiedzią na odwieczne pytanie nurtujące umysł przeciętnego korposzczura: "Co dalej?" zaraz po tym, kiedy rzuca on swojemu szefowi papierem prosto w twarz. Weterani walki z kapitalizmem po raz kolejny wbijają szpilkę w jego cuchnący tyłek.



Miejsce 19
Legenda Kaspara Hausera - reż. Davide Manuli, ITA

Polska premiera: 4.10.2013
Dystrybucja: Spectator
Moja ocena: 4

Dlaczego: Chociażby za samego Vincencta Gallo i jego sakramentalnego "yeah", oraz muzykę Vitalic. Niezwykle trudny w odbiorze surrealistyczny obraz, połączenie Jodorowsky'ego ze spaghetti westernem i klubem w stylu electro. Filmu, a raczej przedstawienia, nie da się bezboleśnie strawić, jego siłą jest ogrom interpretacji. Zbiór cytatów i szalonych scen, które odnoszą się i komentują najbardziej klasyczne dogmaty ludzkiego jestestwa.



Miejsce 18
Raj: Miłość - reż. Ulrich Seidl, GER, AUT, FRA

Polska premiera: 09.2012
Dystrybucja: Against Gravity
Moja ocena: 4

Dlaczego: Bardziej za całokształt twórczości i trylogię Seidla: Miłość, Wiara, Nadzieja (ta jest już z 2013). Wnikliwe studium ludzkich lęków, pragnień, urojeń i przekleństw. Bez przerysowań i ubarwień, wszystko ukazane niemal z dokumentalnym szlifem. Czasem jest brzydko, sterylnie, odpychająco i bardzo odważnie, zawsze jednak z krzykliwym komentarzem, który to sam kiełkuje w naszych głowach i budzi do refleksji.



Miejsce 17
Sąsiedzi Boga - reż. Meny Yaesh, ISR, FRA

Polska premiera: Brak
Dystrybucja: Brak
Moja ocena: 4

Dlaczego: Odwieczny konflikt świata arabskiego i żydowskiego ukazany z punktu widzenia młodych ludzi zamieszkujących Bat Yam, 130-tysięczną dzielnicę Tel Avivu. Religia, fanatyzm i walka, ale też życie codzienne, imprezy, zabawa i luz w cieniu czyhającego niebezpieczeństwa. Świetnie ukazana wybuchowa mieszanka, w której aż kotłuje się od licznych konfliktów, srogich zasad i religijnych obrzędów.



Miejsce 16
Drugie oblicze - reż. Derek Cianfrance, USA

Polska premiera: 24.05.2013
Dystrybucja: Monolith Films
Moja ocena: 4

Dlaczego: Najlepszy Gosling roku ze wszystkich trzech polskich premier. Ale jeszcze lepsze było to, że już przed połową filmu nasz pączek przepadł na amen i do głosu doszli inni, także zajebiści. Świetny scenariusz, konstrukcja i reżyseria, oraz dawno niewidziany Ray Liotta w tle i Mike Patton w roli autora soundtracku. Miks wielopłaszczyznowej zajebistości, którą daje się dobrze oglądać, mimo przesadnej długości taśmy filmowej.



Miejsce 15
Wrong - reż. Quentin Dupieux, USA

Polska premiera: 3.08.2012
Dystrybucja: Gutek Film
Moja ocena: 4

Dlaczego: Mam słabość do tego psychola. Oglądanie absurdów naszego świata przez różowe okulary jakie na co dzień nosi Dupieux dostarcza mi niezliczonych ilości pozytywów i radości. Irracjonalizm, abstrakcja oraz wysokich lotów ludzka głupota ukazana w nieprzeciętny sposób. W dzisiejszym świecie obcowanie z tego typu formą rozrywki nosi znamiona lecznicze. Dodatkowe wyróżnienie za jeden z najlepszych plakatów roku.



Miejsce 14
Polowanie - reż. Thomas Vinterberg, DEN

Polska premiera: 15.03.2013
Dystrybucja: Kino Świat
Moja ocena: 4

Dlaczego: Jeden z kandydatów do Oscara nieco mnie rozczarował, ale nie na tyle, by zabrakło dla niego miejsca na liście. Solidne kino, małe miasteczko i niesprawiedliwe wykluczenie z norm człowieczeństwa odmiennej jednostki. Jednak irytująca bierność ofiary i niezdecydowanie oprawców powodują, iż z punktu widzenia kraju nad Wisłą całość trąci myszką. Bardziej zepsuta tolerancyjna "Europa" z pewnością lepiej się w tym odnajduje.



Miejsce 13
Sesje - reż. Ben Lewin, USA

Polska premiera: 18.01.2013
Dystrybucja: Imperial-Cinepix
Moja ocena: 5

Dlaczego: Film, który zaskoczył mnie ogromnym potencjałem i wachlarzem emocji, w dodatku kompletnie się tego po nim nie spodziewając. Niezależna produkcja z pierwszoplanową przedstawicielką Hollywood, która w dodatku pokazuje cycki i uprawia seks z inwalidą, wyjątkowo zabawnym i dowcipnym inwalidą. Wyborne dialogi i chwytająca za serducho opowieść oparta na faktach, jeden z najbardziej pozytywnych filmów roku.



Miejsce 12
Mud - reż. Jeff Nichols, USA

Polska premiera: 31.05.2013
Dystrybucja: Forum Film Poland
Moja ocena: 5

Dlaczego: Kolejne dwie, bardzo zgrabne, przyjemne i dobrze oddziałujące na układ trawienny godziny. Zacne kadry, świetne zdjęcia, ujście Mississippi, Ameryka B, a może nawet i C, a do tego trochę sensacji, akcji i dobrze zestrojonego dramatu z udziałem małoletnich naturszczyków wspomaganych plejadą gwiazd. Kult domu rodzinnego, braterstwo krwi i jedyne słuszne wychowanie w oparciu o szereg tradycyjnych wartości. Doskonałe.



Miejsce 11
Turyści - reż. Ben Wheatley, GBR

Polska premiera: 22.02.2013
Dystrybucja: M2 Films
Moja ocena: 5

Dlaczego: Niezwykle trafny współczesny pastisz wszystkich naszych urlopowych traum ukazanych tak trochę w krzywym zwierciadle, w dodatku doprawiony błyskotliwym, brytyjskim czarnym humorem. To requiem dla wypoczynku i tęsknota za urlopem doskonałym, który często zderza się z chaosem, hałasem i wkurwem spowodowanym obecnością innych ludzi. Zabawne, mądre, zjawiskowe.




Miejsce 10
Dziewczyna z szafy - reż. Bodo Kox, POL

Polska premiera: 14.06.2013
Dystrybucja: Kino Świat
Moja ocena: 5

Dlaczego: Jeden z dwóch polskich debeściaków na liście. Kompletne dla mnie zaskoczenie, bo podchodziłem do niego jak do jeża, a wyszedłem z kina trafiony strzałą wprost ociekającą zajebistością. Boskie sterowce nad moją ukochaną Warszawą, genialny Mecwaldowski, nieprzeciętny humor i blokowisko z ludzką twarzą. Bodo Kox, królewicz polskiego offu, po latach tułaczki po niskobudżetowym królestwie wspiął się w końcu na kinematograficzne wyżyny.



Miejsce 9
Bestie z południowych krain - reż. Benh Zeitlin, USA

Polska premiera: 12.10.2012
Dystrybucja: Gutek Film
Moja ocena: 5

Dlaczego: Jeden z najstarszych tytułów w zestawieniu, dla wielu najlepszy film o ubiegłego roku, u mnie też wyróżniony. Hushpuppy oczarowała cały świat, a jej baśniowa podróż zabrała nas w arkany utopijnej wizji świata idealnego, opartego na wewnętrznej i wyssanej z mlekiem matki potrzebie pielęgnacji rodzinnych korzeni. Nigdy tego nie robię, ale mam wrażenie, że przy tym filmie popełniłem jeden z najlepszych tekstów na blogu.



Miejsce 8
Broken - reż. Rufus Norris, GBR

Polska premiera: 25.01.2013
Dystrybucja: Spectator
Moja ocena: 5

Dlaczego: Typowa brytyjska szkoła dramatu oraz kina społecznego podana z odrobiną rozsądnie rozsianej po całej taśmie filmowej szczypty czarnego i nieco szemranego humoru. Doskonałe wymieszanie ze sobą absurdów codzienności, zła, poczucia niesprawiedliwości i ludzkiego cierpienia. Do tego odrobina optymizmu i radości ukazana w stylu BBC i jego cykli dokumentalnych. Nie ma to tamto. Prawie zawsze wchodzi do łbów wybornie.



Miejsce 7
Moonrise Kingdom - reż. Wes Anderson, USA

Polska premiera: 30.11.2012
Dystrybucja: Kino Świat
Moja ocena: 5

Dlaczego: Świat odlicza dni do premiery "Grand Budapest Hotel", ale ja jeszcze o poprzednim filmie Andersona - ikony hipsterów, tak mówią, może i słusznie. Z pewnością król kadrów i oczojebnych kolorów. W jego świecie harcerz brzmi dumnie, a Ed Norton w mundurku wygląda przekomicznie. Popis aktorski i oryginalna historia pewnego młodocianego buntu okraszona niezłą muzyką Desplata. Ten świat jest jak magnes. Trochę ciężki, ale przyciąga.



Miejsce 6
Holy Motors - reż. Leos Carax, FRA, GER

Polska premiera: 11.01.2013
Dystrybucja: Stowarzyszenie Nowe Horyzonty
Moja ocena: 5

Dlaczego: Nagle po 13 latach, jako podstarzałe już nieco dziecko francuskiej nowej fali pojawia się Carax, na którego dzieło - tak, dzieło, przed duże kurewskie D czekałem całe lata. Zjawia się z samej ojczyzny surrealizmu, który to przecież powstał, by walczyć ze wszystkimi konwencjami w sztuce narzucanymi odgórnie, koniecznie wciskanymi w określony nawias. Film, który można tylko nienawidzić, albo kochać. Nie trudno zgadnąć do której grupy się zaliczam.



Miejsce 5
Django Unchained - reż. Quentin Tarantino, USA

Polska premiera: 18.01.2013
Dystrybucja: United International Pictures
Moja ocena: 5

Dlaczego: Lubię tego skurczybyka. Dostarcza mi plebejskich i przyziemnych wzruszeń oraz ascetycznej, niczym nie skrępowanej przyjemności. Bawi się facet konwencjami kina jak małe dziecko klockami Lego. Z lekkością, gracją i za każdym razem z tą samą werwą oraz zapałem. Widać, że rajcuje go cały proces produkcji filmu, a my, lud prosty, lubimy patrzeć na finalny płód zrodzony z jego nieposkromionej wyobraźni. Ten również.



Miejsce 4
Searching for Sugar Man - reż. Malik Bendjelloul, SWE, GBR, RPA

Polska premiera: 22.02.2013
Dystrybucja: Gutek Film
Moja ocena: 5

Dlaczego: Jedyny dokument w zestawieniu. Niewiele ich oglądam, bo zwyczajnie brakuje mi czasu nawet na fabułę. Ale ten jest jedyny w swoim rodzaju i niepowtarzalny, w dodatku na przedpremierowym pokazie jeszcze w ubiegłym roku związał mi ręce i skopał mocno po ryju. Jestem dość pamiętliwy, więc się teraz na nim "mszczę". Prawdziwa historia roku, pełna wzruszeń, zaskakującego zwrotu wydarzeń i boskich emocji z miłością do muzyki w tle.



Miejsce 3
Miłość - reż. Michael Haneke, FRA, AUT, GER

Polska premiera: 2.11.2012
Dystrybucja: Gutek Film
Moja ocena: 5

Dlaczego: "Gdy go oglądałem - cierpiałem. Paulo Coelho". Przygniatająca opowieść o śmierci, chorobie i umieraniu, mniej o miłości, ale jej obecność czuć w każdym metrze niewielkiego mieszkania. Ludzie rodzą się i umierają, świat kręci się dalej, ale gdy nagle tracimy kogoś bliskiego, kula ziemska zatrzymuje się, a dominująca wtedy cisza rozwala bębenki w uszach. Czytając przed chwilą to, co o nim pisałem przed rokiem, znów poczułem się zmasakrowany.



Miejsce 2
Imagine - reż. Andrzej Jakimowski, POL, POR, FRA, GBR

Polska premiera: 12.04.2013
Dystrybucja: Kino Świat
Moja ocena: 5

Dlaczego: Bezapelacyjnie najlepszy polski film roku, acz ubrany w międzynarodową koprodukcję, dzięki czemu wyszło tylko lepiej niż powinno. Słoneczna Lizbona i narodziny skomplikowanego uczucia w świecie, w którym pewny jest tylko dotyk dłoni. Niezwykle zmysłowe kino, które wbiło mnie w kinowy fotel bardziej od innych głównie dlatego, że wniesione zostało na światowe salony pod biało-czerwoną flagą. "Teraz Polska" wreszcie brzmi dumnie.



Miejsce 1
Rust and Bone - reż. Jacques Audiard, FRA, BEL

Polska premiera: 8.02.2013
Dystrybucja: United International Pictures 
Moja ocena: 6

Dlaczego: Tego co czułem na końcowych napisach nic mi już nie odbierze. Film kompletny. Wzruszająca i mocna historia, piękne cycki, krew i pot, boska muzyka, miłość i nienawiść. Ma w sobie wszystko to, co niezbędne, by nazwać go filmem roku. Wspaniała lekcja człowieczeństwa. Ckliwa i porażająca swoją dosłownością opowieść o chęci do życia, które nie jest ani kolorowe, ani sprawiedliwe i w którym wszystko musimy wywalczyć sobie sami.




Właściwie to dopiero teraz zauważyłem, że całe podium zajmują filmy o miłości. Cóż za żałosne rozmiękczenie w moim wykonaniu, jest mi autentycznie wstyd. Całe życie uciekam jej spod topora i obrzucam ją łajnem, a ta idiotka ciągle się za mną ugania i nie daje spokoju. Ale też na swoją obronę mam to, że więcej w tej miłości jest bólu i cierpienia, niż obsypanych lukrem cukierków. No jak w życiu. Z resztą... tylko winny się tłumaczy, tak więc ciach bajera.
Do siego roku.

Albo jeszcze nie. Wchodzę właśnie w piątą, okrągłą rocznicę mojej jakże zajebistej blogowatości. Na tym świecie, jak doskonale widać, tylko nieubłaganie płynący czas jest pewny i niekwestionowany. Zatem jubileusz. Oczywiście to niczego nie zmienia. Nadal zapewne nie będzie mi się chciało pisać, a jeśli już do tego dojdzie, to będę się grafomańsko wymądrzał, narzekał na wszystko, przeklinał oraz bez sensu rozpisywał, ale jeśli ktoś z was tu nadal ze mną zostanie, to po prostu szacun ode mnie i Bóg zapłać za całokształt i wytrwałość.

Aha. Byłbym zapomniał.
Na zdrowie.

piątek, 27 grudnia 2013

Mężczyźni uwielbiają kobiety, ale jeszcze bardziej... kochamy nasze samochody

Wyścig
reż. Ron Howard, GER, USA, GBR, 2013
123 min. ITI Cinema Sp. z o.o.
Polska premiera: 8.11.2013
Biograficzny, Sportowy, Dramat




Każdy facet, który nie pije (chyba, że już przestał), nie interesuje się piłką, czy w ogóle jakimś sportem, a także którego nie kręcą samochody, wydaje mi się dziwnie podejrzany. Powiem więcej. Nie potrafiłbym się z kimś takim zaprzyjaźnić. O czym można z takim typem rozmawiać? O jego kotach? Teściowej? Kłopotach w pracy? W dodatku na trzeźwo? Chłopie, litości. Napij się, idź na mecz, kup sobie 20-letnie auto do remontu lub motocykl, zacznij żyć jak Bóg Adamowi przykazał, albo daj mi święty spokój. Prawie każdy z nas rodzi się z benzyną we krwi, a w życiu szuka ujścia dla nadmiaru skumulowanej w układzie nerwowym adrenaliny. Nie każdy potrafi pójść później za ciosem, wykorzystać męskie geny jak należy, zgoda, ale wszyscy rodzimy się z ogromnym potencjałem. Ja wiem, że teraz żyjemy w zniewieściałych czasach, gdzie w dobrym tonie jest, aby opalony na solarce "facet" cytował Coelho, prowadził modowego bloga i walczył o prawa bezstialsko mordowanych rok rocznie polskich karpi, jednak z tą wizją kulawej męskości staram się walczyć. Co prawda zafascynowane w tych "męskich" chodzących perfekcjach kobiety co i rusz mi to zadanie utrudniają, czasem zwyczajnie opadają mi ręce, ale cóż, zasady trzeba jakieś mieć. Po prostu nie szukam wśród nich kumpli. Na razie mi to wystarcza.

Samochody. Temat rzeka. Od małego miałem na ich punkcie klasycznego pierdolca. Ojciec samochodziarz, wiedząc doskonale, że jego syn od dziecka ma ciągoty do spalin i zapachu benzyny na CPNach, nie blokował, a wręcz przeciwnie, starał się rozwijać u mnie motoryzacyjną pasję. A w tamtych czasach nie było to proste. Matchboxy można było dostać tylko w Pewexach. Za tor kartingowy tylko od czasu do czasu robiła płyta lotniska na warszawskim Bemowie. Mimo, że po polskich drogach w drugiej połowie lat 80-tych śmigały praktycznie tylko inżynieryjne cuda techniki wyprodukowane w bratnich krajach socjalistycznych, to i tak znałem na pamięć wszystkie aktualnie produkowane za żelazną kurtyną modele samochodów i to pomimo tego, że w ogromnej większości nie widziałem ich nigdy na oczy. W wieku 10 lat umiałem już prowadzić Poloneza taty, do którego zresztą często dostawałem kluczyki na działce i mogłem nim sobie jeździć po polnych drogach. Na komunię, kiedy inni dostawali zegarki z kalkulatorem i rowery, ja cieszyłem się motorynką. Potem był NRDowski Simson. Enduro. Kolor kości słoniowej. Do dziś za nim tęsknię. Dzięki temu prawko zdałem za pierwszym razem. Właściwie, to aż dziwię się teraz samemu sobie i często zapytuję przed lustrem rano przy goleniu, jakim do diabła cudem nie zostałem kierowcą rajdowym, tudzież wyścigowym? Jak mogłem zmarnować taki potencjał? Ale takie to były już czasy. Środki i szanse na sukces były znikome. To samo z drugą, nigdy niespełnioną moją wymarzoną profesją, zawodem piłkarza. Cóż... spieprzyłem takie talenty, oraz dwa wielkie szczeniackie marzenia. Polska nigdy mi tego nie wybaczy. Ale kto wie, może w następnym wcieleniu się uda ;)

Nie piszę tego wszystkiego, żeby się chwalić, przecież nawet nie ma czym, ale po to, aby czytającemu ten tekst uświadomić jedno, że film Wyścig, o którym za chwilę zacznę się rozpisywać, docenią najbardziej fani czterech kółek oraz sportowych emocji. Wszystkim innym, którzy na co dzień podniecają się najwyżej programami "Mam talent" i "Warsaw Shore", może w tym obrazie czegoś zabraknąć. Zapewne brakuje. Nie przeczę, film nie jest doskonały, ale tylko tacy jebnięci jak ja machną na to ręką, ponieważ wszystko co jest w tym filmie niedostateczne i niepełne, dodamy sobie już sami, we własnych głowach.



Wyścig, to kwintesencja dwóch najwspanialszych z męskich instynktów, które są mi niezwykle bliskie. Sportowej rywalizacji oraz motoryzacyjnej pasji. Aż dziw, że sięgnąłem po ten tytuł dopiero teraz, półtora miesiąca po premierze. Jednak przyznam szczerze, że z początku nie miałem do niego pewności. Nawet pierwsze, naprawdę niezłe recenzje nie zmieniły mego pierworodnego uprzedzenia. Zlepek informacji, fatalny plakat oraz zwiastuny kojarzyły mi się bardziej z bananowymi Szybkimi i wściekłymi, aniżeli z solidną produkcją o jednym z najpiękniejszych sportów pod słońcem. Dopiero świetne opinie ludzi, którzy tak jak i ja, spoglądają na zapach dymu i benzyny z gęsią skórką na ciele, zamieniły mą niepewność w ogromną chęć zmierzenia się z najnowszym dzieckiem Rona Howarda. Jeśli więc ktoś nie czuje do Wyścigu mięty i nadal się waha, ale za dzieciaka wisiały w jego pokoju plakaty z czterokołowymi ślicznotkami, to mam szczerą nadzieję, że tym tekstem zamienię wasze obawy w niekwestionowany głód zapachu spalin oraz ryczących na torach wyścigowych silników V12. Warto. Po trzykroć. Raz, że poruszona historia jest autentyczna i prawdziwa do bólu, dwa, jest kapitalnie odwzorowana, trzy, jest nasza - krwisto męska. Niemal jak pornole. Stricte samcze kino. Z całym rzecz jasna szacunkiem do pań, choćbyście oglądały go tysiąc razy, pewnych rzeczy w nim zawartych nie jesteście w stanie pojąć, ale o tym jeszcze dwa słowa na końcu.

Historia Formuły 1 pamięta przynajmniej kilka wspaniałych sportowych rywalizacji, które aż proszą się o ekranizacje. Scenariusz filmowy napisało samo życie i wystarczy tylko sięgnąć filmowcom po gotowca. Bułka z masłem. Alain Prost z Senną, Mansell z Piquetem, czy właśnie, tak jak teraz zrobił to Howard, połasił się na wspaniałą rywalizację Nikiego Laudy z Jamesem Huntem. Ich pojedynek w sezonie 1976 zapisał się złotymi nićmi w historii F1. W dodatku, między nimi kipiało też poza torem, a ich chorobliwe ambicje, naturalna wrogość, lecz zawsze z ogromem szacunku do siebie nawzajem, tylko dodawało ich rywalizacji pieprzności. Dwa jakże odmienne charaktery i żywioły. Woda i ogień. Spokój, opanowanie i perfekcja, kontra nonszalancja, szaleństwo i bezczelna przebojowość. Do tego szczypta dramaturgii, otarcie się o śmierć, oraz mnóstwo emocji do samego końca. To aż wołało o przeniesienie historii na taśmę filmową. Na szczęście ktoś w końcu ten krzyk usłyszał.

Pamiętam dokładnie, kiedy jeszcze jako dzieciak w podstawówce emocjonowałem się rywalizacją Prosta z Senną. Nawet gdy graliśmy z kumplami w kapsle na betonie, to nadawaliśmy im imoiona kierowców F1 właśnie, gdzie jedni byli Francuzami, inni Brazyliczykiem, a ich rzeczywista rywalizacja na torze dodawała nam tylko skrzydeł. To były złote czasy tego sportu, nie to co obecnie. Wszechobecna elektronika, względy bezpieczeństwa, mordercze regulaminy i ograniczenia. Dziś, odnoszę często wrażenie, że kierowca jest w tym sporcie najmniej potrzebny, że wyścigi wygrywają inżynierowie oraz ich maszyny. Stąd może sobie za kółkiem usiąść taki blondynkowaty młodziak Vettel i wygrywać wszystko jak leci. Z palcem w przysłowiowej dupie, jakby to było Playstation. Przed laty sporty samochodowe to była płaszczyzna, na której sukcesy odnosili przeważnie wariaci i psychole. Często wywodzący się z bogatych domów, buntownicy z wyboru, którzy nie chcieli kroczyć po ścieżkach prawniczych i lekarskich jakie rysowali przed nimi ich rodzice, lecz woleli oddawać swe życie w ramiona niepewnego bytu w zamkniętych torach wyścigowych. Niemal w każdym sezonie F1 w latach 70-tych ktoś ginął. Kierowcy otoczeni zbiornikami paliwa, ubrani w 400-konne (i większe) silniki, bez żadnych zabezpieczeń poza kaskiem i pasami, przypominali tykające bomby na kołach. Raz na pewien czas któraś wybuchała, ale jechało się dalej. Jaką to trzeba było mieć odporność psychiczną, by co rajd zaglądając śmierci w oczy, wsiadać do tej ciasnej trumny na kołach i wciskać gaz do końca.


Ron Howard na podstawie sportowej rywalizacji Austriaka Laudy i Anglika Hunta, postarał się przekazać współczesnym fanom sportów motorowych tamtą pasję i tamte, nieco zapomniane już emocje. Mimo naturalnych, technicznych trudności, udało mu się to w sposób co najmniej zadowalający. Uderzył w typowe męskie geny i nasze samcze tęsknoty. Piękne kobiety, szybkie samochody, chęć permanentnej dominacji i wygrywania. Dziś jest niby podobnie, jednak Formuła 1 ściga się już na nieco innych zasadach. Wszystko jest takie ugrzecznione, a każde ryzyko zminimalizowane do granic kosmicznej przesady. Nie odczuwam już tak wielkiej satysfakcji oglądając współczesną rywalizację kierowców F1, czy tych rajdowych. Brakuje w tym wszystkim pierwiastka szaleństwa, oraz świadomości ponoszenia ogromnego ryzyka, które wynosiło tych współczesnych rycerzy na piedestał życiowej zajebistości.

To trochę jak z piłką nożną. Ona też jest już dziś inna, niż kiedyś. W latach 80-tych, które trochę pamiętam, piłkarze, to były zarośnięte małpy, często pijaki, faceci z jajami (dosłownie i w przenośni). Nie było tak wielkich pieniędzy w futbolu jak dziś, które tylko deprawują i robią sieczkę z mózgu. Jak komuś rozcięło łeb (np. Terry Butcher w meczu Szwecja-Anglia), to mimo wszędobylskiej krwi i bólu grało się dalej. Powybijane zęby, złamane nogi, to była meczowa codzienność. Walka i nieustępliwość oraz szaleństwo na trybunach, bez tej pieprzonej poprawności politycznej, Ą i Ę, jakimi nas dziś karmi centrala piłkarska wprowadzając coraz to nowsze wytyczne i chore regulacje. Dzisiejsze gwiazdy futbolu, to nażelowane i wymuskane pizdusie, które po lekkim tylko dotknięciu przewracają się z bólu na trawie, łapiąc się przy tym nie za tą nogę co trzeba. Dlatego bardziej jarają mnie dziś takie niepokorne boiskowe jednostki jak Eric Cantona, George Best, czy Leszek Pisz, aniżeli Krystyna Ronaldo i Messi. Z nostalgią wspominam Sennę i Prosta, nie specjalnie emocjonuję się pojedynkami Vettela z Hamiltonem. Znak czasów, albo starość po prostu. Sam nie wiem. Pewnie wszystkiego po trochu.

Film Wyścig jest więc przy zupełnej okazji także pewnego rodzaju hołdem złożonym tamtym wspaniałym czasom, ikonom prawdziwej męskości. Bez zbędnego cukrowania i zaklinania rzeczywistości, acz wiadomo, że z elementami koloryzacji, w końcu to produkt stricte komercyjny, a sam współbohater opowieści - Niki Lauda, nadal jeszcze żyje i ma się całkiem dobrze. Nieźle odwzorowano bolidy F1, wkomponowano też trochę archiwalnych kadrów i nagrań, a całość dopełniono delikatną komputerową ingerencją, ale przede wszystkim dominują emocje, dużo emocji i wrażeń, oraz wszędobylski zapach spalin. To film głównie dla nas, mężczyzn wyposażonych w jakiegoś niedefiniowalnego pierdolca. Kobiety, nawet te filmowe, w rolach żon i kochanek naszych kierowców, są tu tylko tłem. Nie mają prawa ingerować w pasje swoich mężczyzn. To także pewnego rodzaju wytyczne na dziś i apel do współczesnych kobiet o uszanowanie męskich szaleństw i odchyłów. Choćby na szalę trzeba było postawić własne życie, to i tak każdy prawdziwy facet, w którym buszuje nieokrzesany testosteron, powinien powiedzieć, że owszem, kocha swoją kobietę nad życie, ale swój samochód (lub wpisz cokolwiek)... kocha jeszcze bardziej. Kobieta, która naprawdę odwzajemnia do niego to samo uczucie, winna to zrozumieć i zaakceptować, oraz stanowić jakże cenne oparcie. Przynajmniej tak wygląda świat idealny, który przeważnie czai się tylko w książkach i kinie. Dlatego, tym wszystkim, którzy za nim tęsknią i rozpaczliwie wszędzie go poszukują, polecam Wyścig Rona Howarda. To wydarzyło się kiedyś naprawdę.

Edit: Coś mnie tak uwierało, zatem dla wewnętrznego spokoju podniosłem końcową ocenę za uszy i z bardzo mocnej czwórki zrobiła się piona z minusem. Niech ma.

5/6

IMDb: 8,3
Filmweb: 8,3



środa, 11 grudnia 2013

Piękne nic

Grawitacja
reż. Alfonso Cuarón, USA, GBR, 2013
90 min. Warner Bros. Entertainment Polska
Polska premiera: 11.10.2013
Dramat, Sci-Fi



Prawdopodobnie jestem jedynym człowiekiem na Ziemi, który dotąd nie widział jeszcze Grawitacji. Na swój sposób czułem się z tym świetnie. Poważka. Absolutny spokój w bani w szczytowym momencie, kiedy cały świat debatował nad geniuszem Cuaróna, trójwymiarowym efekciarstwem oraz kosmicznym realizmem, tudzież jego brakiem. Mogłem w tym czasie w spokoju zajmować się czymś znacznie pożyteczniejszym dla ludzkości, np. płaceniem podatków. Niektórzy zarzucali mi nawet, że **** ze mnie a nie kinomaniak. Cóż, zapewne mieli rację, nigdy nie twierdziłem, że nim jestem. Ale oto stało się. W końcu i ja dołączyłem, w dodatku zupełnie świadomie, do grona ludzkości, która dawno mi już uciekła oraz schowała się za nieboskłonem. I cholera jasna, strasznie tu teraz ciasno. A było przecież tak fajnie... Zawsze muszę coś spieprzyć.

To jest nawet dość zabawne, ale też trochę dziwne uczucie, bowiem po obejrzeniu tegoż oto przedstawienia (tak będę ową produkcję nazywał), wcale nie czuję się o coś konkretnego wzbogacony. Moje pojęcie o tymże hmm... przedstawieniu (sorrki za powtarzalność) przed i po seansie, jest niemalże identyczne. Wystarczyły mi ze dwa trailery, trochę czytanego tekstu i komentarzy, by dowiedzieć się o Grawitacji tyle, ile potrzeba do jej rzetelnej oceny. Aż sam się sobie dziwię, że mnie to w ogóle dziwi. Nie zliczę sytuacji oraz filmów, które miałem w pełni rozkminione tylko po obejrzeniu zwiastunów. Kiedyś myślałem, że to talent, dziś, że to po prostu producenci i piarowcy są idiotami, bu upychają całą fabułę i sens filmu w ledwie dwóch minutach teledysku. Bez sensu.

Nie będzie mi teraz lekko po tych kilku miesiącach obsuwy coś nowego o Grawitacji wystękać, spłodzić coś na tyle interesującego, aby przykuło to czyjąś uwagę i pozostawiło na tymże wpisie do końca. Wszystko zostało już na jej temat napisane. Żądnych nowych doznań i odkryć muszę z bólem serca rozczarować. Niemniej muszę mieć to już za sobą, tak dla świętego spokoju, żeby odhaczyć i skupić się na czymś innym.

Wbrew wątpliwej urody mojego wstępniaka, nie będę smarował Grawitacji gównem. Oczywiście ukrywał również nie mam zamiaru, iż to nie jest moje de gustibus. Szkoda to dla mnie wielka, bowiem jak już kilka razy wspominałem przy różnych okazjach, a nawet dwa wpisy temu, jestem fanem sci-fi i to nawet wielkim. Ale z tym jest jak z - wybaczcie - cyckami. Też je uwielbiam, ale takich autentycznie boskich i w moim typie jest stosunkowo niewiele na tym łez padole. Takie są to już okrutne prawa przyrody, nic nie poradzę. Na kiepskie sci-fi również.

Wiem wiem, już lecą na mnie "kurwy" i "chuje". Miałem czelność obrazić świętość. Nie obrażam. Stwierdzam tylko pewne oczywiste dla mnie fakty, które zapewne są obce innym, większości, a może nawet i wszystkim, ale z tym także niewiele jestem w stanie uczynić. Niestety. Ale wróćmy do fekaliów. Grawitacja kupą nie jest, zgoda. Z punktu widzenia widowiskowego, technicznego i nowatorskiego, albo nie, wycofuje te nowatorstwo, bo to zwykła ściema jest. No więc z punktu widzenia tych dwóch pierwszych, jest to przedstawienie niezwykle zacne dla oka. Naprawdę, chylę czoła, moje uszanowanko, jak to mawia pies Pieseł. Komercyjna rozrywka dla mas na całkiem wysokim nomen omen poziomie. A jak jeszcze ktoś lubi na łeb przywdziać specjalny okular, to nawet i w 3D może się poszczać z wrażenia. No co kto lubi. Nic mi do tego. Ja jednak nie zaliczam się do tych oczarowanych i zachłyśniętych techniką jednostek. Nie wiem, albo już wyrosłem z uganiania się za własnym ogonem, albo te wszystkie wizualne fajerwerki przestały robić na mnie wrażenie. Owszem, Kubrick też zaszokował ludzkość w roku 1968, ale on przynajmniej przy zupełnej okazji chciał także wbić coś odbiorcy do łba, jakąś myśl, coś ważnego z jego punktu widzenia opowiedzieć. Natomiast Cuarón wraz ze swoją ekipą, cóż... niestety skupił się tylko na pustym efekciarstwie, jak zresztą większość współczesnych twórców dzisiejszego kina sci-fi, ale o tym pisałem już kilka razy i nie chce mi się znów do tego wracać. Takie czasy, takie sci-fi.


Tak więc mamy piękne i sztucznie wygenerowane zdjęcia, efekt kosmicznej nieważkości, wspaniałą, przyznaję, matkę Ziemię widzianą z perspektywy około 600 km nad poziomem morza i Teleskopu Hubble'a. Doprawdy, można się zawiesić na widoku niebieskiej planety, z dala od tylu milionów debili. Nawet szczerze rozumiałem zachwyt i przesadny luz Matta Kowalsky'ego. Sam bym z radości fruwał sobie wkoło w tą i z powrotem oraz raczył puszczać w eter dowcipy, że o bajerowaniu "niebieskookiej" dr Ryan Stone nawet nie pomnę ("konkurencji praktycznie żadnej" - jak to mawiał Maksik w Seksmisji). Ale to by było przecież zbyt nudne. Zatem twórcy postanowili tchnąć w te beztroskie latanie jakąś dramaturgię (w tym przypadku jest ona o wiele ważniejsza, niż dajmy na to zupełnie nieobecna tu fabuła). Aby to uczynić, autorzy musieli nagiąć trochę praw i kosmicznych prawidłowości. Oczywiście nie każdy musi się na tym znać. Ja w zasadzie również, ale pech chciał, że miałem więcej czasu na zapoznanie się ze wszystkimi opiniami na temat tegoż kosmicznego przedstawienia, także tymi od strony bardziej naukowej.

No i co ona, ta nauka w senie, rzecze nam na ten temat? Ano np. to, że Hubble znajduje się na wyższej orbicie, niż międzynarodowa stacja ISS, do której Kowalsky (ciągle kojarzył mi się z tym pingwinem z Madagaskaru) holuje niemal pozbawioną tlenu panią doktor (po cholerę ona tyle gadała, skoro była już na tlenowej rezerwie?). A to oznacza, że zniszczony teleskop poruszał się z prędkością o około 400 km mniejszą niż stacja. Teoretycznie więc nasza zbłąkana w kosmosie dwójka, a raczej w orbicie Ziemi, bo do kosmosu to jeszcze daleko, nie miała prawa zbliżyć się z pomocą swojego manewrowego plecaczka, w dodatku obciążonego panią Bullock do znacznie szybszej od nich stacji. To raz. Dwa. Hubble, ISS i chińska stacja Tiangong krążą, cytuję: "po orbitach ustawionych pod odmiennymi kątami względem Ziemi. Przesiadka między nimi byłaby ekstremalnie trudna, jeśli nie niemożliwa, zwłaszcza przy prędkości kilkudziesięciu tysięcy kilometrów na godzinę". Pomijam już fakt, że w rzeczywistości nie doszłoby już do pierwszej tragedii od której wszystko się zaczęło, czyli do zniszczenia teleskopu oraz wahadłowca przez kosmiczne śmieci, które powinny poruszać się po innej orbicie. Poza tym, po zestrzeleniu przez Rosjan ich satelity, niemożliwym byłoby, aby nastąpił opisywany w filmie efekt śmieciowego domina, a przynajmniej nie w tak krótkim czasie. No i w końcu cztery, słynne już słitaśne patrzenie sobie w swoje "niebieskie" oczy dwójki naszych gołąbków - Cloney'a i Bullock w chwili, kiedy coś niewytłumaczalnego z punktu widzenia nauki ciągnie naszego amanta w dół, przez co musieli się rozdzielić na amen. Taka scena byłaby normalna tu, na Ziemi, ale nie w warunkach mikrograwitacji.


Oczywiście wymienione wyżej przekłamania oraz te przeze mnie nieporuszone, w żaden sposób nie dyskwalifikują filmu. Mało tego, bez nich wcale by go nie było, bo zwyczajnie być go nie mogło. Trzeba się z tym po prostu pogodzić już na starcie. Większość oczywiście to potrafiła, koniec końców uczyniłem to i ja, acz potrzebowałem na to trochę więcej czasu. Już od samego początku i podświadomie traktowałem Grawitację z wielkim przymrużeniem oka. W kościach łupało, że będzie to tylko opakowana w złoty i błyszczący papier pustka intelektualna, o czym świadczy chociażby zaciąg aktorski. Bullock i Clooney rzecz jasna są dobrymi aktorami, nawet ich szczerze lubię, ale pasowali mi do tego kosmosu jak Sasha Grey do roli zakonnicy u Hanekego. To, że zagrali poprawnie niczego w tej kwestii nie zmienia. Są pewne uprzedzenia o jakich się filozofom nie śniło. Życie.

Tak więc wszystkie te sceny, które przyznaję, bardzo zgrabnie trzymają widza w napięciu, musiały zostać doposażone w pierwiastek fantazji, inaczej, musielibyśmy wyjść z kina już po 15 minutach, bo by tam wszyscy w tym czasie nam poginęli. Nawet te piękne żółte słońce im wybaczam, bo jak powszechnie wiadomo, w tychże kolorach mieni się ono tylko z perspektywy ziemskiej atmosfery. Mimo, że winno być oślepiająco białe, to jednak fajnie było się na nie od tak pogapić. Ale to wynika bardziej z tego, że sam mam słabość do astronomicznych obserwacji gwiazd, księżyca, wschodów i zachodów słońca, zatem tego typu narrację przyjmuję z dużą radością i zrozumieniem. Mogli tylko darować nam tych durnych i irytujących dialogów, gadania do siebie oraz wewnętrznych przemyśleń Bullock. Wolałbym już obejrzeć tą opowieść w kosmicznej ciszy. Umówmy się, nie mieli oni zbyt wiele mądrego nam do powiedzenia. To duża wada, bodaj największa, tak samo jak wkurzający Kowalsky, który w obliczu śmierci strzela na prawo i lewo żartami, oraz przez cały czas nie schodzi mu z gęby banan. Iście niespotykanie spokojny człowiek, ale wiadomo, NASA tylko takich ma u siebie. Całe szczęście, że Cuarón zgrabnie wybrnął ze sceny pukania przez niego w szybkę Sojuza, bo serio, miałem ochotę wyłączyć w tym momencie telewizor.

No dobra. Chciałem, aby tym razem było krótko, a znów niepotrzebnie się rozpisałem. Zatem kończę swój wywód. Grawitację należy traktować o wiele mniej serio, niż chcieliby tego np. jej producenci. Tylko wtedy da się ją przełknąć bez obaw o swój układ trawienny. To typowe komercyjne kino, które musi rządzić się komercyjnymi prawami, stąd niedostatki w treści, realizmie, fabule i tak dalej. Jak na kino rozrywkowe jest po prostu wspaniale, bo też inaczej być nie może. Z góry skazane było na sukces. Ja go jednak traktuje mniej jak film, a bardziej jak audiowizualne przedstawienie dedykowane kinom IMAX, tak jak niegdyś te wszystkie trójwymiarowe filmy o zwierzątkach i oceanicznych światach skrytych gdzieś w głębinach. Niby również piękne i fascynujące, dzieci zachwycone, ale jednak niewiele one miały wspólnego z zasadami poważnego kina na jakich ja się opieram. Ot, piękne i zapierające dech w piersiach nic. Tester możliwości naszych wypasionych telewizorów 3D i kin domowych blue-ray. Doceniam wielki wysiłek włożony w proces produkcji i chęci, podobają mi się zdjęcia, a także zgrabnie zbudowane napięcie, emocje oraz sprzedanie mi przygniatającego respektu przed ciągle obcym kosmosem, ale szczerze cieszę się, że mam to już za sobą.

4/6

IMDb: 8,4
Filmweb: 7,5


sobota, 7 grudnia 2013

O kapitanie, mój kapitanie

Kapitan Phillips
reż. Paul Greengrass, USA, 2013
134 min. United International Pictures
Polska premiera: 8.11.2013
Biograficzny, Thriller, Akcja, Dramat




"Film roku!", "10/10", "Niesamowity!", 'Wspaniały!", "Oscar dla Hanksa!", "Wow!" Aż łeb może rozboleć od tych epitetów. Zazwyczaj spływają one po mnie niczym sierpniowy pot po plecach. Za długo śledzę już tą branżę, by łapać się na każde pierdnięcie, ochy i achy. To tylko element kampanii reklamowej, który stosuje się w filmach, począwszy od gniotów nad gniotami, po kino festiwalowe i ambitne, przez wszystkich - dziennikarzy, producentów, dystrybutorów. Każdy kto zwraca uwagę na postery i okładki wie o co kaman. Nieco inaczej jest, gdy takie stęknięcia wprowadzają w obieg zwykli widzowie. Ci zazwyczaj nie chodzą na żadne kompromisy (wiem, bo sam do nich należę) i jeśli wydają niemałe pieniądze na bilety, to uważają (jak najbardziej słusznie), iż mają prawo nazywać gówno gównem, a także wynosić na ołtarze rzeczy dla nich ważne i zacne. Lecz także w tym przypadku podchodzę do tego typu ocen i opinii z kołkiem osinowym w rękach. Są gusta i guściki, wiadomo, ale z doświadczenia wiem, że im większy szum o filmie, tym większe prawdopodobieństwo wdepnięcia w wielką śmierdzącą kupę, w myśl zasady - duża kupa, dużo much do niej gnających.

Żeby nie było. Rozwieję wątpliwości już na samym starcie. Kapitan Phillips żadną kupą nie jest. Nawet specjalnie nie śmierdzi. Ot, solidne kino oparte na faktach, sprawnie zmontowane i zagrane, zwłaszcza z dużym zaangażowaniem oraz kunsztem aktorskim przez odtwórcę głównej roli, ale przecież to wszystko było już oczywiste jeszcze na długo przed seansem. Wprost nie dało się tego spieprzyć. Scenariusz napisany przez samo życie jest iście oscarowy i generalnie odnoszę wrażenie, że nawet gdyby na reżyserskim krześle zasiadł Andrzej Wajda, to także mielibyśmy do czynienia z produkcją po prostu poprawną. A niech będzie, że także i dobrą. Rzecz jasna nie chcę umniejszać zasług Paula Greengrassa, wykonał kawał dobrej roboty, co mnie osobiście bardzo cieszy, bo po kapitalnej Krwawej Niedzieli świat, w tym ja, o nim zapomniał, a szkoda, to jednak wpadł mu w ręce istny samograj.

Historii Kapitana Richarda Phillipsa prawdę mówiąc w ogóle wcześniej nie znałem i specjalnie się w nią nie zagłębiałem, acz pewnie coś mi się obiło o uszy kilka lat temu, gdy w telewizorni padła gdzieś wzmianka o porwaniu, ale już po obejrzeniu trailera doskonale wiedziałem o czym ona jest i jak się zakończy. Wystarczy połączyć ze sobą fakty: Statek, Somalia, piraci, Amerykanie, bohater. Reszta to tylko niuanse i zwykła ciekawość. Jak się dostali na statek? Czy ktoś zginął? Jak uratowała się załoga? Jak zachował się sam kapitan, skoro postanowiono o nim nakręcić film? No i w końcu jak wyglądała akcja odbicia zakładnika przez bohaterską flotę Amerykańskiej Marynarki Wojennej, bo przecież musieli go odbić, inaczej nie adoptowaliby tej opowieści do filmu. I właściwie tylko to mnie interesowało podczas seansu.

A że Hanks był świetny? No proste, że był, przecież nie od wczoraj jest kapitalnym aktorem. Ale co do niego. To jest nawet dość zabawne, ale już w pierwszych minutach filmu nawiedziło mnie pewne kinematograficzne skojarzenie, które już do końca nie chciało mnie opuścić. Mianowicie, widziałem w Kapitanie Phillipsie masę podobieństw do Cast Away, również z udziałem Hanksa. Oba filmy zaczynają się dość podobnie. Od nagłego wezwania z pracy i opuszczenia kochającej żony. Buziaki, spokojnie, wszystko będzie dobrze, jak zawsze, wrócę za tydzień, kiss kiss. W Cast Away Hanks robił za ważnego logistyka w firmie kurierskiej, tu też dowodzi zasobem ludzkim i "przesyłkami", tyle, że na statku. W obu przypadkach coś idzie nie tak i nagle dwóch Hanksów staje przed wielkim niebezpieczeństwem z którym muszą się zmierzyć właściwie w pojedynkę. Chichot Hollywood. Pierwszy Hanks trafił do wielkiej wody i na bezludną wyspę, gdzie cały czas marzył właśnie o takim frachtowcu jakim drugi Hanks dowodzi. Wtedy wielki kontenerowiec jednemu uratował życie i wciągnął pół żywego na pokład, drugiego wyciągnięto z niego siłą, by ponownie wsadzić na szalupę ratunkową gdzie miał walczyć o przetrwanie. Tego typu gierek i analogii jest tu więcej. Dla mnie są to dwie niemalże identyczne produkcje. Podobnie utkane i oparte na tych samych emocjach. Obie solidne, świetnie zrobione i zagrane, z chwytającym za serducho happy endem, no ale właśnie, to wszystko już było. Typowy szablon od którego odrysowuje się kilkaset filmów rocznie.


Lećmy dalej. Biografia biografią, fakty faktami, ale Ameryka po raz kolejny za pomocą taśmy filmowej wypuszcza w świat sygnał o swojej niekwestionowanej zajebistości. Wspaniała, nowoczesna i świetnie wyposażona flota Marynarki Wojennej, szybko przemieszczające się jednostki specjalne, kamery, podsłuchy, snajperzy, hiper ja pier wodotryski. "Nie fikajcie z nami, bo i tak was załatwimy, w każdym zakątku jebaniutkiego świata". Somalijscy piraci oglądając ten film na nomen omen pirackich kopiach z pewnością będą kiwać z uznaniem głowami, a Al-Kaida będzie kopać kolejne schrony w obsranych gaciach. Szeryf świata na swym posterunku, znów rozprawił się z oprychami trzeciego sortu nieposłusznego mu społeczeństwa. Między wierszami jest tu zawartych jeszcze więcej geopolitycznych przekazów, które w roli komentarza do zaistniałej sytuacji wysyłają multum globalnych informacji na temat aktualnej kondycji całego świata oraz jego układu sił. Oczywiście, żadna to nowość, jest to nawet przeze mnie jak najbardziej zrozumiałe i akceptowalne. Mają do tego prawo, w końcu to ich produkcja, aktorzy, statki, historia i kapitan. Demonstracja siły oraz operacyjne możliwości Stanów Zjednoczonych jednak za każdym razem wgniatają mnie w fotel, ale też niestety, trochę przerażają.

Nie mniej mały i kolejny plusik dla Greenngrassa wędruje ode mnie za to, że pomimo, iż narracja autentycznych wydarzeń jasno określa kto tutaj jest tym złym, a kto dobrym, kto złodziejem, a kto policjantem, to, co prawda w niewielkim stopniu, ale jednak, postarał się on wyłuskać z somalijskich piratów odrobinę człowieczeństwa i naszego ludzkiego dla nich współczucia. "Jesteśmy tylko biednymi rybakami", "Nie mamy wyboru, musimy z czegoś żyć", "Wszystko będzie dobrze Irish, nic ci nie będzie, chcemy tylko pieniędzy od bogatego wujka z Ameryki". Dobre i to. Nie mniej cywilizacja zachodnia po raz kolejny skarciła trzeci świat, mimo, że najczęściej sama go niemiłosiernie grabi. Al-Kaida, somalijscy piraci, niegdyś sowieci, Wietnam, Irak, Afganistan, cały czas amerykańska propaganda trzyma rękę na pulsie, a film, jak powszechnie wiadomo, jest najlepszym sposobem na dotarcie ze swoją myślą i przekazem do szarych mas na całym świecie. No więc docierają i powiem szczerze, cholernie im tej umiejętności zazdroszczę.

Liczyłem też trochę na więcej satysfakcji z obcowania z oceanicznym pejzażem, z prutymi falami przez MV Maersk Alabama. Sam jestem z zamiłowania żeglarzem, więc uwielbiam nautyczne klimaty w filmach, których i tak jest jak na lekarstwo, ale tu jakoś tak wszystko było mi obce i zupełnie niesatysfakcjonujące. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że trudno jest wymagać aby wielki i niewzruszony na falach oceanu frachtowiec dawał mi tyleż samo satysfakcji, co tańczący na wodzie okręt żaglowy, czy też jacht, na których punkcie mam, delikatnie rzecz ujmując, pierdolca. Jednak trochę inna liga, tak więc i wrażenia odpowiednio mniejsze. Fani wszech odmian marynistyki będą musieli obejść się więc trochę smaczkiem. Główne emocje skumulowane są tu na zupełnie innych płaszczyznach i dotykają zupełnie innych bodźców.

Reasumując. Kapitan Phillips zdecydowanie nie jest filmem, który by wnosił do mego umysłu jakąś wartość dodatnią i został w nim na dłużej. Jest z nim trochę jak z ciekawymi dokumentami na Discovery, Planete i BBC. Obejrzałem go z wielką przyjemnością, dowiedziałem się o kilku autentycznych faktach historycznych z politycznymi naleciałościami w tle, ale zaraz po napisach końcowych przełączyłem na sport. Jest to solidna i bardzo dobra produkcja, zarówno w warstwie technicznej jak i stricte konstrukcyjnej. Film trwa przeszło dwie godziny, ale zleciały mi one niezwykle szybko i bezinwazyjnie, w dodatku z elementami odczucia szczerej satysfakcji. Opowieść ta więc spełnia podstawowe kryteria kina rozrywkowego. Jest zarówno sprawnie poprowadzonym thrillerem i filmem akcji w jednym, oraz trzyma w napięciu do samego końca i przez większość swojego trwania. Nie mam absolutnie żadnego argumentu, którym mógłbym się w tejże chwili posłużyć w celu wytknięcia mu jakiejś jego znaczącej bolączki, ale do diaska, to nie jest film roku! Ani nawet tego miesiąca. Obejrzeć, trochę się wzruszyć i szybko zapomnieć, zdecydowanie tak. Z Kapitanem Phillipsem skojarzył mi się też wiersz Walta Whitmana, który jak ulał pasuje jako puenta i zarazem trafne podsumowanie:

"O kapitanie, mój kapitanie. Nasza pełna lęku podróż dobiegła końca. Okręt pokonał każdą nawałnicę, nagroda, na którą polowaliśmy, zdobyta, Port już niedaleko, słyszę dzwony, ludzie wiwatują, a oczy wiodą na kil, statek groźny i śmiały. O serce! O serce! Serce! O skrwawione kroplami czerwieni! Tam gdzie na pokładzie Mój Kapitan leży... Zimny i martwy".

Zimny i martwy.

4/6

IMDb: 8,1
Filmweb: 8,2

wtorek, 26 listopada 2013

Zapach kosmosu

Kosmonauta
reż. Nicolás Alcalá, ESP, 2013
93 min.
Polska premiera: Zapewne nigdy
Sci-Fi, Dramat




Każdego roku powstaje cały gwiazdozbiór filmów jednego z dwóch moich ulubionych gatunków filmowych jakim jest sci-fi, lecz tych, które zagrzewają miejsce na nieco dłużej w mej otulinie czaszy pozostaje garstka - dwie, może trzy produkcje na krzyż. Natomiast absolutnie genialne dzieło trafia się ewentualnie jedno, i to też tylko przy dobrym układzie gwiazd. Odkąd prowadzę tego oto bloga zepsucia i rozpusty, interesujących produkcji było jak na lekarstwo, kolejno: W 2009 Moon i animowana Metropia, w 2010 jedynie mocno skrytykowany, wyśmiany i opluty półamatorski Monsters. Rok 2011 zaś mocno zawyżył średnią, bo obok kapitalnej Melancholii von Triera, trafiły mi się także udane Druga ziemia, Perfect Sense oraz zjawiskowy Love. 2012 rok przyniósł wielkie rozczarowanie. Jak dotąd wielkie nic pręży się na mym talerzu, ale może coś co przegapiłem wpadnie jeszcze z gościnną wizytą na deser, w każdym bądź razie jest kilka kandydatów. Kończący się właśnie rok niestety nie zapowiada się wiele lepiej. Póki co tylko Kongres dało się strawić przez moją żółć, acz może przekonam się jeszcze do Grawitacji, choć do końca pewny tego nie jestem. Czemu tak słabo? Pewnie temu, że mierzi mnie kino sci-fi oparte jedynie na fajerwerkach stricte technicznych i efekciarskich, które nader często wykorzystują wielkie koncerny i twórcy do zbijania kapitału oraz zaliczania wszech pudeł w box office'ach. Zajebiste efekty specjalne rozpychają się na pierwszym planie i strącają na dalszy to co winno być jednak w takich produkcjach najważniejsze - treść. Walka o ducha mądrego sci-fi nadal więc trwa i jak to zwykle w tej materii bywało - jest ona bardzo nierówna i w zasadzie tylko do jednej bramki. Przywykłem.

Zatem z pominięciem wspomnianej kasowej Grawitacji (jeszcze przyjdzie czas, by nad nią zapłakać), oraz wielkiego (s)hitu minionego weekendu (na całym świecie) - Igrzysk śmierci, poszedłem jak to zwykle leży w mojej zbuntowanej naturze, pod prąd komercjalizacji gatunku. Obejrzałem sobie zupełnie nieznanego nad Wisłą (Dunajem, Renem, pewnie także i nad Wołgą) El Cosmonauta. Hiszpańska niezależna, niemal amatorska produkcja kręcona w Rosji głównie z datków i z poparciem 4000 osób skrzykniętych w internecie (wszystkie są wymienione w napisach końcowych), bynajmniej nie ma szans na kinową rywalizację z hitami poczętymi za grube miliony zielonych, ale za to ma w sobie coś, czego nie można przeliczyć na żadne pieniądze - głębię i myśl. Przynajmniej w założeniu, bo jaka jest ich rzeczywista forma, o tym za chwilę.

Nie chcę się po raz enty przy tego typu filmach powtarzać i tłumaczyć, dlaczego bardziej cenię sobie mądrość i meandry ludzkiego umysłu zderzającego się z potęgą niezbadanego kosmosu, niż osamotnione na ekranie prężące swe cyfrowe muskuły efekty specjalne w dodatku zapodane w 3D. Może po prostu oddeleguję wszystkich ciekawskich do mojego zeszłorocznego wpisu o Love, gdzie pozwoliłem sobie na chwilę zadumy i szerzej podszedłem do tego zjawiska. W skrócie i tak po prostu, to chyba wyrosłem na innym sci-fi, gdzie gwiazdy stanowiły tylko romantyczne tło do głębszych, filozoficznych rozważań nad sensem istnienia człowieka w otaczającym go społeczeństwie. Lem, Clark, Dick, czy nawet King i Orwell, to literackie kanony tego bardzo szerokiego nurtu, do których chętnie dziś po latach powracam i szukam odpowiedzi na różnie postawione pytania. Na ekranie z kolei od lat dominuje pustka w treści. Co prawda jest pięknie opakowana, często bazująca na największych powieściach sci-fi z których czerpie multum inspiracji, ale jest przy tym potwornie wykrzywiona w swej współczesnej wymowie opartej głównie na wizualnych fajerwerkach. Nie o to winno w tym chodzić. Strzelające lasery i zapierające dech w piersiach komputerowo wygenerowane pejzaże są owszem, miłe dla oka, także mojego, ale tylko wtedy, kiedy stanowią one jedynie dopełnienie merytorycznej całości. Oglądając współczesne i komercyjne sci-fi często się męczę i zgrzytam zębami. Gdyby mi zależało na plebejskiej, cyfrowej rozrywce dla mas, to ok, w porządku, raz na pewien czas można się w ten sposób odmóżdżyć, każdy tego potrzebuje, ale cholera jasna, będąc nadal zapatrzony w Odyseję Kosmiczną Kubricka oczekuję od sci-fi głównie przenikliwej mądrości. Samo efekciarstwo już mnie nie kręci. Nara Houston.


El Cosmonauta trochę się jednak w tej materii (mądrości znaczy się) zagalopował. Niestety. A konkretniej, to jego twórca, szerzej nieznany Nicolás Alcalá. Hiszpan z pewnością pozbawiony satysfakcjonującej jego ambicję budżetu, a także wielkiego studia wypełnionego niebieskim prześcieradłem, skoncentrował się głównie na treści. Utkał więc z umysłów trzech głównych postaci pewnego rodzaju spoiwo, które w filozoficzny sposób łączyło Ziemię z Księżycem, miłość z samotnością i życie ze śmiercią, ale muszę to z autentycznym bólem serca przyznać - trochę mu nie wyszło. Nie wiem, może to przez te rosyjskie powietrze, bowiem zdjęcia do filmu powstawały głównie w Gwiezdnym Miasteczku, czyli byłej radzieckiej bazie szkolenia kosmonautów (im. J.Gagarina), a jak powszechnie wiadomo, Rosja to stan umysłu. Trochę jak Polska, tylko że bardziej. Dla leniwych i słonecznych Hiszpanów musiało to być o wiele większe zderzenie z absurdem codzienności niż chociażby dla nas, do cna nim przemokniętych. Zapewne dlatego też odzwierciedlenie lat 70-tych i realiów sowieckiej Rosji nie jest z punktu widzenia naszej szerokości geograficznej zbyt przekonujące, no, może poza ciekawymi lokacjami.

Ale akurat to nie jest mój największy zarzut. Treści, na którą liczyłem najbardziej, mimo, że brzmi momentami nieźle, bo i jest zaduma, głębia oraz poetycka ekspresja, to jednak generalnie towarzyszą jej na ekranie chaos i nuda. Przeintelektualizowane teksty oraz dialogi gubią się jeszcze bardziej w przyjętej przez reżysera ekspresji kadrowej, która to skacze jak szalona z miejsca na miejsce, ze sceny na scenę i z jednego czasu na jeszcze inny, bliżej nieokreślony. Do tego nie wiadomo co tu jest fikcją, marzeniem sennym, urojeniem, a co najprawdziwszą prawdą, acz przyznaję, sam zamysł, by podążyć w tym właśnie kierunku jest akurat jak najbardziej słuszny i chwalebny. Zewsząd widać tu jednak brak reżyserskiego kunsztu i doświadczenia, nie mniej szczerze doceniam starania i trud jaki niewątpliwie został włożony w stworzenie tego bardzo ciekawego projektu. Na szczęście niski budżet i skąpe środki nie są specjalnie odczuwalne w warstwie stricte audiowizualnej, co zwłaszcza w tym konkretnym gatunku filmowym często kojarzy się z tandetą i kiczem scenograficznym. Nie tym razem. Zdjęcia i montaż są najmocniejszą stroną filmu. Jest też tu trochę wykreowanej komputerowo kosmicznej rzeczywistości, która na szczęście nie jest nachalna, a wręcz przeciwnie, stanowi wspaniałe dopełnienie dla niestety trochę zagubionej treści.

Trudno jest mi jednym zdaniem, czy nawet akapitem zdefiniować głębię i sens, oraz opisać o co właściwie biega w tej opowieści. Autor chciał musnąć w nim masę uniwersalnych prawd o naszym człowieczeństwie. Wystrzelił na księżyc młodego i zdolnego radzieckiego kosmonautę, a na Ziemi pozostawił jego ukochaną i najlepszego przyjaciela, pracownika lotów kosmicznych, odpowiedzialnego za cały projekt. Jednak coś idzie nie tak i nasz kosmonauta wraca na Ziemię, lecz tylko w jego, oraz jego najbliższych urojeniach i koszmarach sennych. Obraz co i rusz się zamazuje i pokrywa mgłą. Raz jest bajecznie mleczna, innym razem brzydka i przerażająca. Trudno jednoznacznie stwierdzić co chciał nam ojciec tego projektu dać przez to do zrozumienia, ale na pewnego rodzaju puentę nakierowuje dołączone do filmu intro (acz nie wiem, czy tak jest w oryginale, czy tylko ktoś taką dziwną wersję wrzucił do sieci), w którym zapoznajemy się jeszcze przed seansem z autentyczną opowieścią o pewnych młodych Włochach, którzy w latach 60-tych na amatorsko i rzemieślniczo skleconej stacji radiowej nasłuchiwali tajnych szyfrów sowietów oraz Amerykanów, dzięki czemu mogli podziwiać i być świadkami narodzin kosmicznego wyścigu zbrojeń, który pchnął całą ludzkość w ramiona nieodkrytego jeszcze dotąd kosmosu. Jest to opowieść pełna pasji i marzeń, tak jak chyba właśnie cały film Kosmonauta, który czerpie z tych uniwersalnych pragnień pełne garście.

Za sam zamysł oraz próbę stworzenia obrazu niebanalnego i mądrego należy się twórcom wielki szacunek. Doceniam wysiłek i starania reżysera, a także grę aktorów, bowiem zupełnie obce mi dotąd twarze, bynajmniej nie z pierwszej, ani też z drugiej aktorskiej ligi, zbudowały całkiem przyjemne w odbiorze relacje. Film polecam każdemu fanowi gatunku, ale temu bardziej wyhodowanemu pod skrzydłami Odysei Kosmicznej i Stalkera, aniżeli Matrixa. Nie ma co się oszukiwać, to bardzo trudny w odbiorze film i zdecydowaną większość przypadkowych odbiorców zanudzi na śmierć, dlatego też po Kosmonautę radzę sięgać ostrożnie i w pełni świadomie. Nawet ja, tak bardzo przecież spragniony takich filmów trochę się na nim rozczarowałem, nie mniej nie żałuję ani jednej minuty spędzonej z tą kosmiczną ekspresją. Są momenty, wielkie momenty, które rekompensują liczne niedoskonałości, zwłaszcza w warstwie merytorycznej, ale taki własnie jest wszechogarniający nas kosmos. Piękny w swej ekspresji, wymowie, w literaturze, na filmach i zdjęciach, a jednocześnie tak bardzo przerażający, obcy i nadal złowrogi w bezpośrednim z nim spotkaniu. Właśnie dlatego nadal tak bardzo mnie on fascynuje i szczerze go pożądam. W mojej głowie wciąż kosmos, wszędzie szukam jego zapachu. W filmie, muzyce, czy w ludziach. Nie spocznę.

3/6

IMDb: 4,3
Filmweb: 4,5




czwartek, 21 listopada 2013

Lustereczko powiedz przecie...

Don Jon
reż. Joseph Gordon-Levitt, USA, 2013
90 min. Best Film
Polska premiera: 15.11.2013
Komedia, Dramat



To już trzecia odsłona tekstu, który nie wiedzieć czemu, stał się jednym z najtrudniejszych z jakim przyszło mi się dotąd we własnej świątyni zmierzyć. Dwukrotnie rozpoczynałem swój wywód dotyczący, przynajmniej w teorii, bardzo lekkiego i niezobowiązującego na pierwszy rzut oka filmu, lecz po kilku akapitach dostawałem nagłego olśnienia, a raczej zwątpienia. Zwątpienia w samego siebie. Jestem tym już trochę zmęczony, dlatego czwartego podejścia nie będzie. Macie więc do czynienia z wersją trzeciego sortu, spłodzoną bez ładu i składu, z wyraźnie zaakcentowaną skazą na mym umyśle. Jak ja mam bowiem i na litość boską zrecenzować film o człowieku, który w wielu elementach stricte życiowych przypomina mi samego siebie? No niemożliwa sprawa.

Spodziewałem się, że może zdarzyć się taka sytuacja, nawet szczerze mówiąc jej oczekiwałem, ale to wszystko miało być przedstawione z wielkim przymrużeniem oka. Nic na przytłaczające serio, ot, luźna gra pozorami i odbitymi od krzywego zwierciadła pozami dnia codziennego. I tak w rzeczy samej w Don Jonie było. Jest to tylko odrysowany od szablonu pewien archetyp współczesnego mężczyzny (z kobietą w tle), w młodym jeszcze wieku, zagubionego w świecie dorosłych, który zewsząd chce od niego jasnych deklaracji. Skoro więc to wszystko jest z pozoru takie zupełnie niewinne, to skąd ten pieprzony mezalians w mej głowie? I to już piąty dzień z rzędu.

Zasadniczo, to nie mam problemu z przedstawieniem swojej skromnej osoby w roli niewdzięcznej i mało fajnej. Żadnego. Szczerze, to mam w dupie co kto o mnie prywatnie sądzi. Głęboko i analnie. Wyrosłem już z tego. Przynajmniej mam taką nadzieję. Dojrzałem do świadomości w której definiuję samego siebie w liczbie pojedynczej i generalnie mocno odbiegającej od przyjętych standardów. W końcu moje ex kobiety, które notorycznie ode mnie odchodzą nie mogą się mylić. Coś jest we mnie spierdolone już na amen. Ale na swój sposób lubię ten stan, bo jest mi z tym całkiem dobrze. Sam sobie sterem, żeglarzem i okrętem, powtarzam to często. Dlatego tak celnie trafił do mnie Don Jon w reżyserii debiutanta w tej materii - Josepha Gordona-Levitta, który także ośmielił się wcielić w głównego bohatera własnej opowieści. On sam jako Jon, koniec końców także godzi się sam ze sobą, w komplecie ze swoimi przywarami, wadami, także z tym, że nie jest w stanie nawiązać szczerych i autentycznych relacji z kobietami (tak mu się wydaje), przez co nie może dać swoim rodzicom upragnionego potomka, matce synowej i tak dalej, ale nie widać w związku z powyższym dramatycznych scen, żadnego szlochania i zagubienia, przesadnego dołowania. Wręcz przeciwnie. Odnajduje w tym wszystkim jakiś sens, prawidłowość i wynikającą z niej naturalną konsekwencję, która doprowadza go do o wiele cenniejszego i zbawiennego dla jego duszy finału. Co prawda zupełnie przypadkowo i niewiele z tego wszystkiego na pierwszy rzut oka wynika, bo też taką to właśnie nieinwazyjną i lekką konwencję postanowił przyjąć za zasadną pan i władca kamery oraz planu, ale za to między wierszami jest tu cholernie tłoczno. I za to ode mnie chapeau bas.

Tytułowy Jon jest przedstawiany w mediach i wszech opisach jako typowe ciacho oraz książkowy przykład macho (nienawidzę tego określenia), który zalicza co noc i bez większego wysiłku dupeczki z przedziału 8-10 (w skali dziesięciostopniowej). Tu akurat śmiało mogę napisać, acz z bólem serca, że w tym się akurat różnimy. Dziewczyny o numerach 8 wzwyż częściej widuje w sennych fantazjach o zabarwieniu erotycznym, aniżeli w moim łożu, ale mniejsza o konwenanse. Ja jednak niezupełnie się z takim jego zaszufladkowaniem zgadzam. Owszem, jego do bólu wylansowany i naszkicowany atramentem sympatycznym żywot lovelasa jest na wskroś prześmiewczy, pod pewnym kątem przypominający nawet bohaterów zjawiskowego i najnowszego sHitu MTV „Warsaw Shore”, ale tylko pod pewnym kątem. Minimalnym. Don Jon w odróżnieniu od typowych jednokomórkowych mięśniaków jest świadomy swych niedoskonałości i słabości, nie jest typem półgłówka oraz tępaka, co to nie potrafi sklecić umiarkowanie złożonego zdania. Jest szczery do bólu (kłamie tylko raz), nie owija w bawełnę, żyje tak jak lubi i z kim lubi, a jeżeli nawet ma się za zajebistego, to nie informuje o tym w każdej sekundzie całego świata, który jak powszechnie wiadomo i tak ma to w dupie. Ja tam się z nim szybko zaprzyjaźniłem, ale wiadomym jest, iż jestem w tym względzie mało obiektywny, bo w pewnym sensie przyznaję przy okazji wszem i wobec, że lubię samego siebie. Proste, że tak. Jestem najlepszą rozrywką jaką mam.

W jego życiu jest tylko kilka rzeczy na których mu naprawdę zależy. Jego ciało (częściowo się zgadzam), jego chata (zgadzam się), jego bryka (zgadzam się bardzo), jego rodzina (zgadzam się), jego kościół (w sumie też), jego kumple (zdecydowanie się zgadzam), jego dziewczyny (pomidor), oraz jego pornosy (bez komentarza). Wspólny mianownik między nami jest więc bliski do osiągnięcia. Myślę, że to samo może powiedzieć miliony samców na całym świecie. Tak. Może taka jest właśnie o nas brutalna prawda. Wszyscy na swój sposób jesteśmy tacy sami i w podobny sposób kreujemy dziś swoje priorytety. Interesują nas głównie bryki, kumple, dobra materialne i systematyczne pukanie, a każda kobieta, która próbuje nas nagle zmienić i odciągnąć od tego co lubimy najbardziej - ssie.

Gorzej, jeśli za tą czynność (ssanie w sensie) biorą się tak znakomite usta w jakie wyposażona jest nie mniej boska Barbara (Scarlett Johansson). Że nam, prymitywnym samcom, nawet typu macho potrafią się kolana ugiąć przed takimi blond bestiami, tajemnicą poliszynela rzecz jasna nie jest. Naszemu Jonowi również nie jest to tak znów obce doświadczenie, bo pada przed nią aż do stóp. (Głosem Krystyny Czubówny) "Następuje zbliżenie dwóch obcych sobie i pięknych młodych ciał, które odtąd definiują swoje współistnienie według standardów stadnych oddając się przy tym i bez opamiętania w ramiona namiętności". Gordon-Levitt przedstawiając nowo wykreowany związek posługuje się różnymi konwencjami filmowymi skacząc raz ze standardów znanych z leciutkich i infantylnych komedii romantycznych, innym razem zatracając się w nieco głębszych i dramatyczniejszych, acz mocno przerysowanych pozach. Nie mniej, całkiem nieźle mu to wyszło. Przynajmniej jak na prawiczka.


Barbara, mimo biczowatości wypisanej na twarzy, okazuje się bardzo wrażliwą i delikatną lilią, ale jednak porzuconą na tafli wzburzonego jeziora. Ją z kolei przedstawia się i charakteryzuje jako niewinną, dobroduszną księżniczkę, która szuka swojego księcia na białym rumaku. Tu także nie do końca się zgadzam. Nasza kokietka idealizuje swoje związki, wszystkich mężczyzn, zwykle nie pozwalając im na posiadanie ich własnych fanaberii oraz samczych przyzwyczajeń. Ma być zawsze tak jak ona chce, ale przynajmniej jest uczciwa. Albo spełniasz moje warunki albo szukaj sobie innej dziury. To właśnie ona próbuje zawłaszczyć Jona, sprywatyzować po swojemu. Oczywiście wydaje się jej (jak większości kobiet), że w ten sposób ratuje go dla świata i przed światem, ale tak po prawdzie, to wcale jej na tym nie zależy. Jon ma spełnić przede wszystkim jej utopijne marzenia o partnerze idealnym, wykreowanym przez słitaśne komedie romantyczne, które ogląda na pęczki. Kradnie go i przepuszcza przez dwa wałki zamontowane w pralce typu Frania. To co z niego zostaje jest tylko wyblakłym hologramem rzeczywistości - dawcą spermy dla jej dziecka.

Wątek z pornosami, a raczej ostrym od nich uzależnieniem przez Jona, który teoretycznie powinien być na pierwszym planie tegoż wywodu, jest według mnie tylko symbolicznym tłem, acz zaiste, mocno rozbudowanym. Będę się mimo wszystko upierał, że to tylko wątek poboczny, ważny dla zobrazowania konkretnych relacji damsko-męskich jakie są w tej opowieści jednak dużo ważniejsze, ale ani przez chwilę nie przejmujący inicjatywy. Zacznijmy jednak od oczywistych oczywistości. Mianowicie. Każdy facet ogląda pornosy. Kropka. Nie każdy się do tego przyzna, zgoda, wielu będzie nawet na stosie wyrzekać się grzechu Onana, do końca, ale nie słuchajcie ich, to są ludzie niepogodzeni sami ze sobą. Wirtualne porno symbolizuje w tej opowieści naszą słabość, która nami zawładnęła. Jest najsłabszym ogniwem prywatnej i ogólnej zajebistości oraz reprezentantem dzisiejszych czasów, w których wszystko krąży wokół dup i cycków. Nie sposób od nich uciec, zwłaszcza będąc wyposażonym w nieposłusznego węża pałętającego się między nogami. Ale też świat porno stanowi pewien wyznacznik, punkt odniesienia, jest dla nas tym, czym latarnia morska dla żeglarzy. Wskazuje bezpieczną drogę do domu, do naszych umiłowań, choćby tych najbardziej wyuzdanych i niegodnych. Nie chodzi o ich krytykowanie, mało tego, sam Pan Bóg za pośrednictwem księdza w konfesjonale daje Jonowi ciche przyzwolenie na masturbację pod cycki i stęknięcia Jenny Jameson. To także symbol ostoi, ciepła domowego (wiem wiem, naciągane), wszystkiego, z czym nam się coś bardzo dobrze kojarzy, tak jak Jonowi właśnie, który zatraca się choćby w samym dźwięku uruchamianego systemu w jego komputerze. Każdy z nas ma taki swój "dźwięk" na który reaguje podobnie i który na swój sposób sobie umiłował. Nałóg nałogiem, ale przyjemność musi być po naszej stronie ;)

Gordon-Lewitt rozwinął ten stricte męski wątek w całkiem ciekawy sposób, przygotowując przy tym kilka pieczeni na jednym ogniu. Przede wszystkim zestawia ze sobą dwa światy, realny i matrix, ale nie pozwala temu pierwszemu wysunąć się na wyraźne prowadzenie. Nawet w bezpośredniej rywalizacji realnego tyłka i cycków boskiej Barbary z tymi wirtualnymi i nienamacalnymi kołyszącymi się na ekranie laptopa, dostajemy garść argumentów, z których wynika, że lepsze jest bałamucenie w matriksie. Przecież to wbrew logice, ale jak się okazuje, niezupełnie. Z bólem serca muszę przyznać, że w wielu przypadkach się to potwierdza niestety. Co prawda dzisiejsze czasy sprzyjają kurewstwu, ale i tak w łóżku nadal i często dochodzi do bolesnych rozczarowań. Większość facetów sądząc, że w realu jego wybranka serca/przypadkowy lachon będzie potrafiła czynić takie same wygibasy i cuda na (nomen omen) kiju jak aktorki porno, zwyczajnie nie zna życia, albo nadal jeszcze z uporem maniaka szuka naiwnie swoich seksistowskich ideałów. Działa to zresztą w obie strony. Wyjątki rzecz jasna zdarzają się zawsze, jak to w przyrodzie, ale odwieczne marzenie mężczyzny, w którym kobieta idealna jest Matką Teresą z Kalkuty za dnia, i Sashą Grey po zmierzchu, można sobie w większości przypadków wsadzić między Czerwonego Kapturka a Królewnę Śnieżkę. Jakkolwiek dwuznacznie to brzmi. Ci szczęściarze, którzy taką kobietę jednak znaleźli... nie puszczajcie! Za Chiny Ludowe nie pozwólcie im odejść. Zamknijcie w piwnicy, przykujcie do kaloryfera i napawajcie się swym zjawiskowym szczęściem. Na zdrowie ;)

Ratunkiem z opresji dla Jona wcale nie jest blond cycata piękność, nie jest nim też rodzina, jego wypasiona bryka, kościół, kumple, ani też zaplamione jego własnym nasieniem mieszkanie. Nic z jego listy. Dopiero otwarcie się na nieznane, jeszcze niezbadane i zupełnie nieoczekiwane pozwala mu odnaleźć drugi koniec tego samego kija. W tej opowieści symbolizuje to kobieta w średnim wieku, po przejściach, ani specjalnie ładna, ani też fajna, wyposażona w duży bagaż przykrych doświadczeń Esther (Julianne Moore). Nie do końca podoba mi się ten wątek, w sensie, że jest jakby doklejony na siłę tylko po to, żeby na nim zakończyć całą opowieść, ale paradoksalnie stanowi w tej historii ważny punkt zwroty, który jednocześnie otwiera furtkę interpretacji szeroko na oścież, jednak niczego konkretnego w ten sposób nie tłumacząc. Przyjemna zagrywka Gordona-Lewitta, która przy zupełnej okazji dostarcza widzom wartościowy, acz do bólu oklepany morał - Nie znasz dnia, ani godziny, na atak niespodziewanego. Tja...


Reżyserski debiut Gordona-Lewitta jest jednak bardzo wartościowy. Nazywa rzeczy po imieniu i walenie konia jest w tym filmie po prostu „waleniem konia”, a "bzykanie" też nie udaje czegoś, czym w rzeczywistości nie jest. Nie ma tu klasycznego happy endu, ani "...i żyli długo i szczęśliwie". Niby nie jest to tak znów nic niespotykanego, podobne założenia stosuje się w dennych hollywoodzkich komediach klasy B i C, ale w świecie dążącym do zaklinania rzeczywistości i okłamywania samych siebie, każda szczerość, choćby najbardziej wyuzdana i nieprzyjemna dla ucha i oka, jest wartością dodatnią. Młody reżyser, niczym doświadczony lekarz trafnie diagnozuje relacje damsko-męskie, rodzinne, seksistowskie, a nawet i te religijne. Z przymrużeniem oka rzecz jasna, bo to nie dramat społeczny, tym bardziej psychologiczny mezalians, ale chwała mu za to, że stosując triki bardzo lekkie i frywolne, charakterystyczne dla kina komercyjnego, trafia we współczesny dogmat życia ludzi w ogóle. Zawsze w kinie ceniłem sobie wciskanie między oczy bolesnych prawd życiowych w sposób humorystyczny, sarkastyczny i zwyczajnie zabawny. Przez śmiech do rozsądku. Przez dowcip do mózgownicy. Przez sarkazm do wewnętrznego zrozumienia i pogodzenia się z prawdą o samych sobie. Don Jon idealnie wpisuje się w ten schemat, acz uczciwie muszę przyznać, że wbrew temu co zdążyłem już o tym filmie przeczytać, film wcale nie jest aż tak bardzo zabawny. Uśmiałem się może ze trzy razy. W duchu pewnie częściej, ale to się przecież nie liczy. I tak wyszedłem z kina zadowolony.

Co prawda Gordonowi-Lewittowi brakuje jeszcze trochę warsztatu, to widać przez większość część filmu, ale nie sposób nie dostrzec wykreowanego przez niego własnego stylu. Kadry są szybkie, rwane i krótkie. Przeskakujemy z jednej sceny na drugą, które tworzą sekwencje obrazków-skeczów-sytuacyjnych żartów i gagów, które są jawną kontynuacją swych poprzedniczek, tworząc w ten sposób zgrabną całość. Ciężko jest się zawiesić na czymś dłużej, montaż jest iście teledyskowy i bardzo hmm… młodzieżowy, ale ani razu nie pomyślałem w kinie, że mi to przeszkadza. Widać nadal jestem młody duchem. Nie jest to film stricte męski i tylko dla mężczyzn, nie mniej wskazuje jakiś azymut przede wszystkim nam, samczym chamom i bezpruderyjnym męskim świniom. Może nie powinienem się z tym tak publicznie obnosić, ale podziwiając ekranowe życie Jona, niczym w zwierciadle i wiele razy dostrzegałem w nim swoje prywatne Idaho. Dam sobie rękę uciąć, że wielu facetów z przedziału 20-30+ we własnym duchu stwierdzi tak samo. To film o nas samych, o naszych relacjach z innymi, z rodziną (najlepiej tylko na zdjęciach), z kobietami (zaliczyć i wiać), kumplami, o naszym stosunku do naszych cacek na czterech kółkach, czy też dwóch, choćby tylko wyimaginowanych, stojących na półce w skali 1:18, et cetera. Natomiast wiele kobiet oglądając Don Jona z pewnością pomyśli: „O tak, to właśnie taki typowy męski głupek z przerostem własnego ego i z dużym mniemaniem o sobie, miałam już takich na pęczki - beznadziejny przypadek”. Zapewne tak. Ale też, po co się oszukiwać i udawać kogoś, kim zapewne nigdy nie będziemy? Bez sensu. Bierzcie nas takich jacy jesteśmy, albo nara.

4/6

IMDb: 7,2
Filmweb: 6,5