Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Hagi. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Hagi. Pokaż wszystkie posty

środa, 17 października 2012

28'WFF - Samsara

Samsara
reż. Ron Fricke, USA, 2011
99 min. Hagi
Polska premiera: 19.10.2012



Jak już pewnie kilka razy przy różnych okazjach pisałem, jestem radykalnym i zdecydowanym wrogiem spożywania w kinie cieczy wszelakich, oraz doustnego przyjmowania pożywienia w formie każdej. Z tym radykalizmem to może i trochę przesadzam, nie leję przecież z tego powodu ludzi po łbach, po prostu wolałbym siedzieć od nich jak najdalej. Na zapach popcornu w kinie przypomina mi się smak coli z pierwszej komunii świętej, a jak widzę multipleksowe nachosy to mną trzęsie. Za siorbanie kostek lodu przez słomkę wieszałbym na latarniach, zaś na pal nadziewał autorów męczącego szelestu opakowań po słodkościach i chipsach wydobywających się w ciemnościach kina.

Właściwie to nie wiem skąd mi się to wzięło. Po prostu przylazło to do mnie kiedyś i za cholerę nie chciało pójść sobie dalej w nieznane. Taki odchył, czy inne zboczenie, jak zwal tak zwał, tak już mam, że wymagam od innych istot myślących nie przeszkadzania mi w życiu codziennym, czyli w kinie także, co w dwu milionowym mieście jest heroicznym wołaniem na puszczy. W autobusie np. nie lubię jak mi gadają nad uchem do słuchawki. Co mnie obchodzi ich życie prywatne albo co dziś mają na obiad? Albo co do kina jeszcze. Czy ludzie muszą się zawsze spóźniać na film? Pół godziny projekcji, a tu nagle w tej ciemności jasne światło nastaje, bo jakiś jełop z kobietą sobie raptem przypomnieli o godzinie emisji i postanawiają szukać wolnych miejsc zasłaniając przy tym punktualnym ludziom napisy, ale ważniejsze, że w łapie trzymają popcorn i colę, na to zawsze jest czas by kupić, a film? Nieistotne. Żreć! Wrzucałbym ich do płytkiej Wisły. I tych od świecących po oczach swoją zajebistością wyświetlaczami telefonów również.

Zaczynam od tej całej litanii osobistego wkurwu i żalu, ponieważ podczas przedwczorajszej warszawskiej i całkiem uroczystej premiery filmu Samsara, postanowiłem dla odmiany zdradzić swoje uświęcone krwią i potem zasady, by wraz z koleżanką napić się do tych pięknych kadrów bijących z ekranu po butelce piwa (uwaga, wpis zawiera lokowanie produktów). No i pokarało. Ku przestrodze i pokrzepieniu serc zarazem, oraz być może także w celu odkupienia grzechów. W trakcie uroczystej przemowy zaproszonej specjalnie na pokaz filmu przebywającej przypadkiem w naszym pięknym kraju współautorki muzyki do filmu, pani Lisy Gerrard z dość znanego w świecie zespołu Dead Can Dance, postanowiliśmy śladem innych zebranych osób na sali (żeby nie było, że tylko my) otworzyć sobie dyskretnie po butelce piwa klasy regionalnej. Za otwieracz posłużył mi jeden z kluczy do mieszkania typu Gerda. Wrocławskie (dla mnie) poszło szybko i sprawnie, z Ciechanem Miodowym (dla niej) niestety już takiej sielanki nie było. Nagle klucz odmówił współpracy, wymknął się spod kontroli, nastał złowrogi syk, by jeszcze w tej samej sekundzie uciekło spod kapsla spienione ciśnienie rozpaczy. Efekt dość oczywisty i drastyczny zarazem. Mniej więcej i na oko, szyjka złocistego napoju bogów wylądowała w ciągu jednego machnięcia ogona kojota na spodniach moich, butach mej towarzyszki no i przede wszystkim na podłodze. Inna młoda niewiasta siedząca po mojej prawicy zrobiła błyskawiczny i godny samego mistrza Marcina Najmana unik, natomiast panowie siedzący za nami wyraźnie uradowani tym faktem sprezentowali mi kciuki uniesione do góry i coś, co jakby w obcym języku brzmiało jako wyrażenie szczerego uznania i zachwytu nad mym niewątpliwie dość osobliwym i rzadko spotykanym na wielkich kinowych premierach osiągnięciem. Dało się też dostrzec w ich oczach iskrę zazdrości. Nie oddam, myślę sobie. Moje!

Uratowałem tą kłopotliwą sytuację paląc przy tym lekką cegłę jak mniemam i gdy myślałem, że jest już po wszystkim a czas działa na moją korzyść, przemówienie pani Gerrard w asyście oklasków licznie zebranej w tej największej sali kinowej w Warszawie publiczności dobiegło końca. Pan Laudyn (szef wszystkich szefów) postanowił w szarmancki sposób odprowadzić szacownego gościa na zarezerwowane wcześniej na tą okoliczność miejsce. Zbliżają się. Są już całkiem blisko. Cholera. Sadzając panią Gerrard w rzędzie powyżej nagle dotarło do mnie kim są uradowani moją piwną przygodą panowie zlokalizowani tuz nad moją potylicą. Cóż, wylałem trochę piwa (acz piwem do końca bym tego miodowego specyfiku nie nazwał) na oczach… członków zespołu Dead Can Dance (niezręczna pauza). Życie jednak czasem potrafi jebnąć człowieka obuchem w tył głowy. Dlatego zaprawdę powiadam wam wszem i wobec, że więcej z piwem do kina nie wejdę. I wam też to radzę. Co innego z wódką.

Żart.

No dobra. Ja tu gadu gadu, a tymczasem repertuar stygnie. Samsara. Najmniej od kilku tygodni latały po necie zwiastuny tego filmu teledysku. Dopadły rzecz jasna i mnie. I dobrze że mnie dopadły, gdyż nie powiem, wyjątkowo piękne dla oczu są to obrazki które zmieniając się z jednego na drugi, robią to w asyście starannie skrojonej do obrazu i miłej dla ucha etnicznej muzyki, tudzież world music, autorstwa m.in. wspomnianych uradowanych panów od kciuka w górze. Wpisałem więc szybko Samsarę na listę oczekujących, a gdy znalazłem ten film, tzn. teledysk w grafiku WFF, to była już oczywista jasność, że go sobie obejrzę właśnie w ramach festiwalu, bo po co czekać.

Właściwie to nie wiem co można o tym filmie, wróć, teledysku mądrego napisać. Dam sobie rękę uciąć, albo i nie, bo bym nie miał ręki, ale mimo wszystko prawie pewny jestem tego, że co druga osoba oglądająca tą produkcję, gdyby musiała opisać ją swobodnie i po swojemu w chwilę po projekcji, powiedziałaby coś w deseń: „o kurwa ja pierdolę, ale czad”. No i właśnie dlatego mam z tym problem, bo w zasadzie mógłbym na tym, dość osobliwym stwierdzeniu skończyć wpis i przejść do innych filmów których już mi trochę w poczekalni zaległo.


Samsara, czyli termin wywodzący się z buddyzmu i hinduizmu w wolnym tłumaczeniu oznacza po prostu nieustającą wędrówkę, kołowrót narodzin i śmierci, cykl reinkarnacji któremu od niezmierzonego okresu podlegają wszystkie żywe istoty włącznie z istotami boskimi (za Wiki). Ta dokumentalna produkcja kręcona przez całe pięć lat przez Rona Fricke który nie nakręcił niczego od roku 1992 (Baraka), jest właśnie taką wędrówką po naszym świecie, trochę niechlujną, nieuporządkowaną, skaczącą z jednego kontynentu na drugi, z jednego człowieka na innego. Wycieczka, bynajmniej nie last minute, podczas której możemy sobie pozwiedzać ciekawe obszary i trudno dostępne dla Kowalskiego zakątki naszej kuli ziemskiej. Wszystko w HD, w pięknych kadrach, zaawansowana technika wspaniale współgra z ogólnym przesłaniem tego szalonego kalejdoskopu, czyli z oczywistym tak jak rozciągnięty dach na Stadionie Narodowym podczas deszczu (no, może to akurat jest zły przykład) stwierdzeniem, że żyjemy w świecie może i pięknym, ale takim, który pomału zjada już swój własny ogon, sam się powolnie unicestwia, a my jak te roboty tudzież barany zamiast czerpać radość z życia i jego dobrodziejstw, harujemy na złamanie karku i właściwie nic z tego nie mamy. Tak przynajmniej odebrałem główny zamysł jego twórców i bynajmniej nie chce mi się go głębiej penetrować oraz silić się na epickie mądrości, swoją filozofię świata mam i modyfikować jej nie zamierzam.

W filmie tym co prawda nie padają żadne słowa a Krystyna Czubówna nie czyta żadnego tekstu w tle, to jednak na gigantycznym ekranie w dolby surround wciśniętym w taśmę filmową 70mm robiło to wszystko bardzo pozytywne wrażenie. Czysty relaks i ekscytacja nad zapierającymi dech w piersiach zdjęciami zakłócona czasem zabijaniem kurczaków na ekranie czy wypatroszeniem świńskich wnętrzności. Nie mniej jednak przypomina to wszystko trochę połączony w jedną niekończącą się całość szereg najpiękniejszych tapet na pulpit znalezionych w internecie. Zdecydowanie dobrze spędzony czas, polecam wszystkim w celach relaksacyjnych oraz poznawczych. Wszelkiej maści podróżnicy i globtroterzy także powinni wyjść z kin w pełni usatysfakcjonowani. Myślę też, że gdy ukaże się wydanie na DVD, będzie to świetny tester możliwości płaskich telewizorów i kin domowych, obraz bowiem aż chce się wydostać na zewnątrz. Samsarze wróżę więc samych kasowych sukcesów, co na swój sposób trochę gryzie się z ogólnym buddyjskim cyrklem od którego wyznaczono okrąg w którym wszystko się kończy i zarazem zaczyna.

4/6



niedziela, 24 kwietnia 2011

Magicians do not exist

Iluzjonista
reż. Sylvain Chomet, FRA, GBR, 2010
90 min. Hagi
Polska premiera: 26.11.2010



W gąszczu trójwymiarowych i wysokobudżetowych współczesnych animacji skierowanych do całych rodzin, liczy się przede wszystkim śmiech i rozrywka. Komputerowa grafika w pędzie do doskonałości z roku na rok sama sobie podnosi poprzeczkę, spychając przy tym na margines znaczenia klasyczną animację. Najlepsi aktorzy z dumą użyczają swoje głosy gadającym osłom i jednookim potworom, a oczarowany nimi świat leje ze śmiechu i słono płaci za kolejne bilety do kin. Interes się kręci niczym Król Julian na żyrandolu. Nie wiem tylko, czy przypadkiem w którymś momencie troszeczkę nie przeszacowano. Dzisiejsze animacje kojarzą się przede wszystkim z lekką i niezobowiązującą rozrywką, która idzie w parze z wysokim zaawansowaniem technicznym produkcji, prezentując przy tym blisko zerową wartość intelektualną niestety. Na szczęście kwintesencja animacji jeszcze nie zginęła i może w dość wybiórczy sposób, ale jednak, udaje jej się czasem dotrzeć do szerszego grona odbiorców, także i nad Wisłę.

W ostatnich latach powstało przynajmniej kilka udanych animowanych filmów, które wstrząsnęły światem kina. Warto wspomnieć przede wszystkim o izraelskim Walcu z Baszirem, o Persepolis, Trio z Belleville, czy choćby futurystycznej Metropii. Ich największą siłą jest treść. Nie promują surrealistycznych stworów z ludzkim głosem i dwuznacznym poczuciem humoru, lecz pokazują prawdziwych ludzi i dziwny ten świat skąpany w klęskach oraz zapętlony w zbrojnych konfliktach. Bo niby czemu nie można wykorzystać animacji do opowiedzenia ważnych i dramatycznych historii z życia wziętych? Dlaczego tak ciężko dziś o animowany film wojenny, dramat psychologiczny, czy choćby horror? Czy animacja koniecznie musi nas tylko rozśmieszać do łez? (Są pornosy Manga, ale to się nie liczy ;)).

Jakże bardzo różnią się te wyżej wymienione filmy od cukierkowych i doskonałych technicznie Shreków, Toy Storów i Madagaskarów. Ciężko zestawić je w jednym rzędzie z tą całą Pixariadą. A jednak, jakby nie było, przynajmniej z czysto podręcznikowego punktu widzenia, jest to jedna familia. Na szczęście równie wiele jak ich łączy, także je dzieli.

Pamiętam, że bardzo dobrze przyjąłem swego czasu pierwszy w historii pełnometrażowy i w pełni stworzony komputerowo Toy Story. Był rok 1995. To od niego wszystko się zaczęło. Nowoczesna kombinowana technika animacji i nieograniczony pokaz możliwości graficznych zapierały dech w piersiach. Studio Pixar z hukiem otworzyło furtkę na nowy i niczym nieskrępowany świat animacji. Minęło dziesięć lat. Powstało kilkadziesiąt zrobionych na jedną i tą samą modłę filmów i ten stary podziw oraz zaskoczenie, zostały brutalnie zdeprecjonowane przez komercyjny pęd za zielonym.
Stąd właśnie moja tęsknota za nieco prostszą kreską. Za animacją z duszą. Za kartką i ołówkiem. Za komiksowym klimatem. Może trochę mniej płynnym ruchem postaci, ale za to za rysunkiem, który umie opowiedzieć mi ciekawą historię, a nie tylko próbującym rozśmieszyć do łez mnie i całe stado opychających się popcornem dzieciaków.

Jednym z ciekawszych współczesnych twórców dorosłej animacji, jest Francuz Sylvain Chomet. W 2003 roku popełnił On niebanalne Trio z Belleville. Film o niezwykłej karykaturalnej kresce, niemal kompletnie pozbawiony dialogów zaskoczył i wzbudził na świecie przeróżne emocje. Ja zostałem nim oczarowany, choć nie od razu. Urzekła mnie wyimaginowana kraina Chometa. Potrafił jak mało kto ożywić własnoręcznie naszkicowane komiksy. No i w końcu historia. Tyleż prosta co i absurdalna. Kupiłem ją bez wahania.

Minęło siedem długich lat i Chomet powrócił na ekrany z kolejną czarującą historią. Nominowany do tegorocznego Oscara Iluzjonista, to niezwykła opowieść również pozbawiona słów i dialogów. Nie potrzebne są napisy i lektor, kreska broni się sama. Tym razem cofamy się do końca lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku, gdzie Francuz pochyla się nisko nad nieżyjącym już Jacquesem Tatim, francuskim komikiem, reżyserem, aktorem i scenarzystą. To właśnie jego niezrealizowany scenariusz posłużył Chometowi za wzór Iluzjonisty. Nawet nazwał swojego głównego bohatera rodowym nazwiskiem Tatiego – Tatischeff, a w jednej ze scen, skrzyżował ich drogi łącząc w oryginalny sposób animację z żywą fabułą.

Tatischeff jest dystyngowanym starszym Panem o wzorowej, acz lekko niezgrabnej aparycji. Jego ćwiczone latami magiczne sztuczki zdają się już nikogo nie bawić. Coraz mniej osób żyje iluzją, a coraz więcej domaga się bardziej namacalnych i nowoczesnych substytutów życia. Iluzjonista zmuszony jest jeździć po Europie szukając nowych odbiorców dla swoich stałych gwoździ programu. W jego wędrówce towarzyszy mu niesforny królik z kapelusza i przypadkowo zapoznana mała dziewczynka z irlandzkiej prowincji, która początkowo zafascynowana jego magią, z czasem sama popada w tryby zgniłego konsumpcjonizmu, zdradzając przy tym ideały starszego Pana.

Historia ta poraża bogactwem symboli. Kryzys magii charakteryzuje przykry dla wszystkich czas przemijania. Coś się kończy, coś się zaczyna. Magia przegrywa z marną rock'n'rollową kapelą, Tatischeff z brutalnym wynikiem dodawania. To nie jest świat dla outsiderów bujających w obłokach z minionej epoki. Walka o przetrwanie i próba dostosowania się do współczesnych trendów z góry skazana jest na porażkę. Jak bardzo człowiek może dać się poniżyć dla kilku zielonych? Otóż duet Chomet-Tati zgodnie odpowiadają. Nie warto tego robić. Nigdy. Świat iluzji stał się zbyt piękny i zbyt utopijny dla współczesnego szlifu tandety i pogoni za pieniądzem. Lepiej uznać, że magicy nie istnieją. Może ktoś kiedyś jeszcze za nimi zapłacze. Może...

Requiem dla magii stał się nad wyraz inteligentnym manifestem. Głosem ludzi celowo zapóźnionych i okaleczonych przez brutalnie pędzący czas przemian. Mimo końca lat pięćdziesiątych, historia jak ulał pasuje do naszych współczesnych realiów. To duża siła Iluzjonisty Chometa i wielkie owacje na stojąco dla protoplasty postaci Tatischeffa, mistrza Tatiego we własnej osobie.

Sztuka animacji może i nie dorównuje współczesnym dziełom wychodzącym z pod ręki studia Pixar czy Disneya, ale też w mojej ocenie, kreska Chometa jest o wiele bardziej przekonująca. Nie udaje czegoś większego, czym w rzeczywistości nie jest. Przypomina mi trochę starą grę Broken Sword, którą swego czasu bardzo lubiłem. Skryte detale oraz liczne nawiązania do świata rzeczywistego, w połączeniu z urzekającą mimiką postaci, groteską wydarzeń i wysokich lotów humorem, windują Iluzjonistę na piedestał animacji.
I tylko tego magika żal.

4/6

IMDb: 7,7
Filmweb: 7,6