Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 2013. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 2013. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 30 grudnia 2014

Gala wręczenia Złotych Ekranów



Witam was Jackiem Danielsem i colą w piątej odsłonie rocznego zestawienia innego niż wszystkie. Tylko u mnie data produkcji i światowej premiery naprawdę mają znaczenie. Polska dystrybucja często mocno spóźniona za światem, acz nie zawsze z własnej winy, od dawna nie jest dla mnie żadnym wyznacznikiem. W świecie filmu, w przeciwieństwie do integracji państw, społeczeństw, gospodarek i kultur, jestem za całkowitą globalizacją zwalczającą wszelkie granice czasu i fizycznej dostępności. Te ustalam sobie sam, w ramach możliwości rzecz jasna.

I tak, jak co roku prezentuję 20 najciekawszych w mojej ocenie tytułów ubiegłorocznych, tym razem tych, które zostały wydane na świat w roku pańskim dwutysięcznym trzynastym, może i lekko opóźnionym i nie uwzględniającym kilku zacnych tegorocznych rodzynków, ale dopiero teraz, po roku z nim walki gwarantującym mi uczciwe jego ocenę. Widziałem już prawie wszystkie interesujące mnie filmy z tego rocznika, więc zwyczajnie łatwiej jest mi go teraz zweryfikować, niż dajmy na to rok 2014, który jeszcze nawet w połowie nie zaprezentował nam swoich pełni możliwości. A to, że część z tych filmów dotarła nad Wisłę w roku ubiegłym, obecnym, tudzież jeszcze nadal szuka wydeptanej ścieżki prowadzącej do polskiego kina, to już sorry bardzo, ale to nie moje zmartwienie.

Zatem.
Z ponad 100 zarejestrowanych przez mnie filmów z tym rocznikiem ostatecznie nominowałem 47, z których ułożyłem subiektywne TOP 20. Wśród nich jest 9 tytułów jakie zadebiutowały u nas w tym roku, 4 z nich reprezentuje jeszcze poprzedni rocznik, a pozostałe 7 (AŻ SIEDEM), w polskim kinie oficjalnie jeszcze nie zaistniało (przynajmniej jak dotąd).

Do rzeczy.



Miejsce 20
Coherence - reż. James Ward Byrkit, USA

Polska premiera: Brak
Dystrybucja: Brak
Moja ocena: 4


Dlaczego: Bo małe, skromne, tanie oraz pozbawione spektakularnych efektów specjalnych i zielonych płacht w scenografii może być lepsze, mądrzejsze, a także ciekawsze od dajmy na to Grawitacji, dla której zabrakło w tym zestawieniu kilku miejsc. Inteligentnie przegadane i wciągające Sci-Fi, które kosztowało tyle co pudełko wacików w Rossmanie. Co prawda daleko mu do wielkiego kina, tak samo jak i do polskich kin, ale mnie Coherence kupiło swoją skromnością oraz tym, że wcale mu nie zależy na tym, by być wielkie.


Miejsce 19
Miss Violence - reż. Alexandros Avranas, GRE

Polska premiera: Brak
Dystrybucja: Brak
Moja ocena: 4

Dlaczego: Bo Grecji kryzys gospodarczy służy. Odkąd bezlitosne światowe banki i polityka UE zacisnęły jej na szyi śmiertelną pętlę, odtąd grecka kinematografia przechodzi prawdziwy renesans formy. Po rewelacyjnych Kynodontas i Attenberg przyszła kolej na kolejną odsłonę greckiej tragedii, która w wytrawny, oraz w nieco absurdalny sposób ukazuje patologię w z pozoru normalnej rodzinie. Okrutne znęcanie się nad własnymi dziećmi, apodyktyczność, przemoc, gwałt, a wszystko to w rytmie pieśni Leonarda Cohena.


Miejsce 18
Stoker - reż. Chan-wook Park, USA, GBR

Polska premiera: 10.05.2013
Dystrybucja: Imperial-Cinepix
Moja ocena: 4

Dlaczego: Za to, że twórca "Trylogii zemsty" w swoim pierwszym hollywoodzkim zleceniu popełnił wyjątkowo wykwintne kino rodem z kuchni fusion. Kapitalne połączenie azjatyckiej wrażliwości, głębi i ekranowej zmysłowości z hollywoodzkim szlifem, rozmachem i precyzją. Kino tak dobre, niczym drobna japonka z miseczką D, a ta w przyrodzie zwykle nie występuje. Dlatego Stoker to zjawiskowe dzieło. Wybitne kadry, zdjęcia, montaż i kolory, tylko ta Nicole Kidman pasuje do tej perfekcyjnej całości jak świni siodło.


Miejsce 17
Omar - reż. Hany Abu-Assad, PAL

Polska premiera: 5.09.2014
Dystrybucja: Art House
Moja ocena: 4

Dlaczego: Za ukazanie palestyńsko-izraelskiego konfliktu w sposób świeży, autentyczny i ciekawy, z punktu widzenia ludzi młodych, zakochanych i chcących żyć tak jak inni ich rówieśnicy. Na ich tle reżyser ukazuje zawiłe meandry politycznego terroru, manipulacji i zdrady. Niby zwyczajny film o zakazanej miłości kiełkującej po dwóch stronach muru, ale z licznymi wątkami politycznymi i religijnymi. Świetne, intensywne kino, które sprowadza cały bliskowschodni konflikt do miana absurdu, z którego nie ma żadnej ucieczki.


Miejsce 16
Major - reż. Jurij Bykow, RUS

Polska premiera: Brak
Dystrybucja: Brak
Moja ocena: 4

Dlaczego: Bo Rosja to stan umysłu, uśpiony niedźwiedź, który kiedy się obudzi, to wszystkich zje. Major jest kwintesencją rosyjskiej i patologicznej rzeczywistości, w której rządzi niesprawiedliwość społeczna, korupcja, władza i pieniądz. No i jeszcze rzez jasna wódka. Rosyjska wersja Drogówki, która w bardzo rzeczywisty sposób ukazuje nastroje zwykłych, szarych i biednych obywateli, zwłaszcza na prowincji. Po obejrzeniu Majora człowiek cieszy się, że żyje w Polsce, ale po chwili zaczyna się martwić, bo przecież u nas jest tak samo.


Miejsce 15
Koneser - reż. Giuseppe Tornatore, ITA

Polska premiera: 2.08.2013
Dystrybucja: Monolith Films
Moja ocena: 4

Dlaczego: Za umiejętne rzucenie widzowi rękawicy i wciągnięcie go do nieuczciwej walki. Świetna gra iluzją, ludzką naiwnością i manipulacją w asyście dzieł sztuki, artyzmu, snobistycznego świata luksusu skąpanego we włoskiej architekturze, klasie i dostojności. Zaskakujący finał i ośmieszenie męskiego poświęcenia oraz miłości do kobiety. Który to już film i rok w kalendarzu przewraca się na tym banale, a mimo wszystko to nadal działa. Kobiety ciągle są z natury złe, a my po prostu musimy z tym żyć i wyciągać wnioski;)


Miejsce 14
Enemy - reż. Denis Villeneuve, CAN, ESP

Polska premiera: 15.08.2014
Dystrybucja: M2 Films
Moja ocena: 4


Dlaczego: Za wciśnięcie siłą do mojej głowy wielkiego włochatego pająka, który penetrując mój płat czołowy przypadkiem wywrócił mi psychę na lewą stronę, zgwałcił ją, a do tego jeszcze zapłodnił zostawiając w niej ziarno chaosu i destrukcji. Enemy to jeden z tych obrazów, które ryją banię dopiero po napisach końcowych, kiedy to dochodzi do odbiorcy czego właściwie był przed momentem świadkiem. Fascynujący, mocno gnębiący umysł, ale jeszcze nie wielki.


Miejsce 13
Starred Up - reż. David Mackenzie, GBR

Polska premiera: Brak
Dystrybucja: Brak
Moja ocena: 4

Dlaczego: Za przekonujące odwzorowanie więziennego klimatu i nie głaskanie widza po jajkach. Jest brutalnie, rządzi wszechobecna przemoc i układy, a na tapecie jest walka o przetrwanie oraz udowodnienie innym własnej wyższości i zajebistości. Gdzieś w tym więziennym katharsis błądzi między celami ludzka przyzwoitość i pierwiastek człowieczeństwa, także fragment zawiłej ojcowskiej miłości do syna, którego los sprowadził do tego samego zakładu i który w bezpośredniej konfrontacji otworzył mu przymknięte dotąd oczy. Szczere, mocne brytyjskie kino.

Miejsce 12
Filth - reż. Jon S. Baird, GBR

Polska premiera: 17.10.2014
Dystrybucja: 9th Plan
Moja ocena: 4

Dlaczego: Za sympatyczne odzwierciedlenie szkockiej, zdrowo pieprzniętej i momentami absurdalnej mentalności z klimatem ulicy w tle, gdzie dominują głównie humorystyczne sceny i dialogi, ale między wierszami czai się także trochę ludzkiej psychodramy. Klimat rodem z Trainspotting. Znów Edinburgh, znów siarczysty i mięsożerny język z trudnym do rozszyfrowania dialektem oraz popieprzeni bohaterowie. Poza tym klasycznie: Ćpanie, chlanie i ruchanie z przerwami na niezłą muzykę Clinta Mansella. Smaczne.


Miejsce 11
Pod skórą - reż. Jonathan Glazer, GBR

Polska premiera: Brak
Dystrybucja: Kino Świat
Moja ocena: 4

Dlaczego: Za skuteczne wciągnięcie mnie w ascetyczny świat psychologicznego onanizmu. Może i lekko naburmuszonego oraz nie do końca zdefiniowanego w swym chaotycznym jestestwie, ale za to zmuszającego mnie do przeczołgania się przez tunel artystycznej bohemy, przy okazji także wbijając w mą pierś rozżarzone ostrze noża pozostawiające po sobie długo gojącą się, bolesną ranę. Glazer dosłownie obdziera człowieczeństwo ze skóry i rzuca ją na pożarcie zwierzętom, tudzież innym kosmitom. Dzikie.


Miejsce 10
Locke - reż. Steven Knight, USA, GBR

Polska premiera: 11.04.2014
Dystrybucja: Solopan
Moja ocena: 4

Dlaczego: Za udowodnienie w łopatologiczny sposób, iż człowiek, jako przecież istota omylna, z powodu popełnionego błędu gotów jest w związku z tym stracić w ciągu zaledwie dwóch godzin wszystko co posiada: pracę, żonę, szacunek i kilka wieloletnich przyjaźni. W imię wyższych instancji, zasad i ludzkiej przyzwoitości. Ivan Locke to dla mnie namacalna definicja pozytywnego człowieczeństwa, człowieka uczciwego, którego wersja w dzisiejszych czasach jest bardzo mocno zagrożona wymarciem.


Miejsce 9
Wyścig - reż. Ron Howard, GER, USA, GBR

Polska premiera: 8.11.2013
Dystrybucja: ITI Cinema
Moja ocena: 5


Dlaczego: Bo jak przystało na faceta od małego wychowanego na samochodach zostałem przez Rona Howarda (jakkolwiek dwuznacznie to zabrzmi) przyjemnie połechtany po mej motopasji oraz oblany prawdziwą wysokooktanową benzyną. Sprawna, dynamiczna i oparta na faktach opowieść zbudowana z samych samczych instynktów: miłości do samochodów, sportowej rywalizacji i kobiet. Z kolei niewiasty dzięki "Rush" mogą dowiedzieć się np. tego, że facetom staje nie tylko na widok ich piersi;)


Miejsce 8
Nebraska - reż. Alexander Payne, USA

Polska premiera: Brak
Dystrybucja: Brak
Moja ocena: 5

Dlaczego: Bo kino drogi w amerykańskim wydaniu, okraszone barwnymi postaciami, zjawiskowym humorem i zabawnymi dialogami zawsze dobrze wpływa na moje kinematograficzne trawienie. Prosta i skromna historia utkana z czerni i bieli o uporze, rodzinnej powinności i odpowiedzialności za swojego bliźniego w oparciu o stare jak świat moralne zasady. Krzepiące, pouczające, do bólu szczere i momentami bawiące do łez kino, które nie che iść na skróty, bo nie widzi takiej potrzeby.



Miejsce 7
Ida - reż. Paweł Pawlikowski, POL, DEN

Polska premiera: 25.10.2013
Dystrybucja: Solopan
Moja ocena: 5

Dlaczego: Bo wszyscy dają Idzie jakieś nagrody, więc nie mogłem być gorszy. Żartuję;) Głównie za to, że o polskim filmie znów stało się w świecie głośno. Także za to, że Pawlikowski zabrał mnie do świata polskiego kina lat 60-tych, do surowej czerni i bieli oraz do zmysłowości kadrów. W końcu też za to, że wkurzył jednocześnie prawicowe jak i lewicowe środowiska tak po prawdzie szusując z górki wygodnym środkiem. Jako mentalny prawak kupiłem Idę bez zawahania. Jeśli już trzeba gadać o Holokauście, to tylko tak, z ukazaniem dwóch stron medalu.


Miejsce 6
Mandarynki - reż. Zaza Urushadze, GEO, EST

Polska premiera: 6.06.2014
Dystrybucja: Art House
Moja ocena: 5

Dlaczego: Bo wojna to nie tylko cierpienie, ból, utrata bliskich, rdzennych ziem oraz doszczętny paraliż całego zwykle dobrze funkcjonującego dotąd społecznego organizmu, ale także radość, śmiech, wzruszenia i przyjaźnie zawarte na całe życie. Mandarynki to słodko-gorzka opowieść o wszystkich aspektach wojny i zbrojnych konfliktach ukazana w sposób bardzo życiowy, serdeczny, pouczający i wzruszający, która bez ceregieli łamie wszelkie granice polityczne, religijne, etniczne i te moralne. Wielkie małe kino.


Miejsce 5
Geograf przepił globus - reż. Alexander Veledinsky, RUS

Polska premiera: 3.10.2014
Dystrybucja: Art House
Moja ocena: 5

Dlaczego: Za pokazanie, że ruski to też ludź. Tytułowy geograf - Wiktor, to człowiek renesansu. Filozof, nauczyciel, niepoprawny romantyk, ekscentryk, pijak i leń, który nigdy nie stanął przed szansą na samospełnienie się w jekiejkolwiek odpowiedzialnej roli. Niezwykła opowieść o marzeniach, pasjach i miłości widziana oczami ludzi często przegranych, lecz pogodzonych ze swoim przeznaczeniem, żyjących gdzieś na granicy Europy i Azji w mocno nieprzychylnych warunkach klimatycznych. Bardzo pozytywne kino.


Miejsce 4
Ona - reż. Spike Jonze, USA

Polska premiera: 14.02.2014
Dystrybucja: United International Pictures
Moja ocena: 5

Dlaczego: Być może nieco zbyt hipsterski i za bardzo przesłodzony oraz oblany lukrem, w końcu debiutował w Walentynki, ale na swój sposób wielki. Ukazuje wycinek naszej naiwnej e-teraźniejszości skrytej pod płaszczykiem świata z przyszłości, w którym samotny człowiek będąc w stanie offline kształtuje swoją rzeczywistość równoległą w onlinie. Trafne zdiagnozowanie współczesnych zagrożeń ze strony e-randek, e-związków, e-sexu i e-chuj wie czego w akompaniamencie niezłych kadrów i muzyki. Wytrawne, ładne, mądre.


Miejsce 3
Borgman - reż. Alex van Warmerdam, HOL, BEL

Polska premiera: 28.02.2014
Dystrybucja: Alter Ego Pictures / Film Point Group
Moja ocena: 5

Dlaczego: Za zdefiniowanie na nowo odwiecznej walki dobra ze złem z wykorzystaniem języka oraz form pełnych absurdu i niedorzeczności. Van Warmerdam wbija odbiorcy do głowy zależności dwóch odwiecznie skłóconych ze sobą życiowych moralności, oraz próbuje wyznaczyć ich granice względem siebie na tle współczesnej etycznej degrengolady. Czarny humor i absurd wygodnie ulokowane są obok hermetycznego okrucieństwa i surowości w przekazie. Ekscentryczny, wielki tytuł, który zawładnął mną na długie tygodnie.


Miejsce 2
Zatrzymane życie - reż. Uberto Pasolini, ITA, GBR

Polska premiera: Brak
Dystrybucja: Brak
Moja ocena: 6

Dlaczego: Ku mojemu zdziwieniu, zupełnie niedoceniony, przemilczany i olany przez polską dystrybucję. A to prawdziwie wielka opowieść o prostolinijnym bohaterze, który wykonuje swoją codzienną pracę z oddaniem, poświęceniem i pasją niedocenianą przez nikogo, poza zmarłymi, dla których jest ostatnim posłańcem i sługą. Nostalgiczny, wyciszony, ascetyczny obraz o przekleństwach samotności i śmierci, które podążają tymi samymi ścieżkami, o potrzebie i konieczności międzyludzkiej bliskości, o potędze i sile człowieczeństwa.


Miejsce 1
Wielkie piękno - reż. Paolo Sorrentino, ITA

Polska premiera: 7.02.2014
Dystrybucja: Film Point Group
Moja ocena: 6

Dlaczego: Bo nie mogło być inaczej. W ostatnich latach nie było drugiej tak intensyfikującej mój umysł produkcji. To najczęściej oglądany przeze mnie film tego roku. Za każdym razem z kilkunastu prywatnych projekcji odkrywałem w nim coś z goła nowego i fascynującego. Wielki hołd złożony twórczości Felliniego, a także włoskiemu neorealizmowi zaadresowany do ludzi inteligentnych, rozkochanych w życiowych mądrościach, sztuce, lecz utkany bez zbędnego artystycznego nadęcia i płytkiej pretensjonalności. To coś więcej niż film. To dzieło sztuki.





I to by było mniej więcej na tyle. To był przyzwoity filmowy rok, z kilkoma wybitnymi produkcjami i całą masą przeciętnych. Produkcyjny rok 2014 zapowiada się jak na razie całkiem nieźle i już dziś mam żelaznego kandydata na przyszłoroczne pudło, a może nawet i bezdyskusyjną wygraną. Ale po cichu liczę jeszcze na to, że przyszłoroczne polskie premiery kilka razy wytrą sobie o mnie buty, czego tak po prawdzie życzę w nowym roku także i wam. Bo zdrowia, pracy, miłości i pieniędzy to sorry bardzo, ale tego akurat nikomu nie życzę. To przecież oczywiste, że tego w tym kraju jest pod dostatkiem, wszędzie, wystarczy się tylko schylić na ulicy.

Na koniec i na deser jeszcze ponad sześciominutowa przejażdżka po prawie wszystkich produkcjach o których było głośno i trochę głośniej mniej w kończącym się właśnie roku 2014. Do zobaczyska na nowej kartce kalendarza, czy też przy okazji otwarcia nowej butelki. Stay tuned.


piątek, 26 grudnia 2014

Sześć filmów o których nie chciało mi się wcześniej pisać, a w sumie wypada

Boyhood
reż. Richard Linklater, USA, 2014
163 min. United International Pictures Sp z o.o.
Polska premiera: 29.08.2014
Dramat



To chyba najbardziej przereklamowany film roku. Nie. Bez chyba. Bezdyskusyjnie, najbardziej przereklamowany i moja ocena nie podlega negocjacji. Kompletnie nie rozumiem fenomenu Boyhood i dziwi mnie to, jak bardzo windowało się go w tym roku go na szczyty chwały i zajebistości, zwłaszcza przez szacowne festiwale filmowe. Dziś, w licznych rocznych podsumowaniach też zwykle występuje w rolach głównych, zatem nawet cieszę się z tego, iż ja dla odmiany ulokowałem się w wygodnej oraz zupełnie niehipsterskiej mniejszości, która czerpie plebejską przyjemność z hejtowania.

Boyhood, poza dość osobliwym faktem (przyznaję), iż był kręcony przez całe i długie trzynaście lat, nie ma już nic więcej do zaoferowania. Sama opowieść i dość mało interesujące losy jednej rodziny nie wyróżniają się niczym szczególnym z tłumu niskobudżetowego kina familijnego jakie kiedyś hurtem leciały w weekendy rano na jedynce. Ok, w porządku, ukazanie w jednej produkcji w rzeczywisty sposób starzejących się bohaterów jest pewnego rodzaju novum i szacunek dla twórców, tak jak i samych aktorów z pewnością się jakiś należy. Cierpliwość, odwaga i wytrwałość wymagają nagrody - zgoda. Moja więc brzmi następująco: W nagrodę nie obsmaruję go tak, jak bym to zrobił, gdyby film powstał w sposób tradycyjny.

Gdy po jakimś czasie okrzepniemy i uznamy trik twórców za fakt oczywisty (u mnie było to już po jakichś 30 minutach filmu), wtedy zostajemy w zasadzie z niczym. No, najwyżej z głupkowatym wyrazem twarzy, oraz z odciskiem na opuszku palca odpowiedzialnym za naciskanie przycisku "przewijanie". Gdyby puścić na szybkim podglądzie cały serial Mody Na sukces, to myślę, że osiągnęlibyśmy podobny efekt. Nawet merytorycznie będzie to ten sam poziom. Poziom pierdolenia o niczym charakterystyczny dla durnych tasiemców. Strasznie się wynudziłem i wyjątkowo cierpiałem w trakcie seansu. Jestem dozgonnie wdzięczny swojemu przeczuciu, iż nie zdecydowałem się na łyknięcie Boyhood z perspektywy kinowego fotela. Byłbym chyba pierwszym filmowym blogerem, który zniósł własne jajo na seansie, a może nawet jeszcze zdążył je ugotować. Scenariusz fatalny, reżyseria jedynie poprawna, aktorstwo bez szału, zaś uwypuklenie istoty przemijania czasu na które wszyscy tak bardzo się łapią, a nawet nad nim rozczulają, zupełnie mnie nie chwyciło. Nihil novi. Dość miałka ckliwość tej opowieści przeszła gdzieś kilometr za moimi plecami i mam nadzieję, że więcej jej już nie zobaczę.

3/6




Zaginiona dziewczyna
reż. David Fincher, USA, 2014
149 min. Imperial-Cinepix
Polska premiera: 10.10.2014
Dramat, Thriller



O ile Boyhood jest według mnie najbardziej przereklamowanym filmem roku, o tyle Zaginionej dziewczynie wręczam palmę przewodnictwa w kategorii "Najgorsze zakończenie filmu", też w skali całego roku. To aż niebywałe jaka była moja reakcja po końcowych napisach. Gdybym nie był człowiekiem opanowanym, statecznym i szanowanym (głównie przez samego siebie), to najpewniej wyrzuciłbym telewizor przez okno, tudzież skierował parabolę lotu pilota w kilkudziesięciocalowe koreańskie ramki.

Człowiek dość mocno pochłonięty tą sprawnie (zresztą jak zwykle w przypadku Finchera) poprowadzoną historią, przez przeszło dwie godziny nie odlepiał wzroku od ekranu tylko po to, żeby na sam koniec, w chwili kulminacji bezradnie przekląć na wskroś. To prawie tak, gdybym wyrwał najlepszą laskę w klubie, przez kilka godzin nad nią pracował, stawiał drinki i szeptał jej Bukowskiego do ucha, żeby po sprowadzeniu jej na swoje włości paść nieprzytomnie na wyro spławikiem do góry. Jakby tego jeszcze było mało, Fincher pozwolił, abym rano po przebudzeniu, przy okazji z potężnym bólem głowy spostrzegł, iż mieszkanie zostało przez ów bliżej nieznaną mi niewiastę doszczętnie splądrowane oraz ograbione z wszech godności. Mniej więcej tak właśnie czułem się po obejrzeniu Zaginionej Dziewczyny.

Żeby nie było, bardzo dobry film, mimo wszystko, ale byłby dużo lepszy, gdyby ta do szpiku kości zła kobieta finalnie za wszystkie swoje grzeszki została sprawiedliwie osądzona (np. potraktowana front kickiem nad urwiskiem) i pomszczona przez oszukanego faceta. Męska płeć okazała się w tej opowieści ostatecznie bardzo naiwna, słaba, ogołocona ze swojej męskości i poniżona przez bardzo atrakcyjną Rosamundę Pike (acz w sumie, to sam nie wiem, czy nie dałbym się przez nią jakoś poniżyć). Od razu widać, że powieść, na której podstawie powstał film napisała kobieta. Tak więc nam - facetom, pozostaje tylko kurwić z wściekłości po napisach końcowych, wyrzucać telewizory przez okno, oraz... mimo wszystko bić brawo Fincherowi. Może nie jestem jego wielkim fanem, prawdopodobnie nigdy nim już nie będę, ale to były kolejne miło spędzone z nim sto czterdzieści minut. No, minus zakończenie. Wiadomix.

4/6



Gdybym tylko tu był
reż. Zach Braff, USA, 2014
120 min. United International Pictures Sp z o.o.
Polska premiera: 12.09.2014
Dramat, Komedia



Zachary Israel Braff, szerzej znany jako Zach Braff, to typowy członek koszernej społeczności, która tworzyła i nadal rządzi w Hollywood. Na co dzień aktor, od święta scenarzysta i reżyser. O ile z tym pierwszym specjalnie nie rzuca się w oczy, o tyle w przypadku drugim, jeśli sam traktuje to poważnie, zdarza mu się robić naprawdę niezłe rzeczy. Dokładnie 10 lat temu w swoim pełnometrażowym debiucie zachwycił mnie po raz pierwszy. Zupełnie niepozorny Garden State z młodziutką i bardzo dziewczęcą jeszcze Natalie Portman zrobił mi na tyle dobrze, że postanowiłem uwiecznić tą pozycję stawiając ją sobie na półce chwały (DVD). Klasyczny i niezwykle charakterystyczny klimat dla niekomercyjnego, niszowego kina ze stemplem jakości festiwalu Sundance, to coś, co zawsze dobrze wpływa na moje ogólne trawienie (teraz w okresie świąt jest to wyjątkowo zbawienne).

Dokładnie dekadę później, jakby chcąc o sobie przypomnieć oraz ponownie udobruchać starych fanów, Braff zrobił to po raz drugi - stworzył emocjonalny klon Garden State. Znów sam wcielił się w jedną z głównych postaci, ponownie też opowiada o rzeczach niby ważnych, acz banalnie prostych w sposób bezinwazyjny, lekki i przyjemny. Całość okrasił chwytliwymi i zabawnymi dialogami, także luzem oraz swobodą w opisywaniu postaci i wątków. Kryzys trzydziestopięciolatka ukazany na tle jego zwariowanej rodzinki, uroczej żony (świetna jak zawsze Kate Hudson za którą autentycznie już się trochę stęskniłem), szalonych dzieciaków i ich umierającego ojca/dziadka.

Zjawiskowe poczucie humoru, ale też i trochę zacnych mądrości przemyconych gdzieś między scenami. Raz człowiek turla się ze śmiechu, by za chwilę zalać się strumieniami cieczy łzowej. Słodko-gorzka opowieść o życiu codziennym, o sercowych rozterkach, rodzinnych problemach i dążeniu do samospełnienia z podniesioną głową, która prędzej czy później zawsze zahaczy o chmury. Przy okazji jest to także lekka satyra na współczesnych amerykańskich Żydów (coś na wzór Poważnego człowieka braci Coen), co zawsze jest spoko już samo w sobie. Lekki i przyjemny montaż, muzyka i skuteczne trzymanie widza blisko ekranu. To wszystko powoduje, że mamy do czynienia z bardzo poprawnym i sympatycznym obrazem. Świetna robota icku Braff. Kręć więcej.

4/6




The Rover
reż. David Michôd, USA, AUS, 2014
102 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Sci-Fi



Jest to chyba najbardziej modelowy przykład filmu, który można streścić jednym prostym zdaniem: "Nudny, ale dobry". Z The Rover jest trochę tak, jak z tymi polskimi filmami według Inżyniera Mamonia: "Nic się nie dzieje proszę Pana. Nic. Dialogi niedobre, bardzo niedobre dialogi są, w ogóle brak akcji jest. Nic się nie dzieje". A mimo to film ogląda się z prawdziwą przyjemnością.

Prosty mechanizm. Australijska preria, bliżej nieokreślona rzeczywistość równoległa. Samotny kierowca, któremu jedna banda kradnie samochód i który przez resztę filmu próbuje swoją własność odebrać, a raczej to, co znajduje się w jego bagażniku. I to w zasadzie wszystko, cały film. No ale ten klimat dzikiej Australii, przerażające pustkowia, surowe pejzaże, bezwzględna walka o przetrwanie w tych nieludzkich warunkach i samotność oszczędna w słowach. Wyborne. Do bólu proste. Tak właśnie mniej więcej może wyglądać jeden z ostatnich etapów konania człowieczeństwa. A, i jeszcze dzięki The Rover ostatecznie polubiłem oraz zaakceptowałem Roberta Pattinsona, który w końcu zmył z siebie brud ze szczeniackiej Sagi "Zmierzch". Świetna rola. Świetny film.

4/6




Coherence
reż. James Ward Byrkit, USA, 2013
89 min.
Polska premiera: ?
Thriller, Sci-Fi



Ten rok obfitował w mnóstwo fatalnych Sci-Fi. Interstellar, który miał być dla tego gatunku wykrzyknikiem, ostatecznie okazał być się znakiem zapytania, w najlepszym wypadku przecinkiem, który jednak i tak na tle pozostałych tegorocznych tytułów wybił się grubo ponad gównianą średnią. Poza nim w oczy sypie już niestety tylko piasek pustyni Gobi. Bardzo słabe The Signal, Teoria wszystkiego, Transcendencja, Dawcy pamięci, Lucy, oraz wszech maści Sci-Fi dla gimbazy kina: Godzilla, X-Many, Capitany Ameryka, Transformersi, Strażnicy Galaktyki, czy inne Igrzyska śmierci. Sam chłam, nic na poziomie gatunku. Wstyd i żałość.

Dlatego, co prawda jeszcze zeszłoroczny Coherence, acz w jego przypadku nie ma to żadnego znaczenia, gdyż finalnie i tak nie trafił do naszych kin, jest pewnego rodzaju miłym objawieniem o którym warto przynajmniej napomnieć. Nie jest to film obfitujący w zapierające dech w piersiach efekty specjalne, właściwie, to nie ma ich tu żadnych, tak jak i statków kosmicznych, wyuzdanych lokacji i pozaziemskich scenerii. Nie ma w nim dosłownie nic, czego byśmy sami nie zbudowali we własnym mieszkaniu. I właśnie to jest jego największą siłą. Coherence opiera się na treści, na potoku dialogów, na umiejętnym potęgowaniu kontrolowanego strachu i na licznych niedopowiedzeniach. James Ward Bykit karmi widza wyobraźnię zagadkową teorią zrodzoną może i w pseudonaukowym bełkocie, która bardzo mocno zaciska na naszych rękach swój nadgarstek i nie pozwala zbyt daleko się oddalić.

Jeden dom jako scenografia, garstka przyjaciół złożona z mało znanych aktorów, ze dwie kamery na krzyż i przelatująca nad nimi wszystkimi zagubiona kometa. Coherence mógłby być filmem na zaliczenie semestru w szkole filmowej. Jest tani, prosty, zupełnie nieskomplikowany, sprawia wrażenie amatorskiego i niedopracowanego, ale jednocześnie jest może nawet i najlepszym Sci-Fi jakie widziałem w tym roku. Można? A jakże.

4/6




Obywatel roku
reż. Hans Petter Moland, NOR, 2014
119 min. M2 Films
Polska premiera: 16.05.2014
Komedia, Kryminał



Sam nie wiem czemu tak długo zwlekałem z jego zaliczeniem. Jeśli ktoś nadal odkłada go na później, to mam nadzieję, że tym, lub najdalej następnym akapitem odciągnę go od tego jakże haniebnego planu. Gdybym miał znaleźć jakieś idealne określenie, które scharakteryzowałoby Obywatela roku najtrafniej, byłoby to: "Norweskie Fargo".

Film ma w sobie tak wiele z humoru oraz z typowego postrzegania taśmy filmowej przez braci Coen, że sam osobiście świetnie bawiłem się w czasie jego trwania przy doszukiwaniu się co chwila licznych między nimi podobieństw. Hans Petter Moland dorzucił jeszcze od siebie typowy, skandynawski dystans do świata jak i samych siebie, lodowaty sytuacyjny dowcip, no i rzecz jasna śnieg, który jednak trochę różni się od tego znanego nam z Fargo (filmu i serialu).

Klasyczna karuzela zdarzeń. Kryminalna zagadka uparcie rozwiązywana przez samotnego ojca-mściciela, który po przewróceniu pierwszego klocka zawiłej z początku układanki budzi złowrogi efekt domina, jaki siłą rozpędu prowokuje niekończący się ciąg szalonych sytuacyjnych splotów, w których rządzi zabójczy duet - śmiech i krew. Małomiasteczkowy klimat, vendetta, norweski śnieg, dużo śniegu i Hitler bez wąsów (Bruno Ganz), tym razem w roli serbskiego mafiozy. Czego chcieć więcej?

4/6

środa, 10 września 2014

Smak wojny

Mandarynki
reż. Zaza Urushadze, GEO, EST, 2013
90 min. Art House
Polska premiera: 6.06.2014
Dramat, Wojenny



Sytuacja polityczna i ekonomiczna na Ukrainie ciągle jest wysoce dramatyczna, a wszystkie znaki na ziemi i niebie wskazują na to, że będzie tylko gorzej. Ledwie tysiąc kilometrów od naszej wschodniej granicy oraz względnego świętego spokoju naparzają się artylerią po głowach. Na naszych oczach wykrwawia się kolejny europejski kraj, acz tak po prawdzie, to raczej zlepek różnych narodowości jakie zostały upchnięte bez ładu i składu w jeden organ państwowy lat temu dwadzieścia trzy. Osobiście uważam, że i tak nadspodziewanie długo istniała Ukraina w swych jakże ekstremalnych i niedorzecznych granicach geopolitycznych oraz etnicznych. To po prostu prędzej czy później musiało się tak skończyć, wielki rosyjski niedźwiedź wiecznie spał przecież nie będzie. Niemniej im dalej nam do tego niedźwiedzia, tym lepiej. Dla nas wszystkich. Dlatego też, mimo, iż Ukraińców specjalną sympatią nie darzę, to jednak trochę kibicuję im w walce z imperialnym najeźdźcą, który w głębokim poważaniu ma cały cywilizowany świat. Z czystego pragmatyzmu - lepiej mieć Putina te 1200 km od siebie, niż pukającego kałachem w graniczny szlaban i budkę strażniczą. Choć też z drugiej strony… jeśli jego rakiety będą chciały wylądować przed Belwederem, to po prostu to zrobią, bez pytania nikogo o zgodę.

Wojny na świecie tak nam już obrzydły, że one po prostu gdzieś tam sobie istnieją obok nas, w telewizji, w gazetach, a my i tak jak gdyby nigdy nic kupujemy sobie nowe buty, rodzimy dzieci i zbieramy na All Inclusive w Hurghadzie. Poniekąd słusznie, bo na co ofiarom wojen nasz lament, płacz i modły? Bardziej przydałyby im się nasze pieniądze, ale z nimi jest już tak, że nie lubimy się nimi dzielić, zwłaszcza z obcymi. Ludzie zabijali się od samego początku swojego istnienia, ot, selekcja naturalna. Między innymi właśnie dlatego nasz świat nie jest dziś tak przeludniony jak dajmy na to Indie, albo salony Media Markt podczas wietrzenia magazynów. Smutna to i być może nieco brutalna refleksja, ale to właśnie m.in. dzięki wojnom i co za tym idzie także religiom, oraz dzięki klęskom żywiołowym, a nawet i pijanym kierowcom możemy dziś być wdzięczni za to, że my, konkretnie my sami jeszcze żyjemy i że możemy od tak wejść do lasu i pobyć sobie przez chwilę w liczbie pojedynczej.

Tak więc jeśli gdzieś się dziś zabijają w imię ojczyzny, narodu, Boga, czy też kawałka ziemi (najczęściej dzieje się to o wszystko naraz), to świat to mimowolnie akceptuje, bo nie ma wyboru. Dziennikarze mają o czym pisać, stacje informacyjne jarają się swoją oglądalnością, politycy mają nad czym deliberować na tajnych naradach w vip roomach, a większe cwaniaki na każdym zbrojnym konflikcie zarabiają grube miliony. No bo przecież ktoś musi dostarczyć broń obu stronom, ktoś potem musi odbudować zniszczony kraj, dać kredyty, nieść „pomoc humanitarną”, przejąć do cna rozpieprzoną gospodarkę i okraść przy okazji z ropy, czy też z innych surowców naturalnych. Wojna jest zawsze kapitalnym interesem, dla wszystkich, rzecz jasna poza zwykłą miejscową ludnością na którą spadają bombki pokoju, ale kto by się tam nimi, być może za wyjątkiem kandydatek na Miss World przejmował.


Mandarynki w reżyserii Gruzina Zazy Urushadze opowiadają właśnie o takiej traumie miejscowej ludności siłą wciągniętej w polityczny konflikt. Ale nie tylko, także o bezpośrednio zainteresowanych uczestnikach wojennej potyczki – żołnierzach/separatystach/ochotnikach/jak zwał tak zwał. Co prawda opowieść ta dotyczy zupełnie innego konfliktu niż poruszony na wstępie, bowiem cofa nas do lat 1992-93, do Wojny Abchaskiej, niemniej multum geopolitycznych naleciałości, także faktów historycznych i myśli przewodnich wydaje się być jak najbardziej aktualne z tym, co się dzieje dziś na wschód od Hrebenne. Łatwo odnaleźć w tej historii punkty wspólne odnoszące się właśnie do aktualnej sytuacji na Ukrainie, oraz generalnie do całej postsowieckiej tykającej bomby z opóźnionym zapłonem.

Film jest koprodukcją gruzińsko-estońską, a jak powszechnie wiadomo, oba narody, delikatnie rzecz ujmując, nie lubią "braci" moskali. Tak jak i my dostały porządny od nich wycisk, mają z nimi też od lat mocno na pieńku. Gruzja nadal nie zaleczyła starych ran i ciągle zmaga się z wewnętrznym konfliktem, z dążeniami prorosyjskiej Abchazji i Osetii Południowej do oderwania się ze swoich aktualnych granic. Estonia zaś drży przed potencjalną rosyjską agresją, która to po wykończeniu Ukrainy chętnie i ponownie zadomowiłaby się na dłużej właśnie w tym małym i sympatycznym nadbałtyckim kraju. Zresztą, kacapy już teraz wjeżdżają jak do siebie i uprowadzają na obcym terenie wysokiego rangą funkcjonariusza miejscowych służb bezpieczeństwa. W dodatku dzień po szczycie NATO i zaledwie kilka dni po wizycie Obamy w Tallinie. Jedna mała akcja, która dała całemu światu błyskotliwy pstryczek w nos. Tak, Putin lubi wszystkim pokazywać wała w świetle jupiterów.

Mandarynki pozbawione są jednak zbyt nachalnej propagandy, nie są specjalnie ani antyrosyjskie, ani antygruzińskie, nie są też antychrześcijańskie, czy antymuzułmańskie, są antywojenne. Po prostu. Ale też, nie aż tak, że wojna jest okropnie zła sama w sobie, że kochajmy się i miłujmy ponad podziałami, bla bla bla i gołąbki pokoju. Nie. Jest to szalenie mądra, wzruszająca, a jednocześnie bardzo minimalistycznie poprowadzona opowieść, być może i pozbawiona wielu wystrzałów, wybuchów bomb i w ogóle nie wiadomo jakich scen batalistycznych, ale mimo to dotyka ona istoty wojny tak bardzo wyraziście, że aż czuć ją pod opuszkami własnych palców. Reżyser opowiada głównie o ludzkich, pozbawionych sztuczności emocjach, o mądrości i głupocie, o życiu człowieka zwyczajnego, także o wojnie widzianej z punktu widzenia jego, jak i bijącego się w niej w roli głównej żołnierza. Oczywiście, że punktuje głupotę, pychę, nienawiść i agresję, ale też robi to w sposób bardzo naturalny, nieinwazyjny i niejednoznaczny. Mam wrażenie, że Urushadze celowo unika osądzania i szufladkowania, pozostawiając tą robotę swoim odbiorcom. Tak jest uczciwie.


Skąd w ogóle ten tytuł? Mandarynki są jedyną radością i celem samym w sobie dwójki naszych bohaterów - Estończyków, którzy niegdyś od lat zamieszkiwali teren Abchazji. Kiedy wybuchła wojna, ich rodziny, dzieci, także inni sąsiedzi pouciekali z zagrożonych terenów, większość z nich powracając do Estonii. Ivo (Lembit Ulfsak) i Margus (Elmo Nüganen) postanowili zostać, bo raz, że tu jest ich dom, dwa, mają swoją plantację mandarynek, którymi przecież trzeba się opiekować, potem zebrać, poukładać do własnoręcznie przygotowanych skrzynek i finalnie sprzedać, żeby mieć z czego żyć. Biznes w czasie wojny, co specjalnie nie dziwi, raczej im jakoś nie idzie, ale póki kule nie świszczą im nad głowami, to da się tu jeszcze jakoś żyć. Jednak wszystko się zmienia, kiedy na ich terenie pojawiają się oddziały walczących ze sobą Gruzinów z prorosyjskimi siłami abchaskiej republiki pełnej najemników, wśród których najwięcej było chyba Czeczeńców. Teoretycznie neutralna Rosja wspierała siły abchaskie i zaopatrywała w sprzęt wojskowy, przez co wojska gruzińskie ostatecznie musiały dać za wygraną i do dziś teren Abchazji jest neutralnym, acz nieuznawanym przez władze w Tbilisi pseudo państwowym organem, jednym z wielu na tym łez padole.

W wyniku walk w najbliższej okolicy naszych bohaterów, do domu Ivo trafiają ciężko ranni w potyczce Gruzin, oraz Czeczen. Dwie strony konfliktu, w jednym domu, oddzieleni cienką ścianą i pilnowani przez estońskiego starca oraz jego młodszego pomagiera od mandarynek. Multi-kulti, ale tym razem w dobrym tego słowa znaczeniu. Jesteśmy od teraz świadkami wspaniałych międzyludzkich relacji jakie zawiązują się pomiędzy całą naszą czwórką. Na naszych oczach widać mentalną przemianę dwóch dotąd sobie obcych ludzi – śmiertelnych wrogów, którzy dając słowo honoru swojemu gospodarzowi i wybawicielowi, zobowiązują się do życia pod jednym dachem we względnym pokoju. Przynajmniej do czasu, kiedy nie wyzdrowieją i wrócą do pełni sił. W tej historii jest wszystko to, co jest potrzebne, by uwierzyć w potęgę i siłę człowieczeństwa. Mądrość i upór starca, naiwność i krótkowzroczność nieco narwanych młodych, także nienawiść i agresja, ale też honor, bohaterstwo i waleczność, wartości piękne, zacne i szlachetne, zwłaszcza, gdy są ukazane na tle wojennej rzeczywistości.

Piękny i jakże mądry jest to film. Zdecydowanie warto iść na niego do kina i trochę się wyciszyć, pomyśleć, wzruszyć, także pośmiać, bo w filmie jest też trochę zabawnych dialogów. Nie skreślajcie go z góry tylko dlatego, że jest estońsko-gruziński. To tylko dodaje mu pożądanego przez dobry smak pieprzu. Poza tym kto lepiej niż Gruzin jest w stanie opowiedzieć ich własną historię? Ale jeśli jednak ktoś nie chce podążyć za moją namową, to niech skorzysta z głosów publiczności zeszłorocznego Warszawskiego Festiwalu Filmowego, która to miała czelność wybrać go najlepszym filmem festiwalu. Od początku istnienia tego plebiscytu, od lat już trzydziestu, warszawska publika nie postawiła jeszcze na zły film. Mnie niestety przed rokiem zabrakło na niego czasu, trochę go też chyba nie doceniłem, później żałowałem tego przez wiele miesięcy, ale dziś cieszę się, że trafił w końcu na ekrany polskich kin. Gdzieniegdzie jeszcze go grają, idźcie zobaczyć jak smakuje wojna. To lepsze niż Fakty i Wiadomości.

5/6

IMDb: 8,4
Filmweb: 8,1


sobota, 6 września 2014

Prosta historia

Blue Ruin
reż. Jeremy Saulnier, USA, 2013
92 min. Gutek Film
Polska premiera: 22.08.2014
Thriller, Dramat



Lubię takie historie. Nie, nie chodzi o fabułę, acz i o niej szepnę zaraz kilka ciepłych słów, lecz głównie o upór i heroizm reżysera. Blue Ruin powstało za śmiesznie małe pieniądze, za waciki jakimi zwykle zmywa z twarzy make up Angelina Jolie. Film ten jest niekwestionowanym triumfem kina niezależnego opartego na zawzięciu i fascynacji jego twórcy. American dream, od zera do bohatera, oba epitety są w tym przypadku jak najbardziej na miejscu. Nikomu dotąd szerzej nie znany Jeremy Saulnier sprzedał własną polisę ubezpieczeniową, zapożyczył się także u teściów, a na crowdfundingowym (trudne słowo) portalu Kickstarter, na którym przeprowadza się zbiórki pieniędzy na różne projekty z wielu dziedzin życia, czterysta osób dołożyło mu brakujące 35 tysięcy dolarów. Tak oto powstała zupełnie niszowa i niezależna od długich, spoconych hollywoodzkich rąk produkcja, która już od roku krąży po świecie i jak dotąd zarobiła okrągły milion zielonych. Lokata z oprocentowaniem lepszym niż u Kondrata w banku.

Ale też spójrzmy sobie szczerze w oczy - nie było łatwo. Więcej w tej opowieści jest szczęścia niż rozumu. Ale po kolei. Na dzień dobry Saulnier otrzymał cios we własnym kraju, konkretnie to od selekcjonerów festiwalu w Sundance, którzy nie zakwalifikowali Blue Ruin do konkursu, a który przecież wydawał się naturalną konsekwencją i środowiskiem w jakim mogłaby się ta produkcja odnaleźć i kto wie, zapewne wybić dalej w świecie. Jeśli nie Sundance, które od lat promuje kino niszowe i niezależne, to kto? I tu nastał cud, fart, szczęście, przypadek? (nie sądzę). Fale oceanu wstrzymały swój bieg, głębokie wody rozstąpiły się, a po suchym dnie oceanu podjechała na białym rumaku z wyciągniętą pomocną dłonią pani Europa wraz ze swoją odmienną kinematograficzną wrażliwością. Na ubiegłorocznym 66 festiwalu w Cannes Blue Ruin miał więc swoją światową premierę, a przy okazji zdobył nagrodę FIPRESCI, ale zapewne już samo jego wyświetlenie w tak doborowym, międzynarodowym gronie, w asyście czerwonych dywanów i dekoltów do pępka, a także docenienie go przez europejskich krytyków, którzy już zdążyli go porównać do wczesnego kina braci Coen, a nawet i Tarantino (duże nadużycie), musiało napawać Saulniera ogromną dumą i radością. Warto było, wspaniała nagroda za trud i ryzyko. Mimo tego, że kino zna wiele podobnych przypadków, to jednak każda taka historia z wyraźnie zarysowanym na końcu zdania happy endem szczerze cieszy i przyjemnie łechta gdzieś w okolicach splotu słonecznego.

Potem poszło już gładko. Po sukcesie w Europie dystrybucją filmu zajęli się hollywoodzkie grube ryby - bracia Weinstein. Do kwietnia 2014 roku Blue Ruin prezentowany był widzom na różnych festiwalach filmowych w Europie, Ameryce Północnej i Azji, potem trafił do szerokiej dystrybucji kinowej, także u nas, dzięki Gutek Film, za co ode mnie mały i prywatny szacun.

Dlaczego warto poświęcić mu swoje półtorej godziny życia? Z dwóch powodów. O pierwszym już napisałem - po prostu z szacunku do ambitnego reżysera, który jako (prawie) żółtodziób i (pół) amator wkroczył właśnie do świata kinematografii przez duże K. Myślę, że teraz powinien już z powodzeniem pokonywać kolejne szczebelki ku szczytom swojej być może wielkiej kariery. Po drugie, film naprawdę i w rzeczy samej jest dobry. Nie, to nie jest żadne tam arcydzieło. Jak ktoś tak gdzieś napisze, to mu nie wierzcie - pieprzy jak potłuczony. Zupełnie nie ten kaliber. Po jego obejrzeniu zapomnimy o nim dość szybko, tak jak o poniedziałkowej prognozie pogody po Wiadomościach, ale nie szkodzi. Jak na (prawie) debiut, w dodatku niskobudżetowy, także pozbawiony głośnych nazwisk i znanych twarzy, to jego poziom merytoryczny jest zaskakująco wysoki. Banalna w swojej prostocie opowieść, oparta na starym jak świat i kino razem wzięte casusie zemsty oraz odwecie, jest jednocześnie tak bardzo naturalna i odmienna od tego co od lat oglądamy na wielkim ekranie, że ów prostota rajcuje jak... jak cycki Salmy Hayek.


A to, co jest w tym filmie najfajniejsze, to to, że w żadnym momencie jego trwania nie widać tego, że film powstał za równowartość wspomnianych już wacików Angeliny Jolie. Jest szalenie dopracowany, kadry są wychuchane i świetnie przemyślane. Widać i czuć, że Saulnier zaczynał jako operator kamery i że ma już na swoim koncie sporo zdjęć wykonanych do kilkunastu produkcji. Reżyserzy, którzy zaczynali jako operatorzy i którzy sami chętnie zaglądają na planie do wizjerka kamery, w mojej ocenie mają wielką przewagę nad tymi twórcami, którzy na planie zwykle siedzą na krześle z napisem ich nazwiska na oparciu i piją kawę. Prywatnie, jako fan wysmakowanych kadrów i ujęć kamery, doceniam taką błogą reżysersko-operatorską koegzystencję, zwłaszcza występującą w jednej osobie. Wyjątkowo mocno, żeby nie powiedzieć wprost, że się tym jaram, jak na ten przykład tęcza na warszawskim Placu Zbawiciela.

W Blue Ruin kamera jest głównym narratorem opowieści. Wiem, o każdym filmie można powiedzieć to samo, ale w tym konkretnym przypadku kamera Saulniera mówi nam dużo więcej. W filmie pada bardzo mało słów i dialogów, zwłaszcza na początku. W tym czasie opowieść sprzedawana jest widzowi właśnie poprzez leniwe i dłużące się kadry pogrążone w niepokojącej ciszy, także przez przeciągane długie ujęcia, no i rzecz jasna, przez świetny ich montaż. Jeśli ktoś ma zboczenie na tym punkcie - tak jak ja, to będzie (a przynajmniej powinien) szczerze zajarany możliwością obcowania z filmową ekspresją Saulniera. Jest w niej coś innego, nieopierzonego, coś absolutnie fajnego i zwracającego na siebie uwagę.

Motorem napędowym opowieści jest bliżej widzowi nieznana chęć dokonania zemsty przez Dwighta (współpracujący już w drugim projekcie Saulniera - Macon Blair). Z początku nic nie wiemy o tym ekscentrycznym bezdomnym brodaczu mieszkającym w pokrytym rdzą Pontiacu. Ani kim jest, ani po co się szlaja po nadmorskim krajobrazie, ani co mu chodzi po głowie. Nie jesteśmy rozpieszczani wieloma słowami które mogłyby nam całość nieco rozjaśnić, na to musimy trochę poczekać, ale za to od początku widzimy niedefiniowalny niepokój rysujący się na twarzy naszego bohatera. Pewnego dnia rozpoczyna on pościg za ludźmi, którzy przed laty wyrządzili jego rodzinie bliżej nieokreśloną krzywdę i film zamienia się nagle w klasyczną opowieść o wendecie, która jest bardzo ciekawie i nieszablonowo zobrazowana. Głównie, dzięki grze aktorskiej rewelacyjnego Blaira. Jeśli Saulnier jest największym wygranym finalnego sukcesu Blue Ruin, to właśnie głównie dzięki odtwórcy głównej roli. Ten jest tu genialny. Po prostu. Dawno nie widziałem tak przejmującej i fascynująco odegranej roli. Jego pogrążona w chaosie twarz, naturalna nieporadność, lęk, oraz upór są na poziomie co najmniej oscarowym. Jestem szalenie ciekaw jak potoczy się dalsza kariera Blaira.

Przyzwyczailiśmy się już trochę do tego, że w kinie samotni mściciele są bardzo męscy, charyzmatyczni, zdecydowani, odważni i silni, że sami i w pojedynkę zabijają wszystkich jak leci. Tu jest zupełnie inaczej. Nasz bohater jest lekko nieporadny, zagubiony, nie ma też wielu fizycznych, jak i siłowych umiejętności, nawet nie umie trzymać poprawnie broni w dłoniach. Jest takim zwyczajnym Kowalskim wziętym z ulicy, który raptem musi zabić kilka osób, bo tak mu nakazuje sumienie oraz tęsknota za sprawiedliwością. Dzięki temu łatwo jest się z nim identyfikować, facet nie ma wielkich mułów i kaloryfera na brzuchu, jest raczej nieatrakcyjny, taka chodząca definicja zwyczajnego szarego obywatela, który z jakiejś przyczyny postanawia w pojedynkę odszukać tej kurwy sprawiedliwości, która ponownie sprzedała się alfonsom za grosze.

Bardzo pozytywne emocje wzbudził u mnie Blue Ruin. Świetne kadry, plenery Virginii i małomiasteczkowy klimat Ameryki B, to zawsze na ekranie dobrze wygląda. Film przypomina mi swoim klimatem jak i podobną fabułą To nie jest kraj dla starych ludzi braci Coen, a także przyzwoity zeszłoroczny Out of The FurnaceBlue Ruin nie jest od nich ani lepszy, ani też specjalnie gorszy. Jest bardzo podobny, a jednocześnie tak bardzo inny. Ma w sobie coś własnego i na wskroś oryginalnego. To właśnie do niego będzie się teraz porównywać podobne amerykańskie opowieści. Blue Ruin trzyma w napięciu niczym Hitchcock, jest mroczny i budzi permanentny niepokój, który przyciąga jak magnes. Idealnie nadaje się do Wikipedii jako wyjaśnienie pojęcia "thriller". Zdecydowanie warto wydać te 20 zł na bilet do kina. Facet po prostu sobie na to zasłużył. Przepraszam, obaj sobie na to zasłużyli. Blair także.

4/6

IMDb: 7,1
Filmweb: 6,1



sobota, 23 sierpnia 2014

Dobry, zły i poczciwy

Locke
reż. Steven Knight, USA, GBR, 2013
85 min. Solopan
Polska premiera: 11.04.2014
Dramat, Thriller



Zacznę nietypowo, od wiersza, niestety nie mojego, acz mógłby być mój, tyle tylko, że ktoś ode mnie dużo zdolniejszy napisał go przede mną, konkretnie to ten ochlapus Bukowski.

„Każdy facet musi zdać sobie sprawę, że to wszystko może zniknąć w jednej chwili: kot, kobieta, praca, przednia opona, łóżko, ściany, pokój; wszystkie rzeczy najpotrzebniejsze do życia, łącznie z miłością, spoczywają na fundamentach z piasku - i pojedyncze zdarzenie, nieważne jak od ciebie odległe: śmierć chłopca w Hongkongu albo śnieżyca w Omaha może przynieść ci zgubę. Cała twoja porcelana rozbije się o kuchenną podłogę, wejdzie twoja dziewczyna, a ty będziesz stał pijany w samym środku tego wszystkiego i kiedy zapyta: Mój boże, co tu się stało? Odpowiesz: Nie wiem, naprawdę nie wiem. (Pociągnij za sznurek, poruszy się kukiełka).”

Wszyscy doskonale znamy z autopsji i wiemy jak bardzo skurwiałe potrafi być życie, w końcu nie z jednej michy jedliśmy już pomidorową. Nie będę więc pieprzył trzy po trzy, oraz rozwodził się nad filozoficznym znaczeniem słowa „przypadek” występującego w naszych ziemskich istnieniach, ani też deliberował nad rolą czynu i jego nieubłaganych dla nas konsekwencji. Każdy popełnia w życiu błędy i będzie to robił nadal, ciągle i bezustannie, to nasza karma, nieuniknione, scenariusz do filmu o naszych mękach, który napisał ktoś za nas. Można z tym walczyć, unikać, pięć razy patrzeć na swoje ręce i tyleż samo je później myć, a i tak skończysz jak wielbłąd z tym debilnym wyrazem pyska na środku pustyni. Wtedy można już tylko głośno, siarczyście zaklnąć, jakby był to nasz talizman i odtrutka w jednym, albo też prywatna litania do samego Pana Boga. Ja, po latach tułaczki po meandrach życiowych wpadek doszedłem do wniosku, że człowiek po prostu musi wpierw parę razy zginąć, aby zacząć żyć tak naprawdę. Czynność tą należy rzecz jasna kilka razy powtórzyć. Dla pewności.

Zapewne ten dość zjawiskowy film - Locke, do m.in. takich myśli pobudza, ale ja zwróciłem w nim uwagę na coś z lekka innego. Zadumałem się ostatnio przez chwilę przy jakimś kompletnie z dupy wpisie, być może nawet nie dotyczącym filmu, a ot tak parsknąłem durną myślą gdzieś w komentarzach na fejsie. Otóż, wspomniałem o definicji "dobrego człowieka", po prostu. Że nikt tak naprawdę nie wie jak ona powinna w dzisiejszych czasach brzmieć i jakie przyjmować pozy na Wikipedii. Kościół zapewne będzie mówił coś o czystości ducha, o poświęceniu i miłosierdziu, ideowe lewactwo zaś o poszanowaniu odmienności i orientacji seksualnych, inny celebryta rzuci coś miałkim standardem o fundacji na rzecz głodnych somalijskich dzieci, tudzież o adopcji małego szczeniaka ze schroniska na Paluchu, w ostateczności pozwoli się oblać zimnym kubłem z lodem, natomiast przeciętny fejsbukowicz fajność i człowieczą rzetelność będzie oceniał na podstawie ilości lajków. Ciężko jest być w tym dzisiejszym pieprzonym tyglu kulturowym zwyczajnie dobrym, oraz tak autentycznie w porządku do samego siebie jak i świata jednocześnie człowiekiem. Takim wiecie, który może się przejrzeć w lustrze i z podniesioną głową rzec do swojego rewersu – stary, jestem z ciebie dumny, matka jest z ciebie dumna i twoja kobieta też jest z ciebie dumna, nawet twoje dzieci cię lubią i szanują, a koledzy pożyczają ci pieniądze. Kochanka twa szaleje za tobą, a teściowa ciągle opieprza córkę za to, że ci niedostatecznie dogadza. Tak bardzo jesteś zajebisty, że ktoś w gruncie rzeczy ci obcy oddaje ci swoją nerkę, a nawet żonę, niczego nie chcąc w zamian. No dobra, chyba jednak popłynąłem ciut za daleko, muszę zrobić zwrot przez rufę.

Dla mnie filmowy Ivan Locke jest właśnie taką może i trochę fikcyjną, ale jednak, definicją dobrego człowieka (tak, wiem, nie mam zbyt wielkich oczekiwań wobec ludzkiej jednostki - ale ja przecież z zasady nienawidzę ludzi, wszystkich). Ok. Zjebał. Popełnił błąd. Co ja gadam, wielbłąd! Ale wcale nie mniejszy, ani też większy od naszych, naszego, mojego i twojego. Jednak Locke traci przez swoją chwilową słabość i to w zaledwie dwie godziny wszystko co dotąd posiadał - pracę, żonę, rodzinę, szacunek i kilka wieloletnich przyjaźni. Niemniej w moich oczach facet finalnie pozostał wygrany. Piszę poważnie. Wygrała jego moralność i ludzka uczciwość. Ivan Locke jest więc według mnie chodzącą, przepraszam, jeżdżącą definicją pozytywnego człowieczeństwa. Jest wzorem do naśladowania przez zepsutych ludzi na tym łez padole (lament i veto zdradzonych kobiet w komentarzach za 3... 2... 1).

Czym Ivan Locke mi tak zaimponował? W zasadzie to niczym nadzwyczajnym. Głównie tym, że pomimo tego, iż wszyscy tak jak i on popełniamy w życiu błędy, to jednak jako nieliczny próbował, a w mojej ocenie nawet i potrafił je skutecznie naprawić. Dał z siebie wszystko, pozostał w porządku z samym sobą, a to jest w naszych ziemskich wcieleniach tak jakby najważniejsze. Większość ludzi nawet nie próbuje walczyć o to co sami utracili, poddają się jeszcze w przedbiegach. Porządny człowiek nie jest nieomylny - zgoda, popełnia życiowe gafy, ale zawsze daje z siebie wszystko, zawsze chce się poprawić i naprawić to, co sam ówcześnie spieprzył, bo w gruncie rzeczy jest świadom swoich niedoskonałości. Jest także świadom swojej niekwestionowanej siły, wierzy w szczerość i uczciwość, że zawsze wygrywają, wyznaje też jakieś moralne zasady i kocha na zabój. Życie, rodzinę, swoją pracę, świat, samego siebie. Tak. Tak właśnie wyobrażam sobie dobrych ludzi. Ponoć istnieją naprawdę.


Locke - film, jako całość, również mi trochę zaimponował. Raz, że jest na swój sposób nowatorski, dwa, świetnie skonstruowany, trzy – zaskakująco mądry. Steven Knight jako bodaj pierwszy filmowiec umieścił całą historię w jednostajnie poruszającym się po autostradzie samochodzie zawieszonym gdzieś na trasie między Birmingham a Londynem. Przez cały łopot taśmy filmowej nie wypuścił swoich kamer oraz czujności widza poza obrys karoserii samochodu. To dość odważny zabieg. Jak bowiem przyciągnąć uwagę widza i zatrzymać go przez półtorej godziny w jednej tylko lokacji? Owszem, w teatrze jest to możliwe, nawet Polański nie tak dawno i całkiem skutecznie to praktykował w Rzezi, ale umówmy się, tam było cztery razy więcej aktorów i mimo wszystko także więcej ruchów pozornych kamery. Tu mamy do czynienia w zasadzie tylko z jednym fotelem kierowcy oraz tylnym zagłówkiem, plus kilkanaście ujęć na pędzącą nocną autostradę. I wsjo.

A przecież trzeba jeszcze widzowi sprzedać jakąś historię, utrzymać go przed ekranem, w dodatku trzymając go jeszcze w kontrolowanym napięciu. O dziwo okazuje się jednak, że nie jest to znów jakoś specjalnie trudne. Z każdym kolejnym pochłanianym przez Ivana Locke kilometrem stwierdzałem przed samym sobą, że cholera, ależ to wszystko jest oczywiste. Banalne wręcz. Niemniej potrzebny jest dobry scenariusz i jego wykonawca - jeden aktor, który zabawi się trochę w DJa podczas swojego seta w klubie. Jego zadaniem jest porwanie tłumu i wprowadzenie go w stan ekstazy. DJ Tom Hardy podołał temu zadaniu, zagrał tak, że nogi same niosły pijane ciało na parkiet. Tym samym wjechał swoim BMW i zarazem z piskiem opon do mojego garażu z napisem - TOP5 ulubionych aktorów. Cud, że nie porysował mi bramy.

Ale Locke, to wbrew pozorom nie tylko Hardy. Owszem, to scena, przepraszam, samochód tylko jednego aktora, ale ważną rolę odgrywają w nim także inni - skompresowani RARem i wciśnięci do zestawu głośnikowego zamontowanego w samochodzie. Żona, dwaj synowie, kumpel z pracy, przełożony, stara rodząca zołza, niczym w Shreku dubbingują głosy granym przez siebie postaciom, których fizyczność musimy sobie zbudować sami we własnych wyobrażeniach. I to mnie się akuratnie bardzo podobuje. To trochę jak wyrywanie z 10 lat temu niewiast na chybił trafił przez komunikator Gadu-Gadu, albo inne randki w ciemno. Słyszysz, czytasz, lecz nie widzisz. To buduje dodatkowe napięcie, potęguje doznania i karmi wyobraźnię. Oczywiście Tom Hardy jest tu masterem, panem i władcą w jednej osobie, piszą to wszyscy, napiszę i ja. Facet jednym tylko grymasem twarzy, nagłą zmianą mimiki spowodowaną kolejnym nadejściem połączenia, przechodząc z jednej rozmowy w drugą robi na ekranie wielkie wow. Dlatego też i wielkie wow, znaczy się szacun ode mnie.

Ale to akurat było do przewidzenia, wiedziałem to jeszcze zanim przysiadłem do seansu. Mnie w Locke zaskoczyło coś innego. Jego przebiegłość i bystrość, także kurewska aktualność. Steven Knight trafnie nazywa pewne rzeczy po imieniu. Wsadza ludzką przyzwoitość w gówno. Ten świat nie jest dla takich ludzi jak Ivan Locke. Dla szczerych, uczciwych i moralnie w porządku, potrafiących przyznać się do błędu i zrobić coś na wskroś nieodpowiedzialnego w ramach pokuty. Ten świat z zasady niszczy takich ludzi i zabija w zarodku, zwalnia z pracy, wyrzuca z domu, kasuje z grona "przyjaciół". Tylko wyrachowane skurwysyny, kłamcy i złodzieje utrzymają się na jego powierzchni. Wszyscy to wiemy, reżyser również i niczym Max Kolonko - mówi jak jest.

Na szczęście jest w tym filmie także kilka promyków słońca padających zarówno na zmęczoną skroń Ivana Locke, jak i na świat pogrążony we mroku. Dosłownie niuanse, ale pozostawiające po sobie przyjemne odczucie ciepła. Np. człowiek z rady miasta, który mimo niekomfortowej dla niego sytuacji postanawia pomóc naszemu budowniczemu, bo jak sam o nim mówi, jest jedynym porządnym człowiekiem w branży - "Zawsze składasz papiery na czas". Jego pracownik - Donal, poświęca swoją karierę i posadę dla Locke’go, bo ten przez 9 lat pracy był zajebistym i szalenie w porządku brygadzistą. Przełożony Ivana zwalnia go pod naciskiem centrali, ale z bólem serca, w końcu przez 9 lat nie było z nim żadnych kłopotów -"Byłeś w porządku". Jedynie żona uważa inaczej i postanawia wyrzucić na śmietnik 15 lat ich małżeństwa. Cóż, bycie w porządku oraz uczciwym nie zawsze popłaca. No jak w życiu. Niemniej osobiście i bardzo naiwnie wierzę, z biegiem lat nawet coraz bardziej, iż dobro przekazane komuś innemu zawsze kiedyś do ciebie powróci, choćby w postaci zajebistych cycków (true story).

Wzruszająca rozmowa już pod koniec filmu ojca z jednym z jego synów, który opisywał mu przez telefon mecz oraz jedną z bramek strzelonych przez Caldwella (sprawdziłem, niestety fikcyjny grajek), stanowi fantastyczną puentę całej tej nocnej przejażdżki po autostradzie życia. Caldwell, ta oferma, nieudacznik, któremu zawsze piłka ucieka spod nóg, raptem minął slalomem niczym tyczki kilku zawodników i huknął pod poprzeczkę strzelając ponoć fantastyczną bramkę. I tu nagle wraz ze zderzeniem się ze sobą tych dwóch światów pojawiają się łzy na twarzy Hardy'ego. Oto dwoje ludzi znajduje się w jednym momencie na przeciwległych biegunach życia. Spełniony i szczęśliwy dotąd człowiek tkwi w samochodzie pędzącym do całkowitego zniszczenia swojego kierowcy, a piłkarz oferma z którego wszyscy się dotąd śmiali, a najgłośniej sam kierowca, zdobywa gola życia i staje się z miejsca bohaterem. Cóż za nieoczekiwana zmiana miejsc. Upadek człowieka idealnego, szczęśliwego ojca i męża, solidnego, oraz szanowanego budowlańca w tejże chwili potęguje tylko odczucie strachu i bezradności. Na szczęście w sukurs przychodzi reżyser. Nastaje kolejne połączenie, wyraźnie rozbity Ivan słyszy płacz nowo narodzonego dziecka. Następuje kolejne rozdanie, powstaje nowe życie i co za tym idzie, pojawiają się nowe nadzieje. Wszystko jest jeszcze możliwe, wszystko może się jeszcze jakoś ułożyć. Jedziesz? Jadę.

4/6

IMDb: 7,2
Filmweb: 6,8


czwartek, 17 lipca 2014

W pustyni i w puszczy

Tracks
reż. John Curran, AUS, GBR, 2013
110 min.
Polska premiera: ?
Biograficzny, Przygodowy



Minęło już ponad sześć lat odkąd wyszedłem z warszawskiej Kinoteki w poczuciu pewnego rodzaju fascynacji, a może nawet i zazdrości skierowanej pod adresem czyjejś pasji życiowej, acz zasadniczo, to bardziej chodziło mi o samą jej realizację. Człowiek odbijając co ranek kartę robola w swojej fabryce, potem ślęcząc po pracy w kolejce z zakupami w osiedlowej Biedronce i chlejąc na kanapie browar na spółę z wieczornym telewizorem, często nie dostrzega, że jego pochłonięte przez rutynę życie jest nic nie warte. Może nawet i coś tam widzi, a nawet zdaje sobie z tego sprawę, ale zwykle boi się stanąć przed lustrem i przyznać do tego przed samym sobą. Dopiero gdy spotyka na swej drodze jakiegoś ciekawego człowieka, który swoją życiową postawą brutalnie burzy nędzę jego teraźniejszości, dostrzega raptem, że każdego dnia życie przelatuje mu gdzieś między palcami. I właśnie podczas seansu Into the Wild Seana Penna... też mi ono tak trochę gdzieś przeleciało.

Nie chodzi już o tą Alaskę i ten nieszczęsny autobus. Każdy ma swoje zajawki i pomysł na oryginalne, jedyne w swoim rodzaju dziwactwo którym może się szczycić głównie przed samym sobą, tudzież na facebooku. Mnie się rozchodzi bardziej o odwagę, o ten najważniejszy i pierwszy krok w swoim dotąd mglistym postanowieniu o który jest zawsze najtrudniej. Każdy ma jakieś plany i marzenia, wiadomo, czasem są one wyjątkowo drobne i niewiele znaczące, ale z reguły stają się one tym większe, im mniejsza tli się w człowieku odwaga do ich realizacji. Jak bowiem mamy nagle rzucić to wszystko w pizdu, posłać robotę w diabły, spakować się i po prostu wyjechać? Da się, wiem, ale tylko na filmach.

Podziwiam więc ludzi, którzy to potrafią. Podziwiam i zazdroszczę. Zawsze. Najczęściej rano, kiedy jeszcze zaspany i przed pierwszą kawą obserwuję w autobusie te same smutne twarze i ciągle ten sam migający krajobraz za szybą. Wiele już razy chciałem nie wysiadać na swoim przystanku i tak po prostu pojechać sobie dalej, albo też jadąc samochodem nie skręcić w „tą” ulicę, tylko obrać kierunek np. na Gdańsk. Niestety, ale jest to dla mnie zbyt trudne. Od razu do drzwi rozumu dobijają się te małe skurwiele - nieopłacone rachunki, raty kredytu i inne ważne lub ważne mniej kajdany zniewolenia, zrodzone w mym chorobliwie uporządkowanym łbie, ofiary małżeństwa z rozsądku - wolnościowca z materialnym egoistą.

Dlatego właśnie lubię, gdy na duży ekran wjeżdża od czasu do czasu jakaś ciekawa biografia, scenariusz, który napisało samo życie. Im bardziej jest ono utaplane w błocie codzienności, tym bardziej mnie kręci. Lubię też czytać opowieści i biografie szalonych ludzi, którzy raptem postanowili wyjebać do kosza swoje dotychczasowe, bezpłciowe życie i poszukać sobie nowego – lepszego, choćby było nim tylko epickie zachlanie się w trupa. W ciągu dwudziestu lat.


Australijka Robyn Davidson jest w światku podróżników dość znaną i cenioną personą. W latach siedemdziesiątych, w wieku dwudziestu kilku lat przeszła wraz z trzema wielbłądami i psem prawie 3 tysiące km przez pustynię zachodniej Australii. Ot tak, bez głębszego sensu i celu, bez misji ratowania lasów w Amazonii, ani zwracania na siebie zbędnej uwagi. Trochę jak Christopher McCandless we wspomnianym na początku Into the Wild. Oboje młodzi, nawet bardzo i życiowo niezdefiniowani. Każdy z nas - teoretycznie dorosłych przez to przechodził. Wewnętrzny bunt przeciw chuj wie czemu, oraz szczypta szalonych myśli przypadających wprost proporcjonalnie na każdą kolejną godzinę naszego jeszcze beztroskiego życia. Jedni uciekają z domów i włóczą się po świecie, jeszcze inni zaczynają ćpać, tworzyć muzykę, lub jeździć na desce. Wszystkim przyświecają podobne cele, choć inaczej przez nich samych definiowane. Chcą coś zobaczyć, czegoś dotknąć i czegoś spróbować, ale przede wszystkim - chcą coś komuś udowodnić. Często towarzyszy im wtedy typowa szczeniacka nieodpowiedzialność, krótkowzroczność i brak wyobraźni, acz dorośli i ich rodzice nierzadko nazywają to po prostu głupotą. Jednak medycyna na świecie uważa, że z tego się z czasem wyrasta.

Młodziutka Robyn Davidson w przypływie młodzieńczych endorfin ubrała się w plecak, zabrała swojego psa na trochę dłuższy spacer i ruszyła przed siebie. Nie miała nic. Dwa lata pracowała w knajpie i na różnych farmach, aby zdobyć i wytresować trzy wielbłądy. Sama jej wyprawa – przyznaję – nie zrobiła na mnie większego wrażenia. Pewnie dlatego, że nie jarają mnie pustynne przestrzenie, piach, no i te, jak im tam, wielbłądy. To zupełnie nie moja bajka. Średnio jarało mnie nawet „W pustyni i w puszczy”, a przecież było o wiele ciekawsze, więc o czym ta mowa. W moim wymarzonym świecie musi występować woda, najlepiej dużo wody. Piasek tylko czasami, najchętniej w postaci wysp.

Przeniesienie na ekran jej pustynnej tułaczki, wbrew pozorom było dość śmiałym posunięciem. Ona przecież tam tak tylko idzie i idzie, dlatego reżyser – John Curran, stanął przed stosunkowo ciężkim zadaniem. Z jej wielkiego marszu po piaskach musiał uczynić ciekawą i chętnie oglądaną historię, która - mówiąc oględnie - miała się sprzedać także gdzieś poza Australią. Myślę, że ta sztuka mu się finalnie udała, acz rzecz jasna, daleki jestem od zachwytów. Curran wybrnął jednak z kompletnej klęski dzięki zastosowaniu klasycznych, oraz dobrze znanych z wielu podobnych opowieści (np. ze 127 godzin) trików i sztuczek. Skoro samo chodzenie po pustyni jest w gruncie rzeczy nudne, to trzeba dodać do tego trochę kolorytu. W tym konkretnym przypadku są nim np. ładne zdjęcia w postaci pięknych widokówek, nienajgorsza muzyka, a także kilka barwnych postaci do towarzystwa. Zaskakująco tłoczny wydaje się ten pustynny ogrom zabójczej natury, bowiem Robyn spotyka na swej drodze bardzo wiele różnych, często szalonych i ekscentrycznych człowieków. A to miejscowych aborygenów, z pośród których jeden nawet przez część podróży jej towarzyszy i robi za przewodnika, a to trochę białasów, którzy w formie fotografa/przyjaciół/turystów także ciągle wchodzą jej w paradę. Natomiast w chwilach kompletnie kadrowo jałowych i zupełnie bezradnych, reżyser powołuje do ekranowego żywota senne obrazki wylewające się z głowy Robyn, oraz jej pustynne przewidzenia i halucynacje. Klasyka.


Twórcy starali się także dodać odrobinę dramaturgii i słusznie, bo bez niej opowieść ta byłaby niekompletna. Niestety jej zobrazowanie nie było dla mnie satysfakcjonujące, acz uczciwie uznaję, iż takie po prostu były fakty, a z nimi się nie dyskutuje. W przeciwieństwie do McCandlessa Davidson nie ginie, ani też w odróżnieniu do Arona Ralstona (127 godzin) nie obcina sobie ręki. Dosięga swego celu, acz z przygodami. Nie odczułem jednak jakiejś wspólnoty w przeżywaniu z nią czegoś niewyobrażalnie wielkiego. Ani trochę. Obserwowałem jej mimo wszystko poprawnie wyreżyserowane starania w sposób stosunkowo bezrefleksyjny i nie będę ukrywał - trochę mnie to rozczarowało. Zabrzmi to pewnie bardzo niesprawiedliwie, a już na pewno brutalnie, zwłaszcza, gdy pisane jest to z perspektywy wygodnej kanapy, ale ja serio o wiele bardziej przyswajam sobie historie, w których ludzie poświęcają (i to dosłownie) swoje życie dla realizacji swoich planów i marzeń. Wtedy dopiero odczuwam te niedefiniowalne, bogobojne pierdolnięcie, ten przytup, chwałę na wieki, bezwzględny szacunek i jeszcze ból przy okazji. Rzecz jasna śmierci nikomu nie życzę, autentycznie cieszę się, że Robyn się udało, ale po latach nadal będę pamiętał głównie tych którzy zginęli na morzu, czy odpadli ze ściany wspinając się w Himalajach, niż małolatę, która przeszła z wielbłądami przez pustynię. Taki lajf, sorry Australio.

Już większe wrażenie zrobiła na mnie historia Jessici Watson, młodej żeglarki, również Australijki, która w wieku 16 lat tradycyjnym szlakiem kliprów opłynęła w pojedynkę świat. Niestety przeniesienie jej wyczynu na duży ekran byłoby jeszcze trudniejsze od tych wielbłądów. Jako żeglarz podziwiam i zazdroszczę, acz i tu kłuje mnie trochę w oko fakt, że taka gówniara po prostu wsiada sobie na łódź i płynie. Tak sobie nawet teraz, w tymże nieco chaotycznym momencie mej wieczornej teraźniejszości myślę, że finalnie, szczenięce marzenia nie mają szans w starciu z pragnieniami dorosłych, ukształtowanych już ludzi, którzy często dążą do ich realizacji przez wiele długich lat. Samo mozolne zbliżanie się do celu, pokonywanie kolejnych trudności i licznych zakrętów, a także setki poświęceń i złożonych ofiar tylko potęgują doznania końcowej zajebistości - osiągnięcia swojego planu. A taki dzieciak lub średnio rozwinięty młodzieniec, cóż on może mieć z tej samorealizacji w tak młodym wieku, kiedy sam jeszcze nie wie kim chce za te parę lat być, oraz nie ma pojęcia co właśnie osiągnął?

Poprawny film. Odczuwalna jest w nim nutka familijnej woni, ale to mi akurat nie przeszkadza. Miło też się patrzy na świetną Mia Wasikowską, która została jakby stworzona do tej roli. W sumie nie dziwne, w końcu też Australijka. Niemniej nie umiem bić temu projektowi brawo. Mało tego. Z pewnością jutro o nim zapomnę. Ale już McCandlessa, który przecież też chciał nie wiadomo czego, będę pamiętał bardzo długo. Nie wiem dlaczego. Po prostu był mi bliższy mentalnie, no i umarł mimo wszystko wolny i szczęśliwy, jakkolwiek by to nazwać. Chyba właśnie dlatego.

3/6

IMDb: 7,2
Filmweb: 6,9


poniedziałek, 7 lipca 2014

Człowiek z kosmosu

Pod skórą
reż. Jonathan Glazer, GBR, 2013
107 min. Kino Świat
Polska premiera: ?
Dramat, Sci-Fi, Thriller



W drugim obiegu i nieco bezszelestnie, jakby nie chcąc zwracać na siebie szczególnej uwagi, wędruje sobie po polskich domowych zaciszach najnowszy film Jonathana GlazeraPod skórą. Za chwilę minie rok od jego światowej premiery, a u nas, mimo wykupienia praw do jego dystrybucji (Kino Świat), nadal brakuje skonkretyzowanej daty kinowej premiery. Cisza, niczym złowroga bezwietrzność przed burzą. Najpewniej będzie to jesień. Ale ja nie mogłem czekać, nie umiem, bo i czemu miałbym. Ten bez wątpienia jeden z najbardziej zjawiskowych tytułów tego półrocza jest dla mnie tym, czego bardzo potrzebowałem w aktualnie mało kinematograficznym dla mnie okresie. Jest rześkim powietrzem odczuwalnym tuż po letniej burzy, która jednak wcześniej zdążyła podczas swojego trwania zwalić setki drzew, zabijając przy tym dziesiątki osób oraz pozostawiając tysiące ludzi w stanie umysłowego rozgardiaszu i fizycznego wycieńczenia.

Pod skórą wciągnął mnie w ascetyczny świat psychologicznego onanizmu, może i lekko naburmuszonego oraz nie do końca zdefiniowanego w swym chaotycznym jestestwie, ale i tak skutecznie sprowokował on me rozleniwione przez upał zwoje mózgowe do większej intensywności w działaniu i w skupieniu. Zapewne człowiek czasem potrzebuje tak zwyczajnie się odmóżdżyć, może i systematycznie należy fundować sobie przerwy w dawkowaniu nieco ambitniejszego repertuaru - tak mówią, ale mój łeb jest już na tyle zryty i głodny kinematograficznych szaleństw, że jeśli nie dostanie regularnie podawanej trutki ryjącej moje lobus frontalis, jeśli nie zostanie raz na pewien czas przeczołgany przez tunel artystycznej bohemy, jeśli nie wbije mu się w środek rozżarzonego ostrza noża pozostawiając po sobie długo gojącą się ranę, to zwyczajnie głupieje.

Brytyjczyk Jonathan Glazer znany jest z jednej strony dzięki swojemu głośnemu debiutowi - Sexy Beast (m.in. nominacje do Oscara, Złotych Globów i BIFA), ale zanim do tego doszło, szlifował swą monsieur kinematograficzność w branży muzycznej. Wyreżyserował genialne teledyski do „Karma Police” Radiohead, czy też „Karmacoma” Massive Attack. Współpracował także z Blur, UNKLE, Nickiem Cave i Jamiroquai. W 1997 roku został nawet przez MTV uznany najlepszym reżyserem. Jednak z czasem jego kilkuminutowe filmowe wariacje przerodziły się, co zrozumiałe, w znacznie dłuższe, fabularne projekty. Po jego najnowszym dziecku muszę przyznać, że teledyskowa przeszłość jest bardzo zauważalna w jego aktualnym warsztacie, co rzecz jasna ma swoje plusy, ale niestety także i minusy.


Pod skórą jest filmem trudnym. I nie powinno to być dla kogokolwiek żadną niespodzianką, wystarczy obejrzeć zwiastun. Co prawda laikowi nazwisko odtwórczyni głównej roli – Scarlett Johansson, może wydać się nieco mylące, może też zostać zbity z tropu i uznać z przyzwyczajenia, że to takie nieinwazyjne, oraz stosunkowo lekkie kino z wyraźnym komediowym, damskim pazurkiem. Nic z tych rzeczy. Glazer wziął na tapetę równie ciężką powieść Michaela Fabera (pod tym samym tytułem) i postanowił dość wiernie przenieść ją na ekran. Książki (jeszcze) nie czytałem, żeby nie było, tak więc nie umiem odnieść się do tego faktu w sposób rzeczowy, jednak z tego co tu i ówdzie spostrzegłem, wyszło mu to (Glazerowi) w pewnych aspektach nawet lepiej niż z wersji literackiej, co na swój sposób brzmi trochę absurdalnie. Jest to opowieść o sumieniach kosmitów tyrających na naszej planecie i wypełniających postawione przed nimi ważne misje. Żadnych zielonych czułków, nie ma też mowy o kolonizacji Ziemi, o jej unicestwieniu, armagedonach, brakuje też statków kosmicznych, wybuchów i bajecznych efektów specjalnych. Kosmos jest tu głównie stanem umysłu, alegorią do międzyludzkich jak najbardziej ziemskich i wzajemnych stosunków jakie zachodzą między takimi samymi, przynajmniej w teorii istotami. Dzięki postaciom z poza naszego układu słonecznego dowiadujemy się wiele o nas samych, o osobach słabych i ułomnych, zatopionych po szyję w bagnie ogołoconym z fundamentalnych dla naszej bytności wartości i uczuć. Nader interesująca jest to lekcja człowieczeństwa, która finalnie udowadnia, że nie tyle człowiek pochodzi od kosmity, co kosmita od człowieka.

Odziani w ludzkie "szaty" obcy, naturalnie obdarci z charakterystycznych dla nas słabości i wrażliwości obserwują oraz wyławiają z tłumu przeciętnego Homo sapiensa. Z wojskową precyzją polują na niego w jego naturalnym środowisku, wykazując przy tym swoją wyższość, głównie poprzez zakodowaną w nich umiejętność manipulacji, a ten niezwykle łatwo daje się złapać w ich sidła. Nie jest to jednak specjalnie trudne i skomplikowane. Atrakcyjna niewiasta czatuje na samotnych mężczyzn i ściąga ich do swojego domu. Z pewnością sam dałbym się jej złowić, acz, tu dochodzę do pewnego prywatnego rozczarowania - mianowicie, roznegliżowana i grana przez Johansson Laura (za co chwała i szacunek za odwagę), bynajmniej nie pociągała mnie fizycznie. Czasem chyba lepiej jest, aby to, co jest zakryte przed męskim okiem oraz niedostępne dla jego dłoni pozostało takie już na zawsze. Aż sam nie wierzę w to co teraz napisałem, mam nadzieję, że nie jestem chory... Anyway. Na swój pokrętny sposób jest to bardzo ciekawe doświadczenie, w sensie, to "ubranie" kosmitki/kosmity w kobiece szaty. Zawsze bowiem uważałem i czynię to nadal, że niemal każda niewiasta ma w sobie coś z obcego właśnie, i to z wielu powodów, zatem dosłowność w przekazie Glazera, ulokowana tak nieco między wierszami prywatnie bardzo mnie urzekła ;)


Zatem nasza kosmitka kusi mężczyzn i wabi ich do swojego obskurnego domostwa, a w nim (SPOILER ALERT) przerabia ich na paszę oraz mięsne podroby dla innych kosmitów. Wiem, brzmi to trochę jak tani horror klasy C. W literackim pierwowzorze było ponoć więcej opisów całego procesu, nazwijmy go - odsysania tłuszczu, w filmie zaś Glazer postawił na niedosłowność, oraz bombardowanie widza licznymi niedopowiedzeniami, które też pozwolił ubrać w szaty dyskretnego, acz śmiałego surrealizmu. Niemniej ukazanie taśmy transmisyjnej wypełnionej ludzkim zmielonym mięskiem nie powinno pozostawiać nam żadnych wątpliwości co do celu, dla którego napaleni mężczyźni dają się od tak po frajersku, hmm... wysysać. Ale tu już nie chodzi o te podroby, znaczy się szczegóły, to tylko niezbyt smaczne tło, ładne dla perwersyjnego oka utuczonego filmową krwią, jednak głównym celem Glazera, jak mnie się przynajmniej zdaje, było ukazanie zmian jakie zachodzą w procesie myślowym kosmitki, która mimo swego naturalnego i perfekcyjnego wyszkolenia oraz doświadczenia mordercy, zaczyna raptem powątpiewać w sens tego, co winna czynić dla swojej galaktycznej społeczności. A dzieje się to dlatego, że spotyka na swej drodze ludzkiego odmieńca o potwornie zdeformowanej twarzy, w którym dostrzega tlącą się także w niej samej odmienność oraz odczucie samotności. Kosmitka też człowiek - chciało by się rzec, ale bycie człowiekiem, to cholernie trudna sztuka. Większość rodowitych mieszkańców naszej matki planety ma z tym gigantyczne problemy, a co dopiero przyjezdni.

W tym psychologicznym przepotwarzaniu się przybyszki z gwiazd podoba mi się głównie to, że w jego definicyjne nawiasy można upchnąć niemal każdego ludzkiego odmieńca, popaprańca, człowieka alienującego się przed innymi ludźmi, z różnych powodów, także dziwaka, ekscentryka i szaleńca. Wielu z nich będzie potrafiło odnaleźć się w jej nagłej przemianie. Filmową kosmiczność można zatem wziąć także za efekt uboczny naszych ziemskich przeznaczeń, oraz jako próbę przełamywania naszych słabości i nieumiejętności w nawiązywaniu kontaktów z innymi ludźmi. To także silna potrzeba bycia zrozumianym i akceptowanym, oraz nierówna walka z samotnością i anonimowością z którymi muszą się dziś mierzyć zwłaszcza mieszkańcy wielkich miast. Laura doświadczając czegoś ulokowanego pomiędzy miłością, a przyjaźnią do swojej potencjalnej ofiary, czegoś dotąd dla niej zupełnie obcego, doznaje wewnętrznego rozdarcia pomiędzy dwoma wszechświatami, między dwiema naturami - jej sztuczną powierzchownością i prawdziwym wnętrzem. Chcąc zachować jedno i drugie zostaje brutalnie sprowadzona do punktu bez wyjścia, do tragicznej śmierci w poczuciu moralnego niezrozumienia, smutku i zawodu, w dodatku zostając upokorzona przez swoją potencjalną ofiarę, przez własne pożywienie. Polujący staje się więc zupełnie bezradną zwierzyną, łańcuch pokarmowy zostaje gwałtownie zerwany, wygrywa nicość, wyobcowanie i nihilizm.

Opowieść ta stanowi prawdziwą ucztę dla oka oraz wszystkich zmysłów odpowiedzialnych za proces kinematograficznego trawienia. Wspaniałe kadry oraz szkocka, surowa i zimna sceneria budują niezwykły klimat całości. Glazer korzysta z całej masy dostępnych w świecie filmu form ekspresji. Pod skórą jest więc wypadkową odczucia lęku i permanentnego niepokoju charakterystycznego dla kina Davida Lyncha, brudu, śmiałości i perwersji typowych dla Larsa von Triera, symetrii i kadrów Stanleya Kubricka, oraz szczypty zjawiskowego surrealizmu zaczerpniętego od samego mistrza Jodorowsky'ego, stanowiącego dopełnienie tej świetnej całości. Ten film jest prawdziwym dziełem sztuki, z pewnością nieidealnym, może nawet wcale nie pięknym, symbolizującym swym dziwnie uformowanym kształtem raczej niezrozumienie i chaos. Dlatego też stoi on na z gruntu przegranej pozycji. Z pewnością nie osiągnie swojego celu jakim jest, a raczej powinno być skuteczne wybudzenie z letargu widza zatopionego w zastygłych meandrach ludzkiej wrażliwości na otaczające go piękno, syf i ból.

To także pewnego rodzaju moja osobista pretensja, która niestety finalnie nie uzyskała pełni satysfakcji. Brakuje mi większego wgłębienia się w poruszone wątki, więcej filozoficznych rozważań na temat człowieczej, wyobcowanej i mrocznej egzystencji, która została tu jedynie draśnięta, a przecież potencjał był wręcz gigantyczny. Dlatego treść chyba jednak trochę nie dorasta do fantastycznej strony audiowizualnej opowieści, którą jestem szczerze zachwycony. W obrazie jest mnóstwo gry dwuznaczności z poetyckim, zmysłowym wręcz symbolizmem, acz wcześniej długo przechowywanym w zamrażarce. Pod skórą przypomina mi więc genialny teledysk nakręcony do tylko przyzwoitego numeru kultowej grupy, acz promujący całkiem udany album. Warto kupić płytę i znaleźć klimatyczne zacisze w celu audiofilskiej konsumpcji, jednak jeśli chodzi o treść - trzeba ją niestety dopisać sobie samemu.

4/6

IMDb: 6,8
Filmweb: 5,4

poniedziałek, 9 czerwca 2014

Zero znaczy pusty

Teoria wszystkiego
reż. Terry Gilliam, GBR, USA, 2013
107 min. Gutek Film
Polska premiera: 23.05.2014
Dramat, Sci-Fi



Co nagle to po diable - rzekł żółw satanista. Stare porzekadło nakazuje unikać pośpiechu, gdyż zwykle źle się to kończy dla śpieszącego. Łatwo powiedzieć komuś, kto nie mieszka w dużym mieście, niemniej sporo jest w tym racji. Np. w przypadku Terry’ego Gilliama i jego najnowszego filmu The Zero Theorem (Teoria Wszystkiego), który powstał tak trochę z przypadku, z braku laku, w trybie iście ekspresowym, w dodatku za bardzo małe, jak na tą branżę pieniądze. I to niestety widać, na niemal każdym milimetrze taśmy filmowej widzimy, że się facet śpieszył. Już pal licho scenografię, która powstawała m.in. w polskim oddziale studia Chimney (bo pewnie taniej), a materiał na kostiumy z obrusów i zasłon prysznicowych nabyty został w chińskim markecie w Bukareszcie, największa bieda wynika z czegoś zupełnie innego. Z ubogiej treści, z permanentnej nicości, o której tak chętnie dywagują jego aktorzy. Niestety.

Ex Monty Pythononowski w ubiegłym roku podczas pracy nad Don Kichotem, który nawiasem mówiąc już chyba po raz szósty został odwołany, stwierdził nagle, że to już przeszło trzy lata odkąd nie zrobił żadnego filmu i że to przecież wstyd. Czym prędzej więc odkurzył stary scenariusz z przed lat, zakasał rękawy i wziął się do roboty. Wydzwonił Christophera Waltza (strzał w dyszkę) i Matta Damona, którzy ponoć zawsze chcieli u niego zagrać (ten drugi nawet nie musiał czytać scenariusza). Gilliam „pożyczył” też na jeden dzień zdjęciowy starą dobrą znajomą - Tildę Swinton, a o odsłonięcie przed kamerami całkiem zgrabnych cycków poprosił swoją przyjaciółkę Melanie Thierry. Wszyscy, bądź prawie wszyscy zgodzili się zagrać u niego za darmo. Nie powiem, fajnie jest mieć w tej branży takich przyjaciół.

Kasy brakowało ponoć na wszystko, co w klimatach sci-fi nie wróży najlepiej. W tym gatunku zawsze byłem iście czepialski. Tzn. wszędzie jestem, ale w sci-fi czepiam się bardziej. Zwracam uwagę na zwykłe i teoretycznie zupełnie nic nieznaczące pierdoły, zwłaszcza te ulokowane w scenografii oraz pośród futurystycznych rekwizytów, które zwykle najlepiej świadczą o ambicjach, pomysłowości i determinacji twórców. Zobrazowanie bliżej niezidentyfikowanej przyszłości zawsze jest trudne, tym bardziej lubię patrzeć na owoc pracy producentów i speców od scenografii oraz efektów. Ok, nie jest to najistotniejsze z punktu widzenia całości, ale lubię być przez nich zaskakiwany i rozpieszczany. Do dziś, po przeszło 35 latach od premiery Ósmego pasażera Nostromo wielkie wrażenie robi na mnie scenografia, w której nic bym nie zmienił. Zupełnie nic.

U Gilliama było z tym tak... no nie bardzo niestety. Wygenerowane komputerowo tła nie robią już na mnie większego wrażenia, jest to standard nawet w reklamach środków na potencję. Zamiast samochodów przyszłości (od zawsze zwracam na nie uwagę) po prostu pożyczono od Renault (uwaga, lokowanie produktu) kilkanaście elektrycznych Twizzy. Może i wyglądają ciut futurystycznie, ale bez przesady, już dziś są to ogólnodostępne miejskie toczydełka, które można spotkać nawet u nas nad Wisłą. Z pewnością można więc było wysilić się bardziej, ale jak mniemam, zabrakło na to czasu i pieniędzy. Zatem od razu nasuwa się pytanie, po co to wszystko, oraz, czy nie lepiej było poczekać?


Braki w scenografii, niedorzeczność w doborze i sposobie kreacji rekwizytów owszem, trochę raziły po oczach, gdyż sprawiały wrażenie tandetnych i kiczowatych, niemniej błyskawicznie sam sobie ripostowałem, że to jest przecież gość z Monty Pythona, że facet od zawsze lubił się bawić różnymi konwencjami w kinie, że z wielką frajdą żongluje metaforą i absurdem, dlatego też dla wygody uznałem, że lepiej nie brać tych jego oczojebnych kolorów i komicznych kostiumów zbyt dosłownie. To tylko środek, który ma prowadzić do celu. Nie na odwrót. Poza tym, jako pewnego rodzaju antyfan blockbusterowych fajerwerków za grube miliony, chętnie przecież doceniam bardziej minimalistyczne obrazy, zwłaszcza w dziedzinie sci-fi, czego dawałem już nie raz i nie dwa razy przykłady na łamach EPO.

Niestety, ale z treścią tak łatwo poradzić sobie już nie potrafiłem. Nie grała mi od samego początku. Już w pierwszych minutach filmu odnosiłem wrażenie, że nie podchwycę tego klimatu, który przecież tak bardzo mnie urzekł wcześniej w zwiastunie. Sam Gilliam mówił o filmie, że w zasadzie, to on nie wie o czym on konkretnie jest, co na swój sposób jest dość komiczne - "Film jest o wszystkim, albo o niczym. Jednym z dwojga” – mówi zostawiając widza przed dylematem, tudzież pułapką. Na pewno jednym z dwojga. Dla mnie niestety bliżej mu do tej drugiej opcji. Znaczy się do teorii, że film jest głównie o niczym. O niczym istotnym.

O ile Źródle Aronofsky’ego przez lata zarzucano, że jest to w istocie mocno przeintelektualizowany bełkot egzystencjalny, to jednak zestawiając go z Teorią wszystkiego, wydaje się prezentować na jego tle jak kino niezwykle ambitne, nowatorskie, poszukujące, za wszelką cenę poszukujące odpowiedzi na iście fundamentalne pytania tj: Jak żyć? Kim jesteśmy? Skąd się wzięliśmy? Co się z nami stanie po śmierci? Czym jest wieczność? Żródło o lata świetlne wyprzedza Gilliama swoją mądrością i przesłaniem. Jako fan jego filmów: 12 małp, Brasil, Las Vegas Parano, Kraina traw, że o Monty Pythonowskich wariacjach nie pomnę, czuję się ogromnie rozczarowany Teorią wszystkiego. Szanuję go rzecz jasna za wielki wkład w kształtowanie światowej kinematografii, także za to, że od zawsze szedł on w tej branży pod prąd, niczym buntownik z wyboru z hippisowskim dystansem do popkultury, najczęściej kosztem niskiego budżetu, bo tylko on gwarantował mu w tym świecie najwięcej wolności i bezkompromisowości jakie sobie za wszelką cenę umiłował, ale tym razem nie wyszło. Po prostu się nie udało Panie Gilliam. Zdarza się.

Przekombinował, za bardzo uprościł swoje i tak mocno mgliste oraz zbyt utopijne tezy, których jakby do końca nie przemyślał. Za bardzo wydało mi się to wszystko oczywiste i niestety też zbyt nudne. Nie czułem satysfakcji z obecności w kinie, ponadto walczyłem w trakcie seansu z niecnym atakiem snu, który nie pojawia się u mnie nigdy kiedy film mnie sobą porywa, a co najgorsze, odnosiłem wrażenie, że zmarnowałem czas i pieniądze, co w przypadku takiego nazwiska, a właściwie to nawet tych wszystkich nazwisk, bolało po trzykroć. Niemniej widziałem także, co prawda niewielu, ale jednak, zachwyconych tym filmem ludzi, czytałem ich entuzjastyczne, a przynajmniej pozytywne recenzje. Możliwe zatem, że miałem tylko słabszy dzień, że nie załapałem, spóźniłem się na odjeżdżający pociąg, tudzież nie dostrzegłem tajemnego pokoju widzianego tylko przez największe tęgie umysły, ale też za bardzo szanuję swój trenowany od lat gust filmowy, żeby go od tak obrażać i mamić kłamstwami. Cóż. Jest to dotąd chyba najgorszy film jaki widziałem w tym roku. Oczywiście biorąc pod uwagę rangę i skalę oczekiwań. Radzę więc dwa razy się zastanowić przed wyjściem do kina. Wielkich fanów Gilliama czeka więc duży i bardzo trudny test do zaliczenia. Ja go niestety oblałem, ciekaw jestem jak to będzie wyglądało u innych. Ode mnie leci póki co trója na szynach, i to też bardziej z sentymentu.

3/6

IMDb: 6,6
Filmweb: 6,3