Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Warner Bros Entertainment Polska. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Warner Bros Entertainment Polska. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 7 października 2019

Opowieść o niezwykłym szaleństwie

Joker
reż. Todd Phillips, USA, 2019
122 min. Warner Bros. Entertainment Polska
Polska premiera: 04.10.2019
Dramat, Akcja



Kilka dni temu niemal z całego nieba spadły ostre gromy na Martina Scorsese, który w wywiadzie dla Empire miał czelność stwierdzić, iż filmowe uniwersum Marvela to nie jest kino, tylko parki rozrywki. Według niego filmy o superbohaterach to nie jest kino ludzi próbujących przekazać innym emocjonalne oraz psychologiczne doświadczenia człowieka. I ja się z nim proszę ja was zgadzam, tzn. zgadzałem, do mniej więcej piątku. Jeszcze cztery dni temu sam bym mu przyklasnął i stanął w jednym szeregu robiąc nawet za żywą tarczę w obronie tych samych wartości, bowiem mój dość ambiwalentny stosunek do kina o superbohaterach jest wśród regularnie mnie czytających powszechnie znany, ale po tym co zobaczyłem przed chwilą w kinie emocjonalnie mną sponiewierało do tego stopnia, że aż zatarły mi się w głowie dotąd nieprzekraczalne granice i zacząłem powątpiewać w to, o co do tej pory walczyłem. 

Kino superbohaterskie mające swój początek w komiksie nadal rozwija się i ewoluuje ciągle szukając odpowiedzi na pytanie czym tak naprawdę chce być i o czym opowiadać. W ostatniej dekadzie mieliśmy cały wysyp kasowych blockbusterów mających swój rodowód w komiksie, które przekrzykiwały się wzajemnie efekciarstwem i które mocno spłycały głębię oraz aspekt psychologiczny już niemal mitycznych herosów, do czego nie byliśmy przyzwyczajeni właśnie w komiksie. W kinie najczęściej zastępowano to spektakularnością i efektami specjalnymi co mnie osobiście, ale sądzę, że i wspomnianego wyżej Martina Scorsese, zwyczajnie nie zadowalało. Osobiście oczekiwałem od tego kina więcej, i to pomimo tego, że cały świat zdawał się być zadowolony z tak obranego kursu. Świadczyły o tym wielomilionowe przychody i kina pękające w szwach. Ale jako, że ja z natury lubię, pewnie z z przekory, lokować swoje jestestwo w opozycji do wszystkiego co popularne i masowe, odczuwałem naturalną niechęć do ekranowych adaptacji komiksów, acz z pewnymi wyjątkami typu Logan, Deadpool i np. Batman Tima Burtona oraz po części także i ten Nolana. Twórcy tychże hitów zazwyczaj mocno spłycali aspekty psychologiczne oraz unikali nazbyt rozbudowanych charakterystyk tychże kultowych już herosów, co cechowało się brakiem wyrazistości, mądrości i nieco bardziej wnikliwej analizy osobistych dramatów poszczególnych bohaterów. Ważniejsze były wodotryski i fajerwerki. Wiadomo.

Ale tak oto właśnie otrzymaliśmy od Todda Phillipsa długo wyczekiwanego Jokera, który miał niczym Mesjasz zachwiać panujący dotąd status quo i udowodnić, że jednak można opowiadać o komiksowych bohaterach dużo mądrzej, kopiąc przy tym głębiej, tak głęboko, jak nie robił tego jeszcze nikt. Zaskakuje to tym bardziej, że tymże pionierem postanowił zostać autor mało wyszukanych i skomplikowanych komedii, który w zasadzie nie miał dotąd żadnego doświadczenia w dogłębnym analizowaniu zawiłych ludzkich jestestw. A tu proszę, nie dość, że przekonał do tej dość ryzykownej operacji na otwartym sercu wytwórnię Warner Bros. to jeszcze na koniec oczarował jury festiwalu w Wenecji zgarniając Złotego Lwa za najlepszy film, pierwszy w historii komiksowych klonów, że już o aktualnych zachwytach krytyki i publiki nie wspomnę. Poprzeczka została więc zawieszona niezwykle wysoko, skala oczekiwań przekroczyła dopuszczalne normy promieniowania w Czarnobylu, do tego stopnia, że aż sam pozwoliłem sobie dostać na jego punkcie klasycznego pierdolca. Ja, niemalże naczelny antyfan komiksowych ekranizacji.


Ale zacznijmy od początku. Joker, jako komiksowy bohater, to niezwykle wyrazista bytność fikcyjna znana światu już od roku 1940, kiedy to kreską Jerry'ego Robinsona zadebiutował na łamach komiksu Batman vol. 1 jako nemezis Batmana. Przez długie lata, zarówno w komiksie, w filmach animowanych i fabularnych był on zwykle tylko tłem dla mocno wyrośniętego nietoperza. Tłem w swoim istnieniu tragicznym, wiadomo, jak to złoczyńca, wiecznie przegranym. Taki to już los bohaterów, którzy zostali powołani do życia tylko w jednym celu, żeby bezustannie udowadniać światu, że dobro zawsze zwycięża ze złem. Zawsze. W związku z tym Joker praktycznie nigdy nie doczekał się na wielkim ekranie pierwszego planu, byłoby to zwyczajnie nielogiczne i mocno niespójne z jego komiksowym rodowodem oraz naturalną powinnością. Dlatego Joker w popkulturze zawsze był kimś w rodzaju kojota z kreskówki o strusiu pędziwiatrze, wiecznym przegrywem, acz trzeba przyznać, że jednym z najbardziej liczących się.

A mimo to wielu z nas sympatyzuje z tym śmieszkiem, który na przestrzeni lat ciągle ewoluował, zmieniał się z inteligentnego mordercy w złośliwego figlarza w erze cenzury komiksu w latach 50 i 60, by w latach 80 znów powrócić do mordów i szaleństwa. W jego postać na wielkim ekranie wcielali się m.in. Jack Nicholson, który wykreował Jokera jako śmieszka ze skrzywionym poczuciem humoru, wybuchowy Heath Ledger uznawany do dziś (dziś?) za najlepszego odtwórcę postaci, oraz będącego na drugim biegunie lubienia - Jareda Leto w Legionie samobójców. To właśnie dopiero Ledger w tej nieco mroczniejszej odsłonie Batmana w reżyserii Christophera Nolana przeszedł do popkultury jako pewnego rodzaju idol zbuntowanej i awanturniczej młodzieży, która wybrała go sobie niemal na swojego mentora i wieszała jego wizerunki nad łóżkiem (why so serious?). Cóż, przyznam, że i ja zacząłem wtedy trochę inaczej postrzegać Jokera. Chyba zaczął mi się wydawać dużo bardziej interesujący od samego Batmana, z którego, odnosiłem wrażenie, że już trochę wyrosłem, głównie emocjonalnie. Aż dziw, że musieliśmy czekać całą następną dekadę, by w końcu doczekać się spin-offu poświęconemu tylko i wyłącznie tej postaci, bo chyba wszyscy zgodzimy się co do tego, że złoczyńcy i czarne charaktery to niezwykle barwne jestestwa, cholernie wdzięczne do wszech ekranizacji.

Todd Phillips w roli Jokera obsadził Joaquina Phoenixa i niemal od razu spotkało się to z ciepłym przyjęciem, ale też nierzadkie były głosy pełne chłodu, dystansu i nieufności. Niemniej już od pierwszych ujęć, klapsu na planie oraz pierwszych kontrolowanych przecieków dało się odczuć, że to strzał w sam środek tarczy. Miesiące mijały, a głód nowego Jokera narastał do tego stopnia, że stał się on w końcu jednym z najbardziej wyczekiwanych premier roku. A gdy w końcu eksplodował 31 sierpnia na festiwalu w Wenecji stało się już jasne, że mamy do czynienia z czymś niezwykle ważnym nie tylko z punktu widzenia fanów komiksu i serii o Batmanie, ale również z punktu widzenia kultury masowej. Czy słusznie?


No przepraszam bardzo, ale tak. Nie będę ukrywał, iż chciałem odnaleźć w tym filmie jakieś haki, które przybiłyby radosnego żółwika z moim wewnętrznym powątpiewaniem w sens kreowania od nowa życiorysu postaci skądinąd fikcyjnej. Mimo ogromnej ciekawości gdzieś w głębi duszy oczekiwałem małego rozczarowania, jakiegoś zawoalowanego potwierdzenia mojej wieloletniej niechęci do kina superbohaterskiego. Niestety, a raczej na szczęście, nic takiego nie znalazłem. W zamian dostałem petardę, która niemal rozerwała mnie od środka i która do teraz, te dobre kilka dni po seansie nadal zdaje się we mnie siedzieć i czekać na kolejną eksplozję. Tak, nie zamierzam się z tym kryć, ani iść pod prąd tak jak ci nieliczni, którzy aktualnie próbują tak trochę na siłę kompletować argumenty na NIE. Ja poszedłem trochę na łatwiznę, przyznaję, dałem się ponieść tym prostym kinematograficznym mechanizmom, czystym emocjom i pierwszemu wrażeniu. Nie miałem nawet specjalnie okazji wdepnąć w czasie projekcji w jakieś gówno, choć podświadomie ciągle gdzieś go szukałem. Być może z czasem, po ponownym obejrzeniu filmu coś takiego śmierdzącego jeszcze odnajdę, do czegoś się przyczepię i zmienię swój aktualny front wysokiego ciśnienia, ale obecnie jestem na tak wielkim hajpie, który unosi mnie wysoko niczym fala surfera, że bynajmniej nie zamierzam się z niej teraz wywracać i zeskakiwać do wody. Falo trwaj.

Myślę, że jeszcze nie spotkałem się z tak dogłębną analizą oraz z tak misternie nakreślonym psychologicznym portretem komiksowej postaci, tym bardziej lokowanej dotąd bardziej na drugim planie kulturowego znaczenia. To się dotąd ze sobą gryzło, bohaterowie ci byli zwykle przedstawiani bardzo powierzchownie, by nie napisać wprost - płytko. Joker Phillpsa jest pierwszym w historii komiksowym bohaterem, który doczekał się nie tyle człowieczych kształtów, co autentycznej ludzkiej wrażliwości, poczucia rzeczywistego bólu i cierpienia, z którym wielu z nas może się utożsamiać. Innymi słowy, Joker Anno Domini 2019 jest najbardziej prawdziwy i najbardziej namacalny w historii swojej 80-letniej bytności na rynku. Oczywiście ogromna w tym zasługa samego odtwórcy tej postaci. Joaquin Phoenix wykreował szaleństwo, obłęd i plebejski wkurw do poziomu niespotykanego dziś w tej konkretnej stylistyce filmowej, dlatego też grana przez niego postać przyczyniła się do dalekiego wykroczenia filmu poza ogólnie przyjęte ramy gatunku. Dzięki temu Joker stał się finalnie obrazem znacznie bardziej uniwersalnym, który jest skierowany do szerszego grona odbiorców, także tych, którzy w kinie oczekują czegoś więcej niż tylko spektakularnych efektów specjalnych oraz dość płytkich dotąd komiksowych przerysowań i analogii. Wybitna kreacja Phoenixa, nie wiem czy Oscarowa, prawdę mówiąc mam w dupie te wszystkie filmowe wyróżnienia, na pewno znacząca, zapadająca głęboko w pamięci i powodująca gęsią skórę na ciele. Czy wybitna? Tak, chyba jestem w stanie przybić żółwia z tym werdyktem.

Bo też sami spójrzcie. Dotąd, gdy spotykaliśmy gdzieś Jokera zawsze widzieliśmy w nim okrzepniętego już przestępcę, dawno będącego po wewnętrznej, także tej fizycznej przemianie, odwiecznego arcywroga Batmana. Nie znaliśmy za to do końca motywów jego działania, jego historii i osobowościowej przemiany. Co prawda od lat krążą różne teorie, które próbowały go charakterologicznie określić, sklasyfikować i wytłumaczyć, ale brakowało przeniesienia tego na ekran oraz wyraźnego wykrzyczenia. Todd Phillips postanowił więc jako pierwszy zbudować tą postać jakby od nowa, a już na pewno od zera. Dosłownie i w przenośni. Kilku moich znajomych tuż po moim seansie pytało się mnie, czy Joaquin Phoenix jest lepszy, czy też może gorszy w ciele Jokera od Ledgera? To jest bardzo źle postawione pytanie. Phoenix nie jest ani lepszy, ani gorszy, jest po prostu inny. Joker-Ledger był nam przedstawiony już jako w pełni świadomy oraz ukształtowany morderca, zaś Joker-Phoenix dopiero go w sobie odkrywa. Phillips skupił się więc na przyczynach tej osobowościowej przemiany z kiepskiego i nieśmiesznego komika w psychopatę oraz bezwzględnego mordercę. Z człowieka z problemami osobistymi, niestabilnego psychicznie i nieradzącego z życiem w symbiozie ze społeczeństwem w potwora, który to samo społeczeństwo terroryzuje w imię prywatnej vendetty. W końcu to także Joker, który szuka i prosi zewsząd o pomoc, uparcie walczy ze swoimi demonami i problemami o pozostanie w gronie ludzi normalnych, akceptujących samych siebie i który tą nierówną walkę ostatecznie przegrywa.


Do trafnego zobrazowania tej wyniszczającej wojny samego ze sobą twórca trylogii Kac Vegas użył także trochę starych i dobrze już nam znanych płyt z przeszłości, co zauważyłem, iż niektórym to dziś bardzo przeszkadza. Mowa jest rzecz jasna o wyraźnych analogiach i dużych podobieństwach m.in. do Taksówkarza Martina Scorsese, którego też specjalnie zacytowałem na samym początku tekstu. Sam Phillips z resztą nie ukrywał w wywiadach, że jedną z jego inspiracji przy procesie tworzenia osobowości Jokera była postać Travisa Bickle grana przez Roberta De Niro. Mało tego. Można tu też z łatwością dostrzec podobieństwa do innej produkcji Scorsese, także z De Niro w roli głównej, do Króla komedii z roku 1982. Nie dziwi zatem fakt, że Phillips zaproponował Martinowi Scorsese objęcie stanowiska producenta Jokera, jednak ten z jakichś niejasnych do końca powodów, oficjalnie nazwanych koniecznością skoncentrowania się na Irlandczyku funkcji tej nie przyjął.

Zdążyłem już spotkać się ze zdaniem, iż wyraźne inspiracje kinem Scorsese w ekranizacji bądź co bądź komiksowej jest nie na miejscu, żałosne i mało oryginalne, ale ja się z tym nie zgadzam. Inspiracja to jeszcze nie plagiat, a wzorowanie się na klasykach i kultowych bohaterach w dzisiejszych czasach, w których mottem przewodnim zdaje się być "Copy+Paste" to jeszcze nie grzech, przynajmniej nie z tych ciężkich za które nie dają rozgrzeszenia. Oczywiście pod warunkiem, że autor tym się tylko inspiruje, a nie bezrefleksyjnie powiela. W moim odczuciu w Jokerze mowa jest właśnie tylko i wyłącznie o dość swobodnej inspiracji, bardzo interesującej i z założenia trafnej, a nie o perfidnym zżynaniu z kartki kolegi przez ramię. A nawet gdyby nie dało się tego racjonalnie obronić, to jako wieloletni fan Taksówkarza napiszę, że zawarte w Jokerze pewne podobieństwa do osobistych motywów, którymi te 43 lata temu kierował się także Travis Bickle w żaden sposób mi nie przeszkodziły, a wręcz przeciwnie, dodały pieprzności oraz kilka punktów procentowych do ogólnej zajebistości filmu. Miło zatem było zobaczyć w filmie ten sam brudny i odczłowieczony Nowy Jork z połowy lat 70 w roli Gotham City, oraz samego Roberta De Niro, co prawda tym razem w postaci telewizyjnego guru i speca od robienia show, ale zawsze. Niski ukłon.

Inny powtarzający się zarzut, który mówi o Jokerze jakim może stać się każdy z nas, co sprowadza się do coraz głośniejszych oskarżeń o gloryfikowanie przemocy jest już trochę trudniejszy do zbicia. Na pewno sposób zwieńczenia tej historii jest pewnego rodzaju przestrogą oraz niebezpieczeństwem na którym nie ma postawionej wyraźnej kropki na końcu zdania. A to pozwala na szereg interpretacji, także tych głupich. Poniekąd więc rozumiem obawy i krzyki tych, którzy oskarżają Phillipsa o bezrefleksyjne propagowanie przemocy oraz ciche nań przyzwolenie, acz według mnie to nadal nazbyt duża nadinterpretacja. Rozumiem także obawy służb oraz FBI, które przy okazji amerykańskiej premiery wolały dmuchać na zimne i maksymalnie zminimalizować ryzyko powtórzenia się masakry z roku 2012, w której to na premierze Mroczny rycerz powstaje w kinie Aurora zginęło 12 osób. Żyjemy w czasach jakich żyjemy i niestety dziś wszystko trzeba tłumaczyć według klucza poprawności politycznej, w którym nie ma miejsca na niedomówienia, wyłamanie się z ogólnie przyjętych norm oraz niestety, także na swobodę artystyczną. Dlatego Todd Phillips mimo wielu zachwytów dostaje dziś także tęgie lanie i zaiste ciekawa jest to batalia jaka aktualnie przetacza się przez ten padół. Będę wnikliwie ją obserwował z popcornem w ręku. Albo nie, wolę nachosy. Z sosem serowym.

Cóż, być może przemawia przeze mnie czysty egoizm, którego, tak między nami mówiąc, wcale się nie wstydzę, ale dla mnie koniec końców liczy się moja i tylko moja satysfakcja w kinie, a nie lęk i ubolewanie nad potencjalnymi zagrożeniami oraz niepożądanymi reakcjami jakie gdzieniegdzie może wywołać seans Jokera. A była ona, ta satysfakcja, zaiste, ogromna. Prawdopodobnie największa w tym roku. Todd Phillips stworzył dzieło, nie wiem czy wybitne, nie wiem czy ocierające się o geniusz i arcydzieło, nie chcę być tym, który te slogany bezwiednie powiela. Na pewno wydał facet na świat długo wyczekiwane dziecko narodzone z burzliwego związku komiksu z kinem dramatycznym. Bynajmniej nie chodziło w tym o zdetronizowanie, lub choćby dorównanie Marvelowi, gdyż ten i tak wydaje się być poza zasięgiem konkurencji. Nie chodziło o fabularne łączenie się i nawiązywanie do innych tytułów z uniwersum DC, wręcz przeciwnie, wyraźnie się od nich w Jokerze odcięto. Phillips obrał zupełnie inną drogę. Stworzył film, którego nigdy nie mógł i prawdopodobnie nigdy nie będzie mógł zrealizować ani Marvel, ani ktokolwiek inny czerpiący garściami inspiracje z komiksu. Jego Joker to najbardziej ludzki i namacalny, spłodzony z fikcji i mitów bohater tragiczny, zły i powszechnie potępiany w całej historii popkultury, który najpewniej zapisze się w dziejach najnowszych jako postać ikoniczna, kto wie, być może spowoduje także, iż wszelcy życiowi buntownicy, awanturnicy i niepogodzeni z samym sobą powieszą sobie plakat Jokera z twarzą Phoenixa nad łóżkiem, w miejscu tego z Ledgerem. I choćby właśnie dlatego warto nisko pochylić się nad tym eksperymentem, przyklasnąć i zapiać z zachwytu. Było warto. Mimo wszystko.







niedziela, 28 stycznia 2018

Jaka piękna katastrofa

The Disaster Artist
reż. James Franco, USA, 2017
104 min. Warner Bros. Enterteinment Polska
Polska premiera: 9.02.2018
Dramat, Komedia, Biograficzny



Oddychamy dziwnym powietrzem w czasach, które nie znoszą przeciętności, ale za to wielbią skrajności. Jeśli chcesz być zauważony i jakkolwiek zaistnieć (najczęściej byle jak), musisz być w czymś albo najlepszy, albo najgorszy, tudzież najgłupszy albo najmądrzejszy, co w praktyce często oznacza jedno i to samo. Wszystko co leży pośrodku prawie nikogo dziś nie interesuje. Tyrasz od 9 do 17, masz dwójkę dzieci, 10-letnią Skodę wziętą na raty, 2-pokojowe mieszkanie w bloku na kredyt i ubierasz się w Tesco? Jesteś niewidzialny. Ok, widzą cię banki i ZUS, bo one widzą wszystko, ale wystarczy, że zesrasz się w tramwaju, albo wybielisz sobie zęby i już trafiasz na YT lub Pudelka. Nagle stajesz się zauważalny, a stąd już tylko dwa rzuty jajkiem do wielkiej kariery.

Albo polityka. Tu centrum też jest nudne, miałkie i nijakie. Nawet do końca nie wiadomo, czy centryści są wychyleni bardziej na lewo, czy może na prawo, oni sami nie wiedzą kim chcieliby być, ale już taką skrajną prawicę/lewicę to fajnie jest zdzielić żółtym paskiem po oczach. Świat ma generalnie w dupie szarość tego padołu. Dziś człowiek nie kreuje własnej osobowości sam, a przynajmniej nie zdaje sobie sprawy z tego, że zawsze ma gdzieś przymocowany do nóg i rąk niewidzialny sznurek, za który pociągają inni - media, popkultura, Internet, motywatorzy i trenerzy personalni z Koziej Wólki oraz celebryci z telewizji śniadaniowej z niezrozumiałych dla mnie powodów uchodzących za autorytety. Jeśli chcesz być jakiś, nieważne jaki, musisz być wpierw taki jak „Oni”. Stąd właśnie mamy nieustający wysyp debili udających Radków Majdanów i słodkich Barbie z napuchniętymi ustami, sztucznymi cyckami za dziesięć patyków i jęczmieniem buszującym w pustym łbie. Pokolenie kopiuj+wklej.

Przeciętność jest więc przekleństwem całej ludzkości, która zawsze miała, ma i mieć będzie nadal swoje wielkie i małe marzenia. Niestety egoistyczna współczesność pochłonięta uganianiem się za globalnym postępem światopoglądowym i technologicznym, oraz rozwojem osobistym odrysowanym od jednej linijki, nie zwraca dziś uwagi na wszystko co inne i lokowane między dwiema jaskrawymi skrajnościami. Weźmy dla przykładu taki sport. Miejsce drugie w zawodach zwykle oznacza porażkę, a o dziesiątym zawodniku w ogóle nikt nie będzie zaraz pamiętał, no, może poza jego rodziną, ale już o ostatnim, którym okazał się np. typ, który o mało nie połamał sobie nóg, lub wywalił się tuż po starcie, będzie pamiętane przez przynajmniej kilka kolejnych dni, kiedy to rekordy oglądalności będzie bił w sieci filmik z jego pokracznym występem.

O sile skrajności i zupełnym olewaniu wszystkiego co pomiędzy świadczą też miliony memów i filmików, które codziennie gwałcą nasze walle na zindoktrynowanych fejsbukach. Królują w nich ludzie albo obdarzeni jakimś talentem, albo jego totalnym brakiem. Albo ci, którzy są w czymś zajebiści, albo ci, którzy w świetle fleszy wypierdolą się o własne nogi. Czy ktoś by się w ogóle zainteresował występami sióstr Godlewskich, gdyby te wyglądały względnie normalnie i jako tako też śpiewały? No gdzie. Nuda. Ale gdy dodamy do tego fałsz, durne gibanie się, sztuczne cycki i napompowane usta kompresorem na stacji Statoil, no to przepraszam bardzo, to już co innego. Wtedy ma to sens. Można oglądać, szydzić, śmiać się i kręcić bekę, wyświetlenia rosną i rosną, sława również, zatem kolejne „gwiazdy” ustawiają się w kolejce i modlą o swoje pięć minut. Doskonale wiedzą, że wystarczy zrobić wielkie nic i puścić to w sieć, a świat i tak je pokocha, lub też znienawidzi. Jeden chuj. Grunt, że gadają.


Mniej więcej ten sam mechanizm zadziałał w przypadku uznanego za najgorszy film świata - The Room w reż. Tommy’ego Wiseau. Produkcja tak bardzo zła, okropna, niedorzeczna i uwierająca we wszystkie części ciała, że aż zjawiskowa. Z biegiem lat doczekała się nawet statusu „ikony”. Dla mnie, życiowego estety nadal brzmi to dość absurdalnie, ale dziś The Room jest uważany za Obywatela Kane’a wśród najgorszych filmów świata. Najlepszy z najgorszych, najjaśniejszy z najciemniejszych i najmniej śmierdzący gównem z najbardziej jebiących. Mimo wszystko wielka rzecz. Troszkę szanuję, z naciskiem na troszkę. Ale zanim ochrzczono go mianem najgorszego, był znany tylko wąskiej grupce odbiorców. Dopiero po latach, korzystając z rosnącej popularności Internetu doczekał się „uznania” w oczach fanów, być może równie popieprzonych jak jego ekscentryczny twórca. Pomimo tego, że krytycy nie pozostawili na filmie suchej nitki, ci z czasem dostrzegli w nim jakieś głęboko ukryte dno. Tak bardzo głębokie, że trzeba było użyć młotów pneumatycznych i kilofów. Stężenie absurdu, kiczu i tandety jest w nim tak wysokie, że gdyby przekonwertować ich wartość na stopień zanieczyszczenia powietrza naszych miast, to ludzie poumieraliby od tego smogu w niecałe dwie minuty.

To coś dużo więcej niż polski Wiedźmin, czy Kac Wawa, które po prostu są chujowe i nic więcej, koniec historii. Wiseau do tej typowej chujowatości dodał od siebie coś ekstra - pierwiastek popierdolenia umysłowego, czyli jedna ze składowych jego wyegzaltowanego stylu jestestwa. Nikt tak naprawdę nie wie z jakiej choinki się urwał, czy raczej, z której planety. Podobno urodził się w Poznaniu, ale równie dobrze mogę uwierzyć, że chłop jest z Gwiazdozbioru Oriona. Nie wiadomo też skąd wziął pieniądze, ale jak gdyby nigdy nic wyciągnął z kieszeni jakieś 6 mln baksów za które postanowił nakręcić sobie film w Los Angeles. Razem z młodocianym kumplem, którego poznał niedługo wcześniej, do tego samemu zasiadając na fotelu producenta, reżysera, autora scenariusza i wcielając się jeszcze przy tym w głównego bohatera. Kurwa geniusz. Oczywiście jego film zjedli wszyscy, od szanujących się krytyków po zwykłego, szarego Smitha czy Johnsona, ale z czasem zaczął się hype na film, który w latach 2010-11 wyruszył na międzynarodowe tournée zaliczając wiele pokazów w Europie. Do Polski dotarł dziesięć lat po premierze, w roku 2013, odbyły się wtedy dwa seanse w Warszawie i w Lublinie, na które wstęp był całkowicie darmowy w myśl zasady, że nikt trzeźwo myślący nie zapłaciłby przecież za bilet. Cóż. Dziś myślę, że by się tacy znaleźli.


O The Room znów zrobiło się głośno, kiedy gruchnęła wieść o tym, że James Franco, prawdopodobnie największy reproduktor kinematograficzny na świecie, zamierza nakręcić film o Wiseau i jego najsłynniejszym dziele. Opowieść o procesie tworzenia najgorszego filmu na świecie już z samego założenia wyglądała na samograja i pewniaka do zachwytów. Ludzie przecież kochają historie o życiowych nieudacznikach, którzy ciągle bujają w obłokach i czasem nawet z tych chmur zjebią się na ryj. Tak więc powstał The Disaster Artist, film o filmie, Franco o Wiseau. Przy zupełnej okazji The Room przechodzi właśnie swoją drugą młodość, w związku z czym nawet szarpnąłem się w końcu na oryginał, co by wiedzieć o czym pisać, myśleć i mówić, niestety już po kilku minutach przerwałem to szaleństwo i skoncentrowałem się na składance pt. „Najlepsze sceny z filmu The Room” na YT. Taki mini bryk z którego usług korzystało się niegdyś w szkole przed erą Internetów, ale dzięki niemu połknąłem klimat i jakoś przebrnąłem przez te tony śmierdzącego gówna całkiem suchą stopą. Każdy, kto zastanawia się teraz nad tym, czy konieczne jest przekartkowanie The Room przed lekturą The Disaster Artist odpowiadam – nie, nie warto, ale po obejrzeniu filmu i tak sami sięgniecie po oryginał. Ot tak, z czystej ciekawości.

Franco bardzo się postarał i stworzył obraz, a raczej reprodukcję znanego obrazu. Bardzo udaną i wierną reprodukcję. Byłem nawet przekonany, że będzie pewniaczkiem do Oscarów, ale poprawnie polityczna Akademia wolała wyróżnić osobniki np. o odmiennym pigmencie skóry, tudzież tych nie oskarżonych o #meetoo, oraz tradycyjnie Meryl Streep za chuj wie co. Ale chrzanić to Panie Franco. Dla mnie i tak jesteś Asem kier w talii Hollywood. Nie dość, że konkretnie się zabawiłeś, to do tego zagrałeś życiówkę parodiując przy tym najgorszego i najbardziej irytującego człowieka jaki kiedykolwiek stąpał po całym zachodnim wybrzeżu. Dobranie pozostałych aktorów, odtwórców głównych postaci z pierwowzoru Wiseau także jest cholernie dobrze trafione, w sam środek tarczy, zresztą świetnie jest to ukazane na końcowych napisach, gdzie Franco celowo porównuje wybrane sceny nakręcone przez siebie z tymi oryginalnymi z The Room. Podobieństwo imponujące. Podobnie jak Wiseau u siebie, Franco także wciela się w główną postać swojego filmu, a nawet idąc śladem pierwowzoru, zatrudnia swojego rodzonego brata w roli kumpla, żeby mu towarzyszył jako numer dwa, czyli współproducent filmu w filmie. To w ogóle jest świetny myk. Franco wciela się w postać Wiseau, o którym kręci film i który sam we własnej osobie pokazuje się na chwilę w obrazie Franco. Incepcja – level master.

Tommy Wiseau winien teraz postawić Franco dobrą 50-letnią whisky. O takiej promocji The Room mógł tylko pomarzyć. Psim swędem może znajdzie się w Hollywood jakiś kamikadze, który zaproponuje mu nakręcenie dajmy na to reboota. Ale zostawmy już The Room, bo to w gruncie rzeczy straszne gówno. The Disaster Artist jest od niego dużo lepszy, czasem śmieszny, czasem straszny, czasem bardzo irytujący, ale przede wszystkim stanowi świetne studium człowieka popierdolonego, który idzie za głosem czegoś dziwnego co się zalęgło w jego chorej głowie. Idzie, potyka się, widowiskowo upada, ale potem wstaje, otrzepuje się i ostatecznie wchodzi na ścieżkę jaskrawej skrajności i wygrywa życie. Kino lubi takie historie, ja też, szkoda, że Akademia trochę mniej. Cóż, życie.



niedziela, 23 lipca 2017

Make War Great Again

Dunkierka
reż. Christopher Nolan, USA, HOL, FRA, GBR, 2017
106 min. Warner Bros. Entertainment Polska
Polska premiera: 21.07.2017
Dramat, Wojenny, Historyczny



Zacznę może od krótkiego zarysu historycznego. W maju 1940 roku niemieckie siły pancerne wspomagane przez Luftwaffe dokonywały miażdżącego Blitzkriegu w Europie Zachodniej. Przedzierając się przez Ardeny parły w oszałamiającym tempie ku kanałowi La Manche wbijając klin pomiędzy zaskoczone takim obrotem sprawy oddziały brytyjskie i zupełnie nieprzygotowane do obrony siły francuskie. Niemieckie natarcie zmusiło cały Brytyjski Korpus Ekspedycyjny do zawrócenia w kierunku morza, aż w końcu zepchnięty do defensywy zajął wąski skrawek lądu wokół Calais i Dunkierki skąd nie było już dalszej ucieczki. Ok. 330 tysięcy alianckich żołnierzy mając na plechach pędzących w ich kierunku nazistów a przed sobą tylko Cieśninę Kaletańską, stanęło w obliczu niechybnej śmierci lub niewoli. Z plaż francuskiej Dunkierki niemalże widać było ich upragniony dom, to przecież tylko 30-40 km do brzegów Dover, ale w Anglii nikt nawet nie łudził się, że uda się ocalić uwięziony na plaży Korpus. Nie było wystarczającej ilości okrętów, które mogłyby tak wielką ilość żołnierzy przetransportować bezpiecznie i przede wszystkim szybko do domu, ani też wsparcia z nieba, a to co docierało z wysp było rozbijane przez niemieckie bombowce i U-Booty. Niemniej historia nie byłaby sobą, gdyby nie miała w zanadrzu kilku asów w rękawie. Zdarzył się cud.

Hitler popełnił wtedy jeden z największych błędów podczas II WŚ, a na pewno pierwszy poważny. Wstrzymał ostateczne natarcie obawiając się (jak się później okazało - bezpodstawnie) kontrataku ze strony Francji z południa i zatrzymał marsz niezwykle skutecznych i napalonych na permanentną destrukcję pancernych dywizji ok. 20 km od plaż Dunkierki w celu zaczekania na nienadążającą za czołgami piechotę. Alianci zyskali w ten sposób na czasie i dzięki temu udało im się przeprowadzić operację "Dynamo". Zdążyli ewakuować niemal cały korpus w czym pomogły m.in. pływające jednostki prywatne i zarekwirowane przez armię, a także ochotnicy-cywile, którzy odpowiedzieli na wezwanie i swoimi kutrami a nawet żaglowcami popłynęli licznie przez kanał do Francji ratować swoich żołnierzy. Najwyższy przejaw bohaterstwa, męstwa i patriotyzmu. Winston Churchill powiedział wtedy, że co prawda "wojny nie wygrywa się ewakuacjami", ale uratowanie w tych okolicznościach ponad 300 tys. żołnierzy, którzy mogli potem wziąć udział w Bitwie o Anglię nosi znamiona cudu. Dzięki tej operacji morale w narodzie mocno wzrosły, a sam początkujący wtedy na scenie politycznej Churchill wypłynął na szerokie wody i wkupił się w rolę prawdziwego męża stanu.

Zatem aż się prosiło o zekranizowanie tej wspaniałej historii. Zadania podjął się nie byle kto, bo sam Christopher Nolan, Brytyjczyk, czyli właściwy człowiek na właściwym miejscu, który doskonale wie co to znaczyło dla jego narodu. Do tego Nolan szczyci się w Hollywood tytułem reżysera, który może już kręcić niemal to co sam chce oraz jak chce. To duże błogosławieństwo i dar dzięki którym możemy podziwiać na dużym ekranie wysokobudżetowe blockbustery ze stemplem jakości Nolana, czyli trochę inne niż wszystkie. Perfekcyjne technicznie, inteligentne i absorbujące psychicznie. Rzecz jasna nie inaczej jest w przypadku Dunkierki.


Już od pierwszych minut filmu rzuca się w oczy epicki minimalizm Nolana w treści oraz w grafice. Wpierw mamy do czynienia z krótkim wprowadzeniem do historii, po czym następuje przedstawienie widzowi rozpoczynającej się właśnie uczty poprzez zaprezentowanie mu karty tylko z trzydaniowym menu: Tydzień, dzień i godzina. Tak więc na dzień dobry zostajemy zarażeni naczelną fascynacją Nolana - czasem. "Tydzień" określa czas uwięzienia na plaży alianckich żołnierzy. Jeden "dzień" trwa próba dopłynięcia morzem do Dunkierki jednostek pływających w celu udzielenia im pomocy, a "godzina" to czas lotu trzech brytyjskich Spitfire'ów lecących odeprzeć ataki niemieckich bombowców. Trzy równolegle toczące się historie z własnymi tragediami, dramatami, zwrotami akcji i bohaterami, które koniec końców lądują w jednym ujęciu kamery, w jednym miejscu i jednym czasie. Absolutna perła realizacyjna w koronie przebiegłego Nolana.

Dunkierka bardzo różni się od wszystkich wojennych filmów jakie dotąd widziałem, acz sam Nolan nie ukrywa, że garściami czerpał inspiracje z jego ulubionej wojennej produkcji - Cienkiej czerwonej linii Terrence'a Malicka. I rzeczywiście, jeśli już koniecznie szukać jakichś punktów wspólnych, to właśnie u Malicka. Niemniej w Dunkierce mamy do czynienia z zupełnie innym, na wskroś nowoczesnym spojrzeniem na wojenną produkcję. Być może niektórym ortodoksom będzie to przeszkadzać, ale doprawdy będą oni musieli wspiąć się na wyżyny swojej elokwencji, by ubrać swoje "ale" w sensowne słowa i silne argumenty. Przede wszystkim przez cały film nawet przez moment nie widać wroga (do dobra, w jednej końcowej scenie widać jego zarys), a mimo to mocno klaustrofobiczne odczucie permanentnego stanu oblężenia jest tu aż nadto wyczuwalne. Zabieg ten czasem stosuje się w klasowych horrorach przez duże H i niemal za każdym razem przynosi to rewelacyjne efekty. Nie trzeba epatować dosłownością, obrazem i "ciałem", by wzbudzić u widza lęk. Wystarczy dać mu do zrozumienia, że zło czai się tuż obok, np. za zasłoną. Reszta rozgrywa się już w jego głowie.

Nolan skupia się więc głównie na psychice osamotnionej w gąszczu jemu podobnych jednostki, na umyślnie budowanym odczuciu lęku i strachu przed śmiercią, na beznadziei oraz psychicznym i fizycznym wycieńczeniu, także na naczelnej, czysto zwierzęcej walce o przetrwanie, ale też na heroizmie, poświęceniu i bezgranicznemu oddaniu, wszak wśród tysięcy uwięzionych na plaży żołnierzy można wyodrębnić setki jakże odmiennych stanów emocjonalnych, które Nolan starał się w pewnym zakresie wykreować. Paradoksalnie nie zarysował żadnego z przedstawionych bohaterów na tyle wyraźnie, żeby można było się z którymś z nich zaprzyjaźnić oraz skutecznie scharakteryzować. Bardzo niewiele dowiadujemy się o nich wszystkich przez co może nawet pojawią się głosy o kiepskim i mało wyrazistym aktorstwie, ale sądzę, że to był jak najbardziej celowy zabieg reżysera, który pragnął, aby widz skupił się na zarysie tragedii w sposób bardziej globalny. Jednocześnie nie odczułem, żeby Dunkierka przybierała jakiś mocno antywojenny i pacyfistyczny wydźwięk, co często pojawia się w kinie wojennym. Wręcz przeciwnie. Momentami odczytywałem w poszczególnych scenach gloryfikację czynu, poświęcenia i heroizmu. Dla uwypuklenia tych cnót Nolan dodał szczyptę patosu, czym puścił oko do amerykańskiej publiki i do tych wszystkich wychowanych na wojennych blockbusterach. Na szczęście umiejętnie go dawkował, przez co jest on dla mnie absolutnie do przyjęcia. Uwaga. Możliwe występowanie gęsiej skórki oraz zwilżenia gałek ocznych.


Bardzo widoczny jest tu wspomniany na początku minimalizm w treści. W filmie pada bardzo niewiele słów, zaś dialogi, jeśli już się pojawiają, są bardzo krótkie, zdawkowe i ogołocone z siły przekazu. Słowa wręcz tu przeszkadzają. To, że można się bez nich obejść pokazał niedawno chociażby Inarritu w oscarowej Zjawie. Na pierwszym planie rysuje się więc dramat jednostki, wspaniałe zdjęcia i sceny batalistyczne, acz też nie ma ich tu specjalnie dużo - jeśli już są, to bardzo przekonują do siebie swoim rozmachem i autentycznością. Jednak w pierwszym rzędzie ramię w ramię z Nolanem siedzi w Dunkierce jaśnie Pan Hans Zimmer. Tak, jego muzyce zdecydowanie należy poświęcić jeden sążnisty akapit. Określiłbym ją mianem wspaniale irytującej. Męczy i fascynuje zarazem. Świdruje oraz dudni w głowie niczym świszczące obok głów żołnierzy pociski. Pomaga Nolanowi odmierzać czas oraz potęguje dramatyzm i przerażenie w sposób iście wybitny. Po wyjściu z kina nie potrafiłem jej w żaden sposób odwzorować w swojej głowie, nie umiem jej nawet teraz zanucić w myślach i określić jej kształt bez zaglądania na Youtube, a mimo to buzowało mi od niej we łbie jeszcze wiele minut po projekcji. Kwintesencja doskonałości muzyki w filmie. Absolutny geniusz i maestria.

Jeśli już miałbym się koniecznie do czegoś przyczepić, i to też w zasadzie tylko z przystawioną do skroni lufą, to zganiłbym Nolana za dosłownie jedną końcową, trochę może nawet i nieco poetycką w swojej konstrukcji, acz fizycznie mało realną scenę z "szybowcem" (spokojnie, nie będę spoilerował) z udziałem brytyjskiego pilota (Tom Hardy), ale żeby nie psuć odbioru tym, którzy filmu jeszcze nie widzieli pozwolę sobie na tym dość zdawkowym stwierdzeniu zakończyć moje uwagi. Wszystko poza tym jest takie jakie być winno w filmie wojennym ze stemplem jakości Nolana. Perfekcyjnie zrealizowane technicznie, zarówno fizycznie jak i psychicznie absorbujące do ostatnich minut, wyraźnie zarysowane oraz nazwane zło, a także niski ukłon przed historią i ówczesnymi bohaterami. Obawiałem się trochę, że Nolan podąży tym samym tropem i użyje dokładnie tego samego modelu w sposobie konstrukcji jakim świecił po oczach w Incepcji czy też w Interstellar, co nie do końca pasowało mi do historycznego kina wojennego, i wiecie co? Zupełnie niepotrzebnie. Owszem, zrobił dokładnie to samo co we wspomnianych tytułach, znowu, kropka w kropkę i na bezczela, ale cholera jasna, chyba zaczyna mi się to u niego podobać.

Wspaniały film. Bardzo cieszę się, że wszedł do polskich kin na 10 dni przed kolejną rocznicą wybuchu Powstania Warszawskiego. Być może pomoże on dostrzec młodemu pokoleniu w tym naszym historycznym dramacie jakiś fragment "dunkierkowskiego" symbolu oporu i walki o przetrwanie. Wtedy też nie było dokąd uciec. Chwała bohaterom. Chwała Nolanowi.



Filmweb: 8,2
IMDb: 8,8


czwartek, 30 czerwca 2016

AAA tanio kupię dobre Sci-Fi

Wpadły mi w oko dwa doskonałe przykłady na to, że dobre Sci-Fi wcale nie musi być zewsząd otoczone zielonymi ekranami oraz umorusane po uszy w kosztownych efektach specjalnych. Wystarczy odrobinę mądrości w treści, szczypta niedopowiedzenia i podszycie niepokojem emocji, które potrafią stymulować naszą podświadomość i wyobraźnię. Efekty wizualne? Ok, to się ze sobą nie gryzie, ale też, po co przepłacać? Poniżej dwa namacalne dowody na to, że jak się chce, to się da, w dodatku jest to proste jak bułka z masłem. Smacznego.



Cloverfield Lane 10
reż. Dan Trachtenberg, USA, 2016
105 min. United International Pictures
Polska premiera: 22.04.2016
Thriller, Sci-Fi



Dam sobie rękę uciąć (ale na wszelki wypadek nie swoją), że większość widzów przez 2/3 czasu trwania filmu nieustannie zadawała sobie w głowie pytanie: Gdzie u licha jest to Sci-Fi, które mi obiecywano? Gdzie żeś je ukrył debiutancie Danie Trachtenbergu? Oddawajcie kasę oszusty! Przyznaję, Sci-Fi jest tu mocno zamaskowane i tak jak Media Markt - nie dla idiotów, ale tak na prawdę to jest ono tu obecne i to już od pierwszych minut. Wyraża się głównie w odczuciu permanentnego niepokoju, w napięciu i w licznych niedopowiedzeniach. Byłem więc spokojny. Ufałem, że finał mnie zaskoczy i zapewne też zadowoli i to pomimo tego, że wielu twierdzi, iż finał generalnie rozczarowuje. Ale ja czekałem na niego z ogromną przyjemnością i ekscytacją. Trochę jak na finał w bunga-bunga. Erupcja, orgazm, szaleństwo, ale wpierw trzeba było przebrnąć przez świetny i trzymający w klinczu rasowy thriller jakim obdarzył nas reżyser pobłogosławiony przez znaczącego producenta filmu, jaśniepana J.J. Abramsa.

Tak, dokładnie, takie to było dobre. Jak orgietka z siostrami Kardashian. Niemal na dzień dobry lądujemy w klaustrofobicznym, szczelnie zamkniętym pod powierzchnią ziemi schronie w towarzystwie jego trzech rezydentów. Kim są? Jak się tu dostali? Po co w nim siedzą? No i co u licha dzieje się na powierzchni ziemi? Na początku nie wiemy nic, co rzecz jasna stanowi bardzo wygodny dla wszystkich zainteresowanych stron punkt wyjściowy, w którym znaleźliśmy się wraz z główną bohaterką Michelle (Mary Elizabeth Winstead). Musimy więc polegać głównie na jej intuicji, mimowolnie wchodzimy w jej ciało i umysł, bowiem tak jak i ona jesteśmy karmieni tymi samymi informacjami i wyjaśnieniami, które z początku nie trzymają się kupy. Skażenie chemiczne? Atak kosmitów? A może to tylko jedna wielka maskarada i typowe porwanie na tle seksualnym? Wiele koncepcji, każda bardzo prawdopodobna. Umiejętność utrzymania w ogładzie takiego stanu niepewności przez praktycznie cały czas trwania filmu oceniam cholernie wysoko.

Nawet jeśli ta biedna Michelle uwolni się z "niewoli", to co ją tam czeka na powierzchni? Zagrożenie radioaktywne? Ucieknie z miejsca gwarantującego jej przetrwanie żeby zginąć? A może to zwykła mistyfikacja i na powierzchni czeka ją tak bardzo oczekiwana wolność? No i na domiar złego jeszcze ten dwuznaczny tag "Sci-Fi", który przez cały czas siedzi nam gdzieś z tyłu głowy. To wszystko po prostu musi dawać do myślenia i z góry zakazuje odrywania oczu od ekranu. Pieprzę więc konieczność uzupełnienia pustej szklanki kolejnym napojem chmielowym, a wizytę w łazience z pewnego rodzaju bólem w okolicach podbrzusza przekładam na "po filmie", acz osobiście tego nie polecam i nie próbujcie tego w domu. Jakby tego jeszcze było mało, autor projektu (a może też doświadczenia naukowego?) ciągle stosuje różne triki w celu zmylenia i oszukania naszej czujności. Co i rusz płodzi nowe fakty, które przecież muszą zostać zweryfikowane przez nasz jak zwykle ciekawski mózg, przez co tylko opóźnia się nasze jarzenie i kojarzenie faktów. I bądź tu myślący człowieku mądry. Trachtenberg bawi się tobą jak durny York mojej siostry swoją ulubioną pluszową zabawką. Gryzie, ślini, ciąga ją wszędzie za sobą, a na koniec jeszcze wymolestuje i zostawi w kącie samopas.

I kiedy w końcu niczym nasi piłkarze zbliżamy się do finału, kiedy werble nagle przyśpieszają tempo i kiedy wreszcie dostrzegamy światełko w tunelu wyjściowym, wtedy nagle dostajemy obuchem w łeb i głupiejemy jeszcze bardziej. Spodziewałem się tego, czy się nie spodziewałem? Niby tak, ale kurwa, no nie, jednak nie. To jest chyba dość zaskakujący obrót sprawy. Nawet ta biedna Michelle w pewnym momencie mówi do samej siebie, z tym charakterystycznym dla stanu ducha typu "zatkao kakao" wyrazem twarzy - No bez jaj... - A ja jej na to - W rzeczy samej dziewczyno, w rzeczy samej. Z ust mi to wyjęłaś, lepiej bym tego nie ujął. Bez jaj panie reżyserze. Takiego finału chyba jednak się nie spodziewałem. Czy to źle? Niektórzy twierdzą, że tak, ponieważ zepsuło to cały nieźle rokujący film i było zupełnie niepotrzebne, a ja na to? A ja jestem jednak bliższy stwierdzeniu, że tak właśnie trzeba było. Że zaskakujące zakończenie dodało całości klasowego ekscentryzmu. Popieprzenie przed zjedzeniem zawsze spoko.

Tak więc Trachtenberg przy pomocy rasowego thrillera zrobił widzom psikusa i wybornie oszukał ich czujność. Przy okazji udowodnił też, że Sci-Fi to stan umysłu, a nie tylko gołe efekciarstwo, fajerwerki i wodotryski. Zaiste, zacne to combo milordzie. Świetny film, zacna rola mojego ulubieńca - Johna Goodmana, bez kozery powiem, że daję mu mocne cztery i pół cycka. Na pięć piersi to trochę jednak za mało, ale i tak jestem ukontentowany.






IMDb: 7,4
Filmweb: 6,5





Midnight Special
reż. Jeff Nichols, USA, 2016
111 min. Warner Bros. Entertainment Polska
Polska premiera: ?
Dramat, Sci-Fi



Produkty Jeffa Nicholsa łykam w ciemno tak jak wszystkie bourbony destylowane w Clemont w stanie Kentucky. Pewniak jak lato z radiem. Gdy jakieś 4 lata temu moim oczom ukazał się jego Take Shelter, bez zastanowienia wpisałem go na listę najbardziej obiecujących reżyserów młodego pokolenia. W międzyczasie popełnił jeszcze kapitalny Mud, czym tylko potwierdził swoją niebanalność i kinową inteligencję. Gdy więc pół roku temu ujrzałem pierwszy teaser do jego najnowszego filmu - Midnight Special - doskonale wiedziałem jak to się skończy i że generalnie "będzie Pan zadowolony". Film swoją światową premierę miał w styczniu, ale nadal nie doczekał się premiery w Polsce. Szkoda, ale ten tego, wiecie, że dla przeciętnego Polaka to żadna przeszkoda i nic trudnego. Serio.

No więc film. Jest on dziś moim drugim namacalnym dowodem na to, że inteligentne kino Sci-Fi może dziś rządzić się innymi prawami, niż to, co się nam powszechnie sprzedaje przez mainstream. Jeff Nichols w swojej opowieści z pogranicza światów sięgnął po klasykę kina Sci-Fi z lat 80-tych. Tą wiecie, spod sztandarów Stevena Spielberga. Nie trudno będzie dostrzec podobieństw do E.T. czy do Bliskich spotkań trzeciego stopnia. Być może niektórzy będą tego używać jako głównego argumentu przeciwko Nicholsowi, ale ja rzecz jasna się do nich nie zaliczam. Nigdy bowiem nie przeszkadzało mi w kinie świadome naśladowanie i inspirowanie się sprawdzonymi w bojach pozycjami kultowymi i wielkimi. O ile rzecz jasna nie nadużywa się kalki kopiującej. Jednak w tym konkretnym przypadku wszystko jest w normie i zrobione z umiarem.

Elementem spajającym wszystkie dotychczasowe produkcje reżysera jest Michael Shannon, odtwórca głównych ról w jego filmach. Tym razem gra ojca, który wraz ze swoim przyjacielem ucieka samochodem przez kilka stanów z "porwanym" dzieckiem Shannona, znaczy się w filmie jest on po prostu Royem. Dziecko, a konkretnie ośmioletni chłopiec, a jeszcze dokładniej - Alton, jak można zobaczyć na trailerze i przeczytać w opisach filmu, jest absolutnie wyjątkowe. Ma dar który jest nie z tego świata i którego nie da się logicznie pojąć ani też wyjaśnić. Zresztą nawet sam Nichols z początku nie próbuje tego czynić i pozwala tej opowieści żyć własnym życiem. Ścigają ich wszyscy. Policja, FBI, oraz pewna religijna sekta z rancza, która przez pewien czas była w posiadaniu chłopca i zna jego możliwości.

Na początku lądujemy wraz z uciekinierami w samym środku pościgu i próbujemy zrozumieć co się wokół nas dzieje. Ale i tu, tak jak w przypadku opisywanego wyżej Cloverfield Lane 10 nic nie jest nam podane na tacy. Wręcz przeciwnie. Nichols odsłania karty tak samo wolno i z oporem jak czyni to u siebie Trachtenberg. No jakby się umówili. Do tego korzysta z typowych już dla siebie elementów ubogacających efekty wizualne w postaci dłuższych pauz, leniwych i statycznych kadrów zapodanych w akompaniamencie jak zwykle bardzo obecnej i wyrazistej w jego filmach, acz w sumie prostej muzyki. To na swój sposób zdumiewające, że w tak dynamicznym z pozoru obrazie jest tyle miejsca na takie rozluźnienie i błogi chillout. To się po prostu świetnie ogląda i prawie dwugodzinna akcja ani specjalnie nie nudzi, ani się tym bardziej nie dłuży. Jest w sam raz.

Chłopiec grany przez Jaedena Lieberhera, to kolejny przykład na to jak dzieciaki potrafią wytworzyć wokół siebie doskonały klimat. Świetna gra, naturalność i mądrość w połączeniu z elementami nadprzyrodzonymi potęgują jego doskonały odbiór i dają gwarancję na fajne relacje z widzem. Oczywiście z biegiem czasu dowiadujemy się przed czym tak na prawdę nasi bohaterowie uciekają, dokąd zmierzają i w jaką moc wyposażony jest mały Alton, być może zakrapiać to będzie nawet na lekki banał, być może w rzeczywistości tak właśnie jest, nie nastawiałbym się też na szalone zakończenie w stylu Cloverfield Lane 10, ale jednego odmówić Nicholsowi nie sposób. Umie stworzyć na taśmie filmowej fascynujący klimat. Potrafi pociągnąć za sobą widza, porwać go i nie dać spokoju do samego końca. Ten element niepewności oraz odczucie permanentnego niepokoju balansują w tym filmie na granicy arcydzieła.

W zasadzie czego się Nichols nie dotknie, to zamienia w wizualny majstersztyk. W każdym dotychczasowym filmie korzystał z tych samych sztuczek i metod, także i tutaj łatwo jest dostrzec liczne podobieństwa oraz triki którymi się regularnie posługuje, niemniej nadal mnie to kręci i nie przestaje zadziwiać. Powiem nawet więcej, chcę tego doświadczać ciągle i jeszcze mocniej. To w sumie dobrze, bo lada chwila powinien się u nas pojawić kolejny jego film kręcony mniej więcej rónocześnie - Loving. A Midnight Special? Tym razem treść jest w moim odczuciu minimalnie słabsza od tej z Mud czy Take Shelter, dlatego całość tego projektu oceniam po prostu dobrze, a nie bdb jak to drzewiej bywało, ale też dostać u mnie mocną czwórkę, to jak wygrać los na loterii. Szanujcie więc ten werdykt oraz film sam w sobie. Warto dać mu szansę i cofnąć się do czasów naszego dzieciństwa, kiedy jaraliśmy się E.T. i kosmitami Spielberga. Dla mnie jest to w pewnym sensie requiem dla tamtych emocji. Takim współczesnym E.T. dla dorosłych.






IMDb: 6,8
Filmweb: 6,0



czwartek, 9 czerwca 2016

Hello bitch, I'm back!

Zamuliłem, wiem. Znowu. Nie zaglądałem tu od lutego, a to już prawie cztery miesiące błogiego lenistwa. Aż bałem się, że nadzieję się tu na „404 not found”, a tu o dziwo wszystko jest mniej więcej na swoim miejscu, acz statsy dramatycznie spadły i jakieś pajęczynki dojrzewają po kątach. Mus ogarnąć jakąś Ukrainkę, co by za 100 zł zrobiła tu porządek, a za kolejną stówkę porządek ze mną. To chyba dobra inwestycja. Tak czy owak, wracam, chyba już po raz czwarty i jak znam życie, nie ostatni. Nie wiem, czy będę tu bywał częściej, wszak jak na złość jeszcze EURO za pasem, ale wiele wskazuje na to, że być może, bowiem wreszcie zapowiada się, że będę miał nieco więcej czasu na pisanie tych wszystkich bzdur i pierdół, których od lat siedmiu i tak prawie nikt nie czyta. Ciągle zastanawiam się na cholerę mi to gówno z którego nie mam żadnej korzyści i jak Salmę Hayek kocham, nie wiem. Nikt tego nie wie. Lekarze również. Może chociaż ta Ukrainka będzie wiedziała? Wtedy zapłacę jej choćby i trzysta.

No dobra. Na któreś tam już dzień dobry z tymi, którzy tyle lat wytrwali z moim wydurnianiem się, czasem chamstwem i fochami, krótkie streszczenie siedmiu tytułów, które w tym czasie zrobiły na mnie jako takie wrażenie. No dobra, było ich więcej, ale nie chce mnie się o nich wszystkich naraz pisać. Zatem przed wami siedmiu wspaniałych, acz ku chwale absolutnego przypadku, wszystkie je oceniłem tak samo, na mocne cztery, tudzież na cycki Marion Cottillard, czyli poniekąd nudy, zero zwrotów akcji i elementu zaskoczenia, no ale ja w ogóle jestem nudny, więc był czas przywyknąć.

Siedem mocnych czwórek i ani grama więcej, acz kilka z nich ociera się o zacne piąteczki, ale to po prostu dobre pozycje, którym należy się miejsce na tym najlepszym filmowym blogasku w sieci (heheszki, dobry suchar na koniec). Lecimy, póki mi się jeszcze chce stukać w te klawisze.



High-Rise
reż. Ben Wheatley, GBR, 2015
120 min. M2 Films
Polska premiera: 15.04.2016
Dramat, Sci-Fi



Jeśli miałbym opisać to dzieło jakimś krótkim chwytliwym opisem, a nawet hashtagiem, to chyba postawiłbym na: „Alternatywy 4 na kwasie” (acz ktoś to już chyba gdzieś przede mną podobnie określił). Z pewnością doskonale kojarzycie ostatni odcinek tego kultowego serialu, w którym podczas wizytacji bloku przez gości z całego świata jego mieszkańcy dokonali zemsty na gospodarzu domu, który krzywdy nie da zrobić nikomu, i ze wzorowego bloku mieszkalnego klasy Ursynów, zrobili całkiem epicki festiwal rozpusty i przemocy. Rozpierdol, hulanki, swawole, skoki z balkonu, latanie ze strzelbą po klatce schodowej, ot, przeciętna sobotnia impreza młodych wykształconych w dużych ośrodkach miejskich. O ile jednak Bareja przedstawił nam ten obraz w sposób iście prześmiewczy, nieco ironiczny, także charakterystyczny dla samego siebie oraz ówczesnej socjalistycznej rzeczywistości, o tyle Ben Wheatley, a konkretnie to J.G. Ballard, na którego to powieści ("Wieżowiec") został wiernie odwzorowany High-Rise, wykorzystał podobny motyw, tyle, że w celu zobrazowania okrutnej i dystopijnej wizji, w której człowiek człowiekowi człowiekiem, a... zombie zombie zombie.

Jest takie bardzo mądre doświadczenie ze świata nauki, które zwie się Eksperymentem Calhouna, i które przeprowadzane za każdym razem dawało takie same rezultaty. Otóż, na cztery lata umieszczano w zamkniętym pomieszczeniu gromadę myszy, którym zapewniono wszystkie możliwe dogodności i luksusy życiowe. Myszy miały pożywienia pod dostatkiem, wodę, kołowrotki i inne szmery bajery. W pierwszej fazie gryzonie żyjąc w tym dobrobycie szybko się rozmnażały, dbały o swoje potomstwo i pławiły się w luksusach, słowem - sielanka. Ale z biegiem czasu zaczęły wykazywać coraz większą obojętność na prokreację i życie rodzinne. Zaczęły skupiać się głównie na samych sobie. Całymi dniami dbały więc głównie o swój wygląd, ciągle się myły, długo spały, jadły i srały. Były piękne, miały lśniące i miękkie futerka, do tego cały czas idealnie odżywione, no aż chciało się je pogłaskać i adoptować do domu. Tyle, że nie rodziły już małych myszek. Brzydziły się nimi, miały w dupie przyszłość swojego gatunku, aż w końcu po czterech latach wszystkie wymarły, po drodze jeszcze popadając w konflikty i wojując ze sobą. Czemu o tym wspominam? Ano dlatego, że High-Rise jest niemal książkowym odwzorowaniem Eksperymentu Calhouna. Oczywiście pod warunkiem, że potraktujemy go z dużym przymrużeniem oka. Skupia się on także na nieco innych aspektach życia i funkcjonowania w określonym stadzie, no ale jednak, nadal jest eksperymentem, tyle, że przeprowadzonym na ludziach. Nawet czasy akcji mniej więcej się ze sobą pokrywają, bowiem wspomniane doświadczenie zostało przeprowadzone w roku 1968, natomiast bliżej nieokreślona akcja filmu, sądząc po kostiumach, muzyce i samochodach, to także przełom lat 60 i 70.

Piękni i wysoko sytuowani społecznie nowobogaccy mieszkańcy Londynu wprowadzają się do nowoczesnego i luksusowego wieżowca, który zdaje się być ucieleśnieniem ich marzeń o dobrobycie, a przy okazji stanowi grubą kreskę odcinającą ich od plebsu z nizin społecznych żyjących gdzieś tam kilkadziesiąt pięter niżej. Mają tu wszystko co jest potrzebne do wygodnej egzystencji. Basen, siłownię, sporych rozmiarów market spożywczy, a nawet ogród na dachu, po którym jak gdyby nigdy nic biega sobie biały koń podkreślający status mieszkańców. Brzmi nawet nieco znajomo. W samej tylko Warszawie jest co najmniej kilka podobnych mieszkalnych projektów, a kolejne powstają jak grzyby po deszczu. Przyszłość jest dziś? A jakże.

Wheatley skupia się głównie na zobrazowaniu trzymiesięcznego okresu egzystencji mieszkańców wieży tuż po wprowadzeniu się głównego bohatera (Tom Hiddleston - chyba dopiero teraz tak na prawdę go polubiłem), na wspólnych seksistowskich libacjach lokatorów i szalonych imprezach, ale też ukazuje fragmenty życia rodzinnego i prywatnego poszczególnych mieszkańców. Jak łatwo się domyślić, ich sielanka oraz zabawa w bogatą burżuazję kończy się właśnie mniej więcej tak, jak w tym ostatnim odcinku Alternatyw, albo bardziej dosłownie - jak w eksperymencie Calhouna.

Rock'n'rollowa jazda bez trzymanki. Cycki, seks, przemoc, kokaina, jakieś opętane bachory latające po korytarzach, prawdziwa uczta dla smakoszy apokaliptycznych obrazów skąpanych w utopijnej treści, także dla fanów audiowizualnych popisów oraz wysmakowanych kadrów i ekstremalnego montażu ociekającego krwią. Ogląda się to wszystko, zaiste świetnie, jednak wolałbym doświadczyć nieco bardziej wyrazistej puenty, wykrzyknika, no choćby wielokropka, a tu wyszedł z tego najwyżej przecinek. Trochę szkoda, ale też w Wieżowcu J.GBallarda było podobnie, acz tam autor pozwolił sobie na nieco więcej w opisie procesu rodzenia się w głowach mieszkańców pogańskiego szaleństwa. W filmie był zaś duży przeskok, ciężko było dostrzec moment, w którym to szaleństwo się zaczęło. Po prostu jakby się wszyscy umówili i na raz zwariowali. Niemniej duży plus za chęci. To nie był łatwy tekst do przeniesienia na ekran. Chwała więc Wheatley'owi. Spłodził zdrowo popieprzony obraz, którego kinematografia zapamięta na lata. Przypomina mi nieco krzyżówkę American Psycho z Wideodromem. A to jest, sami chyba przyznacie, bardzo klawe towarzystwo.






IMDb: 6,1
Filmweb: 6,1




Mon roi
reż. Maïwenn, FRA, 2015
130 min. Best Film
Polska premiera: 15.01.2016
Melodramat



Cycki, wóda, football, samochody i melodramat. Co z tych pozycji nie pasuje do jestestwa stuprocentowego mężczyzny? Znaczy się do mnie? Brawo, zgadliście. Dlatego właśnie na dzień dobry postawiłem przy Mon roi wielgachny krzyżyk i to pomimo tego, że gra w nim mój jeden z ulubionych męskich akotrzyn (Vincent Cassel). Pomógł mi w tym także fakt, że jakiś kretyn (pozdro Best Film) przetłumaczył tytuł oryginalny na... Moją miłość. Bleh, no jak to brzmi? Jak przepis na koktajl z jarmużu w "Pani domu".

Ale po jakimś czasie, kiedy zaobserwowałem jego stale rosnące oceny oraz wysyp bardzo pozytywnych recenzji, a także kiedy kilka osób mocno mnie zachęciło do tego, abym się przemógł, no to się w końcu... kurwa przemogłem. I wiecie co? Było to jedno z najwartościowszych moich przełamań w ostatnim okresie. Maïwenn le Besco, francuska reżyserka, acz chyba bardziej znana jako aktorka, podeszła do przedstawienia damsko-męskiego związku... no jak to kobieta właśnie, głównie z punktu widzenia macicy, permanentnego bólu głowy i braku umiejętności parkowania równoległego tyłem. Ale, niech mnie gęś, tym razem było to całkiem chwalebne i pożyteczne także z punktu widzenia mężczyzny, który jak powszechnie wiadomo, zawsze ma inny punkt widzenia na kobiece histerie i paranoje. A przynajmniej powinien. A tu o dziwo, autentyk, doliczyłem się mnóstwo wspólnych mianowników pomiędzy nami, wiecznie skłóconymi i którzy zupełnie przy okazji, żyć bez siebie nie możemy.

Niespecjalnie urodziwa (acz o gustach... to wiadomo) babeczko-prawniczka (Emmanuelle Bercot) poznaje w nocnym klubie amanta, przystojniaka i lovelasa, prywatnie właściciela restauracji. Klasyka. Pies na baby. Typowy przedstawiciel gatunku, który lubi budzić się co ranek z inną samicą (a kto nie lubi?). Z pozoru nie ma między nimi punktów stycznych, no bo gdzie taka przeciętna babeczka, acz zgoda - nie głupia, do takiego paryskiego Amaro, który może mieć każdą? A jednak. Coś zaiskrzyło, acz odnoszę wrażenie, że takie historie zawsze trafiają się tylko w filmach.

Przechodzimy więc wraz z nimi przez cały proces miziania się, począwszy od tego najfajniejszego, czyli zwierzęcy seks, odkrywanie siebie nawzajem, śmiechy, zabawy i raz jeszcze zwierzęcy seks, przez etap kolejny, już mało fajny, czyli znudzenie, zmęczenie materiału, kłótnie i zdrady. Niby nihil novi, a jednak. Czuć tu świeżość i mądrość w sposobie przekazywania emocji. Maïwenn zbudowała nietuzinkowe relacje pomiędzy naszą parą gołąbków, które nasiąknięte czasem patologią, czasem nienawiścią, a czasem czystą miłością i fascynacją przedstawiają obraz współczesnych związków. Mon roi, czyli mój król, to opowieść o sile pożądania i przyciągania, która jest czasem silniejsza niż nakazuje zdrowy rozsądek. Świetne studium ludzkich meandrów uczuciowych, z którego można wyciągnąć wiele dobrego i mądrego. W tej historii odnajdywałem bardzo dużo podobieństw do Scen z życia małżeńskiego Bergmana. To trochę taki współczesny ich sequel. Inteligentne i całkiem ładne kino. Nie tylko do obejrzenia razem ze swoją kobietą. Z cudzą można to zrobić również :)







IMDb: 7,1
Filmweb: 7,3




W samym sercu morza
reż. Ron Howard, USA, AUS, ESP, GBR, CAN, 2015
121 min. Warner Bros. Entertainment Polska
Polska premiera: 4.12.2015
Dramat, Przygodowy



Pierwszą szantą jaką nauczyłem się na pamięć i którą to potem sam na kolejnych obozach żeglarskich śpiewałem, a nawet grałem na gitarze, ku chwale rozkochanych we mnie niewiast, zwała się „Śmiały harpunnik”. Opowieść o dzielnych i legendarnych łowcach wielorybów. Do dziś jest to jedna z moich ulubionych szant, acz możliwe, że to głównie przez to, że kojarzy mi się ona z taką jedną Martą z Gdańska (odezwij się, jeśli to czytasz), z którą to na tle tej szanty i przy ognisku oraz gwiaździstym niebie wymienialiśmy się poprzez usta naszymi płynami ustrojowymi. A może miała na imię Magda? Yyy... no nieważne.

Tak więc na dzień dobry W samym sercu morza miał u mnie dużo łatwiej. Klimaty marynistyczne i żeglarskie w kinie nie pojawiają się specjalnie często, a już te przyjemnie zobrazowane ukazują się na dużym ekranie tak jak nasza reprezentacja na wielkich turniejach piłkarskich, raz na ruski rok. Jako zapalony żeglarz odczuwam więc wieczną za nimi tęsknotę, dlatego bardzo ucieszyłem się na wieść o tym, że Ron Howard, który czego ostatnio nie dotknie, to zamienia w kasowy przebój, bierze się za ekranizację powieści Nathaniela Philbricka o tym samym tytule. Historia wielorybniczego statku Essex, oraz jego zderzenie z ogromnym kaszalotem w roku 1820 jest dla całej żeglarskiej braci niekwestionowaną legendą, której dorównać estymą może co najwyżej zderzenie Titanica z górą lodową, a i tak to nie ten sam poziom kultu. O statku Essex i jego załodze ułożono już wiele pieśni i szant, już od niespełna dwustu lat historia ta ciągle jest obecna w świadomości żeglarzy na całym świecie. Dramatyczna walka o przetrwanie załogi rozbitego statku stanowiła także inspirację dla Hermana Melville'a, który na jej podstawie spłodził nie mniej kultowego Moby Dicka. Tak więc historia ta zdecydowanie zasłużyła na przeniesienie na duży ekran.

Ron Howard oczywiście podszedł do tego zadania w sposób dla siebie typowy, czytaj - iście hollywoodzki. Przedstawił tą historię według niemal identycznego szablonu z którym mieliśmy do czynienia w jego wcześniejszym Wyścigu. Szczypta adrenaliny, liczne nawiązania historyczne i biograficzne, dużo świetnych zdjęć, szybki montaż i sprawna realizacja, ale przede wszystkim emocje, bardzo dużo przyjemnie łechtających moje podniebienie emocji. I pomimo tego, że jest tu tym razem nieco więcej formy, a tak jakby nieco mniej treści, to jednak żeglowało mi się z tymi chłopakami po oceanie wprost bajecznie. Wielka legenda doczekała się w końcu całkiem wielkiego filmu i za to chylę Howardowi czoła, ahoj.






IMDb: 7,0
Filmweb: 6,8





Deadpool
reż. Tim Miller, USA, CAN, 2016
108 min. Imperial-Cinepix
Polska premiera: 12.02.2016
Komedia, Akcja, Sci-Fi



Nie cierpię całego uniwersum Marvela. W ogóle się w nim nie odnajduję, czuję się w nim zagubiony niczym osiemdziesięcioletni staruszek trzymający w rękach po raz pierwszy w życiu tablet od Apple. Czasem to wręcz boję się otworzyć lodówkę, żeby nie wyskoczył z niej Kapitan Ameryka, czy inny X-Men. Ponoć mężczyźni to wieczne, duże dzieci, ale ja to w tym momencie publicznie dementuję. Za dzieciaka owszem, lubiłem komiksy Marvela, nawet miałem ich parę, ale dziś, te dwadzieścia kilka lat później, na dużym ekranie pokazuję im wszystkim serdeczny, znaczy się środkowy palec. No sorry, ale z tego się jednak wyrasta i mam szczerą nadzieję, że w tym odczuciu nie jestem osamotniony.

Uważam, że w ogromnej większości przypadków idealnym środowiskiem dla komiksowych bohaterów są... komiksy właśnie. Dlatego Deadpool na starcie nie miał ze mną łatwo. Oj nie miał. Od razu sklasyfikowałem go jako „nie interesuje mnie, obejrzę za jakiś czas w telewizji, albo najlepiej w ogóle”, ale w międzyczasie świat oszalał, co ja gadam, ocipiał. Przez kilka dni nawet nie wchodziłem na fejsa, bo wszędzie był ten wredny chuj w czerwonym kombinezonie. I kiedy tak już myślałem o porzuceniu pracy i emigracji w Bieszczady machnąłem ręką i w myśl zasady "czym się strułeś, tym się lecz" naraziłem swoje oczy i uszy na pewny gwałt. Ale nic z tego. Nikt mi niczego niepożądanego w oczodoły nie wsadził. Mało tego, nawet trochę polubiłem tego świra Deadpoola, acz wódki to jednak wolałbym z nim nie pić.

To całkiem niezła i nie takich znów najniższych lotów (jak to mają mieć w zwyczaju inne marvelowskie kinowe epopeje) rozrywka, a także całkiem zabawnie zrobiona beka z super herosów zapodana w sosie chilli. Odnoszę nawet wrażenie, acz z pewnością mylne, że film ten został skonstruowany właśnie dla takich jak ja - wrogów klasycznych opowieści o bohaterach w kombinezonach i tych pryszczatych gimnazialistów - fanów Marvela. Oczywiście, że między wierszami oraz pomiędzy jednym rechotem a drugim wybuchem szaleństwa jest tu sporo tego wszystkiego, czego w herosach nienawidzę najbardziej, czyli te infantylne napierdalanki, brak logiki i spójności akcji, oraz te spektakularne, nietrzymające się kupy wybuchy, ale w tym konkretnym przypadku jakoś mi to specjalnie nie przeszkadzało. Całkiem pokaźnych rozmiarów mości czarny humor stanowił miękkie lądowanie dla tych wszystkich debilizmów. Trawienie miałem więc po nim całkiem w pytkę. Biję się więc publicznie w pierś i zwracam kawałek zajumanego przeze mnie honoru wszystkim jarającym się Deadpoolem, no ale żeby nie było też znów tak za słodko - nigdy więcej. Chciałbym, aby na tym poprzestano, ale jak wszyscy doskonale wiemy, nie ma na to najmniejszych szans. Trudno. Nadal pozostaje mi więc opozycja i własnoręcznie przygotowany transparent  z napisem: "Precz z Marvelem!"






IMDb: 8,2
Filmweb: 7,8




Fusi
reż. Dagur Kári, ISL, DEN, 2015
94 min. Against Gravity
Polska premiera: 19.02.2016
Dramat, Czarna komedia


Zawsze uważałem, że Islandia to stan umysłu. Ktoś, kto rodzi się na tej odległej, zimnej i pełnej gejzerów wyspie wikingów, ostatniej zaludnionej przez białego człowieka w Europie, na swój sposób staje się wybrańcem Boga, lub też jego odszczepieńcem. Swego czasu, czyli mniej więcej w okolicach 2003 roku, kiedy to po raz pierwszy miałem styczność z reżyserem Dagurem Kari (Noi Albinoi), siedziałem już po uszy w fascynacji tą wyspą. Koniecznie chciałem ją odwiedzić, w sumie to nadal mam na nią chrapkę. Słuchałem też i robię to zresztą nadal Bjork, Sigur Ros, Mum, czy Gus Gus, oraz byłem pod wpływem 101 Reykjavik Baltasara Kormakura. Jak na wyspę o ludności całkowitej porównywalnej z Bydgoszczą, miejscowi mają w sobie nad wyraz ogromny potencjał twórczy. Nie wiem skąd biorą się ich talenty, może to z surowych powodów klimatycznych, albo po prostu w grę wchodzą uwarunkowania genetyczne odziedziczone po dzielnych i walecznych Wikingach - nie wiem. W każdym bądź razie filmy robią też niezłe, bardzo charakterystyczne dla szeroko rozumianej kultury skandynawskiej, niemniej na ich ogólnym tle kino islandzkie w szczególności przypada mi do gustu.

Wspomniany Dagur Kari, przy okazji także muzyk i multiinstrumentalista jest chyba najbardziej znanym przedstawicielem nurtu współczesnej islandzkiej kinematografii. Oprócz wspomnianego Noi Albinoi jest autorem także m.in. świetnych Zakochani widzą słonie oraz Dobre Serce. Dlatego z wielką przyjemnością i ufnością sięgnąłem po jego najnowszy tytuł - Fusi.

I jak przystało na Kariego jest to typowa, słodko-gorzka opowieść o niedojrzałym czterdziestolatku, pracowniku lotniska, który żyje z mamą w małym mieszkaniu. Jego pasją jest modelarstwo i w zasadzie to wszystko. Nigdy nie był poza Islandią, nie ma dziewczyny, w pracy kumple się z niego śmieją, a jego stara pieprzy się czasem w kuchni z jakimś nowym"wujkiem". Fusi jest więc takim życiowym outsiderem i niedorajdą, w dodatku tłuściutkim. To idealny punkt wyjściowy do wywrócenia jego życia do góry kołami i to według klasycznego wzoru skandynawskich czarnych komedii. Jest sporo humoru, groteski, ale także emocji i takiej, jakby to nazwać, życiodajnej energii, która daje pozytywnego kopa nie tylko naszemu nieporadnemu bohaterowi, ale także odbiorcom filmu. Zacny klimat, fajne zdjęcia, oryginalne dialogi i liczne, absurdalne sytuacje czynią z filmu pozycję obowiązkową dla miłośników skandynawskiej kinematografii. Dagur Kari, co mnie bardzo cieszy, nadal jest w wysokiej formie i niech bogowie; potężny Thor i wszechmogący Odyn dodadzą mu sił i energii, żeby tak było jeszcze przez wiele następnych lat.






IMDb: 7,5
Filmweb: 7,4



Lobster
reż. Yorgos Lanthimos, GRE, FRA, GBR, IRL, 2015
118 min. United International Pictures
Polska premiera: 26.02.2016
Dramat, Sci-Fi


„Nudny w chuj”, „Nie no, daj spokój, straszne gówno”, „Zupełnie nie wiem o co w nim chodziło”, „Ty to serio jakiś pojeb jesteś. Przecież to jest fatalny film!”. Te i im podobne epitety padały z ust moich znajomych zaraz po usłyszeniu ode mnie, że Lobster, to w gruncie rzeczy bardzo dobry film i że generalnie to go polecam (wiem wiem, zmień znajomych - dzięki). No cóż, najwidoczniej rzeczywiście jestem pojebem, w zasadzie to żadna dla mnie nowość, także zapewne dla większości moich interlokutorów, ale w aspekcie stricte kinematograficznym uznaję to za komplement. Zresztą, tak na marginesie i w tajemnicy wam powiem, że w niekinematograficznym również.

Na Lobstera czekałem z bardzo dużymi nadziejami. Film ten chyba nawet otwierał na początku stycznia moją noworoczną listę najbardziej oczekujących tytułów. Anglojęzyczny debiut Greka Lanthimosa już tylko przy pomocy zwiastunów zapowiadał się co najmniej tak samo dobrze jak jego głośny Kieł, którym to sześć lat temu (poważnie? To już 6 lat?) zachwycałem się wraz z całym światem, a raczej z tą pojebaną jego częścią, wszak i on ochrzczony został produkcją uszytą na miarę tych niezupełnie normalnych ludzi. Cóż. Nic na to nie poradzę. Lubię pojebane filmy. Życie samo w sobie jest ciężkie i sfiksowane, bardzo mnie więc raduje fakt, że ktoś o tym po prostu czasem nakręci film. Ja generalnie cenię śmiałe filmowe projekty, w których absurd, niedorzeczność, surrealizm i czarny humor podają sobie ręce i idą razem na lufę, a Lanthimos idzie z nimi najczęściej od razu na pół litra. W nadmiarze ugrzecznionych politycznie, merytorycznie i realizacyjnie produkcji każde ekranowe dziwadło jest godne naszej uwagi.

Lobster siłą rzeczy musiał zmierzyć się z wielkością Kła. Być może, już jako międzynarodowa produkcja z wielkim budżetem i pierwszoplanowymi aktorami także skazany był na jego przebicie, co na swój sposób już na starcie było trudne i raczej bezcelowe. Dla mnie wystarczyłoby jednak, aby Lobster był przynajmniej tak samo dobry. I był. Jest dobry, ale co mnie cieszy najbardziej, jest tak samo absurdalny i wyobcowany. Wbrew pierwszemu wrażeniu stara się mądrze, acz z nieco wisielczym humorem komentować otaczającą nas rzeczywistość z punktu widzenia nie tak znów odległej wizji przyszłości, tej zimnej, odczłowieczonej i humanitarnie obcej. To także bardzo śmiały komentarz ludzkich fobii, pragnień i przekleństw. Kontestuje modną i jakże popularną w dzisiejszej cywilizacji zachodniej samotność. Przyrosty naturalne w państwach teoretycznie rozwiniętych od dziesięcioleci lecą na łeb i szyję, stąd między innymi kryzys migracyjny na naszym kontynencie, który z roku na rok będzie zyskiwał na sile ośmieszając przy tym nasz utopijny zachodni model egzystencjalny.

Odważny Grek w pewnym sensie, acz rzecz jasna niedosłownie, ściśle do tego nawiązuje, ale zabiera się do tego tak jakby od dupy strony. Przedstawia wizję nieodległej przyszłości, w której społeczeństwo jest już niemal doszczętnie wyprane z emocji i uczuć. Zatracone jest ono w nihilistycznej kulturze bytu i nie potrafi samodzielnie funkcjonować. Zakazy i nakazy, to wolno, tego nie wolno. Ludzkość, niemal bez oporu poddaje się rygorystycznym wytycznym narzucanym jej przez apodyktyczne rządy, które w tym konkretnym przypadku nie tolerują życia w liczbie pojedynczej. Umiera ci żona? Trudno, musisz natychmiast znaleźć nowa partnerkę, masz na to kilkanaście dni. Jeśli nie znajdziesz, zamienimy cię w dowolnie wybrane przez ciebie zwierzę, tak jak np. twojego brata, który jest dziś psem. Absurd? Niedorzeczność? Oczywiście że tak, ale to także symbol opresji, oraz jednocześnie punkt zapalny i zwrotny, pewnego rodzaju wyraz buntu przeciw politycznemu, lub też fanatyczno-religijnemu zniewoleniu. To donośny głos sprzeciwu wobec próby narzucaniu społeczeństwom jedynej słusznej wizji świata. Lobster, to w moich oczach film głównie o sile buntu i bezkompromisowej walce o wolność oraz duchową i mentalną niepodległość. Znajdą w nim paliwo rakietowe dla siebie zarówno prawicowi wolnościowcy, środowiska LGBT, weganie, miłośnicy zwierząt, wojownicy o zachowanie lasów tropikalnych, czy też zniewoleni komunistycznym reżimem mieszkańcy Korei Północnej. Szalenie uniwersalne kino, trudne - zgoda - pojebane - zgoda po dwakroć, ale jednocześnie mądre i nawet zabawne. Bardzo rzadko trafiają nam się w przyrodzie takie rodzynki. Dlatego smacznego życzę. Niżej podpisany, autor pojebany.






IMDb: 7,2
Filmweb: 6,9




Syn Szawła
reż. László Nemes, HUN, 2015
107 min. Gutek Film
Polska premiera: 22.02.2016
Dramat


Na koniec film o którym napisać jest mi cokolwiek mądrego najtrudniej. Powyżej było trochę śmiechu, trochę absurdu, surrealizmu, niedorzeczności i miłości, a tu raptem jebut, Holokaust. Trudno jest powracać do tych ekstremalnie ciężkich i ludzkich dramatów z czasów, kiedy przez kilka/kilkanaście lat niepodzielnie rządziło na tym padole zło. Obozy koncentracyjne, masowa eksterminacja ludności, dramaty jednostek, śmierć i stęchlizna. O tym wszystkim powstały już setki produkcji filmowych, napisano tez tysiące książek. Cóż można więcej dodać w tej materii? Ale Węgier László Nemes udowadnia, że w całym tym dantejskim piekle o którym cały świat próbuje zapomnieć zawsze znajdzie się jakiś temat godny uwagi, który zasługuje na swoje pięć minut i który ponownie wywróci nasze prywatne definicje na temat człowieczeństwa na lewą stronę, połamie je, zbeszcześci, połknie i wypluje wraz z żółcią.

Syn Szawła jest filmem ekstremalnie ciężkim w odbiorze, ale jednocześnie szalenie bezpośrednim i realistycznym w przekazie treści. Bardzo wyciszony i ascetyczny obraz, który skupia się na prostych ludzkich instynktach takich jak przetrwanie, wiara, miłość i nienawiść. W każdej minucie tego filmu czuć zapach palonych ciał, odoru i stęchlizny, które mimowolnie nam towarzyszą. Autorzy niczego nie tuszują. Celowo i w bardzo naturalny sposób ukazują całe zło i traumę tamtych dni oraz ludzi opuszczonych przez Boga. Sytuacja wydawać by się mogła bez wyjścia. Od początku wiadomo jak skończą "goście" hitlerowskiego obozu pracy, a jednak w całym tym syfie tli się jakaś nikła iskierka człowieczeństwa, którą wraz z głównym bohaterem za wszelką cenę chcemy ochronić przez wiecznym zgaśnięciem.

Ojciec żyd, jako nieco bardziej uprzywilejowany kapo próbuje pochować w obozie swojego syna według judaistycznego zwyczaju. To bezsprzecznie ostatnie zadanie w jego życiu chce doprowadzić do końca jak należy, ku naturalnym przeciwnościom losu oraz pokrętnej logice. A że nie jest łatwo? W tych warunkach ciężko jest nawet oddychać, dlatego cieszę się, że takie filmy powstają. Niech współczesna ludzkość widzi i wie, że jeśli się nie ogarnie, to takie sceny powrócą i to szybciej niż później. Ważny film, ale do geniuszu wiele brakuje. Po prostu pozycja jedna z wielu istotnych oraz wrażliwych na cudze nieszczęście, która wpisuje się w klasyczny żydowski schemat mający na celu podtrzymywanie za wszelką cenę nad lustrem wody pamięci o holokauście. Otrzymany w lutym Oscar tylko potwierdza tezę, w której to bardzo liczna w USA społeczność żydowska zrobi wszystko, żeby przy pomocy swojego holokaustu osiągać swoje cele strategiczne. Niemniej w tym konkretnym przypadku i na całe szczęście, uhonorowany film jest zwyczajnie dobry i tak jakby lokowany ponad religijnymi oraz politycznymi podziałami. Brawo Wy, bracia Madziary.





IMDb: 7,6
Filmweb: 7,2