Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Next Film. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Next Film. Pokaż wszystkie posty

środa, 9 listopada 2016

Wywiad z wampirem

Jestem mordercą
reż. Maciej Pieprzyca, POL, 2016
117 min. Next Film
Polska premiera: 4.11.2016
Thriller, Psychologiczny



Maciej Pieprzyca po 18 latach powrócił do swojego dawnego projektu telewizyjnego i przekonwertował na fabułę własną dokumentalną wersję Jestem mordercą. Scenariusz napisało samo życie i bezsprzecznie należy do grona samograjów. Wystarczy tylko dać mu się rozwinąć i pozwolić zaprezentować pełnię możliwości, a odwdzięczy się z nawiązką. Innymi słowy - wystarczy nie spieprzyć. Wydawać by się więc mogło, że recepta na sukces zostanie przez doświadczonego już aptekarza Pieprzycę zrealizowana w sposób nienaganny, wzorcowo i z palcem wetkniętym tam, gdzie zwykł docierać tylko Rocco Siffredi. I generalnie temat został przez śląskiego reżysera potraktowany na tyle rzetelnie, że nie ma mowy o rozczarowaniu, niemniej trudno jest się oprzeć wrażeniu, że zadanie to można było wykonać odrobinę lepiej.

Jestem mordercą jednak oczarowało polską krytykę. Na Festiwalu Filmowym w Gdyni zgarnęło trzy statuetki. Bardzo szybko okrzyknięto go polskim Zodiakiem, co samo w sobie jest dość idiotyczne. Polska kinematografia nie potrzebuje stawać w szranki z hollywoodzką konkurencją, bo raz, że nie ta liga, dwa, wygląda to niepoważnie. Koniec końców polski widz i tak dostaje obuchem w tył głowy. Aczkolwiek jako wabik od kilku dni ściąga do kin chyba nie najgorszą frekwencję, ale też ku chwale uczciwości, jeśli ktoś będzie chciał w tym obrazie znaleźć Fincherowski suspens, to może się lekko rozczarować. To są zupełnie dwie różne bajki oraz dwa inne światy i trzeba to sobie na dzień dobry powiedzieć. Na do widzenia zresztą również.


Żeby wejść w świat Służby Bezpieczeństwa, Milicji Obywatelskiej i Polski Ludowej rządzonej przez zdradziecki aparat złożony z sowieckich pachołków trzeba wpierw poznać zarys historyczny. Jestem mordercą jest teoretycznie tylko inspirowane słynną w PRLu sprawą Wampira z Zagłębia, to jednak dość wiernie polega on na najważniejszych faktach. A te są takie, że Wampir na przełomie lat 60 i 70 brutalnie zamordował 14 kobiet i usiłował zabić kolejnych 7. W owym czasie była to najgłośniejsza sprawa kryminalna w kraju, a i Europa zdawała się być wolna od takich pojebańców. Dochodzenie przybrało bardzo prestiżowy wymiar w momencie, kiedy jedną z ofiar została 18-letnia bratanica I sekretarza Komitetu Wojewódzkiego PZPR - Edwarda Gierka. I właśnie dokładnie w tym momencie wkraczamy do akcji my, cali na biało, czyli widzowie. Wraz z nowym oficerem Milicji przydzielonym do sprawy (kapitalny Mirosław Haniszewski) wkraczamy w świat seryjnych morderstw i bezradności wkurwionego aparatu państwowego, kiedy licznik zabójstw na tablicy wyników wskazuje już bolesne i upokarzające 10:0. Brakuje więc wprowadzenia, początku i rozwinięcia, czyli składowych stuprocentowego kryminału. To trochę tak, jakby rozpocząć oglądanie meczu od 65 minuty, przez co odnoszę wrażenie, że mam do czynienia z opowieścią niepełną, ale na pewno ciekawą, wszak i w meczu najważniejsze rzeczy potrafią zadziać się w ostatnich pięciu minutach spotkania. Grunt, to dobrze wyważyć. Pieprzyca z pewnością próbował, niemniej jakiś tam mały niedosyt z tyłu głowy pozostał.

Dużym sukcesem reżysera jest za to dobre odwzorowanie epoki. Może i bez szerokich kadrów oraz rozbudowanych planów, których - przyznaję - czasem mi brakowało, może też i większość scen kręcona była w pomieszczeniach, lub skąpych scenograficznie lokacjach, w których można było dostrzec najwyżej kilka radiowozów z epoki, ale pomimo tego nie idzie na nic narzekać. Klimat z epoki jest zachowany wzorowo, a pomaga mu w tym wszędobylski dym z papierosów, wódka, PRLowska brzydota i klasyczny polski jazz, który całkiem zgrabnie rozgościł się gdzieś pomiędzy scenami. Ale to co podoba mnie się w tym filmie najbardziej to fakt, że Jestem mordercą w pewnym momencie zbacza z drogi wytyczonej przez klasyczny thriller, tudzież kryminał i zaczyna wariacko pędzić poboczem po którym dawno nikt w polskim kinie nie podążał, a jeśli już, to robił to bardzo rzadko. Główna postać milicjanta pod wpływem śledztwa i presji czasu oraz swoich przełożonych towarzyszy staje się nagle postacią tragiczną, targaną przez emocje i wątpliwości, przez co jej zobrazowanie ociera się o typową charakterystykę bohaterów-idealistów wywodzących się z zarośniętego już pajęczyną kina moralnego niepokoju. Wątek psychologiczny dziarsko przejmuje palmę pierwszeństwa i nie boi się zepchnąć w cień wątku stricte kryminalnego, który dziś, po latach wydaje się być jedną wielką mistyfikacją i celowym działaniem propagandowym ówczesnych władz mającym na celu przykładne ukaranie winnego, kimkolwiek by był.


Reżyser skupia się więc głównie na aspekcie czysto ludzkim. Stworzył dzięki temu klasyczny moralitet ukazujący dzieje bohatera wybierającego pomiędzy dobrem i złem, potępieniem i zbawieniem, winą i karą. Na przeciw niego oraz po drugiej stronie barykady stoi, no dobra, głównie siedzi, główny podejrzany o dokonanie morderstw i zarazem ofiara milicyjnej nagonki (Arkadiusz Jakubik), jednak gdy do głosu zaczynają dochodzić wątpliwości oraz moralna ocena sytuacji, naturalna granica pomiędzy nimi zaczyna się zacierać. Stajemy się więc świadkami pojedynku prawdy z zakłamaniem i uczciwości z fałszem, ale jednak niekoniecznie zostało ono zarysowane w wydawać by się mogło oczywisty sposób. Pieprzyca nie pozwala do końca wygodnie opowiedzieć się po czyjejś ze stron, ani też kogokolwiek w tej sprawie osądzić. Oczywiście na końcu zapada wyrok i zostaje wykonana kara, ale czy sprawiedliwa i tak zupełnie oczywista?

W Jestem mordercą nie ma Wampira z Zagłębia, jest tylko jego wyobrażenie i wiara ówczesnych władz w jego istnienie, najlepiej dyndającego na stryczku. Film ośmiesza, ale też i tłumaczy ich działanie, po części rzecz jasna potępia epokę i ustrój polityczny, ale głównie jednostkę ludzką żyjącą w nienormalnych czasach oraz konformizm. Bohaterski milicjant może i doprowadza sprawę do końca, staje po stronie zwycięzców, ale w starciu z systemem, którego jest twarzą finalnie ponosi porażkę. Zupełnie tak jak bohater kina moralnego niepokoju. Zostaje unieszczęśliwiony i moralnie wykluczony z życia społecznego.

Reasumując. To dobre, wyważone i mądre kino próbujące zmierzyć się z meandrami ludzkiej psychiki zawładniętej przez zmowę szaleństwa ze strachem. W Jestem mordercą można natknąć się czasem na Kieślowskiego, czasem na Zanussiego, ale jednak głównie wpadamy na Ślązaka Pieprzycę. Jest kilka rzeczy do poprawki, takich typowych dla polskiego kina, czysto technicznych. Można też się nieco przyczepić do zaprezentowanej nam bardzo skróconej wersji wypadków, ale jak się finalnie okazuje, nie zupełnie o to w tym filmie chodzi. Dobra, solidna czwórka z plusem. Za włożone w całość serce, dobre aktorstwo i plakat. Minus za Adamczyka. No za cholerę nie pasował mi do tej roli. Ale ja już tak mam. Jak się kogoś zawczasu uczepię, to choćby świat stanął na głowie, nie puszczę.






IMDb: 7,4
Filmweb: 7,5


czwartek, 8 października 2015

Koniec wakacji - wracam do pisania

Onirica
reż. Lech Majewski, POL, 2014
95 min. Stowarzyszenie Angelus Silesius
Polska premiera: 17.04.2015
Dramat



Lech Majewski dalej pozostaje w intelektualnej awangardzie. I to jest dobra wiadomość. Zła, a przynajmniej odrobinę gorsza brzmi tak, że jego najnowsze dziecko nieco obniżyło swoje loty względem szybującego wysoko nad granią Młyna i krzyża. Ale nie będę Majewskiemu robił z tego tytułu wyrzutów, wszak moja kinematograficzna słabość wielbi wchodzić z jego ekspresją w interakcje. Język kina Majewskiego z jednej strony ociera się o synonimy kultury wyższej zarezerwowanej wyłącznie dla ortodoksyjnych snobów, miłośników malarstwa, literatury pięknej, także filozofii i poezji oraz muzyki klasycznej, a jednocześnie stara się z drugiej strony nie zatrzaskiwać bram przed światem intelektualnego niżu. Ale tak po prawdzie to tylko teoria. W praktyce kino Majewskiego wymaga wysoce intelektualnego posłuszeństwa i w żadnym wypadku nie bierze jeńców.

Jakkolwiek by na to nie spojrzeć, jego autorska twórczość stanowi nie lada poligon doświadczalny dla wrażliwości emocjonalnej każdego szanującego się kinomana. Majewski w dobie dzisiejszej papki płynącej bezpiecznie środkiem głównego nurtu kojarzy mi się z nauczycielem WF-u, który z uporem maniaka postanowił nauczyć koszykówki grupę przedszkolaków, z orzeczoną niepełnosprawnością oraz z brakiem kończyn dolnych. Sensu w tym tyle co wyprawa Wałęsy i Komorowskiego z cinkciarzem peel za ocean, czyli za grosz (no właśnie chyba za ten grosz właśnie i to niemały), ale radość na twarzach maluchów - bezcenna. Ktoś musi jednak to robić i chwała Majewskiemu za to, że jest konsekwentny w swoim buncie.

Onirica (Psie pole) zamyka jego tryptyk „rozmów z mistrzami”. Inspirowana „Boską komedią” Dantego oparta jest na wieloznaczności i symbolizmie. Sam Majewski podsumował go krótko - "ten film jest dla mnie mocno katharsistyczny". Myślę, że dla większości jego odbiorców będzie nim również. Oczywiście z punktu widzenia typowego zjadacza popcornu będzie to piekielnie ciężkie kino do udźwignięcia, które dedykowane jest najwyżej ułamkowi ludzkiej populacji. Wymaga od widza maksymalnego skupienia, cierpliwości, oraz - a może nawet i przede wszystkim - odrobinę historycznej wiedzy, a także dwóch promili artystycznej wrażliwości. Dziś takich filmów zwykle już się nie robi, a jeszcze rzadziej trafiają one do masowej dystrybucji, a już tym bardziej w Polsce. Dlatego też, kiedy Majewski po raz kolejny skutecznie przebrnął przez selekcję wielkich kinowych korporacji, a przy tym nie zboczył nawet na centymetr z wytyczonej przez samego siebie ścieżki... polałem sobie szklaneczkę whisky i tylko cmoknąłem z zachwytu.

W dobie odwracania się całego świata od symboli, historii i religii (dziś woli on upychać wszystko do kulturowego tygla spod znaku szalonego Mutlikulti) Majewski stara się przeskoczyć przepaść jaka dzieli nas od dawnych cnót i wartości. W Onirice czuję bunt przeciw współczesności, która unicestwia zarówno sztukę, jak i religię, a w zamian oferuje fundamentalizm i nihilizm. Film ocieka ogromem symboliki, momentami aż do przesady, kręci się także w bardzo szerokich ramach czasowych i definicyjnych - począwszy od sztuki antycznej po współczesny Smoleńsk - ale nie sposób odmówić jej uroku i przemyślanej mądrości. Obcowanie z tym filmem, z jego filozofią, to - wybaczcie za porównanie - trochę jak patrzenie na nagą Salmę Hayek recytującą w ognistym języku hiszpańskim poezję Huerty. Po pewnym czasie i tak przyłapujesz samego siebie na tym, że właściwie to gapisz się jej na cycki. Nie rozumiesz jej ni w ząb, najwyżej pojedyncze słowa, ale możesz jej tak słuchać bez końca. Poezja obrazów, filmowy poemat, zupełnie inny, dużo piękniejszy świat, mimo, że zupełnie obcy. Warto do niego zajrzeć i spróbować zaobserwować mechanizmy jakie w nim zachodzą, zwłaszcza dziś, w przeddzień masowej inwazji Islamu na Europę.

4/6




Gołąb przysiadł na gałęzi i rozmyśla o istnieniu
reż. Roy Andersson, SWE, FRA, GER, NOR, 2014
101 min. Aurora Films
Polska premiera: 7.08.2015
Dramat, Komedia, Surrealistyczny



Sympatyczny Szwed domknął wreszcie swoją trylogię o istocie bycia człowiekiem, tudzież trylogię absurdu. I tu również, tak jak w przypadku Lecha Majewskiego, spinająca w jedną finalną całość klamra udała mu się chyba najmniej. Dziwne jest to odczucie, wszak Roy Andersson nadal posługuje się tym samym i wykutym na blachę językiem jaki wyniósł go na piedestał twórczego ekscentryzmu. Niestety jednak tym razem wyszło mu to zdecydowanie mniej przekonująco aniżeli w dwóch poprzednich dziełach: Pieśni z drugiego piętra i Do ciebie, człowieku. Być może po prostu mamy do czynienia z klasycznym zmęczeniem materiału, z upartym stosowaniem wyczerpanych już wcześniej schematów, sam tego do końca nie wiem. Możliwe również, że zawaliła kwestia moich prywatnych oczekiwań. Chciałem zobaczyć kropkę nad i, a finalnie uraczono mnie myślnikiem, w porywach do ogłupiałego przecinka.

Mamy więc przed oczami tak jakby te same wyblakłe barwy, zimne scenografie i blade od pudru charakteryzatorni twarze bohaterów obdartych z jakichkolwiek emocji. Wszystko to stara się w każdej ze scen, tudzież skeczów nadać sens absurdowi. Andersson dalej przekłada na język groteski współczesny byt człowieka upadłego, ale o ile za pierwszym razem, te dwanaście, może trzynaście lat temu to się udało, a sam oniemiałem z zachwytu, i kiedy sześć lat później zrobiłem to po raz kolejny, o tyle dziś zderzenie z trzecią odsłoną tej szalonej definicji niedorzecznego absurdu przyniosło mi już głównie ból pleców oraz tyłka sparzonego na nierówności gramatury kinowego fotela.

Tak więc lekki zawód, ale na szczęście niezbyt bolesny. Po dłuższym namyśle stwierdzam nawet, że mimo wszystko obcowanie z kinematograficzną filozofią Anderssona dostarcza mi znacznie więcej przyjemności niż udręki. Jego w sumie nadal cenne obserwacje i wyciągane wnioski na temat zwyczajnego, brzydkiego i prostolinijnego człowieka współczesnego są, cholera jasna, no nadal są trafne i na czasie. Może właśnie tak trzeba czynić to nadal, po prostu. Szkoda tylko, że taśmę filmową udekorował długimi fragmentami nudy, psychicznym zmęczeniem, a także czasem zbyt miałką treścią w słowie mówionym. Ciągle czekałem na coś, co się finalnie nie wydarzyło. Mam jednak nadzieję, że to nie jest prognostyk nagłego spadku formy oraz autorskiego wypalenia, a jedynie mały skok w bok oraz siłowe wymuszenie na samym sobie zakończenia pewnego etapu w swojej twórczości.

3/6




Mama
reż. Xavier Dolan, CAN, 2014
140 min. Solopan
Polska premiera: 17.10.2014
Dramat


Nie lubię Dolana. Powiem więcej - nienawidzę. Rzygam wzdychaniem na jego widok płci pięknej, kinematograficznie wrażliwszej. Ten małolat i hipster kina w jednej osobie, z tym całym jego zniewieściałym podejściem do sztuki filmowej wyjątkowo mnie irytuje. Drażni mnie niemal wszystko, począwszy od poruszanej w jego filmach nazbyt purytańskiej tematyki, przemycanych homoseksualnych wątków i ogólnie promowanej obyczajowej rozwiązłości, po trudno akceptowalny przeze mnie zachwyt zawodowej krytyki. Po w sumie nienajgorszym Zabiłem moją matkę Dolan w następnych swoich odsłonach stał się dla mnie autorem, z którego ekranową wrażliwością nie było mi już po drodze. Unikałem go jak ciepłej wódki przed południem.

Ubiegłoroczne zachwyty nad jego Mamą z początku spływały po mnie jak te łodzie muzułmańskich imigrantów do bram Europy - jedna po drugiej i na okrągło. Jak tylko mogłem odwlekałem datę jej zaliczenia, a wcześniejsze spazmy i zachwyty szeroko rozumianej publiki zbijałem szorstką obojętnością. Aż tu nagle pewnego deszczowego wieczora... stało się. Jebut obuchem w tył głowy, aż straciłem przytomność. Ta jego Mama... jak Salmę kocham, to było moje jedno z największych zachwytów pierwszego półrocza.

Młody Kanadyjczyk chyba w końcu nieco zmężniał i dorósł, a już na pewno przeszedł mutację głosu. Ku mojemu zadowoleniu porzucił swoją szczeniacką, nieco bananową manierę. Zmienił także trochę optykę i skupił się na wyjątkowych oraz bardziej szczerych relacjach na linii matka-syn, ale tym razem obdartych z tego libertyńskiego szlifu i kiczu. Poza chaosem, wrzaskiem i młodocianym trądzikiem tym razem dołożył także kilka kilogramów bardziej dojrzałej wrażliwości, a na koniec posypał swoją opowieść surową lekcją pokory oraz szczerą matczyną miłością. Jeśli dodam do tego kapitalną warstwę wizualną, to wychodzi z tego całkiem wielkie kino. Serio. Aż nie mogę w to uwierzyć, ale... Dolan, hipsterze, dojrzewaj dalej.

5/6




O dziewczynie, która wraca nocą sama do domu
reż. Ana Lily Amirpour, USA, IRN, 2014
104 min. M2 Films
Polska premiera: 14.08.2015
Dramat, Horror, Romans



„Niemożliwe nie istnieje” to dobrze znane hasło niemieckiego Adidasa (ups, sorry za lokowanie produktu), ale równie dobrze można byłoby się nim posłużyć reklamując film, który ma czelność być jednocześnie horrorem o wampirach, romansem spod znaku sagi Zmierzch, oraz czymś w rodzaju krzyżówki westernu, kreskówki i komiksu Sin City wykutego z poetyckiej czerni i bieli. Mało? No to dorzucę więcej. Film nakręcony został w Iranie, przez Irakijkę ukształtowaną przez europejski dogmat wolności, znaczy się w Niemczech. Tabum tss...

Za pomocą tak skonstruowanej filmowej ekspresji główna bohaterka tej absurdalnej opowieści mści się nieco na samczych, w zamyśle zapewne muzułmańskich oprawcach, katach i gwałcicielach, czyli porusza bardzo aktualną tematykę o islamskich macho przebywających aktualnie na tournee po Europie. Zaprezentowane jest to nam w wersji nieco karykaturalnej i tak jakby rozrywkowej, ale na szczęście bez feministycznego nadęcia. Tak więc Fundacja Feminoteka oraz Femen obejdą się tylko smakiem (uff...).

Film wyposażony jest w tą jakże uwielbianą przeze mnie błogą inność oraz oryginalność. Jest jak nowa orientalna przyprawa rzucona na półkę w Lidlu podczas tygodnia dalekowschodnich smaków. Idziesz po mrożoną pizzę, a wychodzisz z torebkami szafranu, fenułu, kardamonu i z kolendrą. Tajemnicza i całkiem ładna dziewczyna w burce bezwzględnie rozprawia się z facetami urodzonymi pod nomem omen ciemną gwiazdą, a jednocześnie wchodzi w bliskie relacje z przedstawicielem tego samego gatunku, by odnaleźć w nim swojego prywatnego księcia ciemności. Love story w czerni i bieli, do tego w akompaniamencie kina grozy, dalekowschodniego kiczu i ekranowej groteski. Pomieszanie z poplątaniem, ale za to zapodane w świetnym audiowizualnym sosie i ze szczyptą curry. No i jeszcze ten niepospolity tytuł... boski. Znaczy się diaboliczny, ma się rozumieć. Smacznego.

4/6



Ex Machina
reż. Alex Garland, GBR, 2015
108 min. United International Pictures
Polska premiera: 20.03.2015
Sci-Fi. Thriller



Że mam słabość do pseudointelektualnych oraz niskobudżetowych Sci-Fi to już chyba wiecie. Pisałem o tym nie raz i nie pięć. Zamierzam to czynić także nadal w przyszłości. Zatem naturalną konsekwencją było pobłogosławienie przeze mnie wpisującej się w ten szeroki nawias Ex Machiny. 

Po raz kolejny udowodniono, że za stosunkowo niewielkie pieniądze, oraz bez nadmiaru efekciarstwa i konieczności udekorowania planu filmowego bezdusznymi zielonymi planszami, nadal da się stworzyć całkiem inteligentne kino Sci-Fi, w dodatku jeszcze naprawdę ładne oraz wpadające w oko, a jakby tego jeszcze było mało, wyposażone w niezłe cycki w olśniewającą oraz intrygującą rolę kobiecą.

Na ekranie niby nie dzieje się wiele, ale autor korzystając z powszechnie dostępnych schematów charakterystycznych dla rasowych thrillerów umiejętnie zderza ze sobą człowieka z maszyną, pragmatyzm mężczyzny z pragnieniami kobiety, a także zawistnego i zazdrosnego samca z... drugim samcem, w sumie takim samym (broń Boże nie w sensie seksualnym). Klasyczny konflikt płci, męska rywalizacja o patent na prawdę i dominację na własnym terenie. Miłość, naiwność, kłamstwo, a wszystko to szczelnie zamknięte w nieco klaustrofobicznych lokacjach pełniących obowiązki tajnego laboratorium. Może i całość jest polana nieco przeintelektualizowanymi psychopierdołami, niemniej Ex Machina jest pożytecznym testem na człowieczeństwo zapodanym w asyście procesorów i układów scalonych.

4/6



Lost River
reż. Ryan Gosling, USA, 2014
95 min. Best Film
Polska premiera: 10.07.2015
Dramat, Thriller


Podobno Ryan Gosling obudził się pewnego dnia zlany potem, po czym sprawdził w senniku co tenże przeraźliwy sen może oznaczać. A Freud na to: „Nakręcisz film”. I przepowiednia ta stała się ciałem. Gosling swój surrealistyczny sen przeniósł na duży ekran i teraz to my po jego obejrzeniu możemy zostać oblani zimnym potem. Bynajmniej nie ze strachu, bo to nie o to nie o to, bardziej ze względu na chaos, liczne przerosty formy nad treścią i klasyczny... chujwieocochodzizm.

Oczywiście żartuję z tym snem Goslinga, ale fakt jest faktem, że ten nadal aktywny aktorsko pożeracz kobiecych serc postanowił sprawdzić się w roli nieco mniej eksponowanej oraz dużo trudniejszej - w roli reżysera.

Osobiście twierdzę, że jego pierwsze koty za płoty wypadły co najmniej obiecująco i to pomimo tego, że Lost River paradoksalnie uważam za film słaby. Jest przepełniony twórczą infantylnością, egocentryzmem, oraz nieco koślawo definiuje pojęcie surrealizmu, ale przede wszystkim, to jest on zwyczajnie nudny. Ale... no właśnie, zawsze jest jakiś haczyk. W tym przypadku brzmi on: Co wolno wojewodzie, to nie tobie smrodzie. Gosling najzwyczajniej w świecie mógł sobie na taki eksperyment pozwolić. Jasne, że mógł pójść na łatwiznę i spłodzić kolejne bezsensowne love story, jakiś romantyczny gniot, a świat zapewne by mu przyklasnął. Ale nie, ten od razu sięgnął na najwyższą półkę jaka zarezerwowana jest dla najlepszych. Szalone, nieodpowiedzialne, nieco naiwne, oczywiście że tak, ale kurwa, szanuję.

Lost River jest jak polizanie ćwiartki kwasa oraz zapicie go browcem z Biedronki. Epicka jazda gwarantowana. To nie jest opowieść w której należy doszukiwać się sensu w treści, lepiej skupić się na detalach, na ładnych kadrach, surrealistycznych wyziewach, a także na boskich cyckach Kryśki Hendricks. Jeśli jednak ktoś podejdzie do tego zadania nazbyt poważnie - polegnie z kretesem. Jest to film dla kinowych outsiderów i amatorów nieznanych im smaków, trochę podobny do Tylko Bóg wybacza, w którym główną rolę zagrał sam Gosling. Skrzyżowanie klimatów Lyncha i Terry Gilliama i Leosa Caraxa, brzmi więc co najmniej poważnie. Jeśli Gosling dalej będzie rozwijał się w tym kierunku, to jak Boga kocham, ma we mnie fana. Już ma, wiadomix, ale będzie miał większego.

3/6



Karbala
reż. Krzysztof Łukaszewicz, POL, 2015
115 min. Next Film
Polska premiera: 11.09.2015
Wojenny, Dramat


Od dziecka miałem zakodowane w głowie, że Polska nie może robić takich filmów wojennych jak Hollywood. Tzn. może ale nie umie. A jeśli nawet i może, to i tak zwykle nie chciałem tego oglądać. Przez tą niemoc polskiej kinematografii w tym zakresie człowiek nasiąknął więc za młodu Wietnamem, amerykańskimi misjami na Bliskim Wschodzie, a nawet drugą wojną światową, która oczami jankeskich obiektywów zwykle wyglądała inaczej, niż ta opisana w polskich podręcznikach od historii.

A niechaj narodowie wżdy postronni znają, iż Polacy nie gęsi, iż swój język mają - mądrze pisał ongiś Rej. No pewnie, że mamy. Udowodnił to właśnie Konrad Łukaszewicz budując na warszawskim Żeraniu fragment irackiego miasta Karbala. Da się? - Zapytał głos wewnętrzny - A jakże. O tym filmie napisano już niemal wszystko, wypada mi się jedynie powtórzyć, że Karbalę warto zaliczyć po pierwsze dlatego, że świetnie odwzorowano w niej klimat drugiej wojny w Zatoce Perskiej, tym razem widzianej z punktu widzenia polskich ciężarówek Star, a także zupełnie nieprzystosowanych do takich warunków leciwych Tarpanów pokrytych drewnianymi dechami i kuloodpornymi kamizelkami.

A po drugie Łukaszewicz zrobił to w nieco amerykańskim stylu o jakim zawsze marzyliśmy podziwiając Czas Apokalipsy, Szeregowca Ryana, czy Black Hawk Down. Nic a nic nie dziwią mnie porównania do tego ostatniego, i słusznie, reżyser całymi garściami czerpał z Ridleya Scotta, ale to akurat nie jest żadnym minusem, a wręcz plusem i wartością dodatnią. Mamy więc do czynienia z podobnymi ujęciami z ręki (acz mnie te trzęsące się kamery nieco irytowały), jest też podobny montaż i muzyka wschodu, a także jakże wymagany w tego typu produkcjach patos (ale bez przegięć). Niemniej najważniejsze, że jest to nasza, polska historia, polscy żołnierze, polski heroizm i w całości polska produkcja, która nisko kłania się oraz oddaje cześć polskiemu żołnierzowi.

Przy okazji data premiery idealnie wstrzeliła się w sam środek migracyjnego kotła, który robi coraz większe spustoszenie w głowach ludzi na całym "oświeconym" kontynencie, zwanym niegdyś chrześcijańską Europą. Wystarczy obejrzeć "Karbalę", by samemu z wielką chęcią i premedytacją wystawić środkowy palec w kierunku importowanej hurtem islamskiej społeczności. Jak na dłoni widać wyraźną granicę jaka przebiega między dwiema kulturami, światem zachodu i wschodu, między cywilizacją łacińską a cywilizacją zagłady. Dwa zupełnie niekompatybilne ze sobą, odmienne światy, gdzie szansę na asymilację oraz wspólną egzystencję szacuję, najwyżej na okolice trzeciej cyfry po przecinku.

4/6



sobota, 14 marca 2015

Pięciobój nieklasyczny

Foxcatcher
reż. Bennett Miller, USA, 2014
130 min. United International Pictures
Polska premiera: 9.01.2015
Dramat, Sportowy, Biograficzny



Gdy tylko szacowna Amerykańska Akademia Filmowa ogłosiła tegoroczne nominacje do Oscara, jedną z pierwszych reakcji, która wpuściła jad do mej głowy, było to w postaci nieco zbyt wulgarnego pytania: „Komu Foxcatcher zrobił w Akademii laskę?". Jednak po obejrzeniu filmu optyka ma nieco zbladła oraz wydała oficjalne oświadczenie, iż zasadniczo to właśnie zmienia kierunek swojego położenia i w związku z tym pora na publiczne posypanie głowy popiołem. Tak więc czynię to w sumie nawet i z miłą chęcią, gdyż zwykle wolę w tą właśnie stronę się mylić, aniżeli w nazad. Co prawda nadal uważam, że Oscary to nazbyt duże kalosze, co zresztą stało się także faktem i ciałem, to jednak na tle konkurencji wcale nie było z tym Foxcatcherem tak znów najgorzej.

Jest to w istocie opowieść stricte męska, pełna wydzielin z gruczołów potowych, ubarwiona samczym uporem i walką na całego w imię godła i flagi państwowej, w dodatku z intrygującą grą aktorską Carella (cud, miód i orzeszki), która w ramach wisienki na torcie opowiada jeszcze interesującą historię opartą na faktach. Opowieść ta, która wydarzyła się w drugiej połowie lat 80-tych swobodnie przetacza się po świecie męskich hormonów, trudnych osobistych i szorstkich relacji, nieco skrzywionych ambicji oraz życiowych wyrzeczeń ze sportem umoczonym w sosie amerykańskiej definicji patriotyzmu w tle. Nie jest to film typowo sportowy, zgoda, ale jest go tu dokładnie tyle ile trzeba, by go poczuć, pokochać lub znienawidzić. Ogromną zaletą Foxcatchera jest nazwisko jego reżysera. Bennet Miller, to twórca dwóch innych, bardzo udanych amerykańskich biografii, w tym jednej sportowej: Moneyball i Capote. Jak widać świetnie czuje się w roli konwertera dla wyrazistych amerykańskich życiorysów opartych na ichniejszej filozofii życia, na sporcie i emocjach. Przyjemne, ciekawe, ale do szybkiego zapomnienia. Foxcatcher? Cholera, a co to takiego?

4/6


Dwa dni jedna noc
reż. Jean-Pierre Dardenne, Luc Dardenne, FRA, BEL, 2014
95 min. Kino Świat
Polska premiera: 27.02.2015
Dramat


Belgijscy jednojajowi bracia Dardenne, ex-dokumentaliści, a ostatnio stali bywalcy fabularnych narracji o tematyce stricte społecznej, którzy specjalizują się głównie w opowieściach o ludzkich skomplikowanych meandrach życiowych sytuowanych w spirali trudnych zdarzeń losowych, znów dali o sobie znak. Według krytyków jest to ich jedno z najlepszych dzieł, nie brak też odważnych stwierdzeń, że nawet najlepsze, nominowane do niemal wszystkich ważniejszych nagród filmowych, a dla mnie? Jedynie poprawne, acz z dość zauważalnym, mile smyrającym podniebienie plusem.

Muszę przyznać, że nawet podoba mi się szorstka prostota oraz ta minimalistyczna dosłowność w sposobie przekazu treści, także, a może i przede wszystkim zasadne postawienie między wierszami pytania przed widzem - Ile warty jest dziś ludzki odruch? Jednak z tych większych plusów, to niestety chyba już wszystko. Razi mnie przede wszystkim charakterystyka głównej postaci - słabej mentalnie i psychicznie Sandry (Marion Cotillard), która przez połowę filmu zwyczajnie mnie męczyła i od siebie odpychała. Bolesne to było doświadczenie o tyle, że ja Marionkę w cholerę lubię i najogólniej rzecz biorąc - babka mnie mocno kręci. A tu nagle taki porzyg. Poza tym ja doskonale rozumiem, że lęk przed utratą pracy, zwłaszcza u nas, w kraju "25 lat wolności", jest w wielu polskich gospodarstwach thrillerem dość powszednim i zupełnie oczywistym, niemniej lęk ten sytuowany w ukazanej nam francuskiej rodzinie, która, delikatnie rzecz ujmując, nie przymiera głodem i nie widać u niej przysłowiowego noża na gardle, tak zobrazowany dramatyzm wydaje się być nieco komiczny i trochę przerysowany. Oczywiście z punktu widzenia krajów starej Unii, gdzie standard życia jest "nieco" wyższy niż u nas, widać to z goła inaczej. Mają do tego święte prawo, ale nie zmienia to faktu, że trochę mnie to uwierało i ciężko było się nad głównym zmartwieniem tej opowieści pochylić z bólem w krzyżu.

O wiele bardziej interesowało mnie postawione przez braci pytanie - Czy człowieczeństwo jest dziś warte mniej, a może więcej, niż tysiąc Euro wokół których przez całe dwa dni weekendu krąży nasza zrozpaczona bohaterka. Pytanie skądinąd bardzo zasadne, ośmieszające współczesną, zaślepioną materialnym wyścigiem ludzkość, tyle, że prowadzące w zasadzie donikąd. Część współpracowników Sandry postawiona w niezręcznej sytuacji, głównie przez bezduszne korpo-standardy i tabelki w Excelu finalnie zdradza ludzkie odruchy, ale też spora część ma na to wywalone i z premedytacją wybiera własne dobro, które przecież także jest czymś motywowane, wszak zawsze trzeba wyremontować mieszkanie, kupić nową wersalkę, czy naprawić samochód. Premia rzecz święta, a że zdobyta kosztem innych? A czy kogoś to w ogóle jeszcze dziś dziwi? Bracia Dardenne zgrywają tu jednak tych nieco zdziwionych, próbują w związku z tym wytyczyć jakąś namacalną granicę pomiędzy ludzką podłością, a solidarnością, między kurestwem i upadkiem moralnych zasad, a uczciwością. Gdybym nie znał życia, to bym im może jeszcze uwierzył, a tak, no jest trochę mało poważnie, a przecież powinno. Broni ich jednak to, że to przecież nie ich wina, że żyjemy w tak skurwiałych czasach, gdzie człowiek człowiekowi... zombie. Jest jak jest i będzie już tylko gorzej.

4/6


I Origins
reż. Mike Cahill, USA, 2014
113 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Sci-Fi



Najlepszy plakat minionego roku, nie licząc tych fanowskich, a przynajmniej jeden z lepszych, do tego reżyser, który spłodził także jeden z moich ulubionych niskobudżetowych psychologicznych Sci-Fi ostatnich lat - Druga ziemia, w końcu też całkiem miły dla oka trailer. Uzasadnione więc były moje nadzieje, plany i niemałe oczekiwania względem tego dość intrygującego projektu, a tu, cholera jasna, taki bolesny rykoszet. Chciałoby się napisać wprost i bez ogródek: "nosz kurwa jego mać".

Ok, napisałem, ale jakoś wcale mi nie lepiej.

Nie, to nie jest zawód z tych o najwyższej mocy, raczej zwykłe rozczarowanie, które w mej klasyfikacji smutnych westchnień lokowane jest mniej więcej o jeden szczebelek niżej w hierarchii. No ale jak zwał tak zwał, miało być pięknie, wywiady miały być, a tymczasem film nie ma nawet polskiego dystrybutora i tak już chyba pozostanie. Najgorszym w tej, skądinąd całkiem interesującej opowieści jest gimnazjalny nurt rzeki jakiemu dał się porwać Cahill. Aż kipi tu od bełkotu w treści. Naburmuszone, infantylne, przeintelektualizowane i nazbyt płytkie w swojej tylko pozornej głębi dialogi, które w jednym zdaniu szukają sensu życia, a w kolejnym dostarczają głupkowatą odpowiedź na wszystkie nurtujące ludzkość pytania. Ja wszystko rozumiem, poziom tolerancji mam dość wysoko umocowany nad poziomem morza, ale tu zostałem wprost zalany oceanem płycizny.

Cholernie szkoda, bo scenariusz, jak i sam pomysł na film uważam za bardzo ciekawy. Nieźle Cahill to wszystko zmontował, udekorował w ładne zdjęcia i klimatyczną muzykę. Pouderzał też trochę w melodramatyczne tony i niczym Aronofsky w Źródle zawadził o psychologię, filozofię oraz nauki ścisłe. Zadowalająca wydaje się także obsada aktorska, która nawet coś tam gra, a nie tylko statystuje. Do licha, nawet całkiem interesujące pytania zostały postawione przed ludzkością, tylko na Boga, po cholerę facet silił się na dostarczenie wszystkich trapiących cały świat wraz z przyległościami odpowiedzi, w dodatku w tak szczeniacki sposób? Sens wiary w istnienie Boga z punktu widzenia ortodoksyjnej nauki, życie po życiu, definicja miłości, reinkarnacja, śmierć, narodziny, życie, elementy przypadku i przeznaczenia, brakowało mi tu tylko informacji o tym kto zabił Kennedy'ego i podpalił most Łazienkowski. Za dużo, przy jednoczesnym "za mało". Szkoda, po prostu szkoda.

3/6


Polskie gówno
reż. Grzegorz Jankowski, POL, 2014
93 min. Next Film
Polska premiera: 6.02.2015
Muzyczny, Komedia, Musical



Powiem wprost, od samego początku nie pałałem wielkim nadciśnieniem do ekranizacji filozofii życia Tymona Tymańskiego, wszak, mówiąc najogólniej, nie jestem fanem jego życiowych dogmatów, a już tym bardziej formy ekspresji w postaci musicali, a może właśnie głównie z powodu drugiego. Ale pewnego ciepłego wieczora tak się jakoś dziwnie złożyło, że poznałem śliczne rudę dziewczę, która z czasem okazała stać się dla mnie czymś więcej, niż tylko przelotną seksistowską znajomością. Jeszcze później wyszło przypadkiem na jaw, że ów dziewczę miało dwa lata temu styczność z ekipą filmu Polskie gówno, do tego stopnia, że wystąpiła nawet w jednej scenie, której ci o dziwo nie wycięli. Zatem gdy się o tym fakcie dowiedziałem, i ona w sumie również, wybraliśmy się zaraz po premierze do kina na seans, by owego rudzielca zobaczyć na własne oczy z perspektywy wielkiego ekranu, przy okazji opić ten fakt przemyconym w jej torbie piwskiem, a prywatnie dodać sobie jeszcze kilka punktów do mej ogólnej zajebistości, wszak nie każdy ziemski ogier spotyka się z dziewczyną, która zagrała w filmie, c'nie?

Tak więc zagrała, całe kilkanaście sekund, dwa ujęcia, jedno całkiem w pytkę, piwa opróżniliśmy i to by było mniej więcej na tyle. A film? Miał obiecujący początek, szykowała się zacna satyra na życie wyrażana m.in. niegłupimi dialogami o charakterze śpiewanym, ale potem, im głębiej w taśmę filmową, tym powtarzalność i schematyczność bezlitośnie wybijały z rąk szalonych twórców ich rakietki do ping ponga. Widać i czuć, że film był kręcony przez kilka lat, z doskoku, jeśli przypadkiem wpadła jakaś kasa. Ot, zabawa dużych zbuntowanych chłopców w kino, którzy postanowili się trochę rozerwać i na stare lata zagrać antysystemowych punkrockowców, którzy być może odbiją jeszcze jakieś piętno na współczesnej młodzieży. Na ekranie brylował wiecznie ujarany Brylewski, niespełniony komik Halama (acz zagrał świetnie), a do kompletu jako dopełnienie całości krwistym mięsem i we wszystkich kierunkach rzucał sam Tymański. No i fajnie, tylko że całość od mniej więcej połowy ich trasy koncertowej przypominała mi bardziej głupkowaty program Skiby i Konia sprzed lat: "Lalamido", którzy zresztą sami się w tym Polskim gównie pojawili.

W skrócie: Chaos, humor o różnej jakości, raczej średnia muzyka, trochę satyry, powszechny i podprogowy bojkot mediów, chęć dokopania branży muzycznej, show-biznesowi, a do tego jeszcze szczypta groteski. Można obejrzeć, nawet trzeba, ale chłopaki mają po prostu pecha, że żyją w czasach, gdzie jedynie o co mogą dziś walczyć, to losy psów w schronisku na Paluchu, tudzież jeszcze o prawa gejów i lesbijek, co zresztą sam Tymański już kilkukrotnie za swego życia czynił. Taki to właśnie poziom ich buntu, zupełnie nieistotny. Niemniej szacun za próbę, mimo wszystko czuć tu jakąś świeżość, inność, a to są przecież zawsze w cenie. Nawet jak nie wychodzi.

3/6



Służby specjalne
reż. Patryk Vega, POL, 2014
115 min. Vue Movie Distribution
Polska premiera: 3.10.2014
Dramat, Akcja, Kryminał



Film ten doczekał się już premiery w telewizji, a w TVP nawet wersji poszatkowanej, znaczy się serialu, do czego tak po prawdzie od samego początku bardziej się nadawał. Do tego był już dodawany jako DVD do jakiejś gazety i przetrawiony przez milion osób, tak więc widzieli go już chyba wszyscy co chcieli i połowa tych, którzy mieli to centralnie w dupie, zatem nie wiem po cholerę o nim tu po tych wszystkich miesiącach zamuły wspominam, ale jako, że sam zobaczyłem go dopiero kilka tygodni temu, a tym wpisem nadrabiam swoje zaległości, to się jednak o nim trochę powymądrzam. Ale tylko trochę, bo i tak nikogo już to nie obchodzi.

Moje wymądrzanie się nr 1 zostało po części przemycone już w pierwszym zdaniu. Służby specjalne są serialem, któremu jakiś szalony lekarz wmówił, że jednak drzemie w nim pełnokrwisty film fabularny. A to bzdura jest tak wielka, jak to aresztowanie gościa od krzesła jakie podniósł w powietrze na wiecu wyborczym BronKomora. Patryk Vega postanowił zrobić ten sam myk, co przed dekadą ze swoim Pitbullem. Wtedy również w postaci kinowej produkcji zaprezentował pilota do swojego serialu. Skoro raz się udało, czemu nie spróbować ponownie. Tym razem fabuła wydaje się ciut lepiej dopracowana, niemniej ilość poruszonych w filmie wątków inspirowanych prawdziwymi wydarzeniami ze świata biznesu, polityki i służb z ostatnich lat jest tak wielka, że w w formie fabuły trochę się to wszystko gubi, nie ściera ze sobą i tak zwyczajnie wymyka spod kontroli. Za dużo tego jak na jeden film, ale już w sam raz na serial.

Ale skoro mam ocenić film, to jako wnikliwy i wieloletni obserwator sceny politycznej w Polsce mogę napisać, że to takie trochę przedszkole jest. To ciągłe tłumaczenie widzowi co kto powiedział i co miał na myśli, traktowanie go jak jakiegoś dziecka z zespołem Aspergera, tudzież zwykłego leminga, że np. dany delikwent z pasiastym krawatem jaki "sam się powiesił" w mieszkaniu to rzekomo Pan X, że zatrzymanie ex-posłanki, która palnęła sobie w łeb, to wypisz wymaluj słynna Pani Y, a jak już pokazuje się kibola, to oczywistym jest fakt, że zawsze i wszędzie chodzi on w szaliku klubowym, no bo inaczej nikt nie będzie wiedział, że jest zły i wcina małe dzieci o poranku. Liczne poruszone analogie do prawdziwych zdarzeń z ostatniej dekady, owszem, dodają nieco realizmu i pozwalają zwłaszcza laikom poczuć nieco klimat polskiego bagna i układów w jakim tkwimy od przeszło 25 lat, gdzie za sznurki ciągle pociągają seryjni samobójcy i ich mocodawcy, ale wszystko to jest jakieś takie, bez wyrazu.

Fajnie zagrała cała specjalna trójca święta, chłopięca Olga Bołądź, tatuś Wojtek Zieliński i przede wszystkim przenajświętszy UBek Janusz Chabior (no mistrzowski poziom po prostu). Także kilka drugich planów (Baar, Grabowski, Kulesza) trzymało nienajgorszy poziom, ale niestety cała reszta to dno, wodorosty i oblane egzaminy do szkoły filmowej. Jednak ze względu na nadmiar wątków nie było jak się w te wszystkie postacie wgłębić, zrozumieć, a może nawet i polubić (acz z Chabiorem to się polubiłem już dużo wcześniej). W serialu jest z tym już dużo lepiej (przynajmniej na razie), bo też mamy na to więcej czasu i danych, dlatego zapewne Służby skończą tak samo jak Pitbull - średnio fabularnie i nieźle tasiemcowo. Pewne rzeczy po prostu lubią się ciągle kręcić w kółko.

3/6

wtorek, 13 maja 2014

Cześć i chwała bohaterom

Powstanie Warszawskie
reż. Muzeum Powstania Warszawskiego, POL, 2014
76 min. Next Film
Premiera: 9.05.2014
Dramat, Wojenny, Dokument



Męczy mnie dzisiejszy świat. Zwłaszcza ten doświadczany na trzeźwo, bo w asyście elementu baśniowego leżakującego sobie w mym organizmie idzie jeszcze jakoś wytrzymać. Niemal każdego dnia jestem brutalnie atakowany absurdem, kurestwem, upadkiem obyczajów i niedorzecznością spłodzoną w otaczającej mnie rzeczywistości równoległej. Utkane z zupełnie innej gliny zasady i wartości moralne ustami celebrytów i polityków mówią mi co jest dla mnie najlepsze, jak mam żyć, w co wierzyć i na kogo głosować. Po Europie zaś fruwa odziana w sukienkę i brodę miłościwie nam panująca poprawność polityczna, oraz moda na tolerancję i akceptację wszystkiego innego ode mnie samego, co mam już od urodzenia zakodowane w DNA, na amen. Jednocześnie ta sama otwartość i tolerancja plują na moje jestestwo według jedynej słusznej, dominującej we wszechświecie i jego najbliższych okolicach linii. Duszę się, serio, coraz częściej brakuje mi powietrza.

W naszej polityce ciągle te same ryje, od 25 lat. Prześcigają się w kolejnych kłamstwach i obietnicach, żeby tylko utrzymać się przy korycie i żeby utrwalać złodziejski system jaki sami niegdyś przy okrągłym meblu wspólnie uradzili. Zasady, wartości, etyka w które chciałbym wierzyć i mimo wszystko ciągle się ich doszukuję przy byle okazji, każdego dnia są na moich oczach boleśnie gwałcone, obrzygane i maltretowane. Wszystko to dzieje się w świetle fleszy i wycelowanych w nie obiektywów. Relacja live z powietrza, a na żółtym pasku trwa pieprzony wyścig medialnych szczurów, kto pierwszy obrzyga – ten zgarnia całą pulę. Wiara w uczciwość, sprawiedliwość i rdzenną moralność człowieka żyją we mnie już chyba tylko resztką sił, wspomagane dziecięcą naiwnością i nadzieją na nadejście lepszego jutra, które i tak nigdy nie nastąpi, wiem o tym doskonale. Ale ja ciągle wierzę i chcę wierzyć, gdyż jestem jednostką ułomną, z natury przegraną. Poza wiarą nic mi już innego nie zostało.

Czasem chciałbym być tym już przysłowiowym lemingiem, który z zasady nie interesuje się niczym szczególnym, wykłada swoje klejnoty na bieżącą politykę i tematy społeczno-obyczajowe. Z reguły posługuje się śladowymi ilościami świadomości, oraz wiedzy, a historia kojarzy mu się jedynie ze szkolną traumą. Gdybym był lemingiem, prowadziłbym prawdziwie sielskie życie. Zawsze ufał POlitykom, bo przecież dobrze o nich mówią w telewizji i ładnie im z oczu patrzy, więc to niemożliwe jest przecież, że mogą nas w czymś oszukiwać i mówić nieprawdę. Łykałbym bez zastanowienia wszystko to, co tylko palną z sejmowej mównicy. Zawsze głosowałnym zgodnie z linią partii promowanej w mainstreamie opcji politycznej, płacił wysokie podatki i cieszył jak szczeniak, kiedy otrzymałbym w banku wysoko oprocentowany kredyt na 30 lat. A kiedy dostałbym się w końcu do lekarza-specjalisty po odstaniu w rocznej kolejce, padłbym na kolana swojej państwowości i ucałował ją w stópki. Tyle wygrać! Zupełnie jak w Korei, tej północnej, gdzie ludzie nie wyposażeni w świadomość istnienia gdzieś poza granicami ich kraju innego, lepszego świata, nie mają także pojęcia o tym, że ich celem życiowym może być dążenie do poczucia na swych zmęczonych twarzach powiewu wolności, choćby tak ułomnej jak u nas, występującej w demokracji. Jest dobrze jak jest, bo tak mi mówią w telewizji i piszą w gazetach, tak też twierdzi mój wódz, pan i władca, więc po co zmieniać coś, co dobrze funkcjonuje? Tak, lemingi zdecydowanie są chodzącą definicją szczęśliwych ludzi. Coraz częściej im tego zazdroszczę, Koreańczykom z północy także. Po prostu nie mają pojęcia. Ja też chciałbym czasem nie mieć.


Wydawać by się więc mogło, że żyję w trudnych czasach, bez większych perspektyw na przyszłość, pogrążonych w ciemnościach, w których wszystko wkoło wykracza poza akceptowalne przeze mnie prawackie normy, ale w takim razie jak nazwać okres w którym żyli warszawscy powstańcy? Tragizm II WŚ, późniejsza wieloletnia sowiecka okupacja, czy można tamten realizm porównać do tego dzisiejszego? Jakże bardzo bledną przy nim nasze problemy dnia codziennego, a wręcz wydają się być śmieszne i mało poważne. Na film Powstanie Warszawskie, wyprodukowany przez Muzeum Powstania Warszawskiego według pomysłu Jacka Komasy czekałem z wielką niecierpliwością i nadzieją, także z gęsią skórką jaka towarzyszyła mi za każdym razem, gdy tylko przed oczami pojawiał się jego zwiastun.

Nie będę ukrywał, nigdy tego nie robiłem, są to moi bohaterzy. Powstańcy. Wybitne pokolenie, na którym ciągle staram się wzorować i u którego doszukuję się cnót wszelakich. Od A do Z. Jako urodzony Warszawiak wychowałem się na ich wielkości, niesplamionym krwią honorze i ofiarności i to pomimo tego, że raczej nie uczyli mnie tego w szkołach. Trochę wyniosłem z rodzinnego domu, gdzie zawsze dumnie wisiała na ścianach Kotwica Walcząca, trochę z bliskiego mi otoczenia przyjaciół, acz przyznaję, wpierw musiałem do tego po prostu dorosnąć. Sama historia mego niezwyciężonego miasta Feniksa napawa mnie dumą i cieszę się, że właśnie w jego granicach dane mi było przyjść na świat. Dlatego więc, gdy tylko przekroczyłem wczoraj linię kina, kiedy zatopiłem się w jego mroku i wreszcie zostałem uderzony pierwszymi pokolorowanymi oraz cyfrowo odrestaurowanymi kadrami, poczułem się tak, jakbym nagle znalazł się w świecie idealnym, przeze mnie wytęsknionym i ciągle podziwianym. W mojej Warszawie, tak pięknej, mimo, że zrujnowanej i zniszczonej, naznaczonej bólem i cierpieniem, ale jednak własnej, ukochanej, jedynej. Poczułem się wreszcie jak w domu, wśród swoich.

Cudowne uczucie. Nie wiem, czy ktokolwiek wychowany w innej bajce niż moja, będzie mógł podczas oglądania tego pierwszego na świecie filmu non-fiction poczuć choć w mikroskopijnej części to samo co ja. Chciałbym, aby to było możliwe, bo wtedy jego finalny odbiór byłby kompletny, o wiele pełniejszy, ale to już nawet nie o to chodzi. Niech każdy odbierze go po swojemu, naprawdę, nic mi do tego. Ja póki co cieszę się głównie z tego, że ten ambitny projekt w ogóle powstał, że bogate archiwum z okresu PW zostało zachowane, odrestaurowane i zmontowane w jedną, wspaniałą fabularyzowaną całość, która będzie cennym świadectwem wielkości i dążenia do niepodległości oraz wolności za wszelką cenę dla kolejnych pokoleń. Zdecydowanie warto czerpać z nich przykład, całymi garściami, zwłaszcza dziś, w dobie upowszechnionego zeszmacenia się i opluwania fundamentalnych świętości.

Cieszę się także dlatego, gdyż dzisiejsi wrogowie idei Powstania Warszawskiego, z reguły niedoinformowani i niedoczytani, dostali jak na tacy podane wzniosłe motywy jakimi kierowali się żołnierze AK, zwykli cywile i mieszkańcy zniewolonej stolicy. Dziś, wszyscy krytycy zasiadający w wygodnych fotelach, wyposażeni w wiedzę, którą nie dysponowało ani ówcześnie dowództwo, ani nikt inny, łatwo ferują wyroki i ślepo rzucają przed siebie oskarżeniami, według mnie zupełnie niesłusznie. Na szczęście film Powstanie Warszawskie skupia się na nieco innych aspektach. Omija szerokim łukiem tą od lat prowadzoną dyskusję i dotyka bardziej przyziemnych zagadnień, o wiele piękniejszych i tak jakby... ważniejszych. Pokazuje przede wszystkim człowieka, mieszkańca stolicy, żołnierza i jego dumę, odwagę oraz waleczność. Bez żadnej ściemy. W dodatku w niezwykle realistycznym w odbiorze kolorze.


Dzięki autorom powstańczej kroniki filmowej, których zadaniem było filmowanie przebiegu powstania, oczami ich obiektywów widzimy życie codzienne mieszkańców stolicy utkane z trudnych kart naszej historii. Zniewolone miasto zmęczone już wieloletnią hitlerowską okupacją postanowiło w końcu podnieść się z kolan i powalczyć o własną godność i honor. Wielu dzisiejszych przeciwników idei Powstania Warszawskiego powtarza jak mantrę, że miasto zostało siłą zmuszone do walki oraz przez szalonych dowódców za uszy zaciągnięte ku wrotom czekającej na nich śmierci. Pomijam fakt, że sam mógłbym tak zginąć, to jednak mamy do czynienia z niespodzianką (nie dla mnie, żeby nie było). Z wielkiego ekranu zewsząd biją uśmiechnięte twarze, pracowitość, poświęcenie dla idei, dla celów wyższych jakim jest interes państwa w potrzebie, także duma oraz chęć podjęcia walki mimo druzgoczącej militarnej przewagi wroga. Owszem, zarejestrowany przez kronikarzy PW materiał jest tylko małym wycinkiem z tamtych 63 dni walki na terenie całego miasta. Kamery rzadko zapędzają się na pierwszy front, częściej towarzyszą ludności cywilnej, przegrupowaniom batalionów i obserwują życie mieszkańców na barykadach. Wtedy nie można było sobie przyczepić kamery do kasku tak jak dziś GoPro i w jakości HD relacjonować wydarzenia. Ale według mnie kamery filmują coś znacznie cenniejszego z punktu widzenia współczesnego człowieka, coś niezwykle ważnego i pięknego zarazem - pokazują morale i kondycję psychiczną bohaterów tamtych dni.

"Aktorzy" powstańczej kroniki wydają się znacznie bardziej szczęśliwi i o wiele bardziej uśmiechnięci niż wszyscy wkoło w moim codziennym, porannym fabrycznym autobusie. Niebywałe. Zawsze mnie to uderzało najmocniej. Piąty rok wojny, tysiące ofiar leżących na ulicach, rozbite, wymordowane rodziny, permanentny brak pożywienia, wody i prądu, miasto zniszczone niemal doszczętnie, do tego ta towarzysząca im okropna niepewność jutra, poczucie zdradzenia i porzucenia, a jednak w tych ludziach tliła się niezwykła wiara i odwaga. Z podniesioną głową i z granatem w ręku szli na wroga, na pewną śmierć. Kto dziś by tak potrafił? Kto miałby odwagę? Niezwykłe pokolenie. Jedne na milion. Nikomu nie pozwolę go opluwać.

Ciężko było z tych zachowanych materiałów ułożyć coś sensownego, zwłaszcza w taki sposób, aby przyciągnąć widzów do kin. Producenci postanowili zaryzykować i ubrali całość w fabułę, która niczym klamra splata ze sobą w jedną logiczną całość setki różnych obrazów. Ok, nic wielkiego, ot, powołano do życia dwóch młodych braci, operatorów kamery. Dodano ich dialogi w tle, może czasem trochę i sztuczne, nienaturalne oraz krzywdzące obraz, ale to było absolutnie konieczne. Jedyny sposób, aby skutecznie przekazać dalej pałeczkę w sztafecie pokoleń. Co prawda potrzebowałem chwili czasu, by do tego typu ekspresji się przyzwyczaić, męczył też trochę dubbing, doklejone głosy, które w kinie rażą mnie od zawsze, ale i to również było nieuniknione. Trzeba to wszystko zaakceptować i mimo wszystko docenić trud jaki włożono w odwzorowanie wszystkich naturalnych słów, które w rzeczywistości padały wdzięcząc się przy okazji przed obiektywem. Z pewnością nie było to łatwe zadanie. Powinniśmy być więc dumni, nie tylko z bohaterów tamtych dni, ale też i z dzisiejszych producentów, ludzi, którzy stworzyli unikalny obraz w skali światowej. Jak widać, da się.

Obiła mi się wczoraj o uszy wypowiedź jakiegoś polityka, reprezentanta lewej flanki obyczajowej, dominującej na kontynencie, że z tą naszą zaściankowością, ciągłym taplaniem się w kartach z przeszłości i wystającym z butów Podkarpaciem znajdujemy się 70 lat za Europą, przez co jesteśmy jej naturalnymi hamulcowymi. Co ciekawe nie hamują jej nasze wysokie podatki, niskie dochody, bezrobocie, fatalna służba zdrowia, ani też niezwykle rozbudowana administracja publiczna, wszędobylska korupcja na szczytach władzy, afera za aferą i kolesiostwo. Nie, największym problemem z punktu widzenia pana Europosła oraz środowisk plujących na krzyż i polską historię jest nasza chęć czczenia pamięci bohaterów, narodowa duma i tożsamość jakiej się nie wstydzimy, z pewnością także cycki praczki od Cleo i odruchy wymiotne na widok brody Wursta. To są dziś największe realne problemy władzy oraz współczesnej Europy niechybnie dążącej do samounicestwienia. Zupełnie do niej nie pasuję i w pełni zgadzam się z Panem EuroOsłem, tak, mentalnie znajduję się 70 lat za Europą, czynię to zupełnie świadomie i jestem z tego dumny. A tak na marginesie, to my zawsze byliśmy jej częścią, nigdy na odwrót.

Film się skończył, światła zapaliły, otarłem podrażnione szronem me ślipia, z wielkim żalem i trudem wyszedłem z kina. Znów zacząłem dostrzegać zewsząd atakujące mnie brodate kobiety, a z wiszących bannerów spoglądały na mnie złowrogie podobizny Palikota i jego bandy. Poczułem się obcy w moim mieście. Jutro jak co dzień wstanę rano do pracy w której zmarnuję większość czasu ze swojego życia jakie, odnoszę wrażenie, byłoby pełniejsze, gdybym dla odmiany z karabinem w ręku i z hasłem "bij Niemca" promieniującym na twarzy biegł wzdłuż zniszczonych ulic tamtej Warszawy. Minęło 30 minut od końcowych napisów i już zacząłem tęsknić...

Nie wystawiam oceny. Nie potrafię. Tekst ten jest moim prywatnym hołdem, jednym z wielu, złożonym tamtej epoce i tamtym ludziom. Cześć i chwała bohaterom. Na wieki wieków. Amen.


niedziela, 3 lutego 2013

A to Polska właśnie

Drogówka
reż. Wojtek Smarzowski, POL, 2012
118 min. Next Film
Premiera światowa: 14.12.2012
Dramat, Kryminał, Sensacja


"Próba przekupstwa policjanta na służbie w zamian za odstąpienie od wystawienia mandatu karnego jest w cywilizowanych krajach surowo karane i zabronione!" - "Na szczęście żyjemy w Polsce. U nas występuje czynnik ludzki."

Tak właśnie. Tylko ten jeden z około setki dialogów narodzonych pomiędzy stróżami prawa, a ślizgającymi się po jego krawędzi obywatelami pewnego kraju leżącego nad Wisłą, mógłby posłużyć za najlepszą skróconą recenzję najnowszego filmu Wojtka Smarzowskiego - Drogówka. Produkcji, która po miesiącach idealnego warzenia i podsycania emocji za sprawą krótkich i zabawnych spotów reklamowych podbijających niemal cały internet, wyraźnie przyśpieszyła bicie naszych serc. W końcu jest, kolejny cios w polskie, żółte, jeszcze pełne poradzieckich plomb zęby. Boli. Ma boleć i będzie boleć jeszcze długi czas, przynajmniej do momentu, w którym publiczną pałeczkę przejmą nowe, być może jeszcze nienarodzone pokolenia, których w trakcie dorastania nie dosięgną macki dzisiejszej do cna zepsutej i zdegenerowanej sceny politycznej, a także polskie demony kreujące dzisiejszą patologiczną rzeczywistość. Czyli prawdopodobnie nie stanie się to nigdy, ale próbować trzeba.

Po tak niekwestionowanych hitach jak Wesele, Dom zły i Róża, po których za każdym razem musiałem zbierać dolną szczękę gdzieś z ciemności rzędów foteli kinowych, tym razem oczekiwałem na Drogówkę z trochę większym spokojem i cierpliwością jakiej się nawet we własnym posiadaniu nie spodziewałem. Doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, że gdy w końcu wybije godzina W, będę miał do czynienia z dziełem wielkim i skończonym, oraz, że pani od sprzątania ponownie będzie musiała mnie zbierać z podłogi kina wraz z rozsypanym przez kogoś popcornem. Już na wiele miesięcy przed premierą wszystko wskazywało na to, że własnie tak będzie. Przede wszystkim dlatego, że ponownie staną przed nami te same, wybornie wypromowane przez Smarzowskiego, doskonale nam przecież znane nazwiska aktorów, którzy gdyby nie on, nadal graliby pewnie najwyżej w podrzędnych polskich serialach rangi sitcom, tudzież ewentualnie w marnych komediach niedbale opowiadających o Polsce B, czy nawet C, bo tej chyba jest w naszych granicach absurdu obecnie najwięcej. Za sukcesem Drogówki przemawiały także zwiastuny kinowe i wspomniane zabawne spoty reklamowe. W końcu też, za Smarzowskim była cała jego dotychczasowa filmowa przeszłość, która im bliżej teraźniejszości, tym bardziej krystalizowała się i rosła w naszych oczach. Wesele pozwoliło widzowi zapoznać się z jego nazwiskiem, Dom zły nakazał nam je zapamiętać, Róża zaś wielbić, natomiast Drogówka miała postawione przed sobą tylko jedno zadanie - za wszelką cenę dochować wierności.

I ja tą wierność Panie Wojtku, z wielkim ukłonem do samej ziemi oraz z nieskrywaną satysfakcją zachowuję. Ponownie spłodził Pan film, który mimo, iż całymi garściami czerpie pomysły, oraz kseruje liczne schematy sprawdzone już w poprzednich filmach, sprawia mi jednocześnie ból i dostarcza błogiej satysfakcji. Uczucie jakie towarzyszy mi oglądaniu filmów Smarzowskiego mogę porównać do wyczekiwanego przez cały miesiąc dnia wypłaty w pracy, której przecież z natury nie cierpię i nie chcę do niej przychodzić, gdyż nie jestem do niej stworzony. Pracuję jednak, żeby mieć za co żreć, a filmy oglądam, by doświadczać takie kinematograficzne katharsis jak u Smarzowskiego.


W Drogówce, która przez długi roboczy czas nosiła imię 7 dni, ponownie musimy wlepiać ślipia w patologiczną degrengoladę oraz podziwiać wstrętnego tasiemca pożerającego nasz piękny kraj. W każdej chwili, każdego dnia, nawet dokładnie w tej sekundzie jaka stuknęła nam na zegarkach jesteśmy zjadani, oraz bezpruderyjnie przeżuwani przez różne odmiany zła. Przez rakotwórczą korupcję, litry, co ja gadam, przez morze przelewanej wódy z banderolą, czy też bez niej. Przez jebanych dwulicowych polityków, upolitycznione media, oraz przez wszelki, doszczętny upadek wartości moralnych reprezentowany przez nową falę polityki miłości i dewiacji. Oczywiście Smarzowski lubi wszystko przejaskrawiać, nie opowiada nam banałów pisanych zwykłą czcionką, jakimś stonowanym Arialem. On wali po oczach krzykliwym Caps Lockiem, w dodatku pogrubionym i z pięcioma wykrzyknikami na końcu zdania. Ale mnie osobiście to nie wadzi. Mało tego, tak jest nawet lepiej. Dostajemy po mordzie mocniej, krew z naszych rozbitych nosów leje się naturalniej i bardziej spektakularnie, a smak wymiocin, wódy i spermy (nie, nie wiem jak smakuje) wali w nas fetorem wylewającym się wprost z ekranu z tak intensywną wonią, że owa lekcja życia jaką otrzymujemy od Smarzowskiego, będzie nam się odbijać czkawką przez długie miesiące, by nie napisać, że lata.

Tak w ogóle i na lekkim marginesie, to osobiście uważam, iż polskiemu społeczeństwu potrzebna jest czasem tego typu terapia szokowa. Wysoce pożądany jest też zamordyzm, a nie ciągłe luzowanie lejców. Raz na pewien czas należy nam się solidne przetrzepanie tyłków. Już sam Winston Churchill mawiał o nas, iż jesteśmy narodem wspaniałym w nieszczęściu i najnikczemniejszym z nikczemnych w chwilach powodzenia. I ja się z nim zgadzam. Wielkich Polaków i wielkie chwile w naszej historii dostrzegam przede wszystkim w okresie klęsk, wojen i rozbiorów. Obecnie, gdy żyjemy w rozmiękczonych (zwłaszcza obyczajowo) czasach, skoncentrowaliśmy się jedynie na własnych tyłkach, kredytach hipotecznych, na oglądaniu Mam talent w TVN i śledzeniu poczynań marnej jakości życia celebrytów w kolorowych czasopismach za dwa złote. Dzięki temu "elita" tego kraju oraz media głównego nurtu mogą z nami robić właściwie to, na co mają w danej chwili ochotę. Jesteśmy ciągle manipulowani i wiecznie oszukiwani, przez wszystkich, w imię jedynego słusznego porządku świata do którego i tak nie mamy prawa wstępu. Tak bardzo się już do tego stanu rzeczy przyzwyczailiśmy, że właściwie pogodziliśmy się już z tym smutnym faktem i na co dzień żyjemy utopią, sprawami drugorzędnymi. Rozprawiamy najwyżej na tematy zastępcze, o umiejętnie rozpuszczonej nad naszymi głowami zasłonie dymnej skrywającej prawdziwe oblicze ziemi... tej ziemi.

Odnoszę smutne wrażenie, że jako społeczeństwo nie mamy już siły ani chęci, by się podnieść z kolan, a gdy tylko jakieś środowisko postanowi się samo w sobie zebrać i wykrzyczeć coś wspólnie na ulicach miast, z marszu jest pacyfikowane przez rząd i służące im media, a przez resztę społeczeństwa z bólem spychane jest na margines. Nasza obojętność widoczna jest najbardziej podczas wyborów. Nie wierzymy już w nic, ani nikomu. Rządzi nami pieniądz. Tylko on najwyższy, tylko on jest panem. To wszystko właśnie jest przez "nich". To "oni" nas oszukali i do siebie zniechęcili. I myślę właśnie, że Smarzowski poprzez swoje filmy stara się nas z tego letargu oraz niechciejstwa zwyczajnie wybudzić. Jebie nas pięścią w twarz, kolanem w przyrodzenie i na koniec poprawia z dyńki. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że nam się ten spuszczany nam wpierdol w ogromnej większości naprawdę podoba, co tylko potwierdza moją teorię, że zawsze musimy być pod czyimś butem. Dla naszej zdrowotności i trzeźwości na umyśle rzecz jasna.

I Smarzowski kopie nas zaiste świetnie. Przerysowuje nas samych oraz dorabia ołówkiem wąsy i rogi. Tym razem wziął na tapetę policjantów, którzy będąc powołani do tego, by nas chronić (a nie tylko ganić), stoją na straży konstytucyjnego prawa i płynących z tej okazji obowiązków. Reżyserowi udało się wyłuskać z ich psiarskich charakterów coś więcej niż tylko klasyczną ludzką słabość do taplania się w babilońskiej przyjemności. Skoncentrował się na swoich bohaterach o wiele lepiej niż chociażby Pasikowski w swoich Psach. On tych wszystkich facetów w mundurach, którzy przecież powinni wzbudzać w nas poczucie bezpieczeństwa oraz zaufanie, namaścił całą polską patologią tkwiącą w genach począwszy od Sołtysa-pijaka w Wypizdowie Wielkim, na skorumpowanym Ministrze Spraw Byle jakich kończąc. Siedmioro policjantów ze stołecznej drogówki i siedem grzechów głównych. Pycha, chciwość, nieczystość, zazdrość, nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu (w chlaniu!), gniew oraz lenistwo.


Bez płynu zmiękczającego i proszku do prania, kolor, czy biały, wszystko to razem pierdoli się jednocześnie w blaszanej puszce wirującej 1600 razy na minutę. W niej wszystko jest złe, brudne i zepsute, a to, co wydaje się być w tym świecie ascetycznie czyste i moralnie dobre, jest tylko iluzją. Smarzowski specjalnie podkręca tempo wirowania pralki i kreuje naszych policjantów na tych, których polskie społeczeństwo obawia się najbardziej. Czyli na bandytów, pijaków, gwałcicieli i kiboli. Kumuluje sumę wszystkich naszych strachów i żongluje nimi w poszukiwaniu pierwiastka jakiejś normalności i szczypty etycznej czystości, lecz tej okazuje się nie ma tu wcale. W tym świecie tylko zło zwycięża i tylko zło rozdaje karty. Nie masz się co łudzić jeden z drugim, bo i tak przegracie. W bardzo szybkie i dynamiczne kadry wplątane są też setki starannie przygotowanych obrazów-wycinków z naszej Polski właśnie. Tej skorumpowanej, pełnej absurdu i niedorzeczności, skąpanej we wszechogarniającej patologii. Posłowie jeżdżą na bani i są bezkarni, duchowni oddają się uciechom cielesnym w burdelach, koncesje na budowę autostrad wydawane są pod stołami w kopertach, a rumuńskie Aro wygrywa przetarg na dostawę samochodów dla polskiej policji. Smarzowski zebrał z naszej aktualnej polskiej rzeczywistości całą długą listę żywych tematów i licznych niedorzeczności, oraz w niezwykle umiejętny sposób przemycił je wszystkie na duży ekran, choćby w kilkusekundowych przerywnikach. Miałem wyborną zabawę wychwytując te wszystkie smaczki w trakcie oglądania filmu.

Trochę tylko przesadzono w nagrywanie wszystkiego i przez wszystkich swoimi smartfonami. Każdej interwencji, każdego zatrzymania i każdej alkoholowej libacji. Rozumiem konwencję i zamysł, bardzo słuszny zresztą, ale chyba jest tego ciut za dużo, by całość uwiarygodnić w moich dość wybrednych i zdystansowanych do świata rzeczywistego oczach. Ale to w sumie mało istotny zarzut, na szczęście reszta gra i trąbi. Zwłaszcza aktorsko. Tu jest prawdziwa ekstraklasa. Mimo, że we wszystkich filmach Smarzowskiego przewijają się praktycznie ciągle te same nazwiska, to oglądanie ich praktycznie w komplecie w każdym kolejnym jego filmie sprawia mi coraz większą frajdę. Dość mam Karolaków, Szyców i Adamków na ekranie. Zdecydowanie bardziej wolę gapić się na obscenicznego Jakubika, na Zenka ze Złotopolic Bartłomieja Topę, który gdyby nie Smarzowski, dalej byłby najwyżej tym przygłupim chłopkiem spod sklepu, a tak, może teraz swobodnie konkurować z Lindą w scenicznej charyzmie. Perfekcyjnie naturalny Eryk Lubos, czy otumaniony alkoholem przez niemal cały film Jacek Braciak, to aktorzy przez wielkie, majestatyczne A, którzy za to, że wydobyto ich nierzadko z aktorskiej 3 ligi, odwdzięczają się teraz Smarzowskiemu nieprawdopodobną pracowitością i charakterem jakiego nie łatwo jest dziś doświadczyć na wielkim ekranie, zwłaszcza tu, w kraju nad Wisłą.

Zastanawia mnie także trochę to, że polska policja od tak oddała producentom własny, często najlepszy sprzęt jaki mają obecnie w posiadaniu. Nawet pozwolili skasować swojego znów nie aż tak starego Forda Focusa, pewnie i tak wybrakowanego, ale jednak, i wszystko po to, żeby ostatecznie zostać zaoranym od A do Z. Nawet biorąc pod uwagę dużą poprawkę na oczywiste wyolbrzymianie przez Smarzowskiego patologicznych zjawisk występujących w polskim społeczeństwie oraz w licznych grupach zawodowych i klasowych, to i tak po obejrzeniu Drogówki w głowie pozostaje chyba jednak więcej niesmaku skierowanego pod adresem polskiej policji, aniżeli miłości, szacunku, czy choćby grama sympatii do munduru. Ale ja akurat mogę być w tym względzie mało wiarygodny, gdyż z natury oraz z prywatnych powodów nie lubię i nie szanuję polskiej policji w ogóle. To jest już jednak mój problem.

Bardzo brudny to film, tak jak brudny jest kraj w jakim żyjemy i który tak bardzo kochamy oraz nienawidzimy jednocześnie. Smarzowski z mopem w ręku zdaje się jakby chciał go trochę wyczyścić i wypucować jego karoserię, lecz także i to nie wystarcza, by go ostatecznie naprawić. To co w nim nie gra jest głęboko skryte pod maską. Tu potrzebny jest porządny mechanik i nowe części, a nie myjnia ciśnieniowa. Wszelkie zło jest zakorzenione w naszych genach i przekazywane z pokolenia na pokolenie, z dziada pradziada. Zawsze będziemy chcieli wywinąć się od płacenia mandatu, wygrać prestiżowy przetarg w firmie, posiadać lepsze auto, oraz zawsze będziemy chlali i zdradzali własne żony. Może po prostu tacy już jesteśmy i musimy się z tym faktem pogodzić? Mam jednak szczerą nadzieję, że Smarzowski będzie z "polactwem" walczył nadal, oraz, że będzie to robił równie dobrze jak dotychczas, czyli mądrze, bez kompleksów, kompromisów i z jajami. Jakże bardzo ich brakuje w polskim kinie. Tym bardziej należy docenić cały trud włożony w produkcję Drogówki. Ta zasługuje u mnie nawet na szóstkę, także za świetnie ukazany klimat mojej ukochanej Warszawy, tej trochę innej, różniącej się od jej przesłodzonych odbić w krzywym zwierciadle występujących w tanich komediach romantycznych. Nie mniej jednak stawiam pięć, ale tylko dlatego, żeby przypadkiem nie zabrakło mi skali przy ocenianiu jego następnych filmów. Wiem, że Smarzowski nie powiedział jeszcze ostatniego słowa i nie raz mnie zaskoczy. Szacun facet i do zobaczenia.

5/6

IMDb: 8,2
Filmweb: 7,9