Pokazywanie postów oznaczonych etykietą GER. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą GER. Pokaż wszystkie posty

środa, 23 stycznia 2019

Dom zły

Dom, który zbudował Jack
reż. Lars von Trier, DEN, FRA, GER, SWE, 2018
155 min. Gutek Film
Polska premiera: 18.01.2019
Dramat



Właściwie to nie wiem skąd się to u mnie wzięło, być może jest to spowodowane jakimiś wadami genetycznymi, w końcu jestem wcześniakiem, pewne instynkty mogły się we mnie nie zdążyć w pełni rozwinąć, ale fakt jest faktem, że od niemal początku mojego świadomego obcowania z kinematografią (bardziej) oraz literaturą (mniej) miałem/mam ogromną słabość do czarnych charakterów. Im bardziej złe, podłe, posrane i psychopatyczne, tym mocniej mnie do nich lgnęło. Nie, nie chodzi o chęć naśladowania ich, czy też o fascynację zbrodnią, złem i okrucieństwem, w głowie nadal mam chyba jeszcze całkiem dobrze poukładane, potrafię rozróżnić fikcję od rzeczywistości i dobro od zła, no ale właśnie, dobro w kinie ma najczęściej kiepskich reprezentantów, natomiast w szeregach armii zła zawsze można było odnaleźć całe rzesze charyzmatycznych i walecznych żołnierzy.

Umówmy się, żeby stworzyć herosa, trzeba wpierw stworzyć potwora. Im bardziej przekonujący i odrażający, tym lepiej dla herosów, których napędza i kreuje zło właśnie. Gdybym tak miał teraz wymienić bez zastanowienia dziesięciu ulubionych filmowych bohaterów, to myślę, że przynajmniej siedmiu byłoby czarnymi charakterami. Ci źli w kinie zwykle na końcu i tak przegrywają lub giną, a ja chyba podświadomie wolę kibicować tym słabszym, którym często scenariusz odbiera ich godność. Zwykle wększość z nas cieszy się kiedy na końcu wygrywa dobro, gdy pozytywny bohater pokonuje tego negatywnego. Sugeruje nam się to budując napięcie oraz charakterystykę postaci utkaną według klasycznego budulca, z którego jak byśmy nie kombinowali, to zawsze na końcu wychodzi tak, że odbiorca podświadomie utożsamia się z pozytywnymi bohaterami i trzyma kciuki za powodzenie ich prywatnej krucjaty, zemsty lub po prostu walki o sprawiedliwość. Ale ja często się na to wewnętrznie nie zgadzałem i już od małego gnoja lubiłem lokować swoje uczucia po tej drugiej, mroczniejszej stronie barykady. Hmm... Może więc właśnie dlatego zawsze kochałem się w złych kobietach?

I tak na ten przykład już za gówniarza kibicowałem Kojotowi, żeby ten w końcu dopadł tego wkurwiającego Strusia Pędziwiatra, albo Jokerowi, żeby udało mu się z Batmanem, no bo przecież był pozytywnym świrem, który w przeciwieństwie do grzecznego i wyrośniętego nietoperza mógł w życiu robić wszystko. Łamanie granic i zasad moralnych zawsze miało w sobie dużo powabności i przyciągało jak pełna lodówka po nocnym powrocie z imprezy. Poza tym jak byłem gnojem, to każdy z rówieśników chciał być Batmanem, Supermanem, tudzież innym Zorro, a nikt nie chciał przebierać się za ich adwersarzy. Nudne jak nagłówki w Wyborczej. Wychodząc więc z takiego założenia kibicowałem później także Jackowi Torrance, gdy ten uganiał się z nożem za swoją Wendy, przybijałem w myślach żółwia z Hannibalem Lecterem oraz życzyłem śmierci wrogom Travisa Bickle. Nie będę też ukrywał, że w Gwieznych Wojnach bardziej pociągała mnie Gwiazda śmierci. Nie, nie wiem co na to lekarze.


Bohaterowie negatywni generalnie mają w kinie przesrane. Powoływani są do życia najczęściej tylko po to, żeby polegnąć lub trafić za kratki w świetle jupiterów. Swoją tragedią uwypuklają stary jak swiat podział na dobro i zło, a nie ma nic gorszego w kinie, niż przesłodzony i nachalny happy end. No okroponość. Dlatego więc te wszystkie negatywy są finalnie bohaterami tragicznymi, którzy z psychologicznego punktu widzenia są dla mnie dużo ciekawsi. Twórcy filmowi lubią często kreować ich na szaleńców, wariatów i psychopatów, by nam, odbiorcom łatwiej było ulokować swoje uczucia po tej jaśniejszej stronie mocy, ale zło przecież nie zawsze jest takie znów jednoznaczne i zerojedynkowe. W złych bohaterach często drzemie także dobry pierwiastek, jakieś ukryte i zaewoluowane piękno, które ich motywuje do działań skądinąd słusznych, acz niekoniecznie zgodnych z prawem, takim czy owakim.

Tych doszczętnie zepsutych i złych może rzeczywiście zwykle nie lubimy, ale za to często uwielbiamy ich nienawidzić, gdyż ta nienawiść napędza i stymuluje naszą ekscytację opowiadaną w ten sposób historią. Zwykle dłużej pamiętamy nie tych pozytywnych i dobrych, lecz ich oponentów, psycholi i morderców, a w domowych zaciszach upajamy się ich złymi uczynkami. Taką właśnie postacją jest dla mnie Anton Chigurh z To nie jest kraj dla starych ludzi, jeden z najgenialniejszych pojebów w historii kina. Jest z gruntu zły i bezwględny, niczym perfekcyjna maszyna zaprogramowany jest do bezrefleksyjnego mordowania ludzi, ale sposób sprzedawania przez niego zła jest tak obłędny i tak mocno mnie przyciąga, że osobiście aż uwielbiam go... nienawidzić. Trzeba też zauwazyć, że złe postacie w kinie często charakteryzują się genialną kreacją aktorską. Posrańców i wszech pojebańców najczęściej potrafi zagrać tylko doświadczony, dobry i charyzmatyczny aktor, a tym pozytwnym głupkiem może być byle aktorska pierdoła.

Dlatego nie będę ukrywał, że bardzo ostrzyłem sobie ząbki na nowe dziecko Larsa von Triera, który, zachowując wszelkie proporcje, jest dla mnie tak jak i wielu filmowych pojebów zdrowo rąbniętym posrańcem, tyle, że wśród reżyserów. Duńczyk wprost rozkoszuje się w dystrybucji szoku, przekraczaniu granic, obrażaniu, nękaniu i oddziaływaniu na podświadomość widza dużo mocniej niż przeciętny twórca filmowy, za co go jednocześnie wielbię jak i nienawidzę. Tym razem za cel obrał sobie psychikę seryjnego, psychopatycznego mordercy, co zaiste, tworzy niezwykle zgrany duet. Trochę nawet już się zdążyłem stęsknić za wyrazistym pojebem w filmie, kino w ostatnich latach wydało na świat niewielu interesujących psycholi, zatem nowy projekt von Triera od samego początku wydawał mi się cholernie intrygujący, no bo kto inny jak nie on?


Jack, bo o nim mowa, to idealne imię dla psychola. W końcu mieliśmy już niegdyś Jacka Torrance, mamy Jacka Nicholsona... (żart). Dom, który zbudował Jack jest pewnego rodzaju śmiałą próbą odpowiedzenia na szereg pytań, które zawsze chciałem zadać tym, którzy życie ludzkie jakie odbierali hurtem mieli za nic, lub prawie nic. Mianowicie - co siedzi we łbie psychola kiedy do jego malutkich drzwiczek zainstalowanych w jego głowie zapuka właśnie chęć zajebania kogoś na śmierć, ot tak, dla perwersyjnej satysfakcji i zaspokojenia chorych potrzeb. Oczywiście kino na przestrzeni dziejów dostarczało nam juz wiele ciekawych interpretacji oraz trudnych odpowiedzi na te i podobne postawione pytania, ale nie zawsze wychodziło tak jak trzeba, lub tak jak tego oczekiwałem. Nie twierdzę, że von Trierowi ta sztuka się w pełni udała, bo to szalenie subiektywna opinia nacechowana wieloma znakami zapytania, ale myślę, że mogę zaryzykować stwierdzenie, iż szalony Duńczyk tym razem uderzył niezwykle blisko celu. Ba, uważam nawet, że to jeden z najlepszych filmów jakie dotąd popełnił.

Jeszcze przed początkiem przedpremierowego pokazu reżyser ukazał się na ekranie, by osobisćie przestrzec nas przed dość zagadkowym dla mnie faktem, mianowicie, że w czasie premierowego pokazu filmu na Festiwalu w Cannes z sali wyszło około sto zniesmaczonych osób (miękkie faje), w związku z czym lepiej dmuchać na zimne i poradził, abyśmy poszukali zawczasu najbliższych drzwi, bo po zgaszeniu światła będzie już o to trudniej. A to ci śmieszek - pomyślałem - rzecz jasna o żadnych drzwiach i lokalizowaniu wyjścia awaryjnego w moim przypadku nie mogło być mowy. I słusznie, bo z dużej chmury kapuśniaczek, acz przyznaję, dość rzęzisty i uporczywy.

Kim właściwie jest Jack? Otóż od samego początku sam próbuje nam się ładnie przedstawić i bynajmniej niczego nie ukrywać. Jest narratorem swojej barwnej historii, którą to dzieli się nie tylko z widzami, lecz także z tajemnicznym Vergiem (Bruno Ganz), którego w tym miejscu nie zamierzam ujawniać, by nie psuć zabawy. Jack z gracją Krystyny Czubówny opowiada nam o początkach swoich mordów, których liczba w ciągu dwunastu lat działalności zatrzymała się na 60+ istnieniach ludzkich i została podzielona na 5 incydentów oraz jeden epilog. Tak, to bardzo w stylu von Triera. Każda z części opowiada o innym zabójstwie motywowanym w inny sposób oraz wykonanym według różnych technik mordu. Poznajemy więc jego początki, pierwszą ofiarę, po czym obserwujemy błyskotliwe rozwinięcie jego kariery mordercy, którą to reżyser sprzedaje nam często ocierając się o groteskę i czarny humor. Tak, dokładnie, zabijanie u von Triera bawi, widzowie się śmieją, krew leje się strumieniami, a ludzie cholera jasna wcale nie wychodzą z seansu. Dziwne.


Ale to tylko pierwszy, powierzchowny odbiór, w którym z każdym kolejnym makabrycznym mordem odkrywamy coraz więcej tajemnic lokowanych hurtem w procesach myślowych jakie zachodzą w głowie Jacka. Von Trier bardzo ryzykownie balansuje na cienkiej linie próbując zrównać zabijanie ludzi ze sztuką oraz mordercę z artystą, co w jego wieku i stanie zdrowia jest trochę ryzykowne. Ale jako, ze lubię wchodzić do łbów takich pojebów jak Jack, to bardzo spodobała mi się tak śmiała próba wytłumaczenia motywów zabójcy. Ba, von Trier wcale nie chciał się na tym zatrzymywać i poszedł nawet o kilka kroków dalej. Kolejne mordy obrazuje np. tradycyjnymi myśliwskimi technikami polowania na dziką zwierzynę, oraz licznymi odnośnikami do historii puszczając przy tym oko do III Rzeszy, a nawet do pewnego słynnego austriackiego akwarelisty. Osobiście bardzo ujęły mnie liczne dokumentalne przerywniki oraz obrazowe wstawki i animacje ilustrujące przekaz reżysera, który wyglądał mi trochę na pozę, w której tak do końca nie chciał osądzać istoty zła, a momentami zdawał się nawet stawiać w roli jego adwokata. Ryzykowne, perwersyjne i do bólu prowokacyjne, no ale do diaska, to przecież von Trier, czego się spodziewaliśmy?

Dwie godziny zleciały błyskawicznie, łby spadały jeden po drugim, a Jack cierpliwie budował swój tytułowy dom, którego istoty i symboliki ze względów spoilerowych również nie ośmielam się w tym tekście wyjaśniać. Trochę się w tym czasie pośmiałem, trochę zadumałem nad kondycją człowieka we współczesnym popieprzonym świecie, ale generalnie w czasie tych pięciu osobnych historii bawiłem się pysznie. Niemniej gdy nadeszła ostatnia runda, epilog, w którym dwóch skrajnie wyczerpanych pięciorundową walką pięściarzy, słaniając się na nogach próbuje jednocześnie dotrwać do końca, a gdzieś mimochodem zadać jeszcze ostateczny cios, który zdecyduje o mistrzowskim pasie. O ile w pięciu pierwszych częściach potyczka była żywa i porywająca, zawodnicy dawali z siebie wszystko, o tyle w zamykającej walkę rundzie, dom Jacka zaczął niebezpiecznie drzeć u podstaw jakby był z kart, tudzież innego mało trwałego budulca. Finału według mnie von Trier nie udźwignął, był zaiste, ładny, wręcz poetycki, ale przewidywalny i na wskroś rozczarowujący. Jednak mimo wszystko nie skreślam go, gdyż zdaję się rozumieć zamysł i intencję twórcy, przynajmniej tak mi się teraz wydaje.

Lars von Trier popełnił więc potworną zbrodnię z premedytacją, długo ją zawczasu planując i to w najdrobniejszych szczegółach, rozkoszując się przy tym jej finalnym efektem. Jak przystało na psychopatę postanowił ją uwiecznić na taśmie filmowej i wypuścić w szeroki obieg, tak jak autor swoją najnowszą powieść badając reakcję publiki. Wyszło z tego wspaniałe, odważne i perwersyjne dzieło, dziennik mordercy, który szokuje w całym swoim spektrum istnienia. Zaprasza widza do teatru zła, do głowy Jacka, świata, w którym granica pomiędzy dobrem, a złem została wytarta białą gumką i wyznaczona na nowo w taki sposób, by widz po zmianie optyki zszedł ze scieżki bezrefleksyjnej krytyki na rzecz wspólnego melanżu z mordercą. I właśnie to jest największą siłą Domu, który zbudował Jack, która jednocześnie jest bardzo niebezpieczna. Zło w tym świecie przyjmuje bowiem ludzką twarz z lekkością jak nigdy dotąd, można się w nim zatracić, ulec i zapomnieć o moralnych aspektach oraz odpowiedzialności za czyny, by na końcu niekoniecznie dostać gonga w twarz w celu szybkiego oprzytomnienia. Ryzykowny esksperyment. Nie ma bowiem żadnej gwarancji, że wstępując do "domu złego" będziemy w stanie z niego wyjść bez uszczerbku na zdrowiu i przede wszystkim psychice. Ja jednak jestem ukontentowany niemal w pełni. Polubiłem Jacka i już postawiłem jego figurkę na półce w panteonie największych kinematograficznych pojebów. Zasłużył.





piątek, 23 lutego 2018

From Russia without Love

Niemiłość
reż. Andriej Zwiagincew, RUS, FRA, BEL, GER, 2017
127 min. Against Gravity
Polska premiera: 02.02.2018
Dramat


Należę do dosyć licznej grupy niedostosowanych do życia w uścisku gordyjskim osób, która jeśli już koniecznie musi kogoś kochać, to najczęściej wybiera samego siebie. Jest mi to uczucie z natury obce, a może nie tyle obce, co zupełnie niepotrzebne w codziennej walce o utrzymanie się na powierzchni lustra wody. Miłość czasem jest fajna, nie neguję tego i nikomu jej nie zabraniam, nawet w te durne Walentynki, ale po prostu wolałbym nie być w jej pobliżu, kiedy będzie przelatywała obok mnie zbłąkana strzała Amora. W przeszłości obrywałem już wiele razy od tego fałszywego brzdąca z łukiem i osobiście uważam, że każdy w swoim życiu musi przynajmniej raz przeczołgać się przez tunel perwersyjnej miłości, ale tylko po to, żeby wiedzieć jakie to fajne uczucie, kiedy z tego ciemnego tunelu w końcu się już wygramoli na zewnątrz i odetchnie świeżym smogiem, znaczy się powietrzem.

Miłość najczęściej jest jednak przeze mnie zjadliwa tylko w literaturze, muzyce, czasem też na filmach, natomiast w rzeczywistości zwykle tolerowałem ją przez najwyżej pierwsze kilka miesięcy żerowania w moim brzuchu tych zdradliwych motylków. Później bywało mi z nią już zwykle nie po drodze, gdyż nie szło się z nią dogadać. Szprecha ona do mnie zawsze w jakimś niezrozumiałym języku. Częściej ogranicza swobody obywatelskie i gubi włosy w mojej łazience, niż daje jakąkolwiek długotrwałą korzyść. Wiem, wiem, moje życie musi być wyjątkowo smutne i puste i w ogóle do piachu z tym Wujkiem Ekranem. Być może macie rację, ale przepraszam was bardzo, czy to aby grzech jakiś? Poważne wykroczenie drogowe karane mandatem w wysokości 600 zł? Grozi mi za to także brak uzyskania rozgrzeszenia w najbliższej parafii? Nikomu przecież swoją niemiłością nie wadzę, nie kłamię patrząc w oczy i nie mówię jak w tych durnych komediach romantycznych, że "kocham", skoro mnie to zwyczajnie nie interesuje. Więcej krzywdy robi właśnie takie gadanie, że "kocham cię mój aniołku" opierając się przy tym o ślubny kobierzec, a trzy lata później wydzierać się przy dziecku per „ty chuju przebrzydły, oddawaj mi mój telewizor". To już lepiej nic nie mówić, nie kłamać i dobrze spędzać ze sobą czas, póki go mamy. Bez długoterminowych obietnic i "jakoś tam będzie". Po prostu. Planowanie to dziwka, z reguły nic z tego nie wychodzi. Poza tym ja już jestem na takim etapie życia, że interesuje mnie jedynie święty spokój i czasem chcę jeszcze zrobić to na co mam ochotę, z kimkolwiek, bo przecież niekoniecznie trzeba to robić samemu.

Najlepszą definicję miłości ułożył swego czasu nieodżałowany Bukowski, który nazwał ją tak jakby poetycko: „Miłość jest jak wór śmierdzących odpadków, który próbuje się przenieść na plecach przez spieniony strumień cuchnących szczyn”. Uwielbiam ją. Jest taka moja. Świadoma niemiłość, o ile nikogo nie rani, nie jest, a przynajmniej nie powinna być dla świata problemem pierwszego wyboru (tym są polskie obozy śmierci, wiadomix). Ten świat już od zarania dziejów uginał się pod ciężarem zastępów nihilistów, egoistów, mizoginistów oraz zwyczajnych pojebów. Człowiek, jako istota wewnętrznie skomplikowana i chaotyczna, zawsze miał problem z odmienianiem się przez liczbę mnogą. Ja też mam, nie wiem dlaczego, taki się chyba urodziłem, dlatego też wolę się odmieniać przez liczbę pojedynczą. Problem, ten największy, pojawia się dopiero tam, gdzie przez niemiłość cierpi osoba druga lub nawet trzecia, najczęściej dziecko, niechciany owoc nieudanego związku, o czym to właśnie opowiada nam Andriej Zwiagincew w swoim najnowszym, nominowanym do Oscara filmie – Niemiłość… właśnie.


No i mam lekki zgryz moralny. Bo z jednej strony niemiłość jest spoko, tylko przez współczesne trendy typu nienawiść, zawiść i noża w plecy wbijaizm, została ona wykoślawiona i zrównana z jakąś patologią. Wiadomo, jak nie ma miłości, to z pewnością od razu musi być przemoc, alkoholizm i gwałtu rety mordują. Mam nawet przed oczami stare odcinki 997, w których z ust redaktora Fajbusiewicza często padał zwrot typu „konkubent Agnieszki W.” Dzięki czemu konkubent także i mi kojarzy się dziś już głównie z kryminałem i niemiłością, no bo jakby się kochali, to by Agnieszki W. chuj nie zabił, proste. Z drugiej jednak strony, bo zawsze gdzieś taka być musi, Zwiagincew, to nie jest pierwszy lepszy facet z łapanki przeprowadznonej na Stepach Akermańskich. On naprawdę wie co mówi oraz jak mówi. A zwykle robi to dobrze. Wszystkie jego dotychczasowe filmy jakie widziałem (Powrót, Elena, Lewiatan) to obrazy co najmniej wybitne łamane przez zajebiste. To jeden z tych twórców, po którego sięga się z pełnym kredytem zaufania i ekscytacją mając z tyłu głowy spokój i pewność, że to na pewno będzie dobrze spędzone X minut czasu. Tak też było i tym razem, i to pomimo tego, że trochę mnie facet postanowił tym filmem szturchnąć w ramię.

W Niemiłości mowa jest głównie o… niemiłości (ha, zaskoczenie), ale rzecz jasna ukazana jest ona w znacznie szerszym aspekcie. Są skutki, przyczyny i konsekwencje. Może to wszystko jest nieco zbyt równo odrysowane od linijki, ale za to jest schludne i miłe dla oka. Do tego Zwiagincew, jak to ma w swoim zwyczaju, ukazuje rzeczony problem na tle współczesnej mateczki Rosji, włączając się tak jakby trochę nieśmiało w rolę komentatora aktualnej sytuacji geopolitycznej w kraju, z lekkim naciskiem na konflikt rosyjsko-ukraiński. Robi to rzecz jasna bardzo subtelnie, niemal niezauważalnie, ale bardzo wyraziście i w sposób głęboko przemyślany. Myślę, że sami Rosjanie w jego filmach dostrzegają także inne ukryte smaczki, które są niezrozumiałe lub niewidzialne dla innych nacji, wszak Rosja to stan umysłu. Można więc warsztat Zwiagincewa przyrównać trochę do filmów Smarzowskiego, który w swoich produkcjach także często koncentruje się na aspekcie narodowościowym, ukazując w nieco krzywym zwierciadle nasze przywary i stereotypy, acz w porównaniu do Rosjanina, nasz krajan robi to w sposób zdecydowanie bardziej nachalny. Dlatego też kino Zwiagincewa wydaje się być bardziej dostępne i zrozumiałe dla międzynarodowego odbiorcy, stąd właśnie te zachwyty na niemal całym świecie. Słusznie zresztą. Od czasów Andrieja Tarkowskiego osobiście nie szanowałem dotąd żadnego rosyjskiego reżysera tak, jak właśnie teraz Zwiagincewa.

Tytułowa niemiłość przypomina mi w filmie pewnego rodzaju nieuleczalny wirus, którym zarazili się główni bohaterowie – para Zhenya i Boris. Są typowymi reprezentantami nowobogackiej klasy moskiewskiej, którzy mają w zasadzie wszystko - dobrą pracę, duże mieszkanie, niezły samochód i 12-letniego synka Alyoshę, który jest naocznym świadkiem ich małżeńskiego rozpadu. Rodzice układają już sobie życie na nowo, jakby to była wymiana garderoby z zimowej na letnią - wejście do sklepu, rach ciach ciach i nowy ja. Niestety dziecka nie da się już zwrócić przy kasie, reklamacji nie  uwzględnia się, nie można też tak jak psa, który się znudził po dwóch miesiącach, przywiązać w lesie do drzewa i zwyczajnie odjechać. W tym związku nie ma już czego ratować. Reżyser przedstawia nam tą rodzinę w ostatniej fazie rozpadu, w której w wygodnym fotelu rozsiadła się nienawiść, zawiść i podłość. Patowa sytuacja, w której nie ma złotego środka. Cokolwiek się postanowi, ucierpi dziecko. I ten mały Alyosha faktycznie cierpi. Cierpi do tego stopnia, że pewnego dnia po prostu znika.


I to właśnie na tle tego zniknięcia rozgrywa się faktyczna batalia niemiłości, nienawiści i cierpienia z (niby)miłością, nadzieją i odkupieniem. Walka rozgrywa się na noże i tępe przedmioty, lub co tam  leży pod ręką. Mecz w zasadzie tylko do jednej bramki. Pękają kości, krew leje się strumieniami, ranni padają co i rusz na ziemię. Podoba mi się tak przedstawienie sprawy. W filmie rządzi permanentny niepokój, ból i cierpienie. Im dalej w las, tym nadziei mniej, nie tyle na odnalezienie chłopca, co i na uratowanie samych siebie. Wirus niemiłości jest zakaźny i zdobywa coraz większe obszary. Nie ma ratunku, wszyscy umrzemy. Brzmi trochę jak scenariusz filmu katastroficznego z elementami Sci-Fi, ale właśnie tak to się mniej więcej tutaj odbywa. Jak wspomniałem wyżej, stoję trochę w niezręcznym rozkroku, bowiem zerojedynkowe potraktowanie niemiłości jest trochę nie fair i kłuje mnie w serce, ale z drugiej strony podoba mi się jak reżyser potraktował Zhenyę i Borisa - przedstawicieli wielu naszych przyjaciół i znajomych, a być może także i nas samych. Są oni trochę jak Adam i Ewa, którzy zjedli zakazany owoc i zostali za to skarceni. Ten biblijny motyw bardzo pasuje do Niemiłości. Zwiagincew w roli Boga przykładnie karze naszą parkę życiowych egoistów, dla których liczy się tylko własny interes i wygoda, a przy tym sugestywnie grozi palcem całej ludzkości pokazując, niczym Orwell, do czego doprowadzi szerzący się po świecie nihilizm i egocentryzm.

(Może być teraz trochę delikatnych spoilerów, więc z góry uprzedzam). Scena w kostnicy to jedna z najwspanialszych i najmocniejszych scen w kinie jakie osobiście widziałem na przestrzeni ostatnich kilku lat. Dochodzi w niej do erupcji wszystkich możliwych stanów emocjonalnych, nie padają w niej żadne słowa, a mimo to przepełniona jest bogactwem treści. Tak oto dwójka naszych bohaterów spotyka się oko w oko ze zbrodnią i karą, jakich się wspólnie dopuścili. Stoją tak odziani we własną bezsilność, jak przed sądem ostatecznym albo jak gladiatorzy po walce w starożytnym Rzymie czekając na pollice verso. Wielka rzecz, ale później jest tylko lepiej. Końcowa przebieżka Zheny'i w dresie RUSSIA na bieżni nie posuwając się przy tym nawet o centymetr do przodu to interpretacyjny cud, miód i solone orzeszki. Typowy Zwiagincew. Dziesiątki podskórnych smaczków i insynuacji, których wychwytywanie w tym, jak i w jego wszystkich filmach dostarcza mi zawsze wielką frajdę. Facet cały czas znajduje się w olimpijskiej formie i po każdym skoku stale podnosi sobie poprzeczkę. Być może kiedyś w końcu przeszarżuje i się zwyczanie wyjebie na twarz, ale póki co wydaje się być głównym kandydatem do złotego medalu, tego na  igrzyskach filmowych w Hollywood, już niedługo, 4 marca. Trzymam kciuki.






czwartek, 26 października 2017

33'WFF vol.4


Pamiętacie jeszcze węgierskich Kontrolerów z roku 2003? Ten zjawiskowy film o kanarach z budapesztańskiego metra trzynaście lat temu zdobył nagrodę publiczności na WFF oraz moje uznanie. Trafił do kin, na DVD, świat go szybko polubił. Potem już tylko sława, pieniądze i autografy. Nimrod Antal, czyli Pan reżyser, na fali popularności dostał nawet angaż w Hollywood. Zrobił tam dwa, czy nawet trzy filmy, raczej kiepskie i chyba bez większego znaczenia. Wrócił więc nad Dunaj, by ponownie nakręcić film o swoich, w języku, którego nikt nie rozumie. Tym razem padło na narodowego bohatera spod ciemnej gwiazdy - Attilę Ambrusa - zawodowego hokeistę, który przy zupełnej okazji zajmował się po godzinach... napadami na bank i urzędy pocztowe.

Było ich łącznie 27. Przebiegły rabuś działał w latach 1993-1999, aż w końcu dał się złapać. Nikogo nie zabijał, nie robił krzywdy, szybko stał się legendą na Węgrzech. Ludzie go wręcz ubóstwiali i nazwali Whiskey Bandit (Viszkis) - gdyż lubił sobie golnąć na odwagę przed napadem - robili z nim koszulki i traktowali jak własnego Robin Hooda. Oczywiście innego zdania byli stróże prawa, którym przez sześć lat ciągle zwiewał spod topora. Gdyby kariera Ambrusa miała miejsce w erze powszechnego dostępu do Internetu, to jego sława obiegłaby cały świat, miałby też setki tysiące polubień na fejsie, a mimo to jego historią i tak zainteresowali się Amerykanie, którzy przymierzali się do jej ekranizacji. Padło nawet nazwisko Johnny’ego Deppa jako kandydata do zagrania postaci Ambrusa, ale zwlekali i zwlekali, aż w końcu uprzedzili ich Węgrzy. I dobrze. To węgierski bohater i węgierska historia, musiał więc powstać węgierski film. Całe szczęście, że padło na Antala, który popełnił już wspomnianych Kontrolerów i liznął trochę wielkiego świata.

Bandyta, który pachniał Whiskey/A Viszkis jest typowym gangsterskim kinem o szybkiej i wartkiej akcji wzorowanym na typowych amerykańskich filmach sensacyjnych. Dobrze to się ogląda, acz na moje oko mógłby być z pół godziny krótszy. Nie jest to jednak wielki zarzut z mojej strony. W zasadzie to ich w ogóle tu nie ma. Jest to kino nastawione głównie na rozrywkę i to akurat słuszny kierunek. Typowa biografia w stylu "Żyj szybko, umieraj młodo", nie ma więc co kombinować, bo można tylko spieprzyć samograja. Dzięki tak postawionej sprawie film zapewne zatoczy szersze koło zasięgu na świecie, a między wierszami rzecz jasna trochę opowie o ciekawej postaci Ambrusa, który notabene jest już na wolności i aktualnie zajmuje się… no, nie będę tego tu teraz zdradzał.

Ogląda się to bardzo przyjemnie, jak np. naszego Konsula z Piotrem Fronczewskim. Nawet gdzieś z tyłu głowy rodzi się irytacja, że na Węgrzech potrafią zrobić dobry gangsterski film o swoim niemalże narodowym produkcie eksportowym, a my… no cóż, a my mamy Kilera i Chłopaków nie płaczą. Niby fajne i śmieszne, ale tak po prawdzie, to mogą braciom Madziarom czyścić cholewki. Mam nadzieję, że kiedyś doczekamy się tak dobrej produkcji np. o Pershingu, albo Szpicbródce (musicalu z 1978 roku nie liczę), lub chociaż pełnometrażowej historii o naszym łamaczu kobiecych serc – Tulipanie. Ich barwne życiorysy aż proszą się o dobrą ekranizację. Ale póki co, warto popatrzeć jak robią to nasi bratankowie. Jest na co.







Osiem lat temu, chyba nawet też w ramach WFF zmierzyłem się po raz pierwszy z twórczością Urszuli Antoniak - holenderskiej reżyserki polskiego pochodzenia, tudzież Polki mieszkającej w Holandii - zależy gdzie pytają. Było to Nic osobistego. Zostałem tym surowym i ascetycznym obrazem kupiony za dosłownie grosze. Co prawda niewiele trzeba, żeby mnie kupić, najczęściej wystarczy postawić w barze kolejkę lub pokazać cycki, ale w tym przypadku wystarczyło nakręcić film faktycznie za grosze, w którym były zarówno cycki jak i alkohol. Deal idealny. Niemniej od pierwszej minuty było widać, że za sterami tego emocjonalnego bombowca siedzi kobieta. To był właśnie ten poziom wrażliwości, ten sposób dotarcia do widza poprzez gesty, mniej słowa - typowo kobiecy punkt widzenia. Potem był m.in. Code Blue, trudny, dziki, brutalny, który ugruntował pozycję Antoniak w panteonie psychodramatycznych zwierzów.

Minęło kilka lat i Antoniak uderzyła ponownie, tym razem już z udziałem polskich aktorów, Andrzeja Chyry i Jakuba Gierszała. Zbliżyła się także nieco do polskich granic, dotarła bowiem do Berlina. Dotąd akcje jej filmów rozgrywane były w Irlandii, tudzież gdzieś w Holandii. Kto wie, może w końcu odważy się nakręcić film w Polsce, acz nie wiem czy Polska jest już na to gotowa. Na razie i na przełamanie lodów otrzymujemy koprodukcję holendersko-niemiecko-polską, która zdążyła już zgarnąć kilka statuetek, m.in. Złote Lwy w Gdyni. O Pomiędzy słowami jest więc ostatnio bardzo głośno, co za tym idzie, i ja postanowiłem zagiąć na niego parol.

I... no cóż, niestety mam mieszane odczucia. Na pewno jest to film, niczym garnitury Gierszała, perfekcyjnie skrojony wizualnie. Jest po prostu ładny, tak jak obrazek jaki powiesiłem niedawno w moim salonie. Ubrany jest elegancko w czerń i biel, z których niestety coraz rzadziej się dziś korzysta, a szkoda, bo zwykle dodają kilka cennych punktów do ogólnej mocy przekazu. Lubię, kiedy zamiast zwracać uwagę na kolory odrywające mnie od tego co istotne mogę koncentrować się na tym, co zawarte jest (nomen omen) pomiędzy słowami. Tu działa to idealnie, tak jak powinno. Ta sennie poprowadzona historia to esej o trudnej relacji syna z dawno niewidzianym ojcem, który pojawia się nagle w z pozoru uporządkowanym już życiu młodego i ambitnego prawnika. Pikanterii dodaje fakt, że spotykają się na ziemi obcej, w Berlinie, na emigracji, gdzie oprócz konieczności zmierzenia się z traumą, wewnętrznym żalem i pretensjami wobec siebie nawzajem, muszą też mierzyć się z pojęciem życia w obcej społeczności, w nienaturalnym dla nich środowisku. I zostało to uchwycone w kadrach całkiem nieźle. Dużo dobrej gry mimiką twarzy, gestami, zamiast słowem mówionym, to wszystko jest zdecydowanie na plus, tak jak bramka strzelona na wyjeździe, która liczy się podwójnie.

Nie spodobał mi się jednak drugi równoległy tor po jakim pędzi (no dobra, ślimaczy się) ta opowieść, a który dotyczy samego wątku imigracji. Jesteśmy bowiem świadkami bardzo dziwacznej i nienaturalnej wręcz walki młodego chłopaka z problemem hmm... akceptacji samego siebie (?), który mimo, że zdążył już z powodzeniem wpuścić korzenie w nową ziemię jaka go karmi, to jednak coś mu zaczyna w tej głowie szwankować i gnić od środka. Być może to ta polska niedojrzałość waśnie i nietolerancja jakimi ciągle próbuje nas się szczuć i piętnować naszą zaściankowość, ale nawet jeśli, to było to dla mnie co najmniej niezrozumiałe, a może nawet i durne. A jeśli Antoniak chciała mi przez to powiedzieć, że przecież w gruncie rzeczy wszyscy jesteśmy imigrantami i każdy skądś przyjechał, to... też jej nie wyszło. Teza co najmniej ryzykowna, posiadająca wiele dziur, żeby nie powiedzieć wprost, że jest bez sensu. Nie, sorry, ale nie kupuję tego.

Zatem Pomiędzy słowami jawią mi się jako takie trochę piękne nic. Ogląda to się trochę jak wybory Miss World w jakimś Dubaju. Póki sobie te misski spacerują po wybiegu w bikini i sukniach wieczorowych jest całkiem tak jakby ekskluzywnie, ale jak już w następnej rundzie podchodzą do mikrofonu i otwierają buzię, by opowiedzieć o tym, że one wszystkie chciałyby najbardziej pokoju na świecie i żeby nie było wojen, głodu i Kaczyńskiego, no to wiadomo, że czar szybko pryska i próżnia wylewa się na podłogę. Tak, to jest bardzo w stylu Pomiędzy słowami. Takie trochę ładne i trochę nic. Ale jako, że lubię rzeczy ładne, to za uszy wyciągnę i dam mu 4 cycki z minusem. Niech Pani Antoniak ma.



piątek, 8 września 2017

Kawał (ze) sztuki

The Square
reż. Ruben Östlund, SWE, DEN, FRA, GER, 2017
144 min. Gutek Film
Polska premiera: 15.09.2017
Dramat, Komedia



Gdy przeczytałem po raz pierwszy, że Östlund, Szwed w sensie, całkiem dobrze mi znany i lubiany, ale jednak nadal Szwed, nakręcił film, który błyskotliwie szydzi z poprawności politycznej i modelu państwa opiekuńczego, a przy zupełnej okazji uderza w środowisko artystycznej bohemy oraz świat sztuki i celebrytów, to przez moment pomyślałem, że to news zupełnie podobny do tego dowcipu o Radiu Erewań: „Czy to prawda, że na Placu Czerwonym rozdają samochody? Radio Erewań odpowiada: Tak, to prawda, ale nie samochody, tylko rowery, nie na Placu Czerwonym, tylko w okolicach Dworca Warszawskiego i nie rozdają, tylko kradną”. A kiedy nagle ten film zdobył Złotą Palmę w Cannes, to uznałem, że świat właśnie stanął na łbie i zatańczył sobie brejka. No bo jakże to tak? Owoc zrodzony na szwedzkiej ziemi - światowej stolicy terroru politycznej poprawności i to Cannes we Francji, tej Francji - światowej stolicy multi-kulti, w której już prawie nie ma francuskiej kultury, żadnej historii i żadnej tradycji, jest tylko pusta przestrzeń, w której ochoczo urządza się wielokulturowa różnorodność pod szyldami tej dziwki tolerancji. Nie – pomyślałem. Nie zasnę dopóki tego nie zobaczę. Coś mnie tu nie pasuje i śmierdzi na kilometr.

No więc poszedłem i zobaczyłem. Musiałem osobiście przekonać się o co tyle chaosu. I tak. Chaos owszem, jest, całkiem epicki i niebanalny. Wytrawnie zagrany i zaprezentowany pod batutą oraz według akompaniamentu typowego skandynawskiego czarnego humoru. Przez pierwszą połowę filmu uważałem nawet, że pędzę tym Pendolino po zajebiście równych szynach i w zdecydowanie dobrym kierunku, ale w drugiej części trasy Östlund jakby się nieco pogubił, spłaszczył temat i niemalże wykoleił pociąg, przez co zostałem na końcu trasy jak ten głupi chuj po środku niczego, zupełnie jak na peronie w Kutnie. Oczywiście z tej wielkiej chmury, która miała uderzyć w środowisko artystyczne, świat sztuki i politpoprawność wyszedł w zasadzie niewielki i stosunkowo niegroźny cumulonimbus, niemniej trochę z niego popadało. Zawsze coś. Rolnicy się ucieszą.

Wygląda więc na to, że tradycyjnie już punkt widzenia zależy od punktu zasiedzenia. To, co dla liberalnych i lewicowych środowisk zindoktrynowanych przez polityczną poprawność jest sufitem, dla mnie, mentalnego i kulturowego konserwy jest podłogą. Szoku poznawczego więc nie ma i w kraju nad Wisłą być nie może, ale też nie będę wam kłamał i mydlił oczu, trochę mnie ten Östlund jednak połechtał po podniebieniu, trochę też zaimponował. Nie po raz pierwszy zresztą. Jednak nie tacy durni ci Szwedzi jak samych siebie malują.


The Square szalenie celne zestawia ze sobą dwa jakże różne światy, które na co dzień żyją we własnych gettach, w opozycji do siebie i wszystkich innych od nich samych. I to bez względu na szerokość geograficzną. Szwecja, Polska, Madagaskar, Republika Vanuatu. Wszędzie jest tak samo. Świat bogaczy, ludzi biznesu, kultury, wyższej, niższej, i najniższej oraz... tak tak, dziennikarzy, kontra świat biedoty, plebsu, bezdomnych, emerytów i rencistów. Tu nigdy nie było, nie ma i nie będzie wspólnego mianownika. Zwłaszcza dziś. W czasach moralnego zezwierzęcenia i kultu gadżetu. Reżyser bardzo umiejętnie rozrysował granicę pomiędzy tymi dwoma płaszczyznami i trafnie punktuje ich przedstawicieli oraz ich słabości. Wielkości zresztą również.

Świat pierwszy, ten niby lepszy i lepiej sytuowany reprezentuje głównie Christian (Claes Bang), kurator prestiżowego muzeum sztuki współczesnej w Sztokholmie. Wiedzie on dostatnie i wygodne życie, wiadomo, jest z zawodu Dyrektorem. Jeździ Teslą sprawiedliwości, piastuje prestiżowe, publiczne stanowisko, nosi eleganckie garnitury i ma dwójkę dzieci z nieudanego małżeństwa. Słowem... typowy przedstawiciel klasy wyższej i pseudointeligenckiej. Na tle swoich współtowarzyszy w emocjonalnej niedoli przedstawiony jest nam świat, w którym na co dzień egzystują. Widzimy więc światłe ekspozycje w muzeum, pseudoartystyczne performance'y, przeintelektualizowane bełkoty, a także pijackie imprezy i ekscentryczne bale. Snobizm, pretensjonalizm, nihilizm.

Świat biedoty, ten jakby trochę nasz, swojski, bardziej szarobury, z dziwnych oraz nieznanych mi powodów będący w opozycji do luksusu, reprezentują może nie tyle ludzie, acz ich też tu przecież widzimy, co bardziej sceny dnia codziennego w których co i rusz te dwa światy się o siebie ocierają. A to na na ten przykład na ulicy, a to w centrum handlowym, albo gdzieś pod blokiem w dzielnicy nietolerancyjnych i ksenofobicznych nosaczy. Każde takie zderzenie się ze sobą tych światów stanowi najmocniejszą i zarazem najlepszą stronę filmu. Przedstawione są one trochę jak osobne skecze i zabawne scenki sytuacyjne. W dodatku okraszone są boskim sarkazmem i eleganckim humorem z pod, tej wiecie, ciemniejszej gwiazdy. Wybornie to się ogląda, ale niestety z czasem moce te jakby tracą na sile.


Östlund prezentuje nam tytułowy kwadrat i przedstawia go w formie instalacji artystycznej jaka ma za zadanie zobrazować dość karkołomną i nieco naiwną tezę, która głosi, ze w jego obrębie wszyscy jesteśmy tacy sami, mamy takie same prawa do życia i powinniśmy patrzeć na siebie w ten sam sposób, oraz rzecz jasna powinniśmy sobie pomagać. Równość, wolność, tolerancja i tego typu bzdury. Sęk w tym, że wszyscy o nim w filmie mówią, ale nikt nie wie czym ten kwadrat naprawdę jest. To trochę jak z tym naszym misiem na skalę naszych możliwości. Oni tym misiem, tfu, kwadratem otwierają oczy niedowiarkom. Mówią, to jest nasz kwadrat, przez nas zrobiony... i tak dalej. Kumacie. Do tego kwadratu nikt nie chce wejść, tzn. raz wchodzi małe dziecko, ale wybucha i zostaje z niego tylko miazga (jak bum cyk cyk). Każdy bohater filmu niby dużo o nim mówi, ale na co dzień żyje w innej figurze geometrycznej, która nie ma z tym kwadratem żadnego elementu wspólnego. To celowy i bardzo przebiegły pstryczek wycelowany w nos współczesnych piewców tolerancji, którzy coraz bardziej brutalnie narzucają na świat i kulturę kolejne granice absurdu. Osobiście wolałbym zobaczyć sążnistego kopa wycelowanego w ich tyłki, no ale cóż, cieszmy się też z rzeczy małych.

Kultura wysoka zderza się więc w pewnym sensie z popkulturą, a nawet z brakiem kultury. I ten brak kultury ją bezczelnie ośmiesza. Rani, ale niestety nie dobija. Tu wychodzą na jaw wszystkie te szwedzkie i współczesne europejskie bolączki oraz granice, których w kinie twórcy nadal jakby bali się przekraczać. Przyświeca im tylko jedna myśl. Oby tylko nie przegiąć pałeczki. Oby nie zostać posądzonym o rasizm, nietolerancję i ksenofobię, albo co najgorsze - o homofobię. I właśnie w drugiej części filmu Östlund trochę nam niestety pokornieje, studzi rozpalone łby, robi się bardziej grzeczny, ulizany i jakby bardziej humanitarny. Kurwa, chłopie. Dlaczego? Tak bardzo chciałem, żebyś wyrzygał to całe zjedzone przez lewicową wizję świata gówno, a ty zaczynasz je nagle dalej zjadać i się tym jeszcze chełpisz. Bleh. Oczywiście rozumiem jego zamysł, tak mi się przynajmniej wydaje. Chciał uczłowieczyć dzikie zwierzęcie, ucieleśnić ideę kwadratu, pokazać, że jednak można stać się w tych dzikich czasach dobrym, prostolinijnym człowiekiem. No ok, wszystko pięknie i słitaśnie, ale tak jak świeżaków z Biedry - ja tego nie kupuję. Żądałem krwi, żądałem ofiar, żądałem sprawiedliwości i zwycięstwa. Jakaż szkoda, że w pewnym momencie Östlund zszedł z wytyczonej na początku przez samego siebie ścieżki chwały. Poczułem się nawet tym trochę osobiście dotknięty i nieco rozczarowany. Na znak protestu ostentacyjnie wyszedłem z kina.

Ale też nie popadajmy w smutek i zniszczenie. Nie ma tragedii. To nie huragan Irma (swoją szosą, czy ktoś wie kto wymyśla imiona huraganom i tornadom?). The Square i tak świetnie broni się samo. Jest wystarczająco rześkie i odważne, szalone i surrealistyczne, krnąbrne i ekscentryczne. Świetne kreacje aktorskie podkreślają jego wyjątkowość, wyborne dialogi i teksty przyjemnie głaszczą od spodu potylicę, a wyszukany humor i sarkazm radują zbłąkaną duszę. Wszystko to pokazuje, że omawiane wyżej światy, mimo, że tak bardzo różne, są w gruncie rzeczy do siebie bardzo podobne, by nie powiedzieć wprost - identyczne. Różnią się tylko detalami i metkami na ubraniach. Koniec końców nie wiadomo już kto jest w tym filmie zwierzęciem, kto łowcą, a kto ofiarą systemu w którym istniejemy. Idea kwadratu w pewnym sensie wychodzi więc z tej batalii zwycięsko. Sam nie wiem, czy to dobrze, czy źle. To dość przewrotne założenie reżysera ostatecznie zaczyna żyć własnym życiem, nawet po końcowych napisach, a może nawet głównie po nich. To wielka siła The Square. Östlund zrobił nam chyba niezły kawał. Kawał (ze) sztuki.





IMDb: 8,0
Filmweb: Brak

piątek, 17 czerwca 2016

Hitler 2.0

On wrócił
reż. David Wnendt, GER, 2015
116 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Komedia




Faszyzm, wszędzie faszyzm. Czasem słuchając doniesień wiodących polskich mediów oraz wypowiedzi niektórych, głównie liberalnych i lewicowych politycznych celebrytów odnoszę dziwne wrażenie, że żyjemy dziś w faszystowskiej Polsce (tak wiem, demokracja jest zagrożona, dzwońcie do Brukseli), a jej symbolem stała się ta wstrętna wąsata polska flaga narodowa z symbolem białego faszystowskiego ptaka, która wywieszana w święta państwowe prowokuje jedynych słusznych antyfaszystów i demokratów spod sztandarów sierpa i młota, czy tam innej UE, najlepiej jeszcze w asyście flagi tęczowej, no bo tolerancja płciowa też jest antyfaszystowska, wiadomo. Jesteś przeciwko przyjmowaniu muzułmańskich imigrantów? Faszysta. Nie lubisz gejów i jesteś za polityką prorodzinną? O matko, faszysta pełną gębą! Swego czasu mnie to irytowało, dziś już tylko śmieszy. Dewaluacja wszech wartości postępuje w zastraszającym tempie. Normalność i zdrowy rozsądek, jakkolwiek je definiować, często są dziś bardziej faszystowskie niż NSDAP i Hitler razem wzięci. Ba, Führer przy całym tym zaścianku wydaje się być sympatycznym starszym panem, który w dodatku po tuningu przeprowadzonym przez speców od marketingu oraz wygodnie lokowany w oparach celebryckiego absurdu i nowych technologii ponownie może stać się dziś idolem dla szerokich mas. Takim Hitlerem w poprawionej wersji beta. Hitlerem 2.0. I wiecie co? Nadal będzie mniej faszystowski niż pani Janina z mięsnego.

Dowód? Obejrzyjcie On wrócił Davida Wnedta. Film bazuje na literackim bestsellerze (ponad 700 tys. sprzedanych egzemplarzy!) autorstwa Timura Vermesa i teoretycznie lokowany jest w tagu "komedia", a to bardzo duże uproszczenie, które w wielu aspektach brutalnie mija się z prawdą. To jest w istocie bardzo mocna, niczym zapach klejnotów Joachima Loewa (fujka, wiem) satyra na współczesne Niemcy, Europę (w mniejszym stopniu, ale jednak) i ich mieszkańców. Przebiegła, inteligentna, acz niestety z błędnie rozrysowaną puentą i linią morału. No, przynajmniej ja się z nimi nie zgadzam, ale o tym na końcu.

Krótko i tytułem wstępu. Führer, ten prawdziwy z krwi i kości, budzi się w roku 2014 (w książce jest 2011) na trawniku jednego z berlińskich osiedli. Z głową oraz umorusanym mundurem lokowanymi jeszcze w roku 1945 nie potrafi odnaleźć się we współczesnej rzeczywistości. Mały niemiecki dzieciak w koszulce z napisem "Ronaldo", murzy... znaczy się Afroamerykanie spacerujący po ulicach miasta, do tego chmara Turków, dziwne ubrania, futurystyczne pojazdy i niedorzeczne obyczaje panujące w krainie III Rzeszy - klasyczny szok poznawczy charakterystyczny dla wielu utrzymanych w podobnym tonie opowieści Sci-Fi o podróży w czasie.


Adolf Hitler wyglądający zupełnie jak Adolf Hitler włóczy się więc po współczesnym Berlinie i co jest największym plusem tej nieco absurdalnej historii, ukazane jest to w wielu scenach w sposób zupełnie naturalny i realistyczny. Tzn. aktor (Oliver Masucci) grający postać Führera krąży w jego mundurze po centralnym i obleganym przez tłumy ludzi Berlinie, a ci w pierwszej chwili nie dostrzegając ukrytych w tłumie kamer reagują zupełnie spontanicznie i naturalnie na widok "ikony" Niemiec. Nie, wcale go nie przepędzają, nie pokazują mu także masowo środkowych palców, a starsze Niemki wcale nie podchodzą do niego i nie spluwają mu w twarz. Oni robią sobie z nim selfie. Tak, dokładnie. Roześmiani czternastolatkowie pozdrawiają go salutem rzymskim i czule się do niego uśmiechają. Jeden z największych zbrodniarzy w historii świata, pod Bramą Brandenburską w centrum swojej byłej ojczyzny, która po wojnie została na dziesięciolecia naznaczona piętnem narodu sprawców jest traktowany jak Święty Mikołaj, Paris Hilton, czy Myszka Mickey. Wyobrażacie sobie centrum Warszawy i jak nigdy nic spacerujących sobie po nim przebranych za Stalina i Hitlera straceńców, którzy pozdrawiają przy tym mieszkańców stolicy zniszczonej przez ów przeklęte w naszej historii persony? No dobra. Ja to sobie niestety nawet trochę wyobrażam, ale na pewno nie mieliby u nas lekko, a przynajmniej chciałbym w to wierzyć.

Niemniej, jest to fenomenalny socjologiczny trik autora, a jest ich tu przynajmniej kilka i każdy, dosłownie każdy, obnaża niewyobrażalną głupotę, brak wyobraźni i świadomości historycznej oraz straszne rozmiękczenie niemieckiego społeczeństwa. No dobra, jest tu też kilka pozytywnych wyjątków od reguły, ale tu już trudno jednoznacznie określić, czy jest to zupełnie naturalne zachowanie przypadkowych obywateli Niemiec, czy może jednak są to już wyreżyserowane sceny dla obrony pewnych zawartych w tej opowieści tez. To w końcu rasowy film fabularny, który tylko czasem korzysta z paradokumentalnych form, ale robi to, zaiste wyśmienicie.

Zatem Adolf Hitler po wyleczeniu się z szoku poznawczego próbuje zrozumieć współczesne Niemcy i wyrusza w podróż po całym kraju. Staje się spowiednikiem uciśnionego pod liberalną polityką Kanclerz Merkel narodu, który narzeka mu na napływ imigrantów, na brak społecznej sprawiedliwości, zachwiane poczucie bezpieczeństwa i ogólnie na złą kondycję demokracji. Tu akurat bardzo podoba mi się dotykanie przez reżysera niuansów niemieckiej, a pośrednio także i europejskiej polityki wewnętrznej, jak i tej międzynarodowej. Nawet jeśli robi to niechcący, a cholera wie, może nawet robi to celowo, to w kilku punktach wybornie obnaża słabość współczesnej i lansowanej przez UE polityki. Stara się także nie ulegać politycznej poprawności, powszechnego ugrzecznienia i nie cenzuruje artykułowanych w sposób naturalny myśli szarych niemieckich obywateli. To jest na swój sposób krzepiące, oczywiście pod warunkiem, że się z tymi poglądami zgadzasz ;)


Ramię w ramię z Führerem stają niemieckie media społecznościowe, które lansują postać sobowtóra Hitlera do statusu gwiazdy internetów. Miliony wyświetleń na YT i lajków na fejsie, istne cyberszaleństwo, które od razu stara się wykorzystać show-biznes oraz jego żołnierze - hieny telewizji i prasy. Zaproszenia do programów talk-show, teleturnieje, liczne wywiady, udział w reality-show, wszędzie tam bardzo chętnie pojawia się Hitler, który odkrywa w ten sposób nowe fascynujące go techniki manipulacji i propagandy, o których nie śnił nawet sam Józek Goebbels. Naród i publika uważająca Hitlera za dowcipnego komika staje się w pewnym momencie jego zakładnikiem. Tak oto przy pomocy współczesnych nowych technologii oraz mediów staje się on gwiazdą, która chętnie z tego przywileju korzysta i dzięki swoim pięciu minutom promuje na nowo odrodzone idee narodowo-socjalistyczne. W najlepszym czasie antenowym uderza we współczesne Niemcy, utopijną politykę multi-kulti i zjednoczoną Europę - symbole zdziczenia obyczajów. Führer zostaje świetnie sprzedającym się produktem, dostaje własny program oraz rekrutuje z młodych niemieckich neonazistów swoją małą armię gotową do pójścia za nim w ogień. Pisze nawet swoją najnowszą biografię, kolejny bestseller po Mein Kampf. Naród szaleje, igrzyska trwają, medialna paranoja trwa w najlepsze. Z dnia na dzień w środku cywilizowanej Europy po siedemdziesięcioletnim letargu powstaje z kolan przeklęta przez cały świat dyktatura zła i pogardy, ale reżyser dla zachowania zdrowej równowagi bardzo chętnie korzysta przy tym z komediowych trików, śmiertelnie poważne idee obraca w żart, a nawet parodiuje kultową już scenę z Upadku przez co całość, mimo mrocznej otoczki staje się czymś w rodzaju słodko-gorzkiej rozprawki o złym Hitlerze, który w gruncie rzeczy był spoko, tylko nikt go nie rozumiał (a.k.a "naziści byli źli, ale się dobrze ubierali/mieli fajne fryzury").

I generalnie wszystko byłoby w porządku, zabawnie, a w porywach mądre, gdyby reżyser (tudzież autor literackiego pierwowzoru) nie chciał na koniec zrobić widzowi psikusa. Wyśmiewane przez cały film poprawność polityczna wespół z tolerancją nagle odżywają w końcowych scenach i ruszają do kontrataku. Nie biorą jeńców. Nie chcę i nie mogę wszystkiego zdradzać, by nie psuć wam zabawy, ale prawione w tym momencie przez reżysera morały i wytykanie współczesnemu światu niesubordynacji wobec jedynie słusznej polityki miłości jest dokładnie takie samo, jak ten nasz rzekomy polski faszyzm zrodzony w sklepie mięsnym. No ale cóż, gdyby nie nazwanie zła po imieniu i nie wskazanie palcem winnych, film mógłby stać się zbyt kontrowersyjny, mógłby zostać też źle odebrany, bardziej jako pro, niż anty, przez co być może nawet nie doczekałby się swojej premiery. Teza została więc skrojona pod tą jedynie słuszną i lansowaną przez dzisiejszy świat, rzecz jasna teoretycznie dobrą - ostrzegającą przez narastaniem ruchów radykalnych - ale praktycznie złą, bowiem radykalizm zarzucany jest w tym filmie nie tym, którym czynić się to powinno, a to trochę psuje mój finalny, mimo wszystko i tak całkiem niezły odbiór całości. Jednak najbardziej szkoda mi tego, że po raz kolejny wrzucono mnie do jednego worka z nazistami, faszystami, nietolerancyjną hołotą i Bóg raczy wiedzieć z kim jeszcze, ale jak już wspomniałem w pierwszym akapicie, kiedyś mnie to irytowało, dziś już tylko śmieszy. Jeśli więc ktoś chce się trochę pośmiać, trochę zadumać, a może nawet lekko wkurwić, to zapraszam na seans. W każdym bądź razie nudzić nie będziecie. Heil Hipster!






IMDb: 7,1
Filmweb: 6,5



czwartek, 15 października 2015

31'WFF vol.2

Chuck Norris kontra Komunizm
reż. Ilinca Călugăreanu, ROM, GER, 2015
78 min.
Polska premiera: ?
Dokumentalny



Zwykle odpuszczam sobie sekcję filmów dokumentalnych na WFF, wszak pierwszeństwo ma zawsze fabuła na którą i tak przeważnie brakuje mi czasu, niemniej ze względu na nieco słabszy tegoroczny program festiwalu pochyliłem się niżej nad dwoma interesującymi mnie dokumentami. Pierwszy z nich - Chuck Norris Vs. Communism, wpadł mi w oko najszybciej ze wszystkich upchanych w programie, głównie ze względu na zwracający na siebie uwagę tytuł i zaprawdę powiadam wam, że to jak dotąd najlepszy film jaki zobaczyłem na tegorocznym WFF. Prawdziwie złoty strzał.

Opowieść ta przede wszystkim ma podłoże stricte sentymentalne. Moje pokolenie (30+) będzie traktować ją zupełnie inaczej niż, dajmy na to dzisiejsza gimbaza. Ta nie zrozumie jej ni w ząb. Jeśli więc komuś jest bliżej do tej drugiej grupy, to lepiej niech od razu sobie daruje dalsze czytanie, bo to zasadniczo nie będzie się wiele różnić od walki z językiem japońskim upchanym na ulotkach z Sushi.

Ale do rzeczy. Na blisko osiemdziesiąt minut zostajemy przeniesieni w czasie, do lat mojego dzieciństwa, konkretnie to do połowy lat 80-tych, co prawda nie do Polski Ludowej, tylko do Socjalistycznej Republiki Rumunii, w której to komunistyczny reżim rządów apodyktycznego Nicolae Ceausescu był znacznie bardziej restrykcyjny od naszego, o ile oczywiście w ogóle można sobie wyobrazić większy syf w jakim wszyscy tkwiliśmy wtedy po uszy. W tym zamkniętym przed światem, do cna otumanionym i zmanipulowanym, oraz pogrążonym w bólu i permanentnej biedzie kraju zaczynają pojawiać się pierwsze magnetowidy. Zupełnie jak u nas, w Polsce. Do dziś pamiętam pierwsze video marki Sanyo jakie pewnego pięknego dnia przyniósł do domu ojciec. Byliśmy drudzy w bloku, na całe trzynaście pięter. Przez najbliższe tygodnie nie odstępowałem go na krok, no, chyba, że aktualnie przebywałem w szkole, tudzież na boisku. Uwielbiałem je tak bardzo, że z czystego sentymentu trzymałem je u siebie w domu aż do połowy ubiegłego roku. Nawet teraz trochę żałuję, że oddałem je w końcu do utylizacji. Zrobiłem straszne świństwo.

Ale w Polsce, w porównaniu do Rumunii było jeszcze jako takie Eldorado. Filmy można było w bardziej lub mniej legalny sposób zdobywać, jak grzyby po deszczu wyrastały też wypożyczalnie kaset video, kopiowało i rozpowszechniało się filmy bez większej obawy o własne życie lub o wjazd milicji na kwadrat. Natomiast w bratniej Rumunii proceder ten był śmiertelnie zakazany. Nie wolno było nawet przetrzymywać magnetowidu w domu, który w tamtych czasach kosztował tyle co porządny samochód, znaczy się Dacia. Ale stłamszony i zastraszony przez władzę lud był tak bardzo spragniony okna, co ja gadam, choćby lufciku z widokiem na szeroki świat, tak bardzo chciał poczuć się przez chwilę wolny, że te magnetowidy oraz kasety video zdobywano nielegalnie, często z narażeniem życia, żeby tylko zagrać na nosie władzy socjalistycznej. Ten kto już miał w domu video był królem osiedla. Dla wszystkich mieszkańców urządzano wieczory filmowe. Była to dla nich jedyna możliwość na obcowanie z imperialistycznym światem zachodu. Dzięki kultowym filmom z lat 80-tych można było zobaczyć w telewizorze jak wyglądają pełne sklepowe półki, wspaniałe samochody, kolorowe ulice i pięknie ubrani ludzie. To było bolesne zderzenie z zupełnie obcym i niedostępnym dotąd światem zachodu i dekadencji moralnej. Zagraniczne i niecenzurowane przez Partię filmy były marzeniem każdego obywatela, Mt Everestem ludzkich pragnień.

Dokument opowiada nam właśnie o tych czasach oraz wyjaśnia fenomen całego zjawiska. Wspomina pierwszą i jedyną lektorkę, której głos można było usłyszeć we wszystkich filmach tamtej epoki i który zaraz po wodzu Ceausescu był najbardziej rozpoznawalnym w całej Rumunii. Zapoznani zostajemy także z całym procesem powstawania i kształtowania się nielegalnego rynku kopiowania oraz dystrybucji filmów, dowiadujemy się też o cichej umowie z Bezpieką, o wpływie kaset video na reżim Ceausescu oraz na jego finalny upadek - także po części przez kasety video. W rolach głównych występują naoczni bohaterowie i świadkowie tamtych czasów, także zwykli ludzie, którzy wychowali się na oglądanych ukradkiem filmach z Van Dammem, Schwarzeneggerem, Stallone, czy Chuckiem Norrisem. Rumuńskie dzieciaki, zupełnie tak jak ich polskie odpowiedniki, tak jak i ja sam naśladowaliśmy swoich idoli oraz filmowych bohaterów. Chcieliśmy być tacy jak oni, chcieliśmy, by nasze kraje były takie fajne jak na filmach i żeby było normalnie, po prostu. Nasze młodociane umysły, w większym, bądź mniejszym stopniu zostały ukształtowane przez magnetowidy oraz zagraniczne filmy akcji. Wypada to teraz po tylu latach zwyczajnie docenić.

Chuck Norris kontra Komunizm to nostalgiczna podróż do lat mentalnego i psychicznego zniewolenia narodów siłą ulokowanych za żelazną kurtyną, a także manifest wolności wyrażony przy pomocy kaset video. Wspaniała podróż do lat 80-tych, oraz napawanie się ikonami kina tamtej epoki. Usłyszenie po latach odgłosu pracy magnetowidu - bezcenne. Boże, jakie to było piękne. Film polecam więc wszystkim swoim rówieśnikom, którzy naocznie doświadczyli tej samej przygody co ja. Jeśli tylko gdzieś natraficie na ten tytuł, bierzcie go w ciemno. Lektura obowiązkowa.

5/6







Najsilniejszy człowiek na świecie
reż. Kenny Riches, USA, 2015
99 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Komedia




Kolejny przedstawiciel niezależnego kina zza oceanu, w dodatku namaszczony przez festiwal w Sundance, a raczej odznaczony stemplem jakości Sundance. Ale tym razem w przeciwieństwie do Rozrywki był to strzał w sam środek tarczy. Wprost uwielbiam takie historie. Pozytywnie zwariowani oraz odbiegający od modelowego szablonu i typu przeciętnego człowieka bohaterowie, błyskotliwy humor, a także pozytywne ciepło bijące z każdej minuty ulokowanej na taśmy filmowej.

Główny bohater - kubański reffudżis, Beef, jest prawdopodobnie najsilniejszym człowiekiem na świecie. Mieszka w słonecznym Miami i pracuje na budowie. Przeniesienie przez niego stukilogramowego prefabrykatu to lekki pierd. Na pierwszy rzut oka wydaje się być trochę opóźnionym w rozwoju i mało bystrym człowiekiem, ale za to jest bardzo szczery, prostolinijny i uczciwy, wprost nie sposób się z nim nie zaprzyjaźnić. Często towarzyszy mu jego najlepszy przyjaciel - reffudżis z Chin, Conan (jak ten Barbarzyńca), miłośnik psów i pływania o wyjątkowo niskim morale, niedoceniany przez własnych rodziców, samego siebie, jak i cały otaczający go świat. Beef ma tylko jedno hobby. Jest nią jazda na swoim błyszczącym złotem BMXie. Pewnego dnia kradną mu go na ulicy, a Conanowi przy okazji ucieka jego nowy pies, co prowokuje duże perturbacje i przetasowania emocjonalne w ich poczciwych dotąd żywotach. Obaj zaciekle szukając tego co nagle stracili odnajdują coś znacznie cenniejszego, bardziej życiowego i ulotnego.

Przezabawna słodko-gorzka opowieść o przyjaźni i miłości, o sile i uporze, o wyznaczaniu życiowych ścieżek zawsze wiodących pod prąd. Zaprezentowana jest nam ona w rytmie oraz formie letnich teledysków charakterystycznych dla grup Washed Out, czy Stumbleine. Słońce, ocean, plaża, nieśpieszny klimat, permanentny luz i zabawne dialogi w tle. Naprawdę świetnie się to oglądało. Idealny lek na jesienną depresję, na zimę w środku października i na alergię na otaczających nas wszędzie idiotów. Kino pozytywnego zakręcenia o wielkich-małych ludziach. O każdym z nas z osobna. Lajk.

4/6






Bestia
reż. Sam and Tom McKeith, AUS, PHI
94 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Sportowy




A oto przykład, jak jedno zdanie zawarte w opisie filmu może zdekocentrować oraz oszukać naszą czujność. "Bezkompromisowy i niezwykle naturalistyczny wgląd w rzadko pokazywany na ekranie podziemny świat Manili". Nie powiem, to mnie kupiło najbardziej. Problem tylko w tym, że ukazanie tej bezkompromisowości oraz unikatowego przedstawienia podziemnego świata Manili miało miejsce jedynie w opisie filmu, niestety. Uczciwie spoglądałem na ekran i jakoś na to kurde balans nie natrafiłem.

Być może to wszystko przez fatalną pracę kamery. Tak, zdecydowanie. Twórcy postanowili wykreować indywidualny styl ekspresji, przez co każde ujęcie kamery było skoncentrowane na maksymalnym przybliżeniu twarzy bohaterów występujących w tej opowieści. Potwornie brakowało mi przestrzeni, tła, tego zobrazowania obiecywanego życia Manili właśnie. Tzn. one były, jakieś, ale ukazane w formie najwyżej micro. Wąskie kadry, zgoda, często są bardzo istotne do uwypuklenia stanów emocjonalnych postaci, wykorzystuje się je także do skoncentrowania uwagi widza na konkretnym punkcie, by ten zwrócił uwagę na istotny problem, ale jeśli cały film bazuje na jednym i tym samym schemacie, no to sorry bardzo, ale to już przegięcie. Aż mi oczy puchły. Zamiast na widokach intensywnie oddychającej stolicy Filipin musiałem koncentrować się na ilościach krost, pryszczy i cebulek włosa zlokalizowanych na twarzach bohaterów. Niestety reżyser nie wpadł na pomysł, by widzowi pokazać coś więcej. Nawet chciałem zadać mu to pytanie zaraz po seansie, bo akurat był z nami na sali, ale niestety musiałem szybko lecieć na kolejny film. Trudno, pytanie pozostawiam więc bez odpowiedzi.

Szkoda. Taka forma ekspresji zabiła całą przyjemność z obcowania z w sumie niezłą opowieścią. Dramatyczne rozterki młodego boksera, który poprzez mały szwindel firmowany przez swojego trenera-ojca, oraz mafię obstawiającą wyniki, musi zmierzyć się z odpowiedzialnością za śmierć drugiego człowieka popełnioną własnymi rękawicami. Test na człowieczeństwo, na naturalne instynkty i uczciwość w czasach, w których wszyscy wkoło mają ją w głębokim poważaniu. Cóż, byłaby przyzwoita czwórka, a tak, przez te durne aspekty realizatorskie lokuję Bestię na trójce.

3/6


piątek, 17 października 2014

30'WFF vol. 4

The Drop
reż. Michael R. Roskam, USA, 2014
Polska premiera: 5.12.2014
Dramat, Kryminał, Gangsterski, Thriller




Właściwie to nie chciałem na to iść. Z kilku powodów. Po pierwsze dlatego, że za dwa miesiące odbędzie się w Polsce premiera The Drop (u nas jako Brudny szmal), a po drugie, pewnikiem lada chwila pojawi się on już na torrentach. Klasyczny Amerykański tytuł z głośnymi nazwiskami, którego będzie można zaliczyć na wszystkie możliwe sposoby i to nawet nie wychodząc z domu. Zasadniczo więc zamiast na niego wolałem postawić na jakiś inny festiwalowy film, którego późniejsze zdobycie będzie już niemożliwe, lub też przynajmniej będzie ono o wiele trudniejsze. No ale właśnie... Wystarczyło mi tylko jedno nazwisko - James Gandolfini, by z szczerego szacunku do niego zapłacić uczciwie za bilet i legalnie udać się do kina na jego ostatni film w życiu i cóż, tak po prostu oddać mu cześć oraz honorowo pożegnać. Zasłużył.

Dziwnie się go podziwiało na ekranie będąc wyposażony w przykrą świadomość, iż nie ma go już między nami - żywymi. Łatwo było więc popaść w jakieś nostalgiczne zawiasy, co też kilka razy, nie ukrywam, mnie się zdarzyło, a nawet więcej - kiedy na końcu zobaczyłem pożegnalną planszę z dedykacją - lekko spociły mi się oczy.

Kobitki z kolei piszczały do Toma Hardy'ego, który jest wyposażony w jakiś gigantycznych rozmiarów magnes do przyciągania kobiecych westchnień. A jakby jeszcze tego było mało, to wciśnięto mu do rąk małego szczeniaka - pitbullka. No ja cię przepraszam, przez chwilę myślałem, że niektóre jasnowłose zaraz wyskoczą na dół i będę w pozycji klęczącej lizać białe płótno. W pewnym sensie, acz bardzo naginając ów rzeczywistość, można było się w kinie poczuć jak na koncercie jakiegoś Justina Biebera, gdzie tysiące rozemocjonowanych nastolatek wydaje z siebie zmutowane odgłosy piskląt kurczaka, tyle, że podłączone do gigantycznego wzmacniacza i pomnożone przez kilkanaście tysięcy decybeli.


No dobra, ale wróćmy do filmu. The Drop jest opowieścią o charakterze delikatnie gangsterskim, delikatnie kryminalnym, delikatnie thrillerowatym oraz delikatnie sensacyjnym. W sumie to jest taki trochę nijaki niestety. Niby belgijski reżyser (co on może o tym wiedzieć?) próbuje oddać wytrawny klimat gangsterskiego Brooklynu, co zasadniczo czasem mu się udaje, ale jeśli sobie przypomnimy największe gangsterskie produkcje z Brooklynem w tle w dziejach kina, no to... lepiej sobie jednak ich nie przypominać. W Brooklynie Pana Roskama żądzą sobie Czeczeńcy, którzy rzecz jasna w tańcu się nie pierdolą. Przejęli część barów na dzielnicy i zmuszają ich byłych właścicieli do posłuszeństwa oraz płacenia haraczu. W jednym konkretnym barze, niegdyś należącym do Marva (Gandolfini), pracuje on sam wraz ze swoim kuzynem - Bobem Saginowskim (Hardy). Nie wiem czy polskie nazwisko użyto specjalnie do podkreślenia charakterystyki naszego Boba, który sprawia wrażenie prostolinijnego, lekko głupkowatego, ciężko pracującego i religijnego chłopaczka - wypisz wymaluj małomiasteczkowy Polak na obczyźnie. Mam nadzieję, że jestem po prostu przewrażliwiony i zbieżność faktów jest dziełem przypadku (tja... jasne).

Ktoś obrabia ich bar, wściekli Czeczeńcy żądają zwrotu skradzionych pieniędzy, pojawiają się kolejne szemrane postacie, strach, a intryga i poczucie tajemniczości przeciągane są do samego finału, więc powiedzmy, że emocje są zagwarantowane do końca (acz finał był dość łatwy do przewidzenia, przynajmniej przeze mnie). W międzyczasie Bob znajduje na śmietniku małego szczeniaka i ku uciesze zgromadzonych na sali kobiet, w lekko niezdarny (czytaj: słitaśny) sposób próbuje się nim zająć, a przy okazji także poznaną dzięki niemu kobietą (Noomi Rapace, lecz tej akurat zupełnie nie trawię, gdyż już w kilku filmach wcześniej postraszyła mnie swoją dziwaczną twarzyczką). W końcu następuje spodziewany finał, a na ekranie zadamawia się miłość i happy end. Wjeżdżają końcowe napisy, ja jeszcze przez chwilę rozczulam się nad ostatnią tlącą się planszą z nazwiskiem Gandolfiniego i wychodzę z sali kompletnie zapominając o tym, czego byłem przed momentem świadkiem. Taki to właśnie jest ten film, bardzo przeciętny, acz do bólu poprawny. Czwórka z wielgachnym minusem, bardziej z szacunku do zmarłego. Uroczy szczeniak Rocco też niech ma, na zachętę.

4/6




----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------


Prezydent
reż. Mohsen Makhmalbaf, GEO, GER, FRA, GBR, 2014
118 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Polityczny, Wojenny



Koprodukcja francusko-brytyjsko-niemiecko-gruzińska, reżyser irański, film kręcono w Gruzji (chyba) i otwierał tegoroczny festiwal w Wenecji. Taki oto powstał multinarodowy misz-masz, który chce komentować palące tematy, także te międzynarodowe. Na podstawie fikcyjnego i wymyślonego państwa na Kaukazie (acz wszędzie widać, że to raczej Gruzja właśnie) ukazany jest wycinek świata, raczej tego trzeciego, jaki znany jest nam głównie z głównych wydań Wiadomości, czy Faktów. Na naszych oczach i na dzień dobry upada dyktatura prezydenta, wydawać by się mogło, złego i krwawego generała inspirowanego wydarzeniami Arabskiej Wiosny z grudnia 2010, które to właśnie przyniosły kres rządom wielu dyktatorów.

Osobiście zdanie na temat tamtych wydarzeń mam nieco odmienne od międzynarodowej społeczności spod znaku flagi Amerykańskiej. Dyktatura sama w sobie owszem, z punktu widzenia europejczyka, czy też mieszkańca innej demokratycznej krainy jest zła, ale w przypadku krajów trzeciego świata i bliskiego wschodu gwarantuje ona jednak większy spokój, a także daje jakże potrzebną dla zachowania na świecie status quo przewidywalność. Obalenie Mubaraka w Egipcie = chaos. Odebranie Iraku Saddamowi = chaos. Tunezja bez Ben Alego = no, tu nieco mniejszy, ale też chaos. W końcu Syria, nagłe obrócenie się całego świata przeciw Al-Asadowi poskutkowało tym, że powstało na jej terenie Państwo Islamskie, które okazało się znacznie większym wrzodem na dupie światowej demokracji.

Tak więc z tym obalaniem dyktatury i wprowadzania siłą demokracji w dzikich, głównie arabskich krajach wcale nie jest takie znów opłacalne i jednoznaczne, o czym o dziwo możemy się dowiedzieć także i z filmu Prezydent, za co mały plusik ode mnie. Niestety więcej jest w nim jednak minusów, głównie przez spłaszczenie ogólnej problematyki i wepchnięcie jej w nawias groteski, też raczej średnio udanej. Mohsen Makhmalbaf stworzył bowiem coś na wzór współczesnego Życie jest piękne Roberto Benigniego, a przynajmniej próbował. Tam, ojciec w obozie koncentracyjnym aby przetrwać, wmawiał małemu synkowi, że to jest tylko gra, w której nagrodą będzie przejażdżka czołgiem. W Prezydencie zaś, obalony władca ukrywa się wraz z rozpieszczonym bogactwem 5-letnim wnukiem na terenie swojego kraju, gdzie co i rusz napotyka dzieło swojego wieloletniego zniszczenia oraz czystą nienawiść jego byłych poddanych. Tu także wmawia swojemu małemu podopiecznemu, że to tylko taka zabawa i za chwilę wrócą do pałacu skąd musieli uciekać. Nie jest to może klasyczne ksero, ale też ciężko uciec od licznych podobieństw, być może także i inspiracji.


Za głowę byłego już prezydenta wyznaczono wysoką nagrodę, więc nasza dwójka bohaterów w przebraniu za wędrownych muzyków przemierza przez cały swój zniszczony kraj próbując uciec spod niechybnego stryczka. Reżyser stara się wykrzesać gdzieś z między wierszy dramat jednostki ludzkiej pogrążonej w biedzie, głodzie i wojnie, lecz na moje oko ten ciężki temat jest nieco spłycony przez dość niechlujnie poprowadzoną warstwę merytoryczną i momentami mocno nierealistyczne, irytujące wręcz sceny. Acz pomysł w gruncie rzeczy był zacny, bowiem udowodniono tu mimochodem jak niewielka granica dzieli dziś bogactwo i władzę od biedy i głodu. Zły w oczach narodu generał u kresu swojej wędrówki jakby zmiękł, zrozumiał też jak złym był tyranem i z pokorą czeka na wymierzenie mu kary przez wściekły lud. Z drugiej zaś strony reżyser stara się także wykrzesać z tłumu opętanego nienawiścią i chęcią dokonania zemsty jakiś pierwiastek człowieczeństwa, moralnej zadumy i słusznie, ale tu także mam problem z odbiorem. Finalnie Prezydent mnie do siebie nie przekonał, ale mimo wszystko ma on w sobie trochę mądrości dla których warto poświęcić dwie godziny ze swojego spokojnego i niezagrożonego (póki co) żadnym zbrojnym konfliktem życia.

Koniec końców powstała z tego współczesna bajka o władzy, próbie pojednania i nadziei na przerwanie niekończącego się kręgu przemocy. Czy po krwawej rewolucji możliwa jest wolność i demokracja? - zadaje pytanie reżyser. Być może - odpowiadam - ale w tamtej części świata najczęściej po jednej rewolucji następuje kolejna, jeszcze bardziej krwawsza od poprzedniej. To się nigdy nie skończy. Nigdy.

3/6


czwartek, 24 kwietnia 2014

Przemoc w czasach dobrobytu

Heli
reż. Amat Escalante, MEX, GER, FRA, 2013
105 min. Spectator
Polska premiera: 31.01.2014
Dramat




Brutalność, przemoc i dosłowne ich przenoszenie na ekran już dawno przestało mną wstrząsać. W świecie permanentnych morderstw, zabójstw, lokalnych wojen i wypadków drogowych, którymi przecież tak chętnie epatuje telewizja, coraz trudniej jest człowiekowi uronić łzę nad kolejnym trupem. „W wyniku porannej kolizji dwóch samochodów na krajowej siódemce zginęło pięć osób, dwie są ciężko ranne, w tym ośmiomiesięczne dziecko” – I nic. Przełączasz na inny kanał gdzie między jednym serialem a drugim lecą jeszcze reklamy. Odnoszę wrażenie, że ludzie dziś bardziej wzruszają się na widok zdjęć małych kotków i piesków znalezionych w lesie, niż na widok kolejnych śmiertelnych ofiar np. gdzieś w Syrii. Znieczulica. Ktoś powie - Takie czasy. Ludzie się przyzwyczaili. A ja tylko przytaknę i dodam od siebie - Media zwyczajnie obrzydziły nam śmierć i cierpienia innych ludzi.

Przed kompletnym olaniem przemocy i brutalizacji społecznej bronią się jeszcze cierpienia nieletnich oraz dzieci. Tak, tu jeszcze można zbudować wokół tematu jakiś kapitał i wzbudzić zainteresowanie przeciętnego kapitalistycznego grubasa. Bieda i głód? Nie, to trochę za mało. Przerabialiśmy to przecież już w latach 80-tych. Żadna sensacja, wymyślcie coś lepszego. To może jakiś gang nieletnich? Wyzysk, narkotyki i brutalna przemoc? Byyyło, no, ale Europa może da się raz jeszcze na to złapać. I po raz kolejny złapała, gdzieniegdzie. Wystarczyło trochę egzotyki, ukazanie meksykańskiej prowincji, domu z blachy, a w nim młode małżeństwo i małe dziecko. Niedojrzałość, naiwność, niewinny błąd nieletnich, przez co skorumpowana władza wraz z lokalnym gangiem zaczyna się upominać o swoje. Prosta recepta. Jury zeszłorocznego festiwalu w Cannes to wystarczyło.

Mnie tak już trochę nie bardzo. Cierpię chyba na tą samą znieczulicę co te wszystkie miliony wokół. Newsy w telewizji zastąpiłem sportem i filmami, a gazety czytam po nagłówkach. Myślę, że tylko utrata kogoś bliskiego może dziś wywołać w człowieku te reakcje, jakie winny się w nim tlić przy byle tragicznej okazji. Dlatego więc przed hiszpańskim reżyserem pojawiło się bardzo trudne zadanie, aby tytułowego Heli, oraz jego rodzinę jak najdokładniej przybliżyć widzowi i spowodować, żeby odbiorca się z nimi wszystkimi zaprzyjaźnił, polubił, bo może dopiero wtedy ich cierpienie wyda mu się hmm... takie ludzkie. Niestety sztuka ta nie bardzo mu się udała. Heli jest takim lekko orientalnym z punktu widzenia Europy głosem wołającym na puszczy, że tak oto w XXI wieku ciągle dzieje się komuś niesprawiedliwość społeczna i krzywda, oraz, że w zasadzie nikogo to nie obchodzi. Bo nie obchodzi. Najmocniej przepraszam, ale też mi odkrycie. Nie mniej lubię takie historie. Surowe, obdarte z odcieni oczojebnych pasteli i złudzeń, które walą między oczy prawdą oraz próbują ci udowodnić, że: Co ty kurwa wiesz o ciężkim życiu? I faktycznie, po obejrzeniu Heli moje cierpiące przez świąteczne przeżarcie ego wydaje się co najmniej trochę niepoważnie. Ale też z drugiej strony medalu, kompletnie się tym nie przejąłem.

Początek filmu, pierwsza scena i już wiesz, że film powstał tylko i wyłącznie po to, aby zadać widzowi ból. Nieważne jaki. Może być nawet i ból dupy od kinowego fotela. Ważne, aby bolało i z ogromu tegoż cierpienia wyłoniło się coś pięknego, jakaś ulotna myśl, morał czy wniosek. Heli przeleciał przez polski repertuar kinowy niczym testowane Pendolino przez stację Łowicz. W Warszawie grali go w styczniu, chyba w trzech, może w czterech kinach. Jak wspomniałem na początku, przemoc, nawet w wydaniu latynoskim przestała już robić na Europejczykach jakiekolwiek wrażenie. Przemoc, to dla nas żyć za tysiąc złotych. Brazylijskie Miasto Boga w 2002 chyba wyczerpało temat nieletnich, którzy bezsensownie giną w świecie zarezerwowanym dla dorosłych. Świadomość przeciętnego europejskiego białasa jest dziś więc taka, że nieletnie dzikusy tam za oceanem albo w Afryce, latają po swoich favelach boso i strzelają do siebie z ostrej, kropka. Po cholerę więc zawracać mu jeszcze tym dupę bardziej?


Pewnikiem przy okazji tegorocznego mundialu w Brazylii wszystkie możliwe światowe organizacje społeczne będą grzmieć i bić na alarm, że jak to tak, taka tu bieda, przemoc i narkotyki, a obok za płotem cały świat spaceruje sobie z klapkami na oczach? Jakimś Europejczykom pewnie ukradną wszystkie pieniądze, może też komuś spadnie łeb w ciemnej uliczce, gdy przez przypadek wsadzi go gdzieś za głęboko, jeszcze innym na znak miłości i światowego pokoju drogą płciową zostanie przekazany symbol globalnej miłości – HIV. Na stadionach i w fun-zone’ach będzie bawił się cały świat, a tuż obok gdzieś w slumsach z głodu będzie umierało małe dziecko, którego tragizm zostanie uwieczniony na drogiej kamerze - osiągnięciu światowej techniki, a jej operator i reżyser w jednej osobie zgarnie na prestiżowym festiwalu filmowym nagrodę za najlepszy dokument. Mundial się skończy. Stadiony i lament pozostaną. Wiemy to przecież najlepiej, cyrk obwoźny był także i u nas, dwa lata temu.

Meksykańskie Heli jest więc wypisz wymaluj takim przerywnikiem w naszym konsumpcyjnym uganianiu się za cudzym ogonem. Ulokowane gdzieś pomiędzy lunchem a kolacją sporządzoną z mrożonki Hortexu (sorry za lokowanie) po pracy. Ogląda się go trochę jak główne wydanie Wiadomości. „A teraz informacje ze świata. Giną ludzie. Umierają tysiące. Z głodu” - A chuj mnie to obchodzi! Mi brakuje na nowy amortyzator do roweru i jakoś nie dramatyzuję, po czym czekam na sport i pogodę. Mimo, że zawsze byłem dość wrażliwym dzieckiem, a teraz, będąc zupełnie dorosłym, jestem (jak mnie się przynajmniej wydaje) także dość wrażliwy na ludzkie cierpienie, to jednak przez upowszechnienie się przemocy i zadomowienie się jej w wygodnym fotelu środków masowego przekazu, coraz częściej przyłapuję siebie samego zastygłego na levelu: „jebie mnie to”. I wiecie co? Wcale nie mam przez to wyrzutów sumienia.

Owszem, w Heli wkurzająca jest ludzka niemoc i bezsilność, oraz godność człowieka umorusana po nos w gównie. Całkiem możliwe, że ta opowieść przez krótką chwilę uświadomi komuś, że wcale nie żyjemy w fajnych czasach, tak jak mu się dotąd wydawało, acz ciągle naiwnie wierzę, że wszyscy jesteśmy już tego dawno świadomi. Na trwałe zmiany w umyśle odbiorcy jednak bym specjalnie nie liczył. Film wydał się mi dość bezrefleksyjny i bynajmniej nie jest to winą reżysera, ani też jego twórców. Przynajmniej nie największą. To światowa polityka i media komentujące otaczającą nas rzeczywistość spowodowały, że mamy tego wszystkiego przesyt, że lepiej ogląda się dziś pornole i gapi na cycki oraz małe kotki na fejsbuku. Dlatego właśnie Heli jest z gruntu przegranym filmem, mimo, że co do zasady jest filmem dobrym. Z pewnością świat nie uroni nad nim łez, czego zresztą jego tournée po polskich kinach jest tego najlepszym przykładem. W dobrobycie, choćby tylko iluzorycznym, ludzie i tak mają wyjebane na biedę, przemoc i wojny. Przynajmniej do czasu, kiedy te nie upomną się o niego samego, ale wtedy będzie już za późno na reakcję, a wyciągniętą raptem łapę po pomoc upierdolą ci inni, podobni do Ciebie. Film rzecz jasna polecam.

4/6

IMDb: 7,0
Filmweb: 6,5





poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Monsieur Hipster, złotko

Grand Budapest Hotel
reż. Wes Anderson, USA, GER, 2014
100 min. Imperial - Cinepix
Polska premiera: 28.03.2014
Komedia, Dramat



Do pięciu razy sztuka, że tak sobie zacznę od zakrystii. Kaszel-morderca, który niespodziewanie dopadł mnie pewnego rześkiego ubiegłotygodniowego poranka, ciągle stawał na przeszkodzie realizacji pewnego, niezwykle prostego z założenia kaprysu i który cztery razy z rzędu złowrogo szeptał poprzez me zainfekowane jakimś gównem struny głosowe: „Sorry kolego, ale ni chuja, do kina dziś nie pójdziesz”. I faktycznie, przez dziwną odśrodkową siłę z rodziny umoralnionych okazało się, że rzeczywiście nie mogłem. Ciągle mam przed oczami, a raczej uszami pewną projekcję w festiwalowej Kinotece przed laty (WFF), kiedy to wypełnioną po brzegi salę terroryzował uporczywy kaszel jakiejś bliżej niezidentyfikowanej jednostki z gatunku homo sapiens, jak mniemam. Ten jego/jej kaszel stał się pewnego rodzaju alegorią na mą kinematograficzną traumę, przy której rozsypany niegdyś na mnie popcorn przez sąsiadkę z rzędu (niestety brzydka) był tylko niewinnym i w zasadzie niewiele znaczącym wybrykiem feralnego przypadku. Należę do ludzi, którzy lubią, gdy wszystko jedzie cichutko po swych torach, a każde wykolejenie, każdy trzask i zgrzyt staje się bezceremonialnym zamachem na mą błogość i mój pierdolony kwiat lotosu pełzający po tafli jeziora. Kaszel w kinie należy właśnie do rodziny tego typu wykolejeń. Jest terrorystą z Al-Kaidy, Putinem bez koszuli na koniu, a nawet Zakładem Ubezpieczeń Społecznych. Sami więc rozumiecie, że nie mogłem z tą zarazą iść do kina i czynić zło innym, Bogu winnym kinomanom, mimo, że przecież nie cierpię ich z samego założenia, więc dla odmiany mogliby w końcu i oni pocierpieć, no ale nie mogłem. Pieprzone ludzkie odruchy i wyrzuty sumienia.

Oczywiście, jak to zwykle w mym zgorzkniałym żywocie bywa, okazało się, dokładnie to w miniony piątek, iż moje przesadne dbanie o komfort współ-oglądaczy było o kant wiadomo czego potłuc. W sali nr pięć, ochrzczonej przez jednego z reklamodawców: „cinkciarz” (tego od cinkciarz.pl – no LOL po prostu, cóż za upadek qltury – sorry za lokowanie), drugiego po Złotych Tarasach najbardziej znienawidzonego przeze mnie kina w stolicy, Cinema-City w GalMoku (najbliżej pracy i najlepsza godzina seansu, więc musiałem), moim oczom po przekroczeniu progu z czerwonych dywanów zaplecionych zapewne chińskimi rękoma, ukazał się las… pustych foteli. Po dwudziestu pięciu kurwa w dupę zajebana mać minutach reklam, wypełnionych foteli wraz z moim było ledwie sześć. Kaszel, który już i tak jechał na rezerwie, nawet gdyby bardzo tego chciał, choćby nie wiem jak bardzo się starał, biedak nie miał kogo terroryzować.

Dobra. Koniec pieprzenia o kaszlu. Obiecuję.
Teraz film.


Wes Anderson. Człowiek, który przeniósł na ekran pewnego rodzaju współczesny wybryk społeczny o charakterze subkultury, jakim bez wątpienia jest hipsterstwo. Przynajmniej tak mówią. Ja jednak za każdym razem i od tych kilku już lat kiedy tak oglądam jego filmy, doszukuję się jakiejś nici, która by mnie doprowadziła do kłębka istoty tegoż zarzutu, tudzież stwierdzenia. Niestety nie udało mi się to przy zjawiskowym The Royal Tenenbaums, także przy nie mniej udanym Moonrise Kingdom i kiedy już powoli traciłem nadzieję, oraz zacząłem godzić się z myślą, iż te złą sławą owiane hipsterstwo jakie mu się ciągle przypisuje jest chybioną strzałą wystrzeloną z mroku pomówień, jak grom z jasnego nieba spadł na mnie Grand Budapest Hotel i w końcu mam, eureka, odkryłem, wiem już dlaczego Anderson jest uznawany za hipstera kina. Przejrzałem na własne oczy. Co za ulga...

Oczywiście najpierw wypadałoby zdefiniować samo pojęcie hipsterstwa, co wbrew pozorom, nie jest takie znów proste. Dziś, dla wygody wszystko, co jest odmienne, inne, z gruntu nieakceptowalne przez ogół, zbyt ekstrawaganckie, ą i ę, nazywa się po prostu hipsterstwem. To takie słowo klucz, wytrych, który pasuje do każdej czarnej dziurki i którego nie trzeba szerzej tłumaczyć, bo i po co?

- Daj spokój, przecież to hipster
- No tak. Hipster. Wszystko jasne…

...i ciach bajera. To prawie jak nazwać kogoś „pedałem”, „żydem”, albo „lewakiem”. Jedno słowo, które zwykle zamyka temat do dyskusji, bo też i nie ma o czym debatować. Werdykt wydany, mission complete, jebać leszcza. Nie wiem kto wymyślił ów pojęcie, ale uratował tym miliony zagubionych w cyberświecie ludzkich istnień. No aż się o to prosiło. Trzeba było jakoś te współczesne pokolenie nowobogackich dzieciaków opętanych (umownie) błyskiem iPhone'ów, szykiem Converse'ów (zawłaszczenia przez nich moich ulubionych od nastolatka trampek nigdy im nie daruję), jeżdżących do Starbucks'a holenderskimi rowerami, wiecznie odzianymi w kapelusze, szale, rurki i Ray-Bany, należało ich wszystkich ubrać w jakiś literalny byt, wrzucić w nawias subkultury, o której zawsze można przeczytać na Wikipedii i aby zawsze móc ich określić jednym, prostym słowem, splunąć przez ramię i pójść sobie chodnikiem dalej.

Jestem wdzięczny Bogu, kumplom z osiedla i latom 90-tym, że jedyne subkultury przez jakie miałem przyjemność się w swoim życiu przeczołgać, lub też oberwać rykoszetem, to te bardzo swojskie: metale, skini, dresy, skejci, blokersi, kibole i kobiety, które niestety nie zawsze goliły się w wiadomych miejscach, co przyznaję, ukształtowało mą osobowość w sposób niebanalny, a przy tym zupełnie normalny i rokujący mą charakterność jako zdrowego na umyśle. Są jednak tacy i bynajmniej nie należą do mniejszości, którzy tejże normalności nie potrafią mi zarzucić nawet po pijaku. Niewykluczone, że mają rację. Są też inni, którzy moje przesadne interesowanie się kinem, nazwijmy go dla wygody, nieco bardziej ambitnym, lubią dla ironicznej, acz zupełnie niegroźnej złośliwości wpychać mnie w ramiona hipsterstwa. Przyznaję bez bicia, szczerze mnie to bawi. Podchodząc do tego nieco poważniej i przyjmując szersze ramy hipsterskiej definicji, to dziś, żyjąc w tych cyfrowych, social-mediowych czasach, każdy z nas ma w sobie jakiś pierwiastek z hipstera. Czytasz książki? Jesteś hipsterem. Oglądasz filmy? Jesteś hipsterem. Jeździsz na rowerze, albo masz zielonego krokodylka na trampkach? O stary, masz przejebane, hipster jak się patrzy. Do piachu. Społeczeństwo konsumpcyjne stworzyło moralny i jakże wygodny byt, który ma je tłumaczyć oraz usprawiedliwiać przed samym sobą. Można z niego szydzić, wyśmiewać go, wpychać w ramiona jakiejś dewiacji tylko dlatego, że samemu nie nadąża się za wiecznie galopującym otaczającym nas światem.

Wesa Andersona nazywa się hipsterem kina właśnie dlatego, że na tle ogółu wydaje się być zbyt ekstrawagancki, zdecydowanie odmienny, używający przesadnie jaskrawych kolorów (nie tylko w doborze swoich skarpet), oraz, który przemyca do swoich opowieści popularne w hipsterskim świecie marki i garderobę, w którą odziewa nieprzypadkowe gwiazdy kina. Ochoczo puka do drzwi z zawieszoną nań tabliczką z napisem "ikony popkultury", a z ikonami, oraz ze wszystkim co modne, wielbione i chwalone przez tłumy jest tak, że albo się z siłą rozpędu akceptuje wszystkie jej fanaberie, albo też świadomie ustawia się w opozycji i szczerze ją nienawidzi, spychając swą wątłą jednostkę w ramiona świata, który sam decyduje o tym, co jest dla niego fajne, a co nie. A skoro już się nienawidzi, to się hejtuje. To właśnie hejterzy Andersona nazwali go hipsterem, i dziś, znaczy się w miniony piątek, dowiedziałem się w końcu... że na swój sposób mieli rację.


W rzeczy samej, Grand Budapest Hotel jest pewnego rodzaju ekranową definicją hipsterstwa. Zawiera w sobie cały zbiór tych wszystkich jego charakterystycznych naleciałości. Jest ekstrawaganckie, kolorowe, niszowe, ale i modne zarazem, odmienne i wszyscy modnisie kina o nim bez przerwy gadają padając przy tym z zachwytu na kolana. Dotąd miałem na to wywalone. Filmy, zwykle albo mi się podobają, albo nie, staram się nie szukać drugiego dna i nie piać z zachwytu tylko dlatego, że tak sobie zażyczyły artystyczne środowiska. Powiem więcej, w większości przypadków szczerze tymi "artystycznymi środowiskami" gardzę. Jako prosty człek, który mimo wszystko i jak prawie każdy również ma w sobie jakiś tlący się pierwiastek bliżej niezidentyfikowanego artyzmu i wrażliwości na rzeczy piękne i mądre, raczej z niesmakiem patrzę na ów grupę społeczną, która poza ich kulturalną wrażliwością, branżowym doświadczeniem, oczytaniem i sytuacyjną błyskotliwością, zwykle nie potrafi nic mądrego powiedzieć na tematy stricte życiowe z poza ich wąskiego świata w jakim egzystują, że ostatni felieton Krystyny Jandy w "NaTemat.pl", oraz sfiksowanie na starość Daniela Olbrychskiego jest tego najbardziej jaskrawym przykładem.

Starałem się jednak ominąć te społeczno-kulturowe uwarunkowania i skupiłem się po prostu na treści, na tym, co autor ma mi konkretnego do powiedzenia, bo przecież do powiedzenia coś mieć musi. Niestety tym razem było tego stosunkowo niewiele. Nie mniej GBH jest czymś w rodzaju requiem dla kinowej magii, która w każdym z nas gdzieś głęboko tkwi i kojarzy się z latami młodości, z pierwszymi fascynacjami kinem, z filmem w ogóle. Do dziś pamiętam E.T. Spielberga na jakim byłem w kinie ze starszą siostrą, albo Niekończącą się opowieść, które za dzieciaka naładowały mnie tak wielką dawką kinowej magii, jaką podziwiało się z rozdziawioną na wszystkie strony gębą. To wszystko do dziś jeszcze gdzieś we mnie siedzi i bynajmniej nie szuka wyjścia ewakuacyjnego. Tyle tylko, że lata niestety mijają, ja się starzeję, kino się zmienia i dziś, zamiast ekranowej ekstrawagancji, komputerowych trików, oraz zapierającej dech w piersiach rozrywki w 3D, oczekuję od kina przede wszystkim garści życiowych mądrości. W GBH jest ich bardzo niewiele niestety, ale też, nie w tym celu został powołany do życia. Wes Anderson stworzył obraz, który jest swoistą zabawą dorosłych już dzieci w kino. Dzieci, które wyrosły i ukształtowały się na familijnych filmach Spielberga. Jest to także i moje pokolenie, mój czas antenowy i moje zachwyty, teoretycznie więc ja to wszystko kupuję. Mamy do czynienia z czystą i wysokich lotów rozrywką przedstawioną w niebanalnym stylu i opakowaną w niezwykle błyszczące opakowanie, ale też, obcując tak z tym równoległym, magicznym światem skrytym w krainie Żubrówki, czułem się trochę jak u schyłku lat 80-tych, kiedy to po szkole wpadałem do jedynego w okolicy Pewexu i z cieknącą ślinką podziwiałem poustawiane na wyeksponowanych półkach matchboxy i zestawy klocków Lego. Niby były tak blisko mnie, na wyciągnięcie ręki, a jednocześnie tak bardzo odległe i nierzeczywiste jak tylko mógł to sobie wyobrazić jedenastoletni nygus z wypiekami na twarzy.

Dlatego też mój największy zarzut wobec Grand Budapest Hotel jest jednocześnie moją wielką jego pochwałą. Ot, taki to paradoks. Tego filmu nie należy brać na poważnie i chyba nikt normalny tego nie czyni. Jest po prostu prawie dwugodzinną przejażdżką (wraz z blokiem reklamowym ;)) po różnorodnych konwencjach kina z pogranicza fantasy, baśni i realizmu magicznego. Ubrane w solidne i pierwszoligowe nazwiska: Murray, Dafoe, Brody, Norton, Law, Keitel, Fiennes, Goldblum, Swinton, Wilson, Abraham... Chryste, łeb tylko boli od wymieniania ich wszystkich... W dodatku opowieść ta jest niezwykle charakterystyczna dla warsztatu i techniki Andersona. Wyposażona w perfekcyjnie wykadrowane z pomocą aptekarskiej symetrii zdjęcia, pastelową tonację i dobór kolorów, zjawiskową scenografię, oraz wszędobylski baśniowy, lekko surrealistyczny pazur ekspresji. Finalnie, otrzymujemy coś niezwykle niebanalnego i nieokrzesanego w swoim przekazie, coś, co wymyka się z szerokich kinematograficznych, wydawać by się mogło, dobrze nam znanych ram i powszechnego nazewnictwa. Dlatego właśnie wielu jego odbiorcom ciśnie się od razu na język to pieprzone hipsterstwo. I w sumie słusznie. Jeśli nie wiemy jak coś należycie nazwać, obrzućmy to inwektywą, nowomową, współczesną definicją, czymkolwiek. I nie męczmy się z tym tyle, bo tylko się pochlastać można.

Grand Budapest Hotel z pewnością jest produkcją udaną, zaiste, wręcz zjawiskową. Niezbyt często spotykamy się w kinie z czymś tak stylowym i eleganckim, choćby więc tylko z tego powodu należą mu się laury uznania. Niestety, równie daleko jest mi do wielkiego nad nim zachwytu. Odnoszę wrażenie, iż w tłumie zafascynowanych tym obrazem kinomanów sterczę gdzieś na uboczu z wystającą zza spodni butlą taniego łiskacza William Lawson i gapię się tępo na jakieś cycki obok, ale mimo to wiem o czym gawiedź dyskutuje i jestem nawet w stanie przybić z nimi żółwika. Film wypada obejrzeć, nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Trzeba to zwłaszcza uczynić będąc bezgranicznym fanem kina i okolic. Co prawda tą zabawną historię wielkiego hotelu ukazanego począwszy od lat 30-tych, do końca lat 60-tych ubiegłego stulecia ogląda się z nieskrywaną przyjemnością, to jednak jeszcze na napisach końcowych wychodziłem z tej ciemnej, pustawej sali - synonimu świata kinowej magii, i wkraczałem do sąsiedniej codzienności - świata rzeczywistego, a w mej głowie kołatało się nic szczególnie wartościowego. Szybko zapomniałem o szalonym Monsieur Gustave, jego boyu hotelowym i innych jego złotkach. Ot, rozrywka chwili, bardzo oryginalna, baśniowa, przyznaję, ale nic poza tym. Jeśli ktoś jedynie jej oczekuje od kina, będzie zachwycony. Jednak moim przekleństwem jest fakt, iż dziś oczekuję od kina już nieco więcej, głównie dojrzałości i mądrości, czegoś, co zajmuje mi umysł na chwilę dłużej, niż tylko na czas trwania i tak w sumie bezrefleksyjnego seansu.

GBH jest więc „tylko” taką ładną witryną sklepową we wspomnianym wyżej Pewexie, przy której można się na chwilę zatrzymać i z rozmarzonymi, dziecięcymi oczami pogapić przez szybę z ulicy. Ale gdy już się tak dziecko napatrzy i nacieszy oko widokiem, odwraca się i idzie dalej tym szarym, nierównym, pokrytym kałużami chodnikiem, z opuszczoną głową pełną niespełnionych dziecięcych marzeń. Wes Anderson może i zabiera nas na chwilę do krainy naszego dzieciństwa, do czasów beztroski, może i rzeczywiście jest to jego najlepszy film, chwała mu za to, ale ma nieokrzesana dorosłość nie potrafi już odnaleźć w jego świecie tyle radości co niegdyś, gdy sam był jeszcze młody, naiwny i bujający w obłokach. Jeśli więc jest to ostateczny dowód na to, że nie jestem hipsterem, to choćby tylko dlatego warto było zmierzyć się z Grand Budapest Hotel. Póki co, na pewien czas mam dosyć Andersona. Przynajmniej do jego następnego filmu.

4/6

IMDb: 8,4
Filmweb: 8,2