Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 6. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 6. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 7 października 2019

Opowieść o niezwykłym szaleństwie

Joker
reż. Todd Phillips, USA, 2019
122 min. Warner Bros. Entertainment Polska
Polska premiera: 04.10.2019
Dramat, Akcja



Kilka dni temu niemal z całego nieba spadły ostre gromy na Martina Scorsese, który w wywiadzie dla Empire miał czelność stwierdzić, iż filmowe uniwersum Marvela to nie jest kino, tylko parki rozrywki. Według niego filmy o superbohaterach to nie jest kino ludzi próbujących przekazać innym emocjonalne oraz psychologiczne doświadczenia człowieka. I ja się z nim proszę ja was zgadzam, tzn. zgadzałem, do mniej więcej piątku. Jeszcze cztery dni temu sam bym mu przyklasnął i stanął w jednym szeregu robiąc nawet za żywą tarczę w obronie tych samych wartości, bowiem mój dość ambiwalentny stosunek do kina o superbohaterach jest wśród regularnie mnie czytających powszechnie znany, ale po tym co zobaczyłem przed chwilą w kinie emocjonalnie mną sponiewierało do tego stopnia, że aż zatarły mi się w głowie dotąd nieprzekraczalne granice i zacząłem powątpiewać w to, o co do tej pory walczyłem. 

Kino superbohaterskie mające swój początek w komiksie nadal rozwija się i ewoluuje ciągle szukając odpowiedzi na pytanie czym tak naprawdę chce być i o czym opowiadać. W ostatniej dekadzie mieliśmy cały wysyp kasowych blockbusterów mających swój rodowód w komiksie, które przekrzykiwały się wzajemnie efekciarstwem i które mocno spłycały głębię oraz aspekt psychologiczny już niemal mitycznych herosów, do czego nie byliśmy przyzwyczajeni właśnie w komiksie. W kinie najczęściej zastępowano to spektakularnością i efektami specjalnymi co mnie osobiście, ale sądzę, że i wspomnianego wyżej Martina Scorsese, zwyczajnie nie zadowalało. Osobiście oczekiwałem od tego kina więcej, i to pomimo tego, że cały świat zdawał się być zadowolony z tak obranego kursu. Świadczyły o tym wielomilionowe przychody i kina pękające w szwach. Ale jako, że ja z natury lubię, pewnie z z przekory, lokować swoje jestestwo w opozycji do wszystkiego co popularne i masowe, odczuwałem naturalną niechęć do ekranowych adaptacji komiksów, acz z pewnymi wyjątkami typu Logan, Deadpool i np. Batman Tima Burtona oraz po części także i ten Nolana. Twórcy tychże hitów zazwyczaj mocno spłycali aspekty psychologiczne oraz unikali nazbyt rozbudowanych charakterystyk tychże kultowych już herosów, co cechowało się brakiem wyrazistości, mądrości i nieco bardziej wnikliwej analizy osobistych dramatów poszczególnych bohaterów. Ważniejsze były wodotryski i fajerwerki. Wiadomo.

Ale tak oto właśnie otrzymaliśmy od Todda Phillipsa długo wyczekiwanego Jokera, który miał niczym Mesjasz zachwiać panujący dotąd status quo i udowodnić, że jednak można opowiadać o komiksowych bohaterach dużo mądrzej, kopiąc przy tym głębiej, tak głęboko, jak nie robił tego jeszcze nikt. Zaskakuje to tym bardziej, że tymże pionierem postanowił zostać autor mało wyszukanych i skomplikowanych komedii, który w zasadzie nie miał dotąd żadnego doświadczenia w dogłębnym analizowaniu zawiłych ludzkich jestestw. A tu proszę, nie dość, że przekonał do tej dość ryzykownej operacji na otwartym sercu wytwórnię Warner Bros. to jeszcze na koniec oczarował jury festiwalu w Wenecji zgarniając Złotego Lwa za najlepszy film, pierwszy w historii komiksowych klonów, że już o aktualnych zachwytach krytyki i publiki nie wspomnę. Poprzeczka została więc zawieszona niezwykle wysoko, skala oczekiwań przekroczyła dopuszczalne normy promieniowania w Czarnobylu, do tego stopnia, że aż sam pozwoliłem sobie dostać na jego punkcie klasycznego pierdolca. Ja, niemalże naczelny antyfan komiksowych ekranizacji.


Ale zacznijmy od początku. Joker, jako komiksowy bohater, to niezwykle wyrazista bytność fikcyjna znana światu już od roku 1940, kiedy to kreską Jerry'ego Robinsona zadebiutował na łamach komiksu Batman vol. 1 jako nemezis Batmana. Przez długie lata, zarówno w komiksie, w filmach animowanych i fabularnych był on zwykle tylko tłem dla mocno wyrośniętego nietoperza. Tłem w swoim istnieniu tragicznym, wiadomo, jak to złoczyńca, wiecznie przegranym. Taki to już los bohaterów, którzy zostali powołani do życia tylko w jednym celu, żeby bezustannie udowadniać światu, że dobro zawsze zwycięża ze złem. Zawsze. W związku z tym Joker praktycznie nigdy nie doczekał się na wielkim ekranie pierwszego planu, byłoby to zwyczajnie nielogiczne i mocno niespójne z jego komiksowym rodowodem oraz naturalną powinnością. Dlatego Joker w popkulturze zawsze był kimś w rodzaju kojota z kreskówki o strusiu pędziwiatrze, wiecznym przegrywem, acz trzeba przyznać, że jednym z najbardziej liczących się.

A mimo to wielu z nas sympatyzuje z tym śmieszkiem, który na przestrzeni lat ciągle ewoluował, zmieniał się z inteligentnego mordercy w złośliwego figlarza w erze cenzury komiksu w latach 50 i 60, by w latach 80 znów powrócić do mordów i szaleństwa. W jego postać na wielkim ekranie wcielali się m.in. Jack Nicholson, który wykreował Jokera jako śmieszka ze skrzywionym poczuciem humoru, wybuchowy Heath Ledger uznawany do dziś (dziś?) za najlepszego odtwórcę postaci, oraz będącego na drugim biegunie lubienia - Jareda Leto w Legionie samobójców. To właśnie dopiero Ledger w tej nieco mroczniejszej odsłonie Batmana w reżyserii Christophera Nolana przeszedł do popkultury jako pewnego rodzaju idol zbuntowanej i awanturniczej młodzieży, która wybrała go sobie niemal na swojego mentora i wieszała jego wizerunki nad łóżkiem (why so serious?). Cóż, przyznam, że i ja zacząłem wtedy trochę inaczej postrzegać Jokera. Chyba zaczął mi się wydawać dużo bardziej interesujący od samego Batmana, z którego, odnosiłem wrażenie, że już trochę wyrosłem, głównie emocjonalnie. Aż dziw, że musieliśmy czekać całą następną dekadę, by w końcu doczekać się spin-offu poświęconemu tylko i wyłącznie tej postaci, bo chyba wszyscy zgodzimy się co do tego, że złoczyńcy i czarne charaktery to niezwykle barwne jestestwa, cholernie wdzięczne do wszech ekranizacji.

Todd Phillips w roli Jokera obsadził Joaquina Phoenixa i niemal od razu spotkało się to z ciepłym przyjęciem, ale też nierzadkie były głosy pełne chłodu, dystansu i nieufności. Niemniej już od pierwszych ujęć, klapsu na planie oraz pierwszych kontrolowanych przecieków dało się odczuć, że to strzał w sam środek tarczy. Miesiące mijały, a głód nowego Jokera narastał do tego stopnia, że stał się on w końcu jednym z najbardziej wyczekiwanych premier roku. A gdy w końcu eksplodował 31 sierpnia na festiwalu w Wenecji stało się już jasne, że mamy do czynienia z czymś niezwykle ważnym nie tylko z punktu widzenia fanów komiksu i serii o Batmanie, ale również z punktu widzenia kultury masowej. Czy słusznie?


No przepraszam bardzo, ale tak. Nie będę ukrywał, iż chciałem odnaleźć w tym filmie jakieś haki, które przybiłyby radosnego żółwika z moim wewnętrznym powątpiewaniem w sens kreowania od nowa życiorysu postaci skądinąd fikcyjnej. Mimo ogromnej ciekawości gdzieś w głębi duszy oczekiwałem małego rozczarowania, jakiegoś zawoalowanego potwierdzenia mojej wieloletniej niechęci do kina superbohaterskiego. Niestety, a raczej na szczęście, nic takiego nie znalazłem. W zamian dostałem petardę, która niemal rozerwała mnie od środka i która do teraz, te dobre kilka dni po seansie nadal zdaje się we mnie siedzieć i czekać na kolejną eksplozję. Tak, nie zamierzam się z tym kryć, ani iść pod prąd tak jak ci nieliczni, którzy aktualnie próbują tak trochę na siłę kompletować argumenty na NIE. Ja poszedłem trochę na łatwiznę, przyznaję, dałem się ponieść tym prostym kinematograficznym mechanizmom, czystym emocjom i pierwszemu wrażeniu. Nie miałem nawet specjalnie okazji wdepnąć w czasie projekcji w jakieś gówno, choć podświadomie ciągle gdzieś go szukałem. Być może z czasem, po ponownym obejrzeniu filmu coś takiego śmierdzącego jeszcze odnajdę, do czegoś się przyczepię i zmienię swój aktualny front wysokiego ciśnienia, ale obecnie jestem na tak wielkim hajpie, który unosi mnie wysoko niczym fala surfera, że bynajmniej nie zamierzam się z niej teraz wywracać i zeskakiwać do wody. Falo trwaj.

Myślę, że jeszcze nie spotkałem się z tak dogłębną analizą oraz z tak misternie nakreślonym psychologicznym portretem komiksowej postaci, tym bardziej lokowanej dotąd bardziej na drugim planie kulturowego znaczenia. To się dotąd ze sobą gryzło, bohaterowie ci byli zwykle przedstawiani bardzo powierzchownie, by nie napisać wprost - płytko. Joker Phillpsa jest pierwszym w historii komiksowym bohaterem, który doczekał się nie tyle człowieczych kształtów, co autentycznej ludzkiej wrażliwości, poczucia rzeczywistego bólu i cierpienia, z którym wielu z nas może się utożsamiać. Innymi słowy, Joker Anno Domini 2019 jest najbardziej prawdziwy i najbardziej namacalny w historii swojej 80-letniej bytności na rynku. Oczywiście ogromna w tym zasługa samego odtwórcy tej postaci. Joaquin Phoenix wykreował szaleństwo, obłęd i plebejski wkurw do poziomu niespotykanego dziś w tej konkretnej stylistyce filmowej, dlatego też grana przez niego postać przyczyniła się do dalekiego wykroczenia filmu poza ogólnie przyjęte ramy gatunku. Dzięki temu Joker stał się finalnie obrazem znacznie bardziej uniwersalnym, który jest skierowany do szerszego grona odbiorców, także tych, którzy w kinie oczekują czegoś więcej niż tylko spektakularnych efektów specjalnych oraz dość płytkich dotąd komiksowych przerysowań i analogii. Wybitna kreacja Phoenixa, nie wiem czy Oscarowa, prawdę mówiąc mam w dupie te wszystkie filmowe wyróżnienia, na pewno znacząca, zapadająca głęboko w pamięci i powodująca gęsią skórę na ciele. Czy wybitna? Tak, chyba jestem w stanie przybić żółwia z tym werdyktem.

Bo też sami spójrzcie. Dotąd, gdy spotykaliśmy gdzieś Jokera zawsze widzieliśmy w nim okrzepniętego już przestępcę, dawno będącego po wewnętrznej, także tej fizycznej przemianie, odwiecznego arcywroga Batmana. Nie znaliśmy za to do końca motywów jego działania, jego historii i osobowościowej przemiany. Co prawda od lat krążą różne teorie, które próbowały go charakterologicznie określić, sklasyfikować i wytłumaczyć, ale brakowało przeniesienia tego na ekran oraz wyraźnego wykrzyczenia. Todd Phillips postanowił więc jako pierwszy zbudować tą postać jakby od nowa, a już na pewno od zera. Dosłownie i w przenośni. Kilku moich znajomych tuż po moim seansie pytało się mnie, czy Joaquin Phoenix jest lepszy, czy też może gorszy w ciele Jokera od Ledgera? To jest bardzo źle postawione pytanie. Phoenix nie jest ani lepszy, ani gorszy, jest po prostu inny. Joker-Ledger był nam przedstawiony już jako w pełni świadomy oraz ukształtowany morderca, zaś Joker-Phoenix dopiero go w sobie odkrywa. Phillips skupił się więc na przyczynach tej osobowościowej przemiany z kiepskiego i nieśmiesznego komika w psychopatę oraz bezwzględnego mordercę. Z człowieka z problemami osobistymi, niestabilnego psychicznie i nieradzącego z życiem w symbiozie ze społeczeństwem w potwora, który to samo społeczeństwo terroryzuje w imię prywatnej vendetty. W końcu to także Joker, który szuka i prosi zewsząd o pomoc, uparcie walczy ze swoimi demonami i problemami o pozostanie w gronie ludzi normalnych, akceptujących samych siebie i który tą nierówną walkę ostatecznie przegrywa.


Do trafnego zobrazowania tej wyniszczającej wojny samego ze sobą twórca trylogii Kac Vegas użył także trochę starych i dobrze już nam znanych płyt z przeszłości, co zauważyłem, iż niektórym to dziś bardzo przeszkadza. Mowa jest rzecz jasna o wyraźnych analogiach i dużych podobieństwach m.in. do Taksówkarza Martina Scorsese, którego też specjalnie zacytowałem na samym początku tekstu. Sam Phillips z resztą nie ukrywał w wywiadach, że jedną z jego inspiracji przy procesie tworzenia osobowości Jokera była postać Travisa Bickle grana przez Roberta De Niro. Mało tego. Można tu też z łatwością dostrzec podobieństwa do innej produkcji Scorsese, także z De Niro w roli głównej, do Króla komedii z roku 1982. Nie dziwi zatem fakt, że Phillips zaproponował Martinowi Scorsese objęcie stanowiska producenta Jokera, jednak ten z jakichś niejasnych do końca powodów, oficjalnie nazwanych koniecznością skoncentrowania się na Irlandczyku funkcji tej nie przyjął.

Zdążyłem już spotkać się ze zdaniem, iż wyraźne inspiracje kinem Scorsese w ekranizacji bądź co bądź komiksowej jest nie na miejscu, żałosne i mało oryginalne, ale ja się z tym nie zgadzam. Inspiracja to jeszcze nie plagiat, a wzorowanie się na klasykach i kultowych bohaterach w dzisiejszych czasach, w których mottem przewodnim zdaje się być "Copy+Paste" to jeszcze nie grzech, przynajmniej nie z tych ciężkich za które nie dają rozgrzeszenia. Oczywiście pod warunkiem, że autor tym się tylko inspiruje, a nie bezrefleksyjnie powiela. W moim odczuciu w Jokerze mowa jest właśnie tylko i wyłącznie o dość swobodnej inspiracji, bardzo interesującej i z założenia trafnej, a nie o perfidnym zżynaniu z kartki kolegi przez ramię. A nawet gdyby nie dało się tego racjonalnie obronić, to jako wieloletni fan Taksówkarza napiszę, że zawarte w Jokerze pewne podobieństwa do osobistych motywów, którymi te 43 lata temu kierował się także Travis Bickle w żaden sposób mi nie przeszkodziły, a wręcz przeciwnie, dodały pieprzności oraz kilka punktów procentowych do ogólnej zajebistości filmu. Miło zatem było zobaczyć w filmie ten sam brudny i odczłowieczony Nowy Jork z połowy lat 70 w roli Gotham City, oraz samego Roberta De Niro, co prawda tym razem w postaci telewizyjnego guru i speca od robienia show, ale zawsze. Niski ukłon.

Inny powtarzający się zarzut, który mówi o Jokerze jakim może stać się każdy z nas, co sprowadza się do coraz głośniejszych oskarżeń o gloryfikowanie przemocy jest już trochę trudniejszy do zbicia. Na pewno sposób zwieńczenia tej historii jest pewnego rodzaju przestrogą oraz niebezpieczeństwem na którym nie ma postawionej wyraźnej kropki na końcu zdania. A to pozwala na szereg interpretacji, także tych głupich. Poniekąd więc rozumiem obawy i krzyki tych, którzy oskarżają Phillipsa o bezrefleksyjne propagowanie przemocy oraz ciche nań przyzwolenie, acz według mnie to nadal nazbyt duża nadinterpretacja. Rozumiem także obawy służb oraz FBI, które przy okazji amerykańskiej premiery wolały dmuchać na zimne i maksymalnie zminimalizować ryzyko powtórzenia się masakry z roku 2012, w której to na premierze Mroczny rycerz powstaje w kinie Aurora zginęło 12 osób. Żyjemy w czasach jakich żyjemy i niestety dziś wszystko trzeba tłumaczyć według klucza poprawności politycznej, w którym nie ma miejsca na niedomówienia, wyłamanie się z ogólnie przyjętych norm oraz niestety, także na swobodę artystyczną. Dlatego Todd Phillips mimo wielu zachwytów dostaje dziś także tęgie lanie i zaiste ciekawa jest to batalia jaka aktualnie przetacza się przez ten padół. Będę wnikliwie ją obserwował z popcornem w ręku. Albo nie, wolę nachosy. Z sosem serowym.

Cóż, być może przemawia przeze mnie czysty egoizm, którego, tak między nami mówiąc, wcale się nie wstydzę, ale dla mnie koniec końców liczy się moja i tylko moja satysfakcja w kinie, a nie lęk i ubolewanie nad potencjalnymi zagrożeniami oraz niepożądanymi reakcjami jakie gdzieniegdzie może wywołać seans Jokera. A była ona, ta satysfakcja, zaiste, ogromna. Prawdopodobnie największa w tym roku. Todd Phillips stworzył dzieło, nie wiem czy wybitne, nie wiem czy ocierające się o geniusz i arcydzieło, nie chcę być tym, który te slogany bezwiednie powiela. Na pewno wydał facet na świat długo wyczekiwane dziecko narodzone z burzliwego związku komiksu z kinem dramatycznym. Bynajmniej nie chodziło w tym o zdetronizowanie, lub choćby dorównanie Marvelowi, gdyż ten i tak wydaje się być poza zasięgiem konkurencji. Nie chodziło o fabularne łączenie się i nawiązywanie do innych tytułów z uniwersum DC, wręcz przeciwnie, wyraźnie się od nich w Jokerze odcięto. Phillips obrał zupełnie inną drogę. Stworzył film, którego nigdy nie mógł i prawdopodobnie nigdy nie będzie mógł zrealizować ani Marvel, ani ktokolwiek inny czerpiący garściami inspiracje z komiksu. Jego Joker to najbardziej ludzki i namacalny, spłodzony z fikcji i mitów bohater tragiczny, zły i powszechnie potępiany w całej historii popkultury, który najpewniej zapisze się w dziejach najnowszych jako postać ikoniczna, kto wie, być może spowoduje także, iż wszelcy życiowi buntownicy, awanturnicy i niepogodzeni z samym sobą powieszą sobie plakat Jokera z twarzą Phoenixa nad łóżkiem, w miejscu tego z Ledgerem. I choćby właśnie dlatego warto nisko pochylić się nad tym eksperymentem, przyklasnąć i zapiać z zachwytu. Było warto. Mimo wszystko.







środa, 3 grudnia 2014

Epicki wpierdol taśmą filmową

Birdman
reż. Alejandro González Iñárritu, USA, 2014
119 min. Imperial-Cinepix
Polska premiera: 23.01.2015
Dramat, Czarna komedia



W dość niespodziewany dla mnie sposób i na ostatniej prostej sprzedaży przedpremierowych biletów na warszawski specjalny pokaz filmów wyróżnionych na bydgoskim Camerimage znalazłem się w kinie Atlatnic, w sali B, w trzecim rzędzie, gdzieś z boku pomiędzy śmierdzącymi tacosami a ciągle dyskutującą ze sobą parką, która zdawała się mieć do przerobienia całą trylogię Sienkiewicza. Tak. Oto czarna plansza przede mną, którą w całości wypełni za chwilę jeden z najbardziej oczekiwanych przeze mnie filmów roku i który polską premierę ma ustaloną dopiero na koniec stycznia 2015. A ja tu, teraz, dwa miesiące wcześniej będę w doborowym gronie podziwiał Birdmana i jarał się jego blaskiem. Tej wiekopomnej chwili nie przyćmiłyby mi nawet oba boskie cycki Salmy Hayek gdyby jakimś dziwnym zrządzeniem losu znalazły się w zasięgu moich dłoni. No dobra, z tym mógłbym jeszcze polemizować...

Kiedy jeszcze w czerwcu ujrzałem pierwszy teaser Birdmana od razu uderzyła mi do głowy krzyżówka fascynacji granicząca z pewnością, iż to będzie strzał w sam środek tarczy, który w dodatku przebije ją na wylot. W niespełna półtorej minuty Inarritu w asyście zacnej i spowolnionej nuty "Crazy" Gnarlsa Barkleya (niestety w filmie jej już nie uświadczyłem) przemycił w tym małym okienku na YT wszystkie kinematograficzne fajerwerki jakie mnie kręcą najbardziej i po które jak ten bezdomny żebrak co dzień wyłażę na ulicę prosząc o jałmużnę. Szukam, ciągle poszukuję w kinie takiego soczystego gonga, który zdzieli mnie między oczy w taki sposób, że aż zobaczę wokół animowane gwiazdki. W ciągu roku zdarza mi się to może raz do trzech przypadków. Niewiele, ale kwiatów geniuszu przecież nie zbiera się całymi garściami. Arcydziełem jest jednostka mierzona w liczbie pojedynczej. Trzeba się sporo nachodzić i naschylać, by ją pośród gęstego trawnika pełnego źdźbeł przeciętności dostrzec, zerwać i zapiać z zachwytu. Inarritu, jeden z najbardziej cenionych przeze mnie współczesnych reżyserów właśnie dał mi (nam) takiego jednorożca, popełnił najlepszy film w swojej i tak już przecież ociekającej zajebistością karierze.

Trudno tak jednoznacznie i dokładnie opisać co w tych dziewięćdziesięciu sekundach mnie bezsprzecznie kupiło. Czy wracający na sam szczyt i po wielu latach tułaczki po odmętach nędznego repertuaru Michael Keaton, czy może jak zwykle genialny Ed Norton lejący się z nim na kuchennej podłodze w samych slipach, a może te futrzaste ptaszysko jako złośliwe i tkwiące w głowie Keatona przebrzmiałe już alter ego pchające go w ramiona szaleństwa? Cokolwiek to było, na wielkim ekranie pomnożyło swą ociekającą geniuszem fascynację o współczynnik nieskończoności. Myślałem, że w tym roku już nic nie osiągnie wysokiego poziomu Wielkiego piękna, ale cóż... myliłem się.


Riggan Thomson (Keaton) jest przebrzmiałą i zapomnianą już gwiazdą dawnego kasowego hitu, typowego blockbustera o super bohaterze "Birdmanie". Poznajemy go na zakręcie jego życia, na granicy jakiegokolwiek znaczenia na płaszczyźnie zawodowej jak i tej zupełnie prywatnej, rodzinnej. Widzimy go jako człowieka będącego w rozsypce emocjonalnej i na granicy załamania nerwowego, który marzy tylko o jednym - o zawodowym przebudzeniu i o powrocie na szczyt. Póki co zmaga się z głosami niedbale kołatającymi się we własnej głowie, które popychają go do rzeczy dziwnych, szalonych i mocno nieodpowiedzialnych. W takim oto rozgardiaszu umysłowym pracuje w teatrze na nowojorskim Broadwayu nad własną adaptacją sztuki, która ma dokonać przełomu w jego życiu.

Wraz z kamerą, także z pozostałymi aktorami występującymi w jego sztuce, oraz z całą pracującą przy premierze ekipą upchnięci jesteśmy w ciasnych pomieszczeniach teatru i wszystkich jego zakamarkach. Obserwujemy świat zabieganych aktorów "po godzinach", zapracowanych i pochłoniętych tylko jednym tematem - zbliżającą się wielkimi krokami premierą. W tych warunkach łatwo o wypaczenia, kłótnie, o napięte relacje międzyludzkie, co i rusz wybucha skandal, jakiś wypadek przy pracy, czy inne nieszczęście, jesteśmy także świadkami niezliczonej ilości zabawnych perypetii, wszakże mamy do czynienia z komedią, co prawda mocno zaczernioną, momentami tragikomiczną i sarkastyczną, ale jednak komedią.

Meksykański reżyser znany dotychczas z nieco rozleniwionych ujęć kamery i sztuki montażu, tym razem zaskakuje widza dynamizmem. Co prawda ciężko dziś już o coś odkrywczego w temacie technik operatorskich, niemniej Inarritu zademonstrował pewnego rodzaju novum, rozwijając może już nienową technikę zapisu o element perfekcyjności, w dodatku mnożąc go przez wysoką skalę trudności. W filmie bowiem wykorzystał motyw jednego tylko ujęcia kamery pozbawionego klasycznych cięć i przejść. Przeniknięcie z jednej sceny w drugą odbywa się tu po prostu np. wyjściem kamery za jednym z bohaterów z aktualnego pomieszczenia do drugiego, lub samoczynnym przesunięciem obiektywu w trybie rzeczywistym do kolejnej lokacji, zupełnie jakbyśmy mieli do czynienia nie ze sztuką filmową, lecz ze sceną teatralną, a obiektywem kamery byłoby nasze oko, które samoczynnie podąża tam, gdzie coś się dzieje. I ten zabieg robi film chyba w największym stopniu. Widz odnosi wrażenie, jakby wszystko toczyło się w jednej chwili, w ciągu dwóch godzin trwania filmu nieprzerywanych żadnym cięciem kamery, żadną pauzą i przerwą, jakby aktorzy na szybkości przebierali się gdzieś poza kadrem, by po chwili szybko wskakiwali w jego zasięg. Te dobre odczucia potęguje jeszcze sama scenografia i wszech lokacje, które z małymi wyjątkami nie opuszczają jednego tylko budynku. Wielkie ukłony dla autora zdjęć, montażystów i rzecz jasna, samego Inarritu. Już wiem dlaczego Birdman był wyświetlany jako film otwarcia na tegorocznym Camerimage. Toż to prawdziwy techniczny majstersztyk pod kątem stricte operatorskim. Jako cichy fan tego fragmentu sztuki filmowej jarałem się każdym ujęciem i ruchem kamery. Prawdziwa uczta dla fanatyków. Chapeau bas!


Ale Birdman to także symbole, zapożyczenia i liczne wątki dramatyczne. Już sam angaż Keatona do roli wypalonej gwiazdki filmowej ma tu podwójne dno. Na przełomie lat 80 i 90, w świecie rzeczywistym, Keaton był odtwórcą roli Batmana i sam doskonale wie jak to jest być starym i przebrzmiałym już ekranowym super bohaterem zrodzonym w komiksie. Wielki nietoperz kontra wielkie ptaszysko, do tego podobny czas jaki przeminął i powrót po latach do wielkiego kina, zupełnie jakby Keaton nie mierzył się tylko i wyłącznie z filmowym Birdmanem, ale także z rzeczywistym kacem po Batmanie jaki być może tli się gdzieś w jego głowie. Szarpiąc się z rzeczą niezwykle ambitną, jako zapomniany już aktor wysokobudżetowego i bezpłciowego kina akcji pragnie wystawić mądrą i poważną sztukę o miłości, o poszukiwaniu samego siebie, coś, co w ogóle zdaje się nie pasować do jego natury i dotychczasowej skali trudności w swojej twórczości.

Poprzez różne znaki na niebie, głosy w jego głowie, byłą żonę i zaniedbaną przez niego córkę Inarritu mówi Thomsonowi, żeby ten się nie wygłupiał, żeby dał sobie spokój z kulturą wyższą i żeby wrócił do odcinania kuponów od dawnej popularności futrzastego superbohatera. Nie mieszajmy gówna z majonezem - mówi - nie mieszajmy blockbusterów z teatrem i prawdziwą sztuką. Odbieram to też trochę jak szpilkę wbitą dzisiejszej wysokobudżetowej branży filmowej skoncentrowanej na szybkim zysku, wielkim wizualnym show i płyciźnie w treści. W dodatku Meksykańczyk robi to wyjątkowo dobrze. Z udziałem wielkich hollywoodzkich nazwisk, na Broadwayu, z pomocą zacnych kadrów, a nawet i efektów specjalnych, które w przeciwieństwie do spektakularnych produkcji, nie są tu użyte jako podmiot i orzeczenie, lecz bardziej jako dopełnienie całości. Ze smakiem.

Sam Thomson (a może bardziej Keataon?), tak jakby na złość samemu Inarritu, a już na pewno będąc w opozycji do intelektualnych płycizn branży filmowej nie poddaje się tym sugestiom. Idzie pod prąd i z uporem maniaka walczy z siłowym samozaszufladkowaniem się gdzieś pośród ikon popkultury. Ostatecznie osiąga swój cel, choć też nie tak znów do samego końca, na pewno dużo go to kosztuje, ale udowadnia przy tym, że jednak warto bić się o rzeczy wielkie, piękne i wspaniałe, warto uganiać się za ulotną mądrością, nawet, gdy wszyscy wokół mówią, żeby dać sobie spokój i kiedy PESEL twierdzi, że bardziej wypada już niańczyć wnuki, aniżeli fruwać wysoko jak te super ptaszysko właśnie. Wspaniała jest to opowieść o sile uporu, także o pierwiastku szaleństwa jaki tkwi w każdym z nas. Film inny niż wszystkie, wszak bardziej przypomina oglądaną na żywo sztukę teatralną, niż kino jakim karmieni jesteśmy na co dzień. Pragnę go obejrzeć jeszcze kilka razy, a to bardzo rzadko mi się zdarza. Kapitalna realizacja, montaż, zdjęcia, no i gra aktorska. Tak, powiadam wam, chcę Oscara dla Keatona. Czy ktoś może założyć taką grupę na fejsie?

Ale i poza nim wszyscy zagrali tu jak z nut. Emma Stone? Dotąd nie traktowałem jej jak aktorki. Ale gdy tylko wygłosiła jeden monolog, to aż przeszły mnie ciarki. Edward "wzwód" Norton? Jego wielkości chyba nikt już nie kwestionuje, ja tym bardziej nie mam odwagi. Nieco już wychudzony Zach Galifianakis w trochę poważniejszej roli niż to z czego jest zwykle kojarzony, to także sama radość i słodycz. Do tego świetna jak zawsze Naomi Watts, wszystko się tu tak po prostu idealnie zazębia i pięknie uzupełnia. Po wyjściu z kina miałem wrażenie, że wychodzę z Teatru Wielkiego, z premiery jakiejś niezwykłej sztuki. Inarritu zdaje się świetnie bawić używając przy tym wielu różnych konwencji kina i sposobów na prowadzenie dialogu z widzem. Czuć u niego także jakiś niedefiniowalny pierwiastek pozwalający zbudować opisywany przez siebie świat w sposób iście magiczny, a nawet i lekko surrealistyczny, pozbawiony norm i zasad, a przy tym tak zwyczajnie mądry.

Birdman to coś więcej niż film, to arcydzieło, Himalaje kinematografii, geniusz. Film, o którym za 50 lat będą rozmawiać na wykładach o dziejach filmu. Aż chyba się przejdę na niego jeszcze raz w styczniu. Wam też radzę, już teraz szykujcie się na epicki wpierdol taśmą filmową.

6/6

IMDb: 8,8
Filmweb: 8,2


sobota, 29 listopada 2014

Piękna i bestia

Lewiatan
reż. Andriej Zwiagincew, RUS, 2014
140 min. Against Gravity
Polska premiera: 14.11.2014
Dramat



"...bo już sam jego widok przeraża. Kto się ośmieli go zbudzić? Któż mu wystąpi naprzeciw? Kto się odważy go dotknąć bezkarnie? – Nikt zgoła pod całym niebem. Głosu jego nie zdołam przemilczeć, o sile wiem – niezrównana. Czy odchyli kto brzeg pancerza i podejdzie z podwójnym wędzidłem? Czy otworzy mu paszczy podwoje? Strasznie jest spojrzeć mu w zęby. Grzbiet ma jak płyty u tarczy, spojone jakby pieczęcią. Mocno ze sobą złączone, powietrze nawet nie przejdzie. Tak jedna przylega do drugiej, że nie można rozluźnić połączeń. Jego kichanie olśniewa blaskiem, oczy – jak powieki zorzy: z ust mu płomienie buchają, sypią się iskry ogniste. Dym wydobywa się z nozdrzy, jak z kotła pełnego wrzątku. Oddechem rozpala węgle, z paszczy tryska mu ogień. W szyi się kryje jego potęga, przed nim skacząc biegnie przestrach, części ciała spojone, jakby ulane, nieporuszone. Serce ma twarde jak skała, jak dolny kamień młyński. Gdy wstaje, mocni drżą ze strachu i przerażeni tracą przytomność. Bo cięcie mieczem bez skutku, jak dzida, strzała czy oszczep. Dla niego żelazo – to plewy, brąz – niby drzewo zbutwiałe. Nie płoszy go strzała z łuku, kamień z procy jest źdźbłem dla niego. Dla niego źdźbłem maczuga, śmieje się z dzidy lecącej. Pod nim są ostre skorupy, ślad jakby wału zostawia na błocie. Głębię wód wzburzy jak kocioł, na wrzątek ją zdoła przemienić. Za nim smuga się świeci na wodzie, topiel podobna do siwizny. Nie ma mu równego na ziemi, uczyniono go nieustraszonym: Każde mocne zwierzę się lęka jego, króla wszystkich stworzeń" - Tak w "Księdze Hioba" mówi jeden rozdział poświęcony mitycznemu potworowi morskiemu - Lewiatanowi. Wielki, potężny, a walka z nim jest nierówna i niesprawiedliwa, tak samo jak starcie bohaterów najnowszego obrazu Andrieja Zwiagincewa, którzy użerają się ze skorumpowaną oraz zepsutą moralnie władzą.

Lewiatan jest opowieścią, która w bardzo dosłowny sposób sprowadza wycinek komentowanej rzeczywistości do popularnego u nas sloganu: "Rosja, to stan umysłu". Ciężko ogarnąć rozumem, wyobrazić nas samych w tym świecie, acz co do samego meritum, to w zobrazowaniu bezczelności i bezkarności władzy Polska akurat jakoś specjalnie się w tym aspekcie od Putinlandu nie różni. Rządy kolesiostwa, łapówkarstwo i pycha, może nieco inna skala, ale problem tak jakby wspólny i u nas równie aktualny. Dlatego też sądzę, iż łatwo jest się nam z myślą przewodnią w Lewiatanie utożsamiać.

To już drugi rosyjski film jaki widziałem w tym roku, który porusza podobny wątek. W Majorze w reżyserii Jurija Bykowa dramat jednostki ludzkiej, ubogiej i przeklętej, zupełnie zwyczajnej i pozbawionej społecznych przywilejów również musiał zmierzyć się z arogancją, potęgą i chamstwem władzy. Zwiagincew poszedł jednak o krok dalej. W element przewodni, czyli w konflikt między jednostką a skorumpowanym bytem państwowym wkomponował fragmenty metafizyczne i stricte religijne, które jednak z czasem okazują się dla widza pułapką, cwanym zabiegiem jaki pozostawia bezradnego odbiorcę wraz z jego rozgardiaszem emocjonalnym gdzieś pod ścianą i w ślepej uliczce.

Nie będę wodził za nos i trzymał w niepewności do końca. Lewiatan jest filmem wybitnym. Urzekł mnie i wstrząsnął do kości. Rosja, jako stan umysłu i potężny kraj zniewolony postsowiecką okupacją myśli, już od wielu lat wypuszcza w świat mocne filmy i mądrą literaturę. Rosyjska inteligencja i artyści jakby pogodzeni ze swoim losem oraz przekleństwem czasem przemycą w swoich dziełach coś zawartego między wierszami, co wymownie zawiesza białą flagę i prosi świat o pomoc.


Tym razem lokowani jesteśmy w Rosji północnej, w obwodzie murmańskim, w małym miasteczku (zdjęcia kręcono w Kirowsku i Moczegorsku) wypełnionym wysłużonymi już sowieckimi blokowiskami tak absurdalnie wkomponowanymi w przepiękny górski, acz bardzo surowy krajobraz. Nad brzegiem jeziora w wybudowanym własnymi rękoma domu mieszka Nikolai (Aleksey Serebryakov) wraz z drugą żoną Lilyą (Elena Lyadova) i młodocianym synem. Jego atrakcyjnie położoną działkę upatrzył sobie miejscowy Mer, który poprzez podległe mu oraz skorumpowane sądy odbiera ją oferując Nikolaiowi w zamian mocno zaniżone wobec rynkowej wartości pieniądze. Uparty, prostolinijny Nikolai jednak się nie poddaje i przy pomocy swojego kolegi z wojska - Dmitriego (Vladimir Vdovichenkov) - dziś prawnika z Moskwy, próbuje się lokalnej władzy postawić walcząc o swoją godność i sprawiedliwość.

Ich walka z wiatrakami urozmaicona jest barwnymi rozmowami przy pochłanianej szklankami wódce (przy hektolitrach wódy) o życiu, współczesnej matce Rosji i Bogu. Mimo smutnych okoliczności przyrody jest także sporo do śmiechu, wszak wiadomo, wódka rozwesela. Lewiatan wyposażony jest w kilka bardzo absurdalnych i zjawiskowych scen, którym przewodzi ta z wyprawą za miasto, na zakrapiany piknik strzelecki. Wybuchy salw śmiechu pojawiały się na sali kinowej z częstotliwością wystrzałów autorstwa naszych pijanych bohaterów, a ja zachodziłem w głowę i w duchu pytałem samego siebie, acz również będąc przy tym wyraźnie rozbawiony, z czego się ludzie u licha śmiejecie? Z samych siebie się śmiejecie! Ukazana w ten sposób rosyjska patologia i ich jestestwo w rzeczy samej niewiele różni się od naszego krajobrazu, typowo polskiego, może tylko trochę przyjemniejszego dla oka. Trudno też było mi znaleźć różnicę pomiędzy pijacką ekspresją Zwiagincewa, a tą jaką znamy z filmów Smarzowskiego. Bardzo zbliżona ekstrema, bezpośredniość i naturalność. U nich, tak jak i u nas piją wszyscy podobnie. Władza, milicja, chcący uciec od swoich problemów szary Kowalski i pani Iwonka spod szóstki. Obaj umiejętnie wykorzystują wódczany, słowiański motyw jako tło do realnych problemów jakie żrą i trawią daną społeczność.

Tytułowy Lewiatan - biblijny morski potwór, to wypisz wymaluj współczesna Rosja. Z pozoru wielka, silna, wszechpotężna i groźna dla innych milionów ryb oraz mieszkańców mórz i oceanów. Ale Zwiagincew ukazuje ją w formie symbolu, jako może i wielki, ale jednak szkielet wymarłej już dawno ryby umorusanej dziś już tylko w błocie i wodzie gdzieś daleko na wypiździe i marginesie znaczenia. Dzisiejsza Rosja to korupcja, rozwarstwiona i skłócona ze sobą wielokulturowość, wrogość i nieufność, opętana biurokracją oraz szaleństwem zepsutej moralnie władzy w dodatku zatopionej, tak jak ten szkielet po kostki w wódce. Nie widzę w tym obrazie jasnego światła na końcu. Lewiatan przygnębia, dołuje i bombarduje tlące się jeszcze gdzieniegdzie w człowieku poczucie sprawiedliwości społecznej. Nikolaiowi ostatecznie odebrane jest wszystko: dom, żona, dziecko, przyjaźń i godność, a Bóg i prawosławny kościół, do którego Zwiagincew się wielokrotnie tutaj odnosi, ostatecznie staje się wykrzyknikiem całego jego cierpienia, tak jakby nawet i sam najwyższy nie był już w stanie dopomóc dzisiejszej cierpiącej Rosji.

Wyjątkowo piękny jest to film, wypełniony metafizycznymi i religijnymi symbolami, wzbogacony wrażliwością i duchem samego Andrieja Tarkowskiego, którego czuć tu zwłaszcza w warstwie wizualnej, w przepięknych zdjęciach i kadrach. Przeczytałem gdzieś wczoraj, że w treści czuć tu z kolei innego wielkiego Rosjanina - Fiodora Dostojewskiego. Myślę, że i w tym zamachu na niekwestionowaną wielkość tkwi jakieś małe ziarenko prawdy. Lewiatan jest więc także niezwykle mądry, gdyż ustami Rosjanina otwarcie mówi, że Rosja jest dziś piękna i zła jednocześnie, niczym mityczna i tytułowa morska bestia, postrach mórz i oceanów, tak jak taniec Pięknej i Bestii we francuskiej baśni ludowej, jak monstrualnych rozmiarów grzyb atomowy, oraz przedstawiony nam krajobraz polodowcowej krainy, kochaj ją, albo zabij na śmierć. Zwiagincew ją szczerze miłuje i tak jakby woła na świat cały, aby ten ją dobił i pozwolił im wychować oraz zbudować ją od nowa, bo przed tym dzisiejszym trupem nie ma już żadnej przyszłości.

6/6

IMDb: 8,0
Filmweb: 7,8


niedziela, 9 marca 2014

Rzymskie nostalgie

Wielkie piękno
reż. Paolo Sorrentino, ITA, 2013
142 min. Film Point Group
Polska premiera: 07.02.2013
Dramat


Oktawian August - pierwszy cesarz rzymski rzekł kiedyś, iż "Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu". W rzeczy samej, układ ówczesnych dróg wybudowanych przez Rzymian był jednym z ich największych inżynieryjnych osiągnięć. W wielu dzisiejszych zakątkach świata nadal jest to marzeniem ściętej głowy, także w Polsce. Dzięki siedemdziesięciu tysięcy kilometrom połączeń ułatwione było szybkie przemieszczanie się legionów, kupców, oraz przy okazji także barbarzyńców, a każda wybudowana droga prowadziła bezpośrednio do, lub przez wieczne miasto. Przy brukowych alejach były ustawiane kamienie milowe, a na skrzyżowaniach umieszczano kapliczki poświęcone duszom zmarłych. Oglądając Podziwiając (Wielkie piękno się nie ogląda, je się podziwia), także słuchając towarzyszącemu mu wielogłosowych utworów liturgicznych, muzyki klasycznej wymieszanej czasem z tą współczesną, taneczną i nostalgiczną odnosiłem dziwne wrażenie, iż pokonując wraz z głównym bohaterem każdy kolejny kilometr drogi, każdy odcinek utkany z fragmentów jego życia, wiodący również naszymi, polskimi, dziurawymi asfaltami ozdobionymi płaczącymi wierzbami przy jej krawędziach, odkrywam w sobie, także w życiu w ogóle i w ludziach, coś ogromnie ważnego oraz pięknego.

Przez cały film, a także zaraz po nim, przez kilka dni zastanawiałem się jednak cóż takiego konkretnego odkryłem. Niestety, postanowiłem w końcu złożyć broń i przyjąć honorową dezercję własnych myśli, które w procesie porządkowania faktów zaczęły już zjadać własny ogon. Ale to nie wstyd i żaden powód do rozpaczań. Paolo Sorrentino stworzył obraz, który (nie mam co do tego żadnych wątpliwości) jest kinematograficznym dziełem sztuki. A jej się nie definiuje, tzn. można, wielu próbuje, lecz według mnie ją się po prostu bezkrytycznie przyjmuje, lub też bezwarunkowo odrzuca. Jestem zdumiony, szczerze zaskoczony, że Wielkie piękno sięgnęło w tym roku po Oscara. Na miejscu jego twórców poczułbym się tym faktem wręcz urażony. To trochę tak, jakby wyróżnić Pendereckiego nagrodą MTV Video Music Awards przekazywaną kompozytorowi przez skąpo odzianą, znaną tylko szesnastolatkom bicz. No zupełnie bez sensu.

Nie mniej trudno przejść obok filmu dzieła sztuki zupełnie obojętnie. Neapolitańczyk Sorrentino porównywany jest dziś do samego mistrza Felliniego, a jego najnowsze dziecko do klasyki włoskiego neorealizmu. Zapewne słusznie, znawcą gatunku co prawda nie jestem, acz ciągle się w tym segmencie szkolę, ale w każdej minucie filmu rzeczywiście czuć wielką moc naładowaną energią z obcego, jakby niedzisiejszego świata. Wszystko jest tu w tak uroczy sposób odmienne, niebanalne i zaskakujące. Niby nacechowane emocjami i instynktami dobrze nam znanymi z autopsji, ale pokolorowane w barwy, za którymi momentami ciężko jest nadążyć rogówką. Do pierwszych dziesięciu minut filmu trzeba po prostu się przyzwyczaić, tak jak oczy po wyjściu z ciemności na światło dzienne. Nie wiem, może to przez ten boski Rzym, jego nasłonecznienie, które zwłaszcza teraz, nadal jeszcze w bardziej zimowych okolicznościach przyrody mocno kłuje w oczy, a może też to przez te nieco zepsute środowisko artystyczne w którym się poruszamy, przez wciągany przez nich koks na szalonych imprezach oraz ogólny włoski temperament. Jest coś w tym obrazie nieokrzesanego, perwersyjnego i dekadenckiego, coś, co podziwia się z rozdziawioną gębą. Odziany w wzrok dziecka autystycznego próbowałem zrozumieć świat, jaki przecież dotąd wydawał mi się doskonale znany, a który niepostrzeżenie znów mi chyba uciekł gdzieś podczas przycinania poobiedniego komara.


Jep Gambardella, nasz bohater, mizantrop, człowiek wyszukanego intelektu, leń i pisarz, który napisał dotąd tylko jedną powieść, romansidło, które ustawiło go na lata, jest reprezentantem wyższych sfer Rzymu, z którego właściwie nigdy się nie ruszył. Nie interesuje go bycie częścią eleganckiego i bogatego środowiska w jakim się porusza, on chce być jego królem. Nie chce tylko chodzić na imprezy, on pragnie móc je niszczyć. Jego największym odkryciem po skończeniu 65 roku życia było to, że nie może tracić już więcej czasu na robienie rzeczy, których nie chce czynić. Ja to odkryłem już... no jakiś czas temu. W któryś z deszczowych poniedziałków z rzędu tkwiąc jak ten głupi chuj na przystanku. Niestety, ale na tymże odkryciu wszystko się zaczęło, a także jednocześnie skończyło. Nie będę udawał. Polubiłem Jepa. Bardzo. Chciałbym być kiedyś taki jak on. Na starość. W pewnym sensie pomógł mi wyznaczyć kolejny cel w swoim dość zgorzkniałym żywocie. Zapewne do jutra mi przejdzie, ale szczerze nie pogniewałbym się, gdybym po sześćdziesiątce był szanowanym pisarzem nie martwiącym się o saldo na koncie przed pierwszym, oraz gdybym posiadał apartament z widokiem na Koloseum. Klasa, styl, elegancja i cięty humor, że o pięknych kobietach, które lubią przebywać w jego towarzystwie nie pomnę. Nie pogniewałbym się, gdyby mnie to spotkało już teraz, choćby jutro, nie za lat dwadzieścia. Nie chcę czekać. Starość w Polsce przyjmuje zupełnie odmienne barwy, ale czas to zmienić. Zamierzam być w tym pionierem. Trzymajcie kciuki.

Jednak wiele nas ze sobą łączy już dziś. Ja również potrafię rozpoznać sukę z daleka, nawet nie muszę jej bliżej poznawać, ani z nią rozmawiać, wiem to i już. Także tak jak on nierzadko widzę przed zaśnięciem falujące morze na suficie. Często nawet mocno buja, nie jestem tylko pewien, czy to przez te fale, czy może jednak przez nadmiar alkoholu stężonego w umyśle. Cierpimy również na podobne problemy z pisaniem. Mnie też się zwykle nie chce. Ciągle nas coś rozprasza, irytuje i wkurwia, a pisarz z wybuchami gniewu jest jak sprinter z zadyszką. Różnimy się jednak w treści oraz zapewne w jakości. Nie to, że nie chciałbym zostać pisarzem, moja dusza tego pragnie, ale palce, rozum i wyobraźnia nie nadążają za jej fanaberiami. Rozumiem go także doskonale kiedy mówi, że w jego wieku piękna kobieta już nie wystarczy. Owszem, pomaga rozwiązać wiele problemów, dostarcza też chwile radości, ale etap życia, w którym uganiałem się za nimi jak opętany próbując przy tym którąś z nich zdzielić maczugą po łbie minął już chyba bezpowrotnie. Tkwimy więc razem na krawędzi rozpaczy i jedyne co możemy zrobić, to spojrzeć sobie w oczy, dotrzymać towarzystwa i trochę pożartować, czasem też zapłakać.

Opowieść ta w pewnym sensie dotyka kryzysu starości, jesieni naszego życia, pewnie także i wieku średniego, jakkolwiek go nazwać. Jest to o tyle bolesne, bowiem jej postępowość ukazana jest w sposób, o którym marzy niejeden dwudziestoletni młokos. Zabawa, imprezy, beztroska, ciepło, słońce, piękne kobiety i ich jeszcze piękniejsze cycki, muzyka, alkohol i inne używki, także seks, a wszystko to pręży swoje muskuły na tle pięknego, letniego Rzymu. Obserwujemy ludzi sztuki, literatury, kina i elity kulturalnego Rzymu, którzy mają niby wszystko, sławę, pieniądze, dobra materialne, ale w wieku lat 40, 50, czy 60-ciu, nie są już w stanie marzyć i pragnąć tak jak ludzie młodzi, biedni i naiwni. Dorosłość, ludzka dojrzałość, jest niczym więcej, niż tylko odkrywaniem, że wszystko w co dotąd wierzyłeś, kiedy byłeś młody, to fałsz, a z kolei wszystko to, co w młodości odrzucałeś, teraz okazuje się prawdą (Carlos Ruiz). Wielkie piękno odbieram więc jako uliczny drogowskaz moralny wbity w ziemię przez człowieka, który wszystko już w życiu widział i teraz chciałby przed czymś młodych ludzi przestrzec.


Ważna jest także uduchowiona warstwa filmu, nacechowana religijną symboliką, która bardzo do mnie trafiła, mimo, że była z początku bardzo zdradliwa. Liczne tła utkane z rzymskich kościołów, sakralnej architektury, muzyki liturgicznej, sióstr zakonnych i księży, kontrastują z filozoficznym, ateistycznym środowiskiem artystycznym, z cyckami i z pięknem kobiecego ciała. Wiara przedstawiona jest tu na początku jako gałąź nadłamana pod ciężarem tradycji liczonej w tysiącach lat i skażona współczesną zgnilizną oraz zepsuciem moralnym, ale finalnie, to właśnie Bóg i jego nauki triumfują. Największe filmowe mądrości przekazane są widzowi za pomocą skromnej staruszki - Świętej, przez co przyznaję, w pewnym momencie można poczuć się trochę wywróconym na lewą stronę. W Wielkim pięknie czuć bliskość Boga oraz wyniosłości artyzmu. Osiągnięcie tak zacnej harmonii pomiędzy dwoma odmiennymi i sprzecznymi ze sobą światami jest możliwe chyba tylko we Włoszech, w kraju tak bardzo oddanym wartościom chrześcijańskim. Nawet środowiska epatujące etycznym zepsuciem są w pewnym sensie wierne katolickim tradycjom, co cholernie mi imponuje, oraz budzi szczery podziw i zazdrość. Odnoszę wrażenie, że Sorrentino chciał przy zupełnej okazji wyraźnie pogrozić palcem odstępstwom od tej reguły, leżącym także po stronie kościelnych i duchownych, którzy w filmie przedstawieni są na ogół niezbyt korzystnie. Panoszący się po starym kontynencie kryzys wiary próbuje zatrzymać z pomocą Świętej - skromnej starszej, ubogiej kobiety, która rzuca nieco jasnego światła nie tyle na samego Jepa, ale także na widzów. Mam nadzieję, że skutecznie.

Czym jest więc tytułowe wielkie piękno? To przede wszystkim świadomość rzeczy ulotnych, często niezwykle małych, z pozoru nieistotnych, na które zwykle nie zwraca się większej uwagi. Jep Gambardella, człowiek dojrzały, inteligentny, pogrążony w nostalgii i traktujący ją jako jedyną możliwą w jego wieku rozrywką dla kogoś, kto nie wierzy już w przyszłość, w końcu zaczął je w swoim życiu dostrzegać. Swoimi mądrościami dzieli się w pierwszej osobie z widzem. Tłumaczy nam, że warto cieszyć się każdą chwilą, także pięknymi wspomnieniami, że ważne jest tu i teraz, uczciwość i ludzkie dobro. Jakże uniwersalne są to wartości. W każdym wieku smakują różnie, ale tylko w dojrzałości naszego życia można dostrzec prawdziwe clue ich znaczenia.

Szalony to film i niebywale piękny. Opowiada o starości, która chce być wiecznie młoda. Wielkie piękno jest natchnieniem do życia, lepszego życia, dla każdego z nas, a także sztuką godzenia się samego z sobą. Wszyscy jesteśmy takimi samymi pisarzami jak Jep, różnimy się tylko w wypluwanej przez nas treści. Reżyser zwraca uwagę na rzeczy małe, ale niezwykle ważne, jak tradycję, duchowość, szczodrość i oddanie. Każde życie kończy się śmiercią, jednak najpierw jest życie, jakieś, często ukryte w paplaninie, chaosie i hałasie, w drobnych sztuczkach i oszustwach. Ważne jednak w nim są te wszystkie przebłyski piękna jakie dopiero w jesieni życia stają się dla nas tak bardzo wyraźne, a jednocześnie tak bardzo nieosiągalne za młodu. Jestem szczerze oczarowany tym filmem. Jego artystyczną, zupełnie niecodzienną stylistyką, artyzmem i duchowością. Do tego dochodzą wspaniałe zdjęcia, kadry, klimat i treść, także anielska muzyka autorstwa m.in. Davida Langa, Pertinusa, Tavenera, a nawet naszego Preisnera. Jestem przekonany, że film ten za lat 20-30 będzie odbierany jako klasyka i wielkie dzieło światowej kinematografii. Rozpiera mnie duma i zadowolenie, że byłem tego naocznym świadkiem. Włoskie kino wraca na należne mu miejsce. Na piedestał. Forza Italia! Grazie, signor Sorrentino, to zdecydowanie najpiękniejszy film jaki widziałem w tym roku.

6/6

IMDb: 7,8
Filmweb: 8,0



poniedziałek, 14 października 2013

29'WFF - vol.1


29' Warszawski Festiwal Filmowy od trzech dni hula już na najwyższych obrotach, a ja tyleż samo czasu nie jadłem już porządnego obiadu. Prawdopodobnie dociągnę na tych śmieciach do samego końca (mojego lub jej), czyli do dziesięciu dni i do dziesięciu kebabów, czy tam innych bzdur pseudo gastronomicznych, bo też kto by się przejmował żarciem kiedy tyle dobrych filmów gości przejazdem w Warszawie. Stęskniłem się za tym klimatem. Sentymentalny jakiś jestem. Siedem lat z rzędu go doświadczam, przyłażę, kupuję te bilety, przeważnie na chybił trafił. Przedzieram się przez setki tytułów z długopisem w łapie, urywam się z pracy, tkwię na fotelu czasem cztery filmy pod rząd, przez co zarywam imprezy i inne najebnie, że o zaniedbywaniu kobiety nie wspomnę. Ale i tak to lubię. Za każdym razem czuję się wtedy jak byśmy mieli Boże Narodzenie - przez 10 dni. Codziennie. Tyle prezentów w zasięgu wzroku. Stan przedzawałowy zrozumieją tylko największe zwichrowane kinematograficzne łby - czyli etatowi kinomaniacy. Ludzie, którzy tak jak ja mają nie po kolei w głowie. W końcu to dla nas kręci się ta cała festiwalowa karuzela. Zupełnie jak w objazdowym wesołym miasteczku, które raz w roku rozstawia się na tydzień w zabitej dechami wsi i dostarcza miejscowym samych epickich doznań. Potem odjeżdża w siną dal, a na twarzach dzieci pojawia się smutek. Pustka i tęsknota.

Skoro już koniecznie musi się skończyć lato, wtedy zawsze wyczekuję października. Koniecznie w Warszawie. Pieprzyć gorące piaski południa i trzydziestostopniowe temperatury. Nie teraz. Nie w ciągu dziesięciu dni, tych dni. Wyczekuję i tęsknię. A chociażby za tym stadem baranów, które wiecznie spóźnione przeciska się po ciemku z rozświetlonym smartfonem w ręku w poszukiwaniu (koniecznie) dwóch wolnych foteli obok siebie w rzędzie (ale żeby kupić wcześniej popcorn czy colę, to czasu im nigdy za mało). Tęsknię także za innymi alfa i romeo, tymi wiecznie zdziwionymi, że na biletach w Multikinie jakiś idiota zapomniał zamieścić numeracji miejsc, albo wytykającymi palcami i strojącymi głupie miny na widok najstarszego małżeństwa filmowego jakie stąpa po ziemi, tej ziemi - państwem Marią i Bogdanem Kalinowskimi, którzy w przeciwieństwie do nich samych, ulizanych i wymuskanych, od wielu już lat, mimo mocno wiekowej kondycji, zaliczają zdecydowaną większość festiwalowego repertuaru. I za tym facetem z twarzy podobnym zupełnie do nikogo odzianym w narodową czapeczkę z napisem "SRBIJA" też mi było tęskno. Zakłada ją każdego roku, dzięki czemu zawsze go poznaję. Nawet na czas trwania filmu jej nie zdejmuje, a przy tym nikomu nie zasłania. Wyższa szkoła jazdy. Szanuję. A do tego wcina dwie tabliczki czekolady zanim jeszcze rozpocznie się film. Skąd mi to wszystko siedzi we łbie to nie mam pojęcia. Przez te długie siedem lat, mimo że twarzy przewinęło się grubaśne tysiące, wiele z nich rozpoznaję z daleka. Tak jak i ja zaglądają tu co roku i pomimo, że są mi zupełnie obce, to jednak zawsze mam ochotę zagaić do nich: "Serwus, co słychać? Ile filmów w tym roku?"

Prawda jest taka, że zarówno ich jak i mnie samego przyciąga tu zawsze i ciągle to samo - Kino inne niż na co dzień. Obce, nieokiełznane, o którym niewiele wiemy, przez co jest intrygujące i pociągające. To jak z tym mitycznym już pudełkiem czekoladek tkwiącym na kolanach Forrest Gumpa. Nigdy nie wiesz co wyciągniesz. Nic to. Dość tych bzdur i powideł. Dużo filmów, mało czasu, a o każdym wypada coś napomknąć. Dziś pierwsza porcja, czas start.


Still Life
reż. Uberto Pasolini, ITA, ENG, 2013
87 min.
Polska premiera: ?
Dramat



Na początek gigantyczny strzał z zaciśniętej piąchy centralnie w twarz. Masakryczne rozpoczęcie festiwalu, które już na dzień dobry zawiesza poprzeczkę na maksymalnej wysokości i z której nie da się jej ani strącić, ani tym bardziej przeskoczyć. Dość ryzykowne posunięcie, ale jakże piękne i doniosłe, by nie napisać wprost - błogosławione. Już wiem czemu Stefan Laudyn (dyrektor WFF) zdecydował się na to, aby najnowszego filmu Umberto Pasoliniego nie zamieszczać w żadnym konkursie. Film zwyczajnie rozłożyłby konkurencję na łopatki. I to najprawdopodobniej bez wyrównanej walki. Bez walki jakiejkolwiek i choćby śladu oporu. Zatrzymanemu życiu (bo takie jest na razie polskie tłumaczenie) musiało więc "wystarczyć" miano filmu uroczystego otwarcia festiwalu. Wcześniej, kilka miesięcy temu pozamiatał w Wenecji, gdzie zgarnął cztery nagrody. Sądzę, że zewsząd tam gdzie się jeszcze pojawi, wróci z kolejnymi laurami. Może nawet i z Warszawy również. Wnioskując z reakcji sali kinowej (ludzi po prostu ryczeli jak bobry i tak zwyczajnie... wymownie milczeli), myślę, że film może namieszać w plebiscycie publiczności. Oby.

Opowieść jaką przez gałki oczne wlewa nam się do głów naszpikowana jest tak potężną dawką mądrości i emocji, że aby skutecznie przelać je wszystkie na klawiaturę, trzeba być wybitnie utalentowanym wielkim mistrzem orki językowej. Niestety ja nim nie jestem, więc nawet nie spróbuję się z tym zmierzyć, nie mniej jednak napiszę co mnie w tym filmie poruszyło, co mną wstrząsnęło i dlaczego uważam, że każdy względnie normalnie funkcjonujący homo sapiens, koniecznie musi ten film obejrzeć.

Tak wspaniałych opowieści, w których wszystko kapitalnie do siebie pasuje i ze sobą współgra, a przy tym kumulujących na każdym milimetrze taśmy filmowej hektolitry wzruszeń i emocji, zbyt często się nie doświadcza. Powiem więcej. Stan ducha jaki mnie nawiedził na końcowych napisach, zwykle zagląda do mnie bardzo rzadko. Raz, może trzy w roku. Mógłbym więc na tym zakończyć ten wpis, ale nie, pociągnę go jeszcze kawałek dalej.

Still Life jest bardzo ascetyczną, wyciszoną konstrukcją. Właściwie jest to scena jednego tylko aktora - Eddie'ego Marsana, który został wprost stworzony do tej roli, tak samo, jak film, który powstał tylko i wyłącznie dla niego. John May, to 44-letni londyński urzędnik zajmujący się wszystkimi formalnościami związanymi z pochówkiem osób, które nie posiadają krewnych, lub też jeśli krewni nie czują potrzeby, by się pożegnać z nieboszczykiem. 22 lata swego życia przepracował służąc zmarłym. Z godnością, wielkim szacunkiem i z poszanowaniem wszelkich tradycji. Niezwykle prostolinijny, samotny człowiek, który wkładał przez te wszystkie lata maksimum serca, człowieczeństwa i zaangażowania, pewnego dnia zostaje kopnięty w tyłek i wyrzucony na bruk odrzucenia. Musi teraz zmierzyć się z ciężkostrawnością świata do którego przecież kompletnie nie pasuje. Najlepiej jest mu wśród umarłych. Traktuje ich niemal jak swoją rodzinę, której nie posiada, jak bliskich przyjaciół, których nigdy nie doświadczył. Pisze dla nich pożegnalne przemowy, wybiera im trumny, jak najlepsze miejsca spoczynku na cmentarzach, wydzwania po ludziach, którzy mogli ich znać i namawia na udział w pogrzebie. I wszystko robi to niczym rasowy detektyw, bazując jedynie na szczątkowych informacjach jakie samemu udaje mu się wygrzebać w ich prywatnych mieszkaniach. Bliskość z umarłymi przyjmuje niezwykle intymną pozę, dzięki czemu wydają nam oni się być mniej martwi, niż wielu nadal jeszcze żyjących ludzi, którzy są martwi jeszcze za życia.

Film porusza także niezwykle ważne kwestie związane z naszym zachwianym człowieczeństwem. Przede wszystkim i na pierwszy plan wysuwa się samotność. Potworna samotność i odczucie wyobcowania oraz odrzucenia przez świat. Także wyraźnie zarysowany przez Pasoliniego kryzys relacji międzyludzkich, który doprowadza m.in. do tego, że ludzie z bogatym doświadczeniem życiowym i barwnym życiorysem, nagle umierają zupełnie samotni. Nikt ich nie żegna, nikt za nimi nie płacze. Są ich setki, tysiące, miliony na całym świecie, tuż obok nas. Z pomocą zmęczonej twarzy Johna Maya reżyser krzyczy do widza byśmy się trochę ogarnęli. "Odezwij się do kogoś człowieku, utrzymuj kontakty z bliskimi" - mówił nam po seansie. Zadzwoń do mamy, zaproś kogoś na obiad, nie zamykaj się w wirtualnej klatce tylko z dostępem do Wi-Fi. Still Life boleśnie uświadamia nam to do czego doprowadza w dzisiejszych czasach brak aktywności, chęci, czy też brak czasu do utrzymywania niezwykle potrzebnych nam wszystkim relacji z najbliższymi. Udowadnia także, że bycie dobrym dla innych, w myśl zasady, że "dobro przez Ciebie raz uczynione zawsze do Ciebie powróci", faktycznie się opłaca i świadomość tego powinna nam towarzyszyć w naszych codziennych zmaganiach.

John May swoją służbą dla jakiegoś wycinka ludzkości ociera się o świętość, o wzniesienie na ołtarze. Jego wielkie serce i ogromne poświęcenie dla innych, za które koniec końców musi zapłacić wysoką cenę, daje tak wielkiego i pozytywnego kopa w cztery litery, że zaraz po wyjściu z kina koniecznie chce się coś dobrego dla kogoś uczynić. Ja na ten przykład dałem pijaczkowi pod Centralnym 2 złocisze, mimo, że prosił tylko o 50 groszy ;)

Mam nadzieję, że film trafi do naszych kin, a przynajmniej do sieci. Póki co, nie ma jeszcze ani oficjalnego plakatu, ani nawet zwiastuna, ale na zachętę wklejam kawałek jednej ze scen, tak dla poczucia klimatu i dla okiełznania tej charakterystycznej, nieco ciapowatej, ale za to niezwykle szczerej sylwetki Johna Maya - współczesnej postaci tragicznej i heroicznej, z którą nie sposób się nie zaprzyjaźnić. Z wielką przyjemnością oraz z całą odpowiedzialnością przyznaję filmowi maksymalną ocenę - sześć. Pierwszy film na WFF i od razu taka bomba. Odtąd już nic nie będzie takie samo.

6/6






Banklady
reż. Christian Alvart, GER, 2013
114 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Biograficzny, Akcja



Po wysoko zawieszonej poprzeczce przez Still Life, ciężko było przysiąść do kolejnego tytułu. Ta sama sala, niemal ten sam fotel ledwie pół godziny później, a mi nadal w głowie siedział John May. Banklady już na starcie miała utrudnione zadanie. W trakcie swojego trwania niestety również nie potrafiła mnie do siebie przekonać. Ale historia zapowiadała się naprawdę nieźle, tak więc nie mam żalu, że dałem się jej porwać. Wielu dało.

Jest to film, który bazuje na faktach i opowiada historię (acz według mnie tak z przymrużeniem oka) słynnej (zależy gdzie) niemieckiej gangsterki - Giseli Werler, która w latach 60-tych napadała na banki. Była to pierwsza kobieta w RFN, która pławiła się takim oto dość ekscentrycznym hobby. W dodatku robiła to z klasą. Zawsze w drogich i pięknych kreacjach, blond peruce, stylowych okularach, ze zgrabnym Mauserem w dłoniach. Do tego była zawsze uprzejma dla napadających, a z jej ust padały szarmanckie: "dziękuję" i "życzę miłego dnia". Prasa oszalała na jej punkcie, a wielu ludzi, zwłaszcza młodych, ubogich Niemek, chciało być taka jak ona. Historia ta więc już w samym zamyśle miała wszelkie asy w rękawie, by stać się zwycięzcą w biegu do ekranizacji.

I faktycznie, widać, że niemieccy producenci bardzo się postarali. Film jest ładnie zrobiony, dynamiczny z dobrze odwzorowanymi latami 60-tymi. Ogląda się go całkiem przyjemnie, tyle tylko, że losy naszych bohaterów były mi zupełnie obojętne. Nie zżyłem się z nimi, nie polubiłem, ani też nie znienawidziłem. Mało tego. Często zawiewało z ekranu irytacją. A to jakąś nierealną sceną, a to odczuciem groteski w z pozoru poważnej scenie. Takie nijakie to wszystko. Ładnie zrobione, dopieszczone, ale emocjonalnie - pustka.

Do kultu Bonnie i Clyde, Giseli i jej wspólnikowi brakuje co nie miara. Chociażby dlatego, że to w istocie była durna baba. Nie umiała rozdzielić miłości od pracy, przez co ostatecznie wpadli i spędzili trochę latek w odosobnieniu, na koszt niemieckiego podatnika. Zamiast fabuły, wolałbym już chyba dokument. Ale z braku laku można i w ten sposób zainwestować półtorej godziny z jakże cennego swojego życia. Generalnie to nie polecam, ale też i nie będę darł się: "Nie oglądaj!". Banklady zapewne pojawi się swego czasu w świecie wirtualnym i myślę, że własnie to jest najlepsze dla niej środowisko. Raz obejrzeć w porze deszczowej i zapomnieć.
Trailera brak. Jak się pojawi - uzupełnię. Wiadomix.

3/6




niedziela, 6 stycznia 2013

Duch i ciało

Rust and Bone
reż. Jacques Audiard, FRA, BEL 2012
120 min. United International Pictures
Polska premiera: 8.02.2013
Melodramat



Miałem kiedyś taki sen. Cykliczny. No, powiedzmy, ze trzy razy przyśniło mi się mniej więcej to samo i to w dość krótkim okresie czasu. Nawet szukałem u Freuda jakiegoś sensownego uzasadnienia, a z internetowych senników dowiedziałem się, że niechybnie stracę bliskich przyjaciół (So SAD). W dużym uproszczeniu i wyciągnięciu z nich wszystkich wspólnego mianownika, chodziło o wypadek samochodowy. Żeby był większy bajer, pierdyknąłem w tym śnie w drzewo. Czołowo. Bo nie chciałem rozjeżdżać małych dzieci idących poboczem (ich twarze rozpoznałbym w realu na ulicy. Chyba). Czyli jakby nie było, po bohatersku. W jednym sennym przypadku nie przeżyłem i pałętałem się gdzieś pomiędzy życiem, a śmiercią. W drugim, zdarzenie wydawało mi się trochę jakby inne oraz mało wyraziste, natomiast w trzecim, uszedłem z życiem, ale kosztem amputacji nóg. Właśnie ta wersja zapadła mi w pamięci szczególnie i czasem o tym rozmyślam. Ja, bohater, na wózku inwalidzkim. Z całym tym ciężarem psychicznego upadku, z poczuciem bolesnej izolacji od świata zdrowego, twardo stąpającego na dwóch nogach, którego do końca nie zdążyłem przecież jeszcze posmakować, a z perspektywy wózka inwalidzkiego, już nigdy nie zdołam tego uczynić.

Dziwny sen, bo te przeważnie i na co dzień są u mnie nasiąknięte surrealizmem i abstrakcją tak wielką, że po przebudzeniu ogarnia mnie co najwyżej śmiech i niedowierzanie, lub też smutek w przypadku, kiedy śnią mi się piękne kobiety. Wtedy było jednak inaczej. Strach i przerażenie wybudzał mnie z tych snów w ich trakcie, przez co właśnie tak bardzo dokładnie je zapamiętałem. Mam nadzieję, że to nic nie znaczy i tych przyjaciół, których zresztą niewielu już mi pozostało, ostatecznie nie stracę, a szalone teorie Freuda nie postawią przy moim nazwisku stosownego krzyżyka.

Wstęp taki no, wiadomo, dość oczywiste nawiązanie do filmu o jakim chcę opowiedzieć, a konkretniej, to do dramatu jaki przeżyła w nim nieziemsko piękna i młoda dziewczyna (ach ta Marion Cotillard, bezapelacyjnie miłość tygodnia). Długo czekałem na nominowany do Złotej Palmy Rust and Bone. Zbyt dużo dobrego o nim słyszałem, by czekać jeszcze kolejne dwa miesiące (dopiero w lutym w kinach). Postanowiłem więc iść na skróty i już teraz wgłębić się w jego zachęcającą tkankę. I cholera jasna, chyba lepiej nowego roku zacząć nie mogłem. Ten w ogóle zapowiada się wprost przepysznie. Już teraz, świeżo po wytyczeniu rankingu za 2011, mam w głowie ułożoną pierwszą trójkę za 2012. Mógłbym to zrobić choćby i teraz, gdyż ciężko mi sobie wyobrazić, że ktoś może ich z tego podium przetrącić. Ale to przecież dopiero początek nowego roku, w którym jeszcze wiele premier przede mną i tyleż samo zaległości. Nikt jednak nie mówił, że będzie lekko…

Jacques Audiard, który poza jego wcześniejszym Prorokiem, wydawał mi się dotąd zupełnie obcy, jednym tylko filmem wskoczył raptem na piedestał moich filmowych oczekiwań oraz fascynacji. Kość i rdza, bo tak mniej więcej należy tłumaczyć tytuł na polski (ciekaw jestem jak wybrnie z tego dystrybutor), jest obrazem, który trafił mnie w czerep i przetrącił w nim trochę szarych komórek w sposób niezwykle wyjątkowy, bowiem do całej tej opowieści jeszcze w trakcie ekranowego trawienia, podchodziłem w sposób szczególnie osobisty. I nie chodzi mi tutaj o wspomniany na początku sen, który owszem, znajduje w historii Audiarda i Bidegaina (autorzy scenariusza) jakieś swoje być może podprogowe ujście, lecz tyczy się to bardziej rzeczy przyziemnych, naskórnie przeze mnie doświadczonych, dogłębnie przeżytych, do których co prawda nie lubię powracać, lecz przez pieprzony i chyba wrodzony sentymentalizm, ciągle muszę to czynić.


Jest to przede wszystkim fascynująca opowieść o zderzeniu się ze sobą dwóch obcych światów. Surowego, nieczułego, odrzuconego społecznie, żyjącego na marginesie życiowej tolerancji, lecz z uporem maniaka walczącego o przetrwanie każdego kolejnego dnia, reprezentowanego przez zagubioną postać szorstkiego mężczyzny - Alaina (Matthias Schoenaerts), oraz świata bardziej sterylnego, wrażliwego oraz ciepłego, pragnącego miłości i akceptacji, którego symbolizuje kobieta - Stéphanie (wspomniana Marion Cotillard). Ich światy z pozoru bardzo od siebie odległe i niekompatybilne w normalnych, codziennych warunkach, poprzez tragiczny wypadek kobiety, prywatnie treserki Orek, który wpycha ją siłą na wózek inwalidzki, doświadczają stopniowego i postępującego zbliżenia do siebie. Na naszych oczach dokonuje się sojusz ducha i ciała, siły i słabości, chęci życia i chęci permanentnego pozbycia się go. Jesteśmy świadkami narodzin niezwykłego małżeństwa kości i rdzy.

Film poraził mnie wściekłym piorunem, gdyż przypomniał mi po raz kolejny moje osobiste, bolesne traumy z lat minionych, doświadczonych na własnej skórze. Ucieleśnia w swej warstwie przekazu wszystko to, co zawarte jest w panicznym lęku przed utratą najważniejszych i najcenniejszych cnót, rzeczy, czy osób w naszym życiu. Problem w tym, że uświadamiamy sobie to zwykle dopiero w momencie, kiedy bezpowrotnie je tracimy. Zwykle przez głupotę, przez niedojrzałość emocjonalną, czy zwykłą naiwność. Mam tu na myśli bardziej ludzi, niż przedmioty i nie będę ściemniał, wiadomo, że chodzi mi o kobietę. Kość i rdza trafia do mnie właśnie dlatego, że potrafię bez większych problemów wpisać swoją realną wątłość sprzed kilku lat w postać egoistycznego Alaina, a bezpowrotnie straconą szansę na lepsze życie, w rolę Stéphanie. To nawet lekko komiczne, jak barwy rzeczywistego świata dopiero widzą się prawdziwie, kiedy zobaczysz je na filmie.

I nie chodzi tu o te nieszczęsne, świetnie amputowane przez grafików komputerowych nogi boskiej Marion, ani o mój bezkończynowy sen. To tylko symbol, narzędzie, które popchnęło dwójkę naszych niezwykle szczerych bohaterów do budowania wokół siebie rzeczy wspaniałych i znacznie potężniejszych niż przedtem, gdy było względnie normalnie. Myślę, że opowieść ta zyskuje tylu wielbicieli na całym świecie właśnie dlatego, że przypomina im wszystkim aktualne i przeżyte już wielokrotnie przez nas bolączki i usterki występujące w codziennych, międzyludzkich relacjach. Audiard pomaga nam je okiełznać, nazwać po imieniu i sprowokować choćby do próby zlikwidowania w życiu realnym dystansu dzielącego nas od rzeczy dla nas najważniejszych, lecz zwykle i na co dzień niedocenianych. Nie wiem, pewnie nie wszyscy tak to odbiorą, być może tylko nieliczni, ale ja właśnie chętnie się do nich zaliczę.


Film uczy pokory do życia, do nas samych, do rzeczy z pozoru błahych i często nic nie znaczących, zagłuszanych przez absurdy tego pędzącego na złamanie karku świata. Uczy nas jak szanować życie, ludzi nam życzliwych oraz oddanych, których zawsze powinniśmy doceniać i śpieszyć się kochać. Alain i Stéphanie nie pretendują do wyznaczania nowej definicji idealnej ekranowej pary. Nie są skopiowani i żywcem wycięci z tanich romansideł spod szyldu Harlquina, do których płaczą miliony kobiet pod słońcem. Nie ociekają tanim pudrem i lukrem kiczowatej pseudo romantyczności. Ich uczucie rodzi się w prawdziwych bólach, w fizycznym i mentalnym cierpieniu oraz w poczuciu odrzucenia i poniżenia. Jest brudne i szorstkie, ale za to szalenie autentyczne. Właśnie dzięki tej trudnej drodze prowadzącej przez strumień cuchnących szczyn jaką wspólnie, oraz w pojedynkę muszą pokonać, osiągają prawdziwe duchowe katharsis. Zdobywają całkowite odkupienie, nowe życie, które nigdy by ich nie zastało, gdyż dotąd rezydowali pod innymi adresami. Utrata nóg przez Marion, okazała się zbawieniem dla jej duszy, a wisząca na cienkim włosku utrata małego synka oraz najbliższej rodziny przez Alaina, stała się impulsem do dokonania rewizji swojego dotychczasowego życia pogrążonego w permanentnym duchowym nihilizmie. Każdy z nas widać musi czasem zapłacić wysoką cenę, lub po prostu otrzeć się o śmierć, by móc otrzymać od życia kolejny mandat na następną kadencję.

Wspaniała lekcja człowieczeństwa. Szalenie osobista, ckliwa i porażająca swoją dosłownością opowieść o chęci do życia, które nie jest ani kolorowe, ani sprawiedliwe i w którym wszystko musimy wywalczyć sobie sami. Rewelacyjny film. Nie spodziewałem się, że tak bardzo mną wstrząśnie, przeżuje i wypluje. Mija właśnie trzeci dzień od jego napisów końcowych i cholera jasna, nadal tkwi on we mnie gdzieś głęboko. Niezwykłe kreacje wspomnianej dwójki aktorskiej, zdjęcia, nieśpieszne tempo, kadry i muzyka, w końcu emocje, multum emocji, osobistych porównań i rozważań. Prawdziwa uczta nie tylko dla wrażliwego i wymagającego kinomana, co zwyczajnie, dla wrażliwego człowieka, cały czas szukającego swojego miejsca na ziemi, oraz tej jednej, jedynej szansy na lepsze jutro, na swoje duchowe spełnienie. Utrata nóg we śnie zyskała więc dzięki Audiard'owi nowego wymiaru i być może także znaczenia. Może moja zawiła podświadomość dawała mi w ten sposób do zrozumienia, że pora się otrząsnąć, zmienić coś w swoim życiu i przestać dawać się dalej trawić przez własną bolesną traumę z przeszłości?

Dokładnie 597 dni mija dziś od przyznania przeze mnie w tym miejscu ostatniej maksymalnej oceny za film. Był nim Biutiful Iñárritu. Wiele razy byłem bliski ofiarowania szóstki innym produkcjom, ale dopiero teraz, przy Rust and Bone poczułem z całą pewnością, że muszę to zrobić. Tak więc robię.

6/6

IMDb: 7,6
Filmweb: 7,5



piątek, 20 maja 2011

Wszyscy jesteśmy Chrystusami

Biutiful
reż. Alejandro González Iñárritu, ESP, MEX, 2010
138 min. Vision Film
Polska premiera: Jeszcze nie czas



Trzy dni temu minął rok od światowej premiery w Cannes najnowszego filmu jednego z najzdolniejszych, a przy okazji także moich ulubionych reżyserów młodego pokolenia, jakim jest Alejandro Gonzáles Iñárritu. Jednak polski dystrybutor - Vision Film, nadal nie zdecydował się podać do publicznej wiadomości daty polskiej premiery. Osobiście obstawiam jesień co i tak jest kpiną z polskiego widza. Mimo, że tego zwykle nie robię, bo też jest to prawnie niedozwolone i publicznie piętnowane, to jednak odważę się zaapelować do wszystkich piewców jego twórczości, aby jednak nie dali wodzić się za nos i aby sami zapewnili sobie dostęp do kultury. Tak, kultury. Biutiful jest jej kwintesencją. Inteligentnym wyrazem emocji jakie kłębią się w każdym z nas. Jest nawet czymś więcej. To mistyczny obraz ocierający się o geniusz w formie i przesłaniu. Współczesna wizja dantejskiego świata, ludzkiego cierpienia oraz biblijnego odkupienia. Powiem wprost… Iñárritu stworzył film w którym się zwyczajnie i tak po szczeniacku zakochałem.

W związku z tak osobistym wyznaniem, ciężko będzie mi obiektywnie i na chłodno podejść racjonalnie do próby ocenienia filmu. Biutiful wywarł na mnie tak wielkie wrażenie, że po wczorajszej jego wieczornej projekcji nie mogłem spokojnie zasnąć. Czuję się trochę jakbym dostał obuchem w tył głowy. To wspaniałe uczucie bezsilności i świadomej emocjonalnej kapitulacji stawia mnie trochę w szachu, ale też rajcuje jak cholera. Dałem się rozłożyć El Negro na łopatki i bardzo się cieszę, że rzadko bo rzadko, ale jednak czasem trafiają się filmy, które potrafią mnie doszczętnie sponiewierać. O to w tym całym oglądaniu przecież chodzi, aby umieć znaleźć w tym co się lubi swoistą ascetyczną formę perfekcji. Aż chce się w tym miejscu napisać… trafił swój na swego.

Iñárritu już swoją dotychczasową tzw. trylogią (Amores Perros, 21 gramów i Babel) udowodnił, że potrafi w szczególny sposób zagłębić się w ludzkie dusze i wydobyć z nich skrywane głęboko przed całym światem uczucia. Że potrafi w niekonwencjonalny sposób opowiedzieć o zawiłościach otaczającego nas świata z punktu widzenia ludzi zwyczajnych. Jego perfekcyjny sposób dobierania aktorów oraz współpracowników budzi moje szczere uznanie. W Biutiful jak i we wszystkich jego dotychczasowych produkcjach, jednocześnie prawym, jak i lewym okiem jest operator Rodrigo Prieto, który odpowiada za wyjątkowo charakterystyczną pracę kamery. Szarpane, jakby niedbałe ujęcia wyłapują setki pozornie nieistotnych szczegółów. Krótkie kadry, niejednostajny leniwie pracujący zoom, umiejętne uchwycenie mimiki twarzy i ludzkiego cierpienia, intuicyjne zrozumienie zapędów reżysera, to wszystko Prieto opanował do perfekcji.

Ale też nawet najlepsze oko nie wychwyci tego co skrywa ludzki umysł. A ten u Iñárritu jest bez wątpienia wielki. Ciężko jest mi z marszu wychwycić puentę Biutiful, przelać na papier dziesiątki kłębiących się w mej głowie myśli. Ogrom symboli, nawiązań do Biblii, manifestację i degradację współczesnych ludzkich idei, kultu pieniądza, definiowanie na nowo zagadnień dotyczących życia, śmierci i miłości. Wszystko to w postaci wielobarwnych impresji zostało zawarte w tych długich stu trzydziestu ośmiu minutach filmu. Z ogromu przekazu można byłoby nakręcić co najmniej trzy bardzo mądre filmy i dobrze wychować tysiące młodych ludzi. Już sam zamysł i odwaga wplecenia w taśmę filmową tak istotnych dla człowieczeństwa, zupełnie przez ludzkość niedocenianych w obecnych czasach wartości, ociera się o najwyższych lotów sztukę filmową. Próba autokreacji biblijnego męczeństwa w dantejskich okolicznościach przyrody, wprost przygniata swoim ciężarem. Jego dosłowność w przekazie w istocie miażdży, ale też klasycznie prowokuje widza do czynnego zaangażowania się w to co ogląda.

Javier Bardem w roli Uxbala, a może Hioba, czy też Chrystusa XXI wieku, zmaga się z kwintesencją ludzkiego męczeństwa. Z rakiem prostaty, z ostatnimi miesiącami swojego życia, z dążeniem do zapewnienia przyszłości i materialnej stabilności swoim dzieciom. Z chorą psychicznie żoną, z chińczykami z którymi prowadzi interesy, z nielegalnymi emigrantami z Afryki, wszystko to dzieje się w multikulturowym bagnie, które znalazło swe ucieleśnienie w europejskiej współczesnej metropolii jaką jest, wydawać by się mogło, rajska i słoneczna Barcelona. Ale to miasto oczami Iñárritu nie ma nic wspólnego z kolorowymi zdjęciami widniejącymi na prospektach biur podróży. Ciągle budowany symbol tego miasta, bazylika La Sagrada Familia jest tylko monumentalnym tłem gdzieś w oddali, na którym toną w pierwszym planie w brudzie i zalewie emigrantów slumsy infernistycznej wizji Babilonu. Świetna zagrywka reżysera. Piękno jest tam w oddali, w zasięgu naszego wzroku i na wyciągnięcie ręki, ale jednocześnie tak bardzo daleko, zupełnie dla nas nieosiągalne. Póki co żyjemy tutaj, w asyście mrówek i robali na suficie, boksujemy się z życiem próbując zdobyć każdego dnia kawałek przyczółku nadziei na lepsze jutro.

Piękno według Iñárritu przybiera karykaturalne pozy. Wywraca jego definicję na lewą stronę o czym świadczy już sama interpretacja celowo przekręconego przez niego anglojęzycznego tytułu. To nie świat nas otaczający i luksusy dnia codziennego są piękne, tylko ludzkie relacje i interakcje. Piękno tkwi w rzeczach oraz czynach małych, tak bardzo przyziemnych. W ludziach pozbawionych złudzeń. Wychodzi na jaw gdy stajemy pod ścianą, gdy nie widać znikąd nadziei. Uxbal w chwili zbliżającego się sądu ostatecznego nabiera chęci do życia, do naprawienia krzywd popełnionych, do scalenia ze sobą rozsypanych w nieładzie życiowych dramatów i licznych niepowodzeń. Stara się odnaleźć szczęście i zaszczepić je innym. W to wszystko wtopiony jest wątek metafizyczny, wręcz spirytystyczny. Zagubione i zbłąkane ludzkie dusze z którymi ma zdolność rozmawiać Uxbal, dodają tej opowieści szczyptę magii i lęku przed próbą rozszyfrowania tajemnicy śmierci. Uxbal krąży między światami żywych i umarłych, za wszelką cenę chcąc pozostać na powierzchni życia. Jednak z każdym dniem zbliża się coraz bardziej do tego drugiego i nieuniknionego, do swojego dawno zmarłego ojca za którym podświadomie tęskni i którego postać stanowi symboliczną klamrę jako dopełnienie całości.

Wielowątkowość, oraz mnogość postaci buduje atmosferę nieładu, choć na swój sposób jest on bardzo uporządkowany. Tu każda postać wnosi do dyskusji coś ciekawego, coś co wpływa bezpośrednio na innych. Wszyscy są tu od siebie zależni, każdy dotknięty jest jakąś traumą, niepowodzeniem i zawodem. Wyznaje inną zasadę szczęścia i pomyślności, ale i tak, wszyscy jadą na tym samym koniu. Klasyczny efekt domina. Splot wydarzeń których nie da się już przez nikogo zatrzymać. Klocki są już dawno w ruchu. Nasze życie jest już z góry za nas zaplanowane i po prostu musimy je tylko sumiennie wypełnić.

Iñárritu w dość hedonistyczny sposób bawi się ludzkim męczeństwem. Niczym Bóg patrzący z góry wystawia na próbę swoje ziemskie owieczki. To już coś znacznie większego i poważniejszego niż kino. To próba okiełznania istoty człowieczeństwa i jego duchowości, z czym od tysięcy lat próbują zmierzyć się najwięksi filozofowie, uczeni i duchowi. To zdumiewające jak wszystko idealnie zgrało się w tym filmie. Z jaką lekkością i gracją przemycono tyle mądrości. Jak bardzo piękna może być brzydota, syf i zgnilizna tego świata. Ileż w tym wszystkim symboli, ukrytych podtekstów i myśli skrytych między słowami. To z pewnością jeden z tych filmów, którego oglądając po raz dziesiąty, dziesiąty raz odkryje się w nim coś nowego.

No i w końcu sam Bardem. Dotąd sądziłem, że tegoroczny Oscar za główną rolę męską dla Colina Firtha, to wynik dodawania sprawiedliwości i sumiennej pracowitości. Było to dla mnie zupełnie oczywiste, ale nie teraz. Rola Bardema, który organicznie i bardzo naturalnie wszedł w postać Uxbala, zupełnie jakby grał samego siebie, bije jąkającego się Firtha na każdym polu aktorskiego rzemiosła. Trochę szkoda, że film nie został doceniony na w zasadzie żadnym liczącym się festiwalu. Na siedemnaście nominacji, jedna nagroda... sam nie wiem, czy to przez niezrozumienie reżysera, zbyt duży stopień kontrowersyjności, ciężar gatunkowy? W sumie to i tak jest dla mnie mało istotne. Ja Iñárritu daję główną nagrodę od serca. Za zdefiniowanie na nowo piękna za pomocą bólu i lęku. Za zdjęcia. Za muzykę. Za klimat. Sześć na sześć. Tylko dwadzieścia kilka tytułów na ponad pół tysiąca miało dotąd zaszczyt być tak hojnie przeze mnie obdarowanych.

6/6

IMDb: 7,6
Filmweb: 7,8


środa, 16 września 2009

Sto procent

Bękarty wojny
reż. Quentin Tarantino, USA, GER, FRA, 2009
153 min. United International Pictures



Mój kumpel mawiał kiedyś, że nie sztuką jest zdobyć piękną kobietę, sztuką jest ją przy sobie zatrzymać na dłużej, oraz rozkochać w niej swoje nawet największe zboczenia i wady. Sentencja ta, jak ulał pasuje do filmów Tarantino i mojej skromnej osoby. Wbrew pozorom nie jest niczym wyjątkowym nakręcenie filmu. Wybitne jest dopiero zrobienie go po swojemu, przemycając w nim największe prywatne fantazje i odjechane szaleństwa, czarując przy tym swoich widzów, krytyków filmowych, oraz zarabiając na tym wielkie pieniądze. A jeśli robi się to już po raz enty... wtedy wypada tylko nazwać takiego twórcę geniuszem. Co niniejszym czynię, bowiem najnowsza fantazja Quentina właśnie po raz enty mnie sponiewierała.

Praktycznie wszystkie filmy Tarantino łączą w sobie dość błahe i bardzo charakterystyczne dla niego cechy. Przede wszystkim są po mistrzowsku przegadane. Największą siłą jego scenariuszy jest inteligentny i rozbudowany dialog pomiędzy świetnie scharakteryzowanymi postaciami, począwszy od pierwszego planu na dziewiętnastym kończąc. Quentinowi załącza się chyba szósty zmysł dobierając aktorów do swych produkcji. Jest zawsze celnie, zawsze pewnie, zawsze...

Ale najbardziej u niego lubię to, że wydawać by się mogło z przerażającego bezkresu morza kiczu i tandety potrafi zrobić ocean niedoścignionej emocjonalnej doskonałości. Weźmy dla przykładu taki Kill Bill. Krwawa jatka w stylu Jackie Chana, sprowokowana pragnieniem zemsty przez blond piękność, okraszona hektolitrami sztucznej krwi, amputowanymi kończynami i ściętymi głowami. Wszystko to w asyście dość kiczowatej muzyki. Albo przedostatni Death Proof, który nawiązywał do niskobudżetowego tandetnego kina exploitation. Gdyby nakręcił je kto inny, prawdopodobnie nigdy byśmy o nich nie usłyszeli. No, chyba że podczas gali wręczania nagród Złote Maliny. Innymi słowy. Tarantino z gówna potrafi wyrzeźbić nawet rollercoaster.

Quentin płodząc swoich basterdsów, udowodnił przy okazji jeszcze jedną ważną i charakterystyczną dla wielkich twórców rzecz. Mianowicie potrafi się świetnie odnaleźć w każdej konwencji, czy to tworząc film o gangsterach, mistrzach wschodnich sztuk walki, czy też wtykając swoje paluchy w bardzo delikatny (zwłaszcza u nas) temat, jakim jest bez wątpienia II WŚ. Najbardziej mnie zdumiewa ta jego perfekcyjna powtarzalność i wręcz bolesna systematyczność. Wszędzie stosuje te same triki i zawsze mu się to opłaca. Moja koleżanka uznała to jednak za wadę filmu. Że przez to jest mało zaskakująco i bardzo przewidywalnie. Cóż... Mnie to akurat nie razi. W Bękartach dostrzegam sto procent Tarantino w Tarantino. Takiego jakiego pokochałem i na jakiego punkcie zwariowałem oglądając przed laty Wściekłe Psy. Po co zmieniać coś co nadal bawi tak samo dobrze?

Zamiast na fabule, która według mnie i tak we wszystkich filmach Tarantino jest najmniej ważna, skupię się na jego sposobie ekspresji i wspomnianych filmowych trikach do których mam po prostu słabość.

Na dzień dobry w oczy rzuca się kiczowata muzyka i nieśmiertelna już żółta grafika napisów. Formalnością staje się więc przedstawienie widzom na żółto nazwiska reżysera. Dalej... quentinowskie chaptery. Każdy rozdział jest dla mnie oddzielnym filmem. Nie ważne są późniejsze powiązania postaci, ich losy, przeszłość i przyszłość. Dla Tarantino liczy się teraźniejszość. Dana chwila, mimika twarzy i słowo mówione. Następny rozdział to już nowa opowieść, nowi bohaterowie i nowe wydarzenia. Będziemy się z tym mierzyć później. To tylko potęguje przyjemność obcowania z jego filmami.

Tarantino pokazuje to wszystko w taki sposób, żeby widz miał wystarczająco czasu na to aby polubić daną postać, bądź aby zdążył ją znienawidzić. Czasu mamy na to bardzo dużo. Sceny są bowiem bardzo długie i przeciągnięte do irracjonalnych wręcz granic możliwości. Każdy bohater danego rozdziału, nawet jeśli gra niemowę, scharakteryzowany jest przez daną sytuację bądź okoliczność w taki sposób, że wiemy kiedy owa niemowa straciła swoją naturalną zdolność wysławiania się, a nawet co jadła na śniadanie przed pięcioma laty. Oczywiście to duża nadinterpretacja z mojej strony, ale chodzi mi o uwypuklenie ogromnej skuteczności w przekazie Quentina i jego ponadprzeciętnych charakteryzatorskich zdolności.

Tytułowe Bękarty Wojny wcale nie są więc o żydowskiej grupie tępiącej napotkanych na swojej drodze nazistów. To tylko chwilowi bohaterowie kilku rozdziałów. W jednym ich się lubi i polewa z dowcipów oraz okolicznościowej groteski, w innych Brad Pitt vel Marlon Brando zaczyna już wręcz irytować, a jego dawną rolę przejmują inni. Choć to też sztuka, i jak na mój nos, zupełnie nieprzypadkowy zabieg. Dla mnie jednak znacznie ważniejszą postacią i w ogóle największym zwycięzcą całego filmu jest Pułkownik Hans Landa (Christoph Waltz). Nie dziwię się że dostał Złotą Palmę. Bezwzględna i według mnie wkrótce kultowa już rola inteligentnego i okrutnego w swojej przebiegłości "łowcy żydów", to absolutna kwintesencja filmowych postaci stworzonych przez Tarantino. Taka wisienka na torcie, którą to Quentin serwuje nam ją już w pierwszym rozdziale Bękartów. A to i tak przecież tylko mały fragment kapitalnie ułożonej układanki, która cieszy oko jako całość, właśnie dzięki szczegółom zamieszczonym na małych jej kawałeczkach.

Tarantino, mimo że pozwolił sobie na zamach ręką w kierunku twardych faktów historycznych, nie razi sposobem rysowania historii na nowo i po swojemu. Myślę że nawet w naszych (polskich) realiach, w których kult świętości zaszłości historycznych, oraz nasza martyrologia i odziedziczona po przodkach duma narodowa, pozwala z przymrużeniem oka spoglądać na quentinowską zabawę w wojnę. Jego świadoma żonglerka twardymi faktami jakoś mi nie przeszkadzała i to mimo, że zwykle jestem na to uczulony. Nawet miałem radochę (uwaga spoiler) oglądając scenę w której to przygłupiego Hitlera rozstrzeliwali w kinie żydowscy "makaroniarze" (koniec spoilera). Jeśli ktoś z góry zakłada że nie życzy sobie naginania faktów historycznych i nie obchodzą go intencje twórców... no to trudno. Niech lepiej Bękartów nie ogląda. Nie mniej jednak trzeba zaznaczyć, iż wojna jest tu tylko tłem dla motywu przewodniego filmu, jakim jest zabawa w dobre i rozrywkowe kino. Po prostu.

Kierując się starą filmowa maksymą, która mówi o tym, iż filmów wybitnych nie da się opowiedzieć, najlepiej będzie jak zwyczajnie zakończę swój i tak pewnie trochę przydługi wywód o Bękartach. O tego typu filmach można by rozmawiać godzinami. Można bez końca wychwalać kapitalne aktorstwo i porażający humor tkwiący w dialogach. Z każdym kolejnym jego obejrzeniem zapewne dostrzegę w nim zupełnie nowe i nieodkryte wczoraj za pierwszym razem w kinie tarantinowskie pierdy i popierdółki. Bękarty zapewne nie dorównują Pulp Fiction, bo też czy można sobie wyobrazić produkcję której udałaby się owa sztuka? Ale to zupełnie nie szkodzi. Quentinowi i tak chodziło o coś innego. Chciał pokazać światu, że nadal jeszcze potrafi dobrze bawić się za kamerą. Z kina wyszedłem z poczuciem stuprocentowego zaspokojenia i usatysfakcjonowania. Nadal dostrzegam sto procent Tarantino w Tarantino. I oby jeszcze długo nic się nie zmieniło.

6/6