Pokazywanie postów oznaczonych etykietą BEL. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą BEL. Pokaż wszystkie posty

środa, 17 października 2018

34'WFF vol. 1

Anioł
reż. Koen Mortier, BEL, HOL, SEN, 2018
105 min.
Polska premiera: ?
Dramat


My tu gadu gadu, a to już mija się szósty dzień Warszawskiego Festiwalu Filmowego, wypadałoby więc coś napisać. W pierwszej części skupię się na trzech filmach, tych mniej znanych i na które liczyłem chyba najmniej. Tak się złożyło, że były wyświetlane w pierwszej kolejności, zatem na początek mojego maratonu padło na belgijskiego Anioła, który bazuje na powieści Dimitriego Verhulsta i opowiada o ostatnich dniach życia belgijskiego kolarza Franka Vandenbroucke zmarłego w Senegalu w roku 2009. 

Vandenbroucke to swego czasu dość znana postać dla znawców zawodowego kolarstwa, czyli dla jakiejś 0,00001 % populacji Ziemi. W przeszłości wygrywał wiele jednodniowych klasyków, startował też w największych tourach, wygrał nawet dwa etapy na Vuelta a Espana i klasyfikację punktową. W życiu prywatnym był jednak dość kontrowersyjny. Był m.in. podejrzany o posiadanie i zażywanie środków dopingujących, zatrzymywany za jazdę po pijaku (mniemam, że nie rowerem), cierpiał też na depresję i próbował kilka razy popełnić samobójstwo. Zmarł przebywając na wakacjach w Senegalu z powodu zakrzepu płucnego. Cóż, jakie życie, taki rap.

W bardzo inspirowanym tymże życiorysem filmie jego rolę odegrał fikcyjny kolarz o nazwisku Thierry, którego poznajemy podczas wylotu na wakacje do Senegalu właśnie. Facet z pozoru poukładany emocjonalnie i ambitny, ale po godzinach lubi sobie trochę dychnąć, także wciągnąć trochę koksu, poszprycować się strzykawką z bliżej nieokreśloną substancją, do tego facet trochę pije i jara - taki typowy zawodowy sportowiec. Podczas pobytu w Dakarze w nocnym klubie poznaje miejscową kurtyzanę, nie powiem, sam bym się w takiej gazeli zatracił. Dochodzi więc do klasycznego zauroczenia w oparach fajek, w oparach koksu, w oparach wódki. Ależ to romantyczne...

Obserwujemy ich romans przez jedną szaloną noc w afrykańskich klimatach, której ostatecznie Thierry, tak jak i Tour de France - nigdy nie ukończy, Z góry wygląda to wszystko na całkiem ciekawą acz nieco ckliwą historię, bynajmniej jednak nie pachnie tu jakimś banalnym pudrowanym romansem dla Grażyny spod Mielca, raczej stanowi wizualizację odwiecznej tęsknoty nas, męskich świń za tą jedną jedyną, za którą w naszych marzeniach uganiamy się jak wariaci, a których w realnym życiu znaleźć jakoś nie sposób. No i cóż. Miało być tak światowo, czerwone dywany, wywiady miały być, a wyszło jak w tym naszym ostatnim meczu w Lidze Europy z Włochami. Stratą bramki w ostatnich minutach, tyle, że tu reżyser dojebał nam już w pierwszej minucie. 

Sama historia jest ok, wciąga jak główny bohater koks. Jest całkiem pomysłowo rozrysowany wątek, problem polega jednak na warstwie wizualnej, tej stricte technicznej. Otóż twórcy, nie wiedzieć czemu postawili na bardzo dynamiczne ruchy kamery i wielkie zbliżenia. Efekt jest dramatycznie zły, jakby kamerą bawił się jakiś pięcioletni Brajanek. Całosć sprawia wrażenie kręcenia filmu telefonem. Obraz trzęsie się w sposób nie do zaakceptowania przez mój błędnik. Sorry, ale tak filmów się nie robi, a przynajmniej nie powinno. Miałem chęć zadać pytanie obecnemu na pokazie reżyserowi - „Koen, why?”, ale śpieszyłem się na następny seans. Mam nadzieję, że ktoś z publiczności zrobił to za mnie. Szkoda wielka, bo ta historia warta jest wyjścia do kina. Fajnie odwzorowanie afrykańskiej rzeczywistości i namiętności pomiędzy dwojgiem ludzi pochodzących z jakże skrajnie różnych światów, ma to w sobie coś z bajki. Ale tego niestety nie da się oglądać. Oczy bolą i płaczą, dlatego z mocnej czwórki film ląduje na trzecim cycku.







Tramwaj w Jerozolimie
reż. Amos Gitai, ISR, 2018
94 min.
Polska premiera: ?
Dramat


Niestety potem było tylko gorzej. Film otwarcia festiwalu, w dodatku światowa premiera. Nikt jeszcze praktycznie tego filmu nie widział, zatem nie można było zawczasu gdzieś w sieci przeczytać, że to strata czasu np. Z początku film wydał mi się mało interesujący i przy pierwszej selekcji wrzuciłem go do koszyka z napisem 2 sort. Ale tak się jakoś dziwnie złożyło, że śledząc z ołówkiem w łapie późniejszy harmonogram, w sobotnim okienku, kiedy miałem akurat wolne, ze wszystkich wyświetlanych w tym czasie filmów Tramwaj w Jerozolimie zapowiadał się tak jakby najlepiej. Zatem ostatecznie zakreśliłem go w swoim scenariuszu, Pani w kasie grzecznie wydrukowała bilet i cyk, klamka zapadła. Niestety. 

Żałuję ogromnie, bo to był bezsprzecznie jeden z najgorszych filmów jaki widziałem w tym roku. We łbie mi się nie mieści jak można było z mimo wszystko dość obiecującego projektu zrobić takie śmierdzące gówno. Z opisu wyglądało to na taką trochę Jarmuschową improwizowaną jazdę bez trzymanki, na typowy samograj, którego nie da się spieprzyć. Mamy bowiem proszę ja was tramwaj, taki nowoczesny i niskopodłogowy, który sobie jedzie po torach w Jerozolimie. Niby nic, ale warto mieć świadomość, że trasa tego tramwaju przebiega przez różne dzielnice i osiedla, raz jedzie przez dzielnice żydowskie, innym razem przez arabskie, raz Betlejem za szybą, raz Ramallach, czy inny Gusz Dan. To tak jakby trochę większy hardcore niż jazda tramwajem po warszawskiej Pradze. Po zmroku. Z miejscowymi Sebixami na pokładzie. 

Nasz pejsaty tramwaj tak sobie więc jedzie, a na kolejnych przystankach wsiadają do niego różni pasażerowie - raz z pejsem i inną jarmułką, a raz z burką czy inną hidżabą. Nad wszystkim czuwa gospodarz domu, który krzywdy nie da zrobić nikomu, znaczy się uzbrojony ochroniarz, taki tramwajowy szeryf z charyzmą i aparycją naszych kanarów, który według własnego widzimisię może nagle kogoś wylegitymować, ba, może sobie nawet jakiegoś podejrzanego pasażera obezwładnić i wykopać z tramwaju. Tak to się proszę ja was podróżuje komunikacją w Izraelu. Zatem mamy całkiem obiecujący motyw wyjściowy, który w dodatku gdzieś tam z tyłu głowy łechtał mi czaszkę od wewnątrz, gdyż powiem wam w tajemnicy, że miałem kiedyś takiego pomysła, aby napisać scenariusz, w którym jedzie sobie taki tramwaj po Warszawie, tyle, że nie niskopodłogowy, i że też dosiadają się różni pasażerowie, a ja dzieląc ich perypetie, dramaty i historie na odrębne sceny robię z tego film, taki wiecie, trochę w stylu Tarantino.

Gdzieś tam więc miałem nadzieję, że zupełnie obcy mi reżyser pójdzie w podobnym kierunku i tego zwyczajnie nie spierdoli, a ja będę miał jakąś tam satysfakcję, że i tak wpadłem na to pierwszy. Niestety tu także brutalnie się zawiodłem. Z całych kilkunastu dziwnie rozrysowanych historyjek godne wyróżnienia nadają się może ze dwie i to też tak na siłę. Reszta, to opowieści tak miałkie i nudne, że telewizyjna debata kandydatów na Prezydenta Warszawy jawi się przy tym jak „Jeden z dziesięciu” przy „Ex na plaży”. Pasażerowie tramwaju jacyś tacy nie za dobrzy, gadają jakieś koszmarne bzdury, właściwie to oni w ogóle mało rozmawiają ze sobą, raczej wygłaszają monologi tak durne, jak ostatnia wypowiedź Suskiego na temat lotniska w Radomiu. A ze osiemnaście razy patrzyłem w kinie na zegarek i modliłem o końcowe napisy. Tego się po prostu nie dało oglądać. Postanowiłem więc uciąć sobie komara, ha, wspaniały pomysł wuju, zawsze to jakaś korzyść z wydania 20 zł na bilet. Niestety nie siadło. Musiałem więc cierpieć i dogorywać do końca. Szkoda mojego czasu, waszego tym bardziej. Zatem, jeśli gdzieś i kiedyś natraficie na ten tytuł – spierdalajcie jak Adaś Miauczyński na planie filmu z którego sam spierdolił.





Zanurzenie
reż. Yona Rozenkier, ISR, 2018
90 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Wojenny


Trzecim filmem obejrzanym pierwszego dnia, przepraszam, to już był drugi, był również owoc izraelskiej kinematografii (ależ kumulacja) - Zanurzenie. Jednak tym razem była to już produkcja o bardzo przyzwoitych i obiecujących recenzjach krytyki, zdobywca nagród na najlepszy izraelski film, aktorów i debiutu reżyserskiego, a także zdobywca nagrody na festiwalu w Locarno. Ok, tym razem już trochę mniej niewiadomych, można więc było zaryzykować.

Film opowiada o historii pewnej rodziny mieszkającej na (w?) kibucu tuż przy granicy z Libanem, w którym to aktualnie toczą się działania wojenne. Każdy z pozostałej tu garstki mieszkańców chodzi z kałachem zawieszonym na ramieniu, zatroskane matki przyrządzają obiad z wciśniętą giwerą za pasek spodni, a cykliczne bombardowania z powietrza to taki niewinny przerywnik codziennej rutyny, jak dajmy na to poranna kawa w korpo. Rzeczywistość jest tu więc z jednej strony dość przygnębiająca, z drugiej zaś dostarcza śladowe ilości humoru, tego z rodziny czarnych.

Do takiej oto rzeczywistości przyjeżdża na pogrzeb ojca jeden z trzech braci, który swego czasu opuścił rodzinną wioskę i wyniósł się do Tel Avivu wkurwiając przy tym wszystkich pozostałych członków rodziny. Na tle wojny z Libanem rozgrywa się więc inna batalia, ta rodzinna, w której poznajemy losy i dramaty wszystkich członków tej zwariowanej familii. Jest czasem kupa śmiechu, czasem trochę łez, świetnie jest to wszystko wyważone, czuć dojrzałość reżysera, mimo, że to przecież żółtodziób. Klasycznie słodko-gorzka opowieść o lojalności, braterstwie i patriotyzmie z wojną w tle. Bardzo przyjemnie to się ogląda i mam nadzieję, że film wypłynie na szersze wody. Jakby co, to polecam.






poniedziałek, 25 czerwca 2018

Latający cyrk Armando Iannucciego

Śmierć Stalina
reż. Armando Iannucci, GBR, BEL, FRA, CAN, 2017
106 min. Kino Świat
Polska premiera: 27.04.2018
Dramat, Komedia, Historyczny, Biograficzny



Kilka dni temu szefostwo stacji BBC uderzyło w obchodzącą swoje pięćdziesięciolecie grupę Monty Pythona stwierdzając, że ci są zbyt biali, oraz, że są, o zgrozo, mężczyznami. Różne tragedie widziała już matulka ziemia, choćby nasz wczorajszy gangbang na mundialu, ale ta katastrofa wydaje się być jedną z bardziej liczących się w panteonie współczesnego żalu. Co więcej, Shane Allen, szef działu komediowego BBC powiedział, że gdyby dziś miała powstać grupa Monty Python, to ta nie mogłaby składać się z wyłącznie sześciu białych mężczyzn, gdyż dziś liczą się programy charakteryzujące się różnorodnością i wielokulturowością, a skecze i seriale z czarnoskórymi aktorami są aktualnie bardziej pożądane przez odbiorców. Nie trzeba było długo czekać na reakcję Johna Cleese, który w swoim stylu odpowiedział, iż BBC prowadzi inżynierię społeczną, a członkowie jego grupy na swój sposób byli przecież wielokulturowi – Graham Chapman na ten przykład był gejem, a Terry Gilliam jest Amerykaninem, natomiast w przeważającej większości przypadków, skecze uderzały w mężczyzn, co zapewne zadowalało sufrażystki. Panie Cleese, życzę dużo zdrowia i trzeźwości umysłu.

W ogóle cała ta sytuacja brzmi trochę jak jeden ze skeczów Pythonów właśnie, ale niestety dzieje się ona naprawdę i tak jak z popisów naszej reprezentacji u ruskich - nie ma się z czego cieszyć. Tak oto na naszych oczach po raz kolejny atakowany jest jeden z ostatnich bastionów naszego zachodniego dziedzictwa kulturowego, który czasem może i był trochę szowinistyczny, seksistowski oraz ksenofobiczny, ale też, tak zwyczajnie i po ludzku, był/jest do bólu prawdziwy, obdarty ze sztuczności i zakłamania charakteryzującego dzisiejsze czasy. Pomimo tego, że sarkastyczny humor Pythonów nadal dzielnie broni się przed upływem czasu i postępującą kulturową rewolucją, która to zdaje się już zjadać własny ogon, to jednak niestety trudno nie dostrzec, że idzie mu z tym coraz ciężej i już nawet w jego ojczyźnie pojawiają się krytyczne głosy. Sami żyjący jeszcze Pythoni niestety też wiecznie oddychać nie będą i gdy ich w końcu zabraknie to… aż boję się o tym pomyśleć, następców ani widu, ani słychu. Pozwólcie, że litościwie przemilczę polskie kabarety.

Na całe szczęście od czasu do czasu pojawia się jeszcze na dużym i małym ekranie jakaś (biała!) iskierka nadziei na to, że normalność i zdrowy rozsądek, mimo, iż obecnie są mocno zakorzenione w defensywie, to jednak nadal jeszcze dzielnie stawiają czoła moralnej hipokryzji. Na ten przykład mamy Armando Iannucciego. Wbrew pozorom to Szkot, acz po ojcu Włochu, uznany na wyspach satyryk i komik, twórca świetnego serialu Figurantka na HBO. Otóż, miał czelność zekranizować komiks autorstwa Fabiena Nury i Thierry’ego Robina z roku 2010 - Smierć Stalina. Swego czasu powiedział o nim, że już kilka minut po rozpoczęciu lektury powieści graficznej doskonale wiedział, że chce zrobić jego wersję filmową. Jak powiedział, tak uczynił. I całe szczęście, bowiem jest to jedna z nielicznych pojawiających się hurtem na dużych ekranach produkcji, która całymi garściami nawiązuje swoją błyskotliwością, dwuznacznością i humorem do Pythonów właśnie. Zresztą nawet w jedną z głównych ról (Mołotowa) wcielił się najmłodszy z żyjących Pythonów – Michael Palin. Oczywiście w filmie brylują sami BIALI aktorzy, głównie MĘŻCZYŹNI, oraz ledwie kilka kobiet sprowadzonych głównie do postaci pomocy domowej, czy też niechętnie oddających swą niewinność celem zaspokojenia popędów płciowych swoich Panów. Aż dziw mnie ogarnia, że na zachodzie znalazły się pieniądze na produkcję takiego popisu ksenofobii, seksizmu i rasizmu. Niemniej są kraje, w których Smierć Stalina dostała nigdy niewygasającego bana, choćby w Rosji, co jest zupełnie zrozumiałe i zarazem cholernie zachęcające do obejrzenia. Na szczęście u nas (wiadomo, #dobrazmiana) film od końca kwietnia swobodnie pełza sobie po kinach, acz niestety tylko w tych wybranych.


Śmierć Stalina, jak sam tytuł wskazuje jest o… śmierci Stalina, ha! No dobra, ale co ponadto? Ianucci, a wcześniej jego komiksowi twórcy, na tle prawdziwych wydarzeń historycznych z roku 1953 roku w ZSRR wykonali to, czego nie potrafili uczynić Milik i Lewandowski na mundialu – trafili soczyście w siatkę, że ta aż z wrażenia zatrzepotała. Ok, wiem, że jest jeszcze przed nami mecz o honor, ale sorry was bardzo, nie chce mi się na niego czekać, ani też specjalnie oglądać. Udało im się więc stworzyć bezbłędną satyrę, niby na sowiecki, zbrodniczy ustrój totalitarny, który u nas ze wzgledu na ogrom narodowej traumy kojarzy się bezwględnie źle, przygnębiająco i smutno, a tak przy zupełnej okazji ośmieszyli też każdy inny i nadal aktualny ustrój autorytarny oraz połowę funkcjonujących obecnie systemów politycznych, które panoszą się w skali mikro i makro na tym padole (pozdro Bruksela). Ta brutalna sowiecka rzeczywistość z czasów rozkwitu NKWD, masowe aresztowania i rozstrzeliwanie zdrajców systemu według widzimisię ojca narodu i jego popleczników jest zapodana z wyraźnie brytyjskim akcentem przypominającym trochę tego durnego francuskiego policjanta z Allo, Allo! co zaiste, stanowi kapitalne połączenie czegoś z pozoru nie wchodzącego razem w żadne reakcje chemiczne, przynajmniej z punktu widzenia Wisły, Odry i Buga.

Nie ma tu charakterystycznych dla kina historycznego nadętego patosu, gloryfikowania i klasyfikowania zła oraz dobra według oklepanego schematu, a także uwypuklania ludzkiego dramatu, zamiast tego obserwujemy przez cyrkowe okulary klauna wydarzenia jakie miały miejsce w Moskwie tuż przed śmiercią towarzysza Stalina, oraz zaraz po jego kuriozalnym zejściu, oczywiście tak z przymrużeniem oka. Po zgonie ojca narodu na Kremlu zaczyna się niezwykle widowiskowy wyścig szczurów po władzę w asyście knucia, spiskowania, dupowłaztwa i lizusostwa, co niezwykle trafnie odzwierciedla nie tylko dzisiejszą manierę polityków, ale też zwykłych korpodebilów hurtowo przybyłych do wielkich miast z Koziej Wólki i robiących zawrotną "karierę" w menadżerce.

Co godne wyróżnienia, wszystkie historyczne postacie pojawiające się w tej opowieści zostały kapitalnie obsadzone aktorsko i scharakteryzowane na miarę charakteru produkcji. Mamy więc tu oprócz uroczego i prostolinijnego dziadzia Stalina, także wiecznie liżącego jego cztery litery, następcę "tronu" ciapciaka Malenkowa (Tambor), przebiegłego szefa NKWD - Ławrentija Berię (kapitalny Simon Russell Beale), spiskującego i rozgrywającego własną grę Nikitę Chruszczowa (również świetny Steve Buscemi), wspomnianego już ofiarę prania mózgu Mołotowa, co to własną żonę sprzedał na rzecz bezgranicznej wiary w Stalina (Palin), narodowego bohatera wojennego - Generała Żukowa (Jason Isaacs), czy też osierocone dzieci Stalina – histeryczkę Swietlanę i pijaka Wasilija. Wszyscy grają tak, jakby od lat świetnie bawili się na deskach teatru po mistrzowsku przy tym improwizując, tak wiecie, po dwóch głębszych. Nie mogłem przy tym uciec od licznych skojarzeń i podobieństw do… Bękartów wojny Tarantino. Może i to nie te same kalosze, ale za to woda chlupie w nich bardzo podobnie. W obu przypadkach mamy do czynienia z historycznymi wydarzeniami ukazanymi w odbiciu się od krzywego zwierciadła. Znawcy i wielbiciele prawdy historycznej nie mają tu za bardzo czego szukać, ale też, czy aby na pewno? Czy o historii należy mówić tylko poważnym głosem Bogusława Wołoszańskiego stojąc przy tym na baczność?

Otóż można też czasem wydać komendę "spocznij" i podejść do zagadnienia trochę mniej poważnie, z bezpiecznym dystansem, jajem i z puszczanym do widza okiem, o ile rzecz jasna nie zakłamuje się przy tym oczywistych faktów i nie fałszuje kart historii. A te w Śmierci Stalina cały czas trzymają się większej bądź mniejszej kupy i jedyne co można zarzucić twórcom, to to, że można z czasem poczuć sympatię do niektórych postaci, które w filmie wydają się całkiem zabawne i niegroźne, a w rzeczywistości byli przecież wielkimi komunistycznymi zbrodniarzami i bestiami w ludzkiej skórze. Ale Iannucci i na to ma świetną odpowiedź. Z rozmową o historii jest trochę jak z opowiadaniem dzieciom o motylkach, pszczółkach i kwiatkach próbując im tym samym wytłumaczyć skąd się biorą dzieci. Trzeba czasem dostosować treść do poziomu odbiorcy, użyć bardziej przystępnego dla niego języka oraz formy w celu ukazania tej samej prawdy, lecz trochę tak jakby z innej strony. A tej, w przeciwieństwie do sytuacji bramkowych Polaków w Rosji, mamy tu między wierszami całe mnóstwo.


Śmierć Stalina to nie tylko udana próba ośmieszenia każdego ustroju autorytarnego, ale też bliźniaczych mechanizmów jakie zachodzą w różnych grupach społecznych, począwszy od szeroko rozumianej polityki i biznesu, na zupełnie towarzyskich i mało znaczących kończąc. Reżyser trafnie pokazuje jak bardzo oderwani od rzeczywistości są dziś na świecie politycy, elity, wielcy i mali tego świata (pozdro celebryci z Pudelka i kołcze personalni), oraz jak bardzo my zwykłe szare żuczki na tym cierpimy. Lata lecą, a my ciągle dajemy im się naiwnie manipulować i dawać wodzić za nos. Nic się w tej materii nie zmienia od lat i nic się też nie zmieniło od czasów sowieckich, bo przecież nadal gdzieś na świecie wymierza się karę strzałem w tył głowy, a w tych bardziej cywilizowanych nacjach po prostu nakłada się kolejne podatki. Mechanizm manipulacji i zarządzania jednostką jest ciągle ten sam, zmieniają się tylko techniki, co każdy reprezentant niskiego szczebla w zagranicznym korpo potwierdzi. Iannucci w Śmierci Stalina stara się zdemaskować zło oraz nazwać je po imieniu sprytnie przydzielając mu w filmie ludzką postać o wielu twarzach Mołotowa, Chruszczowa, Berii… itd. Po mistrzowsku posługuje się przy tym groteską, przez co czasem trudno rozgraniczyć prawdę od fałszu, tragizm od komizmu i śmiech od łez. Dlatego właśnie tak dobrze to się ogląda.

Kończąc, bo przecież trzeba iść znów poczytać trochę nowych memów o orłach Nawałki. Jest to bardzo przebiegłe w swojej konstrukcji kino, wymagające od widza nie tyle jego inteligencji, co bezustannego posiłkowania się własnym rozumem ustawionym na tryb „czuwanie” w każdej, nawet najbardziej trywialnej scenie. Mamy tu do czynienia z wyborną treścią i rewelacyjnymi kreacjami aktorskimi, oraz sprytnym zabiegiem stylistycznym z manierą sztuki tetralnej, który w formie żartu i na tle tragicznych wydarzeń historycznych z udziałem jednego z najbardziej zakłamanego i zbrodniczego systemu władzy w dziejach ludzkości mówi nam jak trzeba... nie żyć. Śmiech ma tu podwójne dno i być może nie każdy będzie umiał się do niego dokopać, ale ci, którym to się uda, będą ukontentowani, gdyż na tym drugim dnie znajduje się prawdziwe złoto. Mam szczerą nadzieję, że Pythonowcy są z tego filmu dumni, ja w każdym razie jestem. Dobra robota Panie Iannucci. Podążaj dalej tą drogą, lataj na tym swoim cyrku i nie dygaj jak cię nie raz i nie dwa oplują lub nasrają gołębie. Idzie przywyknąć.

Ps. Wybaczcie częste wstawki o piłkarskiej reprezentacji pewnego europejskiego kraju, który jako pierwszy reprezentant starego kontynentu odpadł z mundialu, ale nadal mnie jeszcze kurwa nosi.




piątek, 23 lutego 2018

From Russia without Love

Niemiłość
reż. Andriej Zwiagincew, RUS, FRA, BEL, GER, 2017
127 min. Against Gravity
Polska premiera: 02.02.2018
Dramat


Należę do dosyć licznej grupy niedostosowanych do życia w uścisku gordyjskim osób, która jeśli już koniecznie musi kogoś kochać, to najczęściej wybiera samego siebie. Jest mi to uczucie z natury obce, a może nie tyle obce, co zupełnie niepotrzebne w codziennej walce o utrzymanie się na powierzchni lustra wody. Miłość czasem jest fajna, nie neguję tego i nikomu jej nie zabraniam, nawet w te durne Walentynki, ale po prostu wolałbym nie być w jej pobliżu, kiedy będzie przelatywała obok mnie zbłąkana strzała Amora. W przeszłości obrywałem już wiele razy od tego fałszywego brzdąca z łukiem i osobiście uważam, że każdy w swoim życiu musi przynajmniej raz przeczołgać się przez tunel perwersyjnej miłości, ale tylko po to, żeby wiedzieć jakie to fajne uczucie, kiedy z tego ciemnego tunelu w końcu się już wygramoli na zewnątrz i odetchnie świeżym smogiem, znaczy się powietrzem.

Miłość najczęściej jest jednak przeze mnie zjadliwa tylko w literaturze, muzyce, czasem też na filmach, natomiast w rzeczywistości zwykle tolerowałem ją przez najwyżej pierwsze kilka miesięcy żerowania w moim brzuchu tych zdradliwych motylków. Później bywało mi z nią już zwykle nie po drodze, gdyż nie szło się z nią dogadać. Szprecha ona do mnie zawsze w jakimś niezrozumiałym języku. Częściej ogranicza swobody obywatelskie i gubi włosy w mojej łazience, niż daje jakąkolwiek długotrwałą korzyść. Wiem, wiem, moje życie musi być wyjątkowo smutne i puste i w ogóle do piachu z tym Wujkiem Ekranem. Być może macie rację, ale przepraszam was bardzo, czy to aby grzech jakiś? Poważne wykroczenie drogowe karane mandatem w wysokości 600 zł? Grozi mi za to także brak uzyskania rozgrzeszenia w najbliższej parafii? Nikomu przecież swoją niemiłością nie wadzę, nie kłamię patrząc w oczy i nie mówię jak w tych durnych komediach romantycznych, że "kocham", skoro mnie to zwyczajnie nie interesuje. Więcej krzywdy robi właśnie takie gadanie, że "kocham cię mój aniołku" opierając się przy tym o ślubny kobierzec, a trzy lata później wydzierać się przy dziecku per „ty chuju przebrzydły, oddawaj mi mój telewizor". To już lepiej nic nie mówić, nie kłamać i dobrze spędzać ze sobą czas, póki go mamy. Bez długoterminowych obietnic i "jakoś tam będzie". Po prostu. Planowanie to dziwka, z reguły nic z tego nie wychodzi. Poza tym ja już jestem na takim etapie życia, że interesuje mnie jedynie święty spokój i czasem chcę jeszcze zrobić to na co mam ochotę, z kimkolwiek, bo przecież niekoniecznie trzeba to robić samemu.

Najlepszą definicję miłości ułożył swego czasu nieodżałowany Bukowski, który nazwał ją tak jakby poetycko: „Miłość jest jak wór śmierdzących odpadków, który próbuje się przenieść na plecach przez spieniony strumień cuchnących szczyn”. Uwielbiam ją. Jest taka moja. Świadoma niemiłość, o ile nikogo nie rani, nie jest, a przynajmniej nie powinna być dla świata problemem pierwszego wyboru (tym są polskie obozy śmierci, wiadomix). Ten świat już od zarania dziejów uginał się pod ciężarem zastępów nihilistów, egoistów, mizoginistów oraz zwyczajnych pojebów. Człowiek, jako istota wewnętrznie skomplikowana i chaotyczna, zawsze miał problem z odmienianiem się przez liczbę mnogą. Ja też mam, nie wiem dlaczego, taki się chyba urodziłem, dlatego też wolę się odmieniać przez liczbę pojedynczą. Problem, ten największy, pojawia się dopiero tam, gdzie przez niemiłość cierpi osoba druga lub nawet trzecia, najczęściej dziecko, niechciany owoc nieudanego związku, o czym to właśnie opowiada nam Andriej Zwiagincew w swoim najnowszym, nominowanym do Oscara filmie – Niemiłość… właśnie.


No i mam lekki zgryz moralny. Bo z jednej strony niemiłość jest spoko, tylko przez współczesne trendy typu nienawiść, zawiść i noża w plecy wbijaizm, została ona wykoślawiona i zrównana z jakąś patologią. Wiadomo, jak nie ma miłości, to z pewnością od razu musi być przemoc, alkoholizm i gwałtu rety mordują. Mam nawet przed oczami stare odcinki 997, w których z ust redaktora Fajbusiewicza często padał zwrot typu „konkubent Agnieszki W.” Dzięki czemu konkubent także i mi kojarzy się dziś już głównie z kryminałem i niemiłością, no bo jakby się kochali, to by Agnieszki W. chuj nie zabił, proste. Z drugiej jednak strony, bo zawsze gdzieś taka być musi, Zwiagincew, to nie jest pierwszy lepszy facet z łapanki przeprowadznonej na Stepach Akermańskich. On naprawdę wie co mówi oraz jak mówi. A zwykle robi to dobrze. Wszystkie jego dotychczasowe filmy jakie widziałem (Powrót, Elena, Lewiatan) to obrazy co najmniej wybitne łamane przez zajebiste. To jeden z tych twórców, po którego sięga się z pełnym kredytem zaufania i ekscytacją mając z tyłu głowy spokój i pewność, że to na pewno będzie dobrze spędzone X minut czasu. Tak też było i tym razem, i to pomimo tego, że trochę mnie facet postanowił tym filmem szturchnąć w ramię.

W Niemiłości mowa jest głównie o… niemiłości (ha, zaskoczenie), ale rzecz jasna ukazana jest ona w znacznie szerszym aspekcie. Są skutki, przyczyny i konsekwencje. Może to wszystko jest nieco zbyt równo odrysowane od linijki, ale za to jest schludne i miłe dla oka. Do tego Zwiagincew, jak to ma w swoim zwyczaju, ukazuje rzeczony problem na tle współczesnej mateczki Rosji, włączając się tak jakby trochę nieśmiało w rolę komentatora aktualnej sytuacji geopolitycznej w kraju, z lekkim naciskiem na konflikt rosyjsko-ukraiński. Robi to rzecz jasna bardzo subtelnie, niemal niezauważalnie, ale bardzo wyraziście i w sposób głęboko przemyślany. Myślę, że sami Rosjanie w jego filmach dostrzegają także inne ukryte smaczki, które są niezrozumiałe lub niewidzialne dla innych nacji, wszak Rosja to stan umysłu. Można więc warsztat Zwiagincewa przyrównać trochę do filmów Smarzowskiego, który w swoich produkcjach także często koncentruje się na aspekcie narodowościowym, ukazując w nieco krzywym zwierciadle nasze przywary i stereotypy, acz w porównaniu do Rosjanina, nasz krajan robi to w sposób zdecydowanie bardziej nachalny. Dlatego też kino Zwiagincewa wydaje się być bardziej dostępne i zrozumiałe dla międzynarodowego odbiorcy, stąd właśnie te zachwyty na niemal całym świecie. Słusznie zresztą. Od czasów Andrieja Tarkowskiego osobiście nie szanowałem dotąd żadnego rosyjskiego reżysera tak, jak właśnie teraz Zwiagincewa.

Tytułowa niemiłość przypomina mi w filmie pewnego rodzaju nieuleczalny wirus, którym zarazili się główni bohaterowie – para Zhenya i Boris. Są typowymi reprezentantami nowobogackiej klasy moskiewskiej, którzy mają w zasadzie wszystko - dobrą pracę, duże mieszkanie, niezły samochód i 12-letniego synka Alyoshę, który jest naocznym świadkiem ich małżeńskiego rozpadu. Rodzice układają już sobie życie na nowo, jakby to była wymiana garderoby z zimowej na letnią - wejście do sklepu, rach ciach ciach i nowy ja. Niestety dziecka nie da się już zwrócić przy kasie, reklamacji nie  uwzględnia się, nie można też tak jak psa, który się znudził po dwóch miesiącach, przywiązać w lesie do drzewa i zwyczajnie odjechać. W tym związku nie ma już czego ratować. Reżyser przedstawia nam tą rodzinę w ostatniej fazie rozpadu, w której w wygodnym fotelu rozsiadła się nienawiść, zawiść i podłość. Patowa sytuacja, w której nie ma złotego środka. Cokolwiek się postanowi, ucierpi dziecko. I ten mały Alyosha faktycznie cierpi. Cierpi do tego stopnia, że pewnego dnia po prostu znika.


I to właśnie na tle tego zniknięcia rozgrywa się faktyczna batalia niemiłości, nienawiści i cierpienia z (niby)miłością, nadzieją i odkupieniem. Walka rozgrywa się na noże i tępe przedmioty, lub co tam  leży pod ręką. Mecz w zasadzie tylko do jednej bramki. Pękają kości, krew leje się strumieniami, ranni padają co i rusz na ziemię. Podoba mi się tak przedstawienie sprawy. W filmie rządzi permanentny niepokój, ból i cierpienie. Im dalej w las, tym nadziei mniej, nie tyle na odnalezienie chłopca, co i na uratowanie samych siebie. Wirus niemiłości jest zakaźny i zdobywa coraz większe obszary. Nie ma ratunku, wszyscy umrzemy. Brzmi trochę jak scenariusz filmu katastroficznego z elementami Sci-Fi, ale właśnie tak to się mniej więcej tutaj odbywa. Jak wspomniałem wyżej, stoję trochę w niezręcznym rozkroku, bowiem zerojedynkowe potraktowanie niemiłości jest trochę nie fair i kłuje mnie w serce, ale z drugiej strony podoba mi się jak reżyser potraktował Zhenyę i Borisa - przedstawicieli wielu naszych przyjaciół i znajomych, a być może także i nas samych. Są oni trochę jak Adam i Ewa, którzy zjedli zakazany owoc i zostali za to skarceni. Ten biblijny motyw bardzo pasuje do Niemiłości. Zwiagincew w roli Boga przykładnie karze naszą parkę życiowych egoistów, dla których liczy się tylko własny interes i wygoda, a przy tym sugestywnie grozi palcem całej ludzkości pokazując, niczym Orwell, do czego doprowadzi szerzący się po świecie nihilizm i egocentryzm.

(Może być teraz trochę delikatnych spoilerów, więc z góry uprzedzam). Scena w kostnicy to jedna z najwspanialszych i najmocniejszych scen w kinie jakie osobiście widziałem na przestrzeni ostatnich kilku lat. Dochodzi w niej do erupcji wszystkich możliwych stanów emocjonalnych, nie padają w niej żadne słowa, a mimo to przepełniona jest bogactwem treści. Tak oto dwójka naszych bohaterów spotyka się oko w oko ze zbrodnią i karą, jakich się wspólnie dopuścili. Stoją tak odziani we własną bezsilność, jak przed sądem ostatecznym albo jak gladiatorzy po walce w starożytnym Rzymie czekając na pollice verso. Wielka rzecz, ale później jest tylko lepiej. Końcowa przebieżka Zheny'i w dresie RUSSIA na bieżni nie posuwając się przy tym nawet o centymetr do przodu to interpretacyjny cud, miód i solone orzeszki. Typowy Zwiagincew. Dziesiątki podskórnych smaczków i insynuacji, których wychwytywanie w tym, jak i w jego wszystkich filmach dostarcza mi zawsze wielką frajdę. Facet cały czas znajduje się w olimpijskiej formie i po każdym skoku stale podnosi sobie poprzeczkę. Być może kiedyś w końcu przeszarżuje i się zwyczanie wyjebie na twarz, ale póki co wydaje się być głównym kandydatem do złotego medalu, tego na  igrzyskach filmowych w Hollywood, już niedługo, 4 marca. Trzymam kciuki.






poniedziałek, 28 sierpnia 2017

Dzień dobry, czy mogę prosić kilogram seksu?

Podwójny kochanek
reż. François Ozon, FRA, BEL, 2017
110 min. Gutek Film
Polska premiera: 25.08.2017
Thriller, Psychologiczny, Erotyczny



Na dzień dobry wita się z nami wagina śmiało ukazująca nam swoje wilgotne wnętrze, potem sporo nagości, erotyczne napięcie, seks w różnych konfiguracjach i gumowe penisy. Brzmi trochę jak typowy scenariusz filmów Marca Dorcela, a tu niespodzianka, to tylko najnowsze dzieło jego krajana Francoisa Ozona, chwalonego ostatnio na festiwalach, i to bynajmniej nie pornograficznych, w Cannes i Nowych Horyzontach. Słusznie chwalonego, trzeba przyznać. Śmiałym erotyzmem na granicy pornografii epatuje dziś niemal każdy. Pokazać do kamery cycka i penisa to w zasadzie żadna sztuka, wiedzą to nawet w MTV, ale pokazać goliznę tak, żeby zamiast z frywolnymi filmikami na Pornhubie skojarzyło nam się to z największymi artystami kina, z Cronenbergiem, Polańskim, von Trierem – to już sztuka.

W tym miejscu zasadnym wydaje się już właściwie tylko pytanie, czy sztuka ta jest napisana przez duże, czy jednak małe S. Akurat w tym aspekcie targają mną pewne sprzeczności. Ozon dał się już poznać jako wytrawny obserwator ludzkiej natury. Stworzył co najmniej kilka ciekawych i intrygujących obrazów ociekających egzystencjalizmem podanym w różnych sosach, ale w moim odczuciu żaden dotąd nie otarł się o geniusz, co najwyżej tylko potknął o zjawiskowość. Acz z ręką na sercu przyznaję, iż boska Ludivine Sagnier z Basenu jeszcze do dziś czasem nawiedza mnie we śnie, niemniej chyba nie o to chodzi, żeby to cycki, choćby nie wiem jak bardzo nie z tego świata świadczyły o reżyserskim geniuszu. A może o to? Sam mam czasem wątpliwości. Tak czy siak i na wspak, jeśli chodzi o wnikliwą obserwację swoich skrupulatnie rozrysowanych, głównie pod kątem psychologicznym bohaterów – Ozon jest liderem w swojej klasie. Kropka.


Nie inaczej rzecz dzieje się w Podwójnym kochanku. Tytuł trochę banalny i odpychający. Gdyby nie nazwisko reżysera, nie poświęciłbym mu nawet splunięcia na chodnik. A tu proszę ja was, niespodzianka. W ogóle mamy tu do czynienia z najlepszym możliwym połączeniem moich ulubionych filmowych gatunków. Psychologia spotyka się z erotyką, a trzymający w napięciu dreszczowiec ma romans z dramatyczną intrygą. Cóż za eklektyzm! Do pełni szczęścia brakuje mi już chyba tylko szczypty science-fiction, np. żeby urocza Chloe (Marine Vacth) była kosmitką, tak jak na ten przykład Scarlett Johansson w Under the skin. Ale kosmitów tu brak, co nie znaczy, że brakuje kosmosu. On się tu objawia, acz rzecz jasna niedosłownie, w momentami iście magicznych przejściach z obrazu w obraz poprzez odważne wizualizowanie snu, tudzież erotycznych urojeń ukazanych w akompaniamencie nieco hipnotyzującej muzyki autorstwa Philippe Rombi. Kosmiczny odlot kobiety pochłoniętej pożądaniem i namiętnością w połączeniu z szaleństwem jest niezwykle trudny do sfilmowania, ba, myślę, że tylko nielicznym poetom udało się go trafnie i wyczerpująco opisać, ale tu muszę uczciwie oraz z jednocześnie niekłamanym podziwem przyznać, że Ozon ze swoją autorską wizualizacją otarł się w tym aspekcie o perfekcję. Sześć cycków na sześć. Zdecydowanie.

Zastanawiam się tylko, czy udałoby mu się to bez Marine Vacth. Cóż za kreacja. Cóż za boska iskra w oczach, hipnotyczny urok i pociągająca naturalność. Postać Chloe aż ocieka seksem, mimo, że tli się on tylko gdzieś między wierszami. Niekłamaną frajdę sprawiało mi wychwytywanie go z całej udostępnionej mi treści (czy to już zboczenie?). Chloe bardzo przypomina mi młodziutką Juliette Binoche, a francuski język wydobywający się z jej tchawicy tylko potęgował to skojarzenie i wprawiał w dziwnego rodzaju zakłopotanie. Niemniej ktoś jednak musiał ją odkryć i na nią postawić, zatem kolejny ważny punkt dla Ozona. A co dalej? Cóż. Raz lepiej, raz gorzej.

Na pewno godnym pochwały i zachwytu wydaje się więź emocjonalna jaka w sposób intrygujący oraz nieco perwersyjny rozwija się na naszych oczach pomiędzy terapeutą a jego młodą pacjentką. Dość szybko zostaje pogwałcona etyka lekarska, ale na miejscu doktora Meyera (tudzież Delorda) też nie miałbym żadnych skrupułów. Kariera zawodowa jest jedna, i owszem, ale życie również otrzymujemy w liczbie pojedynczej. No, może poza kotami, o których także wypada napomknąć, bowiem w filmie stanowią dość wyraziste tło. Ale wróćmy do człekokształtnych. Ozon cały czas stara się trzymać to szaleństwo w bezpiecznych ryzach. Pełna kontrola i dojrzałość. Niestety ma to także swoje gorsze oblicze, wszak w tym pozornym chaosie czai się jakaś bezczelność, która w nieco dłuższej perspektywie zaczyna zwyczajnie irytować. Ciekawa gra pozorów jaka rysuje się na naszych oczach z czasem przyjmuje dość karykaturalne kształty. Zachowania bohaterów wymykają się z powszechnie przyjętych norm, przestaję trochę za nimi nadążać, co samo w sobie nie jest zarzutem, prędzej czymś pomiędzy rozczarowaniem a, hmm... niedowierzaniem. Niemniej wszystko podąża tu mniej więcej w tym samym, prawilnym kierunku, aż do grande finału, który sprawia wrażenie, że chce być jak Tommy Lee Jones w Ściganym, albo jak autor tego tekstu po wchłonięciu paszczowo 0,7 litra wysokoprocentowego alkoholu - chce być istotną i jakże ważną kropką, nieodłączną składową wykrzyknika postawionego na końcu zdania. A koniec końców wychodzi jak zwykle, najwyżej wielokropek.


Ozon przez cały film potęguje i umiejętnie wzmaga dramatyzm, trzyma go krótko na skórzanej smyczy, nie daje chwili wytchnienia, gnębi oddechem, gwałci seksualnością i drażni niepokojem. Podekscytowany takim obrotem sprawy widz oczekuje epickiego finału, co najmniej tak wielkiego, jakiego oczekują od Sashy Grey jej szesnastoletni pryszczaci fani. Przecież wszystko co widzimy go tu zapowiada. Gdy ten w końcu nadchodzi, fontanna tryska, a ja... poczułem się nagle bezradny jak włoska policja na plaży w Rimini. Tu muszę wam w ramach dygresji powiedzieć, że zasadniczo to ja uwielbiam ten stan kiedy film mną na końcu brutalnie poniewiera, bierze do buzi, żuje i ostentacyjnie wypluwa pozostawiając jak głupiego chuja na środku chodnika, ale tym razem trochę nie pykło. Ugryzło mnie gdzieś na dole przy kostkach lekkie rozczarowanie, rzecz jasna z naciskiem na lekkie. Aż się rozejrzałem na końcu po sali, czy tylko ja mam tak chujowy wyraz twarzy, i sam już nie wiem, bo jak na złość było jeszcze ciemno. Ale uczciwie przyznaję, że Ozon dobrze kombinował. Naprawdę trzeba oddać Cesarzowi co cesarskie, Bogu co boskie, ale do diaska, co z tego pozostaje dla ludzi? Plusem takiego finalnego rozgardiaszu bez wątpienia jest szereg różnych interpretacji jakie widz jest w stanie po sensie zaprojektować w swojej głowie, co generalnie jest słuszne i zbawienne, bo stanowi jakże przydatny dla przeciętnego Brajana i Dżessiki trening osobisty swojej czachojebni, dlatego koniec końców całość chyba wychodzi na zero. Tak, myślę, że chyba tak będzie uczciwie.

Jak zatem mam sklasyfikować Podwójnego kochanka? Na pewno przed oczami mam dobrze rozrysowany obraz ze wszech miar wyjątkowy i chyba jednak godny zachwytów jakimi go dotąd napastowano. Schludny wizualnie, trzymający w napięciu i zawadiacko podszczypujący pośladek pięknej niewiasty. Porno przed którym gdzieniegdzie złowieszczo ostrzegano (ach ten marketing) właściwie tu nie występuje, nie dajcie się zwieźć. Erotyce też chyba jednak bliżej do 50 twarzy Greya aniżeli do 9 i ½ tygodnia, taki to seks trochę z twarzą Biedronki, ale Podwójny kochanek i tak dostarcza nam wyrazistego i błogiego orzeźwienia w tych intelektualnych dusznościach i mieliznach jakie nas zewsząd otaczają. Trochę nawet szokuje, a przynajmniej stara się sprawiać takie wrażenie, jest jak uderzenie nadbałtyckiego jodu wprost w płuca emerytowanego górnika ze Śląska. Wyróżnia się zwłaszcza na tle letniego i miałkiego repertuaru spod znaku durnych i lekkich komedii o dupie i zupie. Kto lubi lekką perwersję w kinie oraz dostać po mordzie z otwartej, ten zdecydowanie musi się z tym wyzwaniem zmierzyć, ale jak ktoś marzy o tym, żeby kino go jeszcze poddusiło, naszczało i sprało pejczem, to niech uda się do specjalisty niech nieco obniży Ozonowi poprzeczkę. Trochę za mało tu pieprzu, a i z solą też może być problem. Ot, porządne rzemiosło i solidnie wykonana praca domowa przez klasowego kujona, ale kolegów z ław szkolnych to raczej nie ruszy. Ci wolą w tym czasie haratać w gałę i strzelać z procy w uciekające dziewczyny. Do seksu trzeba chyba po prostu dorosnąć. Nie można ot tak wejść do sklepu i kupić go sobie na wagę. Cóż. Typowy Ozon. Tylko dla kinowych estetów.






IMDb: 6,6
Filmweb: 6,2



sobota, 14 marca 2015

Pięciobój nieklasyczny

Foxcatcher
reż. Bennett Miller, USA, 2014
130 min. United International Pictures
Polska premiera: 9.01.2015
Dramat, Sportowy, Biograficzny



Gdy tylko szacowna Amerykańska Akademia Filmowa ogłosiła tegoroczne nominacje do Oscara, jedną z pierwszych reakcji, która wpuściła jad do mej głowy, było to w postaci nieco zbyt wulgarnego pytania: „Komu Foxcatcher zrobił w Akademii laskę?". Jednak po obejrzeniu filmu optyka ma nieco zbladła oraz wydała oficjalne oświadczenie, iż zasadniczo to właśnie zmienia kierunek swojego położenia i w związku z tym pora na publiczne posypanie głowy popiołem. Tak więc czynię to w sumie nawet i z miłą chęcią, gdyż zwykle wolę w tą właśnie stronę się mylić, aniżeli w nazad. Co prawda nadal uważam, że Oscary to nazbyt duże kalosze, co zresztą stało się także faktem i ciałem, to jednak na tle konkurencji wcale nie było z tym Foxcatcherem tak znów najgorzej.

Jest to w istocie opowieść stricte męska, pełna wydzielin z gruczołów potowych, ubarwiona samczym uporem i walką na całego w imię godła i flagi państwowej, w dodatku z intrygującą grą aktorską Carella (cud, miód i orzeszki), która w ramach wisienki na torcie opowiada jeszcze interesującą historię opartą na faktach. Opowieść ta, która wydarzyła się w drugiej połowie lat 80-tych swobodnie przetacza się po świecie męskich hormonów, trudnych osobistych i szorstkich relacji, nieco skrzywionych ambicji oraz życiowych wyrzeczeń ze sportem umoczonym w sosie amerykańskiej definicji patriotyzmu w tle. Nie jest to film typowo sportowy, zgoda, ale jest go tu dokładnie tyle ile trzeba, by go poczuć, pokochać lub znienawidzić. Ogromną zaletą Foxcatchera jest nazwisko jego reżysera. Bennet Miller, to twórca dwóch innych, bardzo udanych amerykańskich biografii, w tym jednej sportowej: Moneyball i Capote. Jak widać świetnie czuje się w roli konwertera dla wyrazistych amerykańskich życiorysów opartych na ichniejszej filozofii życia, na sporcie i emocjach. Przyjemne, ciekawe, ale do szybkiego zapomnienia. Foxcatcher? Cholera, a co to takiego?

4/6


Dwa dni jedna noc
reż. Jean-Pierre Dardenne, Luc Dardenne, FRA, BEL, 2014
95 min. Kino Świat
Polska premiera: 27.02.2015
Dramat


Belgijscy jednojajowi bracia Dardenne, ex-dokumentaliści, a ostatnio stali bywalcy fabularnych narracji o tematyce stricte społecznej, którzy specjalizują się głównie w opowieściach o ludzkich skomplikowanych meandrach życiowych sytuowanych w spirali trudnych zdarzeń losowych, znów dali o sobie znak. Według krytyków jest to ich jedno z najlepszych dzieł, nie brak też odważnych stwierdzeń, że nawet najlepsze, nominowane do niemal wszystkich ważniejszych nagród filmowych, a dla mnie? Jedynie poprawne, acz z dość zauważalnym, mile smyrającym podniebienie plusem.

Muszę przyznać, że nawet podoba mi się szorstka prostota oraz ta minimalistyczna dosłowność w sposobie przekazu treści, także, a może i przede wszystkim zasadne postawienie między wierszami pytania przed widzem - Ile warty jest dziś ludzki odruch? Jednak z tych większych plusów, to niestety chyba już wszystko. Razi mnie przede wszystkim charakterystyka głównej postaci - słabej mentalnie i psychicznie Sandry (Marion Cotillard), która przez połowę filmu zwyczajnie mnie męczyła i od siebie odpychała. Bolesne to było doświadczenie o tyle, że ja Marionkę w cholerę lubię i najogólniej rzecz biorąc - babka mnie mocno kręci. A tu nagle taki porzyg. Poza tym ja doskonale rozumiem, że lęk przed utratą pracy, zwłaszcza u nas, w kraju "25 lat wolności", jest w wielu polskich gospodarstwach thrillerem dość powszednim i zupełnie oczywistym, niemniej lęk ten sytuowany w ukazanej nam francuskiej rodzinie, która, delikatnie rzecz ujmując, nie przymiera głodem i nie widać u niej przysłowiowego noża na gardle, tak zobrazowany dramatyzm wydaje się być nieco komiczny i trochę przerysowany. Oczywiście z punktu widzenia krajów starej Unii, gdzie standard życia jest "nieco" wyższy niż u nas, widać to z goła inaczej. Mają do tego święte prawo, ale nie zmienia to faktu, że trochę mnie to uwierało i ciężko było się nad głównym zmartwieniem tej opowieści pochylić z bólem w krzyżu.

O wiele bardziej interesowało mnie postawione przez braci pytanie - Czy człowieczeństwo jest dziś warte mniej, a może więcej, niż tysiąc Euro wokół których przez całe dwa dni weekendu krąży nasza zrozpaczona bohaterka. Pytanie skądinąd bardzo zasadne, ośmieszające współczesną, zaślepioną materialnym wyścigiem ludzkość, tyle, że prowadzące w zasadzie donikąd. Część współpracowników Sandry postawiona w niezręcznej sytuacji, głównie przez bezduszne korpo-standardy i tabelki w Excelu finalnie zdradza ludzkie odruchy, ale też spora część ma na to wywalone i z premedytacją wybiera własne dobro, które przecież także jest czymś motywowane, wszak zawsze trzeba wyremontować mieszkanie, kupić nową wersalkę, czy naprawić samochód. Premia rzecz święta, a że zdobyta kosztem innych? A czy kogoś to w ogóle jeszcze dziś dziwi? Bracia Dardenne zgrywają tu jednak tych nieco zdziwionych, próbują w związku z tym wytyczyć jakąś namacalną granicę pomiędzy ludzką podłością, a solidarnością, między kurestwem i upadkiem moralnych zasad, a uczciwością. Gdybym nie znał życia, to bym im może jeszcze uwierzył, a tak, no jest trochę mało poważnie, a przecież powinno. Broni ich jednak to, że to przecież nie ich wina, że żyjemy w tak skurwiałych czasach, gdzie człowiek człowiekowi... zombie. Jest jak jest i będzie już tylko gorzej.

4/6


I Origins
reż. Mike Cahill, USA, 2014
113 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Sci-Fi



Najlepszy plakat minionego roku, nie licząc tych fanowskich, a przynajmniej jeden z lepszych, do tego reżyser, który spłodził także jeden z moich ulubionych niskobudżetowych psychologicznych Sci-Fi ostatnich lat - Druga ziemia, w końcu też całkiem miły dla oka trailer. Uzasadnione więc były moje nadzieje, plany i niemałe oczekiwania względem tego dość intrygującego projektu, a tu, cholera jasna, taki bolesny rykoszet. Chciałoby się napisać wprost i bez ogródek: "nosz kurwa jego mać".

Ok, napisałem, ale jakoś wcale mi nie lepiej.

Nie, to nie jest zawód z tych o najwyższej mocy, raczej zwykłe rozczarowanie, które w mej klasyfikacji smutnych westchnień lokowane jest mniej więcej o jeden szczebelek niżej w hierarchii. No ale jak zwał tak zwał, miało być pięknie, wywiady miały być, a tymczasem film nie ma nawet polskiego dystrybutora i tak już chyba pozostanie. Najgorszym w tej, skądinąd całkiem interesującej opowieści jest gimnazjalny nurt rzeki jakiemu dał się porwać Cahill. Aż kipi tu od bełkotu w treści. Naburmuszone, infantylne, przeintelektualizowane i nazbyt płytkie w swojej tylko pozornej głębi dialogi, które w jednym zdaniu szukają sensu życia, a w kolejnym dostarczają głupkowatą odpowiedź na wszystkie nurtujące ludzkość pytania. Ja wszystko rozumiem, poziom tolerancji mam dość wysoko umocowany nad poziomem morza, ale tu zostałem wprost zalany oceanem płycizny.

Cholernie szkoda, bo scenariusz, jak i sam pomysł na film uważam za bardzo ciekawy. Nieźle Cahill to wszystko zmontował, udekorował w ładne zdjęcia i klimatyczną muzykę. Pouderzał też trochę w melodramatyczne tony i niczym Aronofsky w Źródle zawadził o psychologię, filozofię oraz nauki ścisłe. Zadowalająca wydaje się także obsada aktorska, która nawet coś tam gra, a nie tylko statystuje. Do licha, nawet całkiem interesujące pytania zostały postawione przed ludzkością, tylko na Boga, po cholerę facet silił się na dostarczenie wszystkich trapiących cały świat wraz z przyległościami odpowiedzi, w dodatku w tak szczeniacki sposób? Sens wiary w istnienie Boga z punktu widzenia ortodoksyjnej nauki, życie po życiu, definicja miłości, reinkarnacja, śmierć, narodziny, życie, elementy przypadku i przeznaczenia, brakowało mi tu tylko informacji o tym kto zabił Kennedy'ego i podpalił most Łazienkowski. Za dużo, przy jednoczesnym "za mało". Szkoda, po prostu szkoda.

3/6


Polskie gówno
reż. Grzegorz Jankowski, POL, 2014
93 min. Next Film
Polska premiera: 6.02.2015
Muzyczny, Komedia, Musical



Powiem wprost, od samego początku nie pałałem wielkim nadciśnieniem do ekranizacji filozofii życia Tymona Tymańskiego, wszak, mówiąc najogólniej, nie jestem fanem jego życiowych dogmatów, a już tym bardziej formy ekspresji w postaci musicali, a może właśnie głównie z powodu drugiego. Ale pewnego ciepłego wieczora tak się jakoś dziwnie złożyło, że poznałem śliczne rudę dziewczę, która z czasem okazała stać się dla mnie czymś więcej, niż tylko przelotną seksistowską znajomością. Jeszcze później wyszło przypadkiem na jaw, że ów dziewczę miało dwa lata temu styczność z ekipą filmu Polskie gówno, do tego stopnia, że wystąpiła nawet w jednej scenie, której ci o dziwo nie wycięli. Zatem gdy się o tym fakcie dowiedziałem, i ona w sumie również, wybraliśmy się zaraz po premierze do kina na seans, by owego rudzielca zobaczyć na własne oczy z perspektywy wielkiego ekranu, przy okazji opić ten fakt przemyconym w jej torbie piwskiem, a prywatnie dodać sobie jeszcze kilka punktów do mej ogólnej zajebistości, wszak nie każdy ziemski ogier spotyka się z dziewczyną, która zagrała w filmie, c'nie?

Tak więc zagrała, całe kilkanaście sekund, dwa ujęcia, jedno całkiem w pytkę, piwa opróżniliśmy i to by było mniej więcej na tyle. A film? Miał obiecujący początek, szykowała się zacna satyra na życie wyrażana m.in. niegłupimi dialogami o charakterze śpiewanym, ale potem, im głębiej w taśmę filmową, tym powtarzalność i schematyczność bezlitośnie wybijały z rąk szalonych twórców ich rakietki do ping ponga. Widać i czuć, że film był kręcony przez kilka lat, z doskoku, jeśli przypadkiem wpadła jakaś kasa. Ot, zabawa dużych zbuntowanych chłopców w kino, którzy postanowili się trochę rozerwać i na stare lata zagrać antysystemowych punkrockowców, którzy być może odbiją jeszcze jakieś piętno na współczesnej młodzieży. Na ekranie brylował wiecznie ujarany Brylewski, niespełniony komik Halama (acz zagrał świetnie), a do kompletu jako dopełnienie całości krwistym mięsem i we wszystkich kierunkach rzucał sam Tymański. No i fajnie, tylko że całość od mniej więcej połowy ich trasy koncertowej przypominała mi bardziej głupkowaty program Skiby i Konia sprzed lat: "Lalamido", którzy zresztą sami się w tym Polskim gównie pojawili.

W skrócie: Chaos, humor o różnej jakości, raczej średnia muzyka, trochę satyry, powszechny i podprogowy bojkot mediów, chęć dokopania branży muzycznej, show-biznesowi, a do tego jeszcze szczypta groteski. Można obejrzeć, nawet trzeba, ale chłopaki mają po prostu pecha, że żyją w czasach, gdzie jedynie o co mogą dziś walczyć, to losy psów w schronisku na Paluchu, tudzież jeszcze o prawa gejów i lesbijek, co zresztą sam Tymański już kilkukrotnie za swego życia czynił. Taki to właśnie poziom ich buntu, zupełnie nieistotny. Niemniej szacun za próbę, mimo wszystko czuć tu jakąś świeżość, inność, a to są przecież zawsze w cenie. Nawet jak nie wychodzi.

3/6



Służby specjalne
reż. Patryk Vega, POL, 2014
115 min. Vue Movie Distribution
Polska premiera: 3.10.2014
Dramat, Akcja, Kryminał



Film ten doczekał się już premiery w telewizji, a w TVP nawet wersji poszatkowanej, znaczy się serialu, do czego tak po prawdzie od samego początku bardziej się nadawał. Do tego był już dodawany jako DVD do jakiejś gazety i przetrawiony przez milion osób, tak więc widzieli go już chyba wszyscy co chcieli i połowa tych, którzy mieli to centralnie w dupie, zatem nie wiem po cholerę o nim tu po tych wszystkich miesiącach zamuły wspominam, ale jako, że sam zobaczyłem go dopiero kilka tygodni temu, a tym wpisem nadrabiam swoje zaległości, to się jednak o nim trochę powymądrzam. Ale tylko trochę, bo i tak nikogo już to nie obchodzi.

Moje wymądrzanie się nr 1 zostało po części przemycone już w pierwszym zdaniu. Służby specjalne są serialem, któremu jakiś szalony lekarz wmówił, że jednak drzemie w nim pełnokrwisty film fabularny. A to bzdura jest tak wielka, jak to aresztowanie gościa od krzesła jakie podniósł w powietrze na wiecu wyborczym BronKomora. Patryk Vega postanowił zrobić ten sam myk, co przed dekadą ze swoim Pitbullem. Wtedy również w postaci kinowej produkcji zaprezentował pilota do swojego serialu. Skoro raz się udało, czemu nie spróbować ponownie. Tym razem fabuła wydaje się ciut lepiej dopracowana, niemniej ilość poruszonych w filmie wątków inspirowanych prawdziwymi wydarzeniami ze świata biznesu, polityki i służb z ostatnich lat jest tak wielka, że w w formie fabuły trochę się to wszystko gubi, nie ściera ze sobą i tak zwyczajnie wymyka spod kontroli. Za dużo tego jak na jeden film, ale już w sam raz na serial.

Ale skoro mam ocenić film, to jako wnikliwy i wieloletni obserwator sceny politycznej w Polsce mogę napisać, że to takie trochę przedszkole jest. To ciągłe tłumaczenie widzowi co kto powiedział i co miał na myśli, traktowanie go jak jakiegoś dziecka z zespołem Aspergera, tudzież zwykłego leminga, że np. dany delikwent z pasiastym krawatem jaki "sam się powiesił" w mieszkaniu to rzekomo Pan X, że zatrzymanie ex-posłanki, która palnęła sobie w łeb, to wypisz wymaluj słynna Pani Y, a jak już pokazuje się kibola, to oczywistym jest fakt, że zawsze i wszędzie chodzi on w szaliku klubowym, no bo inaczej nikt nie będzie wiedział, że jest zły i wcina małe dzieci o poranku. Liczne poruszone analogie do prawdziwych zdarzeń z ostatniej dekady, owszem, dodają nieco realizmu i pozwalają zwłaszcza laikom poczuć nieco klimat polskiego bagna i układów w jakim tkwimy od przeszło 25 lat, gdzie za sznurki ciągle pociągają seryjni samobójcy i ich mocodawcy, ale wszystko to jest jakieś takie, bez wyrazu.

Fajnie zagrała cała specjalna trójca święta, chłopięca Olga Bołądź, tatuś Wojtek Zieliński i przede wszystkim przenajświętszy UBek Janusz Chabior (no mistrzowski poziom po prostu). Także kilka drugich planów (Baar, Grabowski, Kulesza) trzymało nienajgorszy poziom, ale niestety cała reszta to dno, wodorosty i oblane egzaminy do szkoły filmowej. Jednak ze względu na nadmiar wątków nie było jak się w te wszystkie postacie wgłębić, zrozumieć, a może nawet i polubić (acz z Chabiorem to się polubiłem już dużo wcześniej). W serialu jest z tym już dużo lepiej (przynajmniej na razie), bo też mamy na to więcej czasu i danych, dlatego zapewne Służby skończą tak samo jak Pitbull - średnio fabularnie i nieźle tasiemcowo. Pewne rzeczy po prostu lubią się ciągle kręcić w kółko.

3/6

piątek, 31 października 2014

30'WFF vol. 6

W pół drogi
reż. Geoffrey Enthoven, BEL, 2014
115 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Komedia



Od razu zakumplowałem się z tym filmem. Jego krótki opis wraz z zamieszczonym na stronie WFF zwiastunem błyskawicznie zaprzyjaźniły się z moją absolutną pewnością na miłe spędzenie czasu w kinie. I faktycznie, tak też było. Myślę nawet, że niewiele osób w ciemno stawiając na tą belgijską tragikomedię nią się w ostateczności rozczarowało, w końcu W pół drogi zajął wysokie 10 miejsce w plebiscycie publiczności. O czymś to świadczy. Głównie o tym, że jest to po prostu udany film.

Cała heca dzieje się w wielkim, starym domu gdzieś na peryferiach miasta, który to sobie właśnie zakupił Stephen. Znajduje się on aktualnie na zakręcie życiowej dotąd trzypasmowej autostrady. Jest w trakcie rozwodu, świat wali mu się na łeb, oprócz małżonki traci też pracę, zawodowe kontakty, przyjaciół, a jego kochanka (fajne cycki) wbija mu nóż w plecy (suka, niemniej nadal z fajnymi cyckami). Pozostaje mu więc tylko nowy, opuszczony dom jaki kupił w promocyjnej cenie, i w którym to planuje rozpocząć nowy rozdział w swoim życiu. Szybko okazuje się jednak, że w domu tym kryją się ciemne i niezbadane moce tajemne, które w dość osobliwy sposób uzmysławiają mu, iż nie jest jego jedynym lokatorem.

Przy najróżniejszych i najmniej spodziewanych sytuacjach ukazuje mu się ciągle ten sam podejrzany rudy typ w mokrych włosach, odziany jedynie w slipy z zawieszonym na szyi ręczniku. Sceny, kiedy oboje są ze sobą razem, zwłaszcza te początkowe to istna wylęgarnia epickiego humoru zaakcentowanego salwami śmiechu całej sali kinowej. Nie wypada mi w tym miejscu wyjaśniać samego zjawiska występowania w opowieści tegoż oto zagadkowego roznegliżowanego współlokatora, gdyż spaliłbym w ten sposób przyjemność z odkrywania tejże wiedzy tajemnej w kinie w czasie seansu, ale mogę napisać jedno, że duet ten, jak woda i ogień, jak kot z psem, a nawet jak Michael Douglas z Kathleen Turner w Wojnie Państwa Rose przyciągają, bawią, uczą i rozczulają ze śmiertelnym uśmiechem na twarzy. Klasa.

Skoro więc nie mogę zdradzić szczegółów, toteż nie ma o czym specjalnie pisać. Po prostu kategorycznie stwierdzam, iż ten czarny, często wisielczy humor wraz z padającymi co chwilę świetnymi dialogami stoją tu na bardzo zadowalającym poziomie. Może nieco rozczarowuje druga połowa filmu, kiedy to już do kości zdarta jest początkowa aura tajemnicy i reżyser niczym specjalnym nas już nie zaskakuje, ale po prostu tak być musiało i basta. Mam nadzieję, że film trafi do dystrybucji kinowej. Z pewnością polecam poszukać go z czasem także gdzie indziej, wiadomo gdzie. A jeśli już wpadnie w wasze sidła, to nie lękajcie się go. Zaprawdę powiadam, że to bardzo mądra i zabawna komedia, bez dwóch zdań dla mądrych ludzi, którzy przecież także potrzebują czasem czegoś lekkiego i bezinwazyjnego, co nie wprowadzi nas w stan umysłowego zakłopotania.

4/6




------------------------------------------------------------------------------------------------------

Patriota
reż. Arto Halonen, FIN, 2014
97 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Sport, Komedia



W tegorocznym festiwalowym repertuarze tym razem niewiele błyszczało skandynawskich propozycji, a z tych które spostrzegłem w pierwszym rzucie okiem, ledwie dwie wydały mi się warte nieco dokładniejszego powąchania. Z tejże dwójki najbardziej do gustu przypadł mi fiński Patriota, który to postanowił bronić w Warszawie honoru Skandynawów, według mnie bardzo skutecznie. Jego historia jest na wskroś i do bólu skandynawska, zdrowo odjechana, posolona ciężkim humorem i popieprzona uroczym dystansem do samych siebie. Styl zupełnie nie do podrobienia przez inne nacje.

Cofamy się do Finlandii lat 80-tych, w których oto żyje sobie spokojnie ponad pięćdziesięcioletni Al Bundy Toivo. Facet z twarzy podobny do Pana Mietka spod sklepu spożywczego, pod którym kręci się już o 7 rano w poszukiwaniu kompana do współudziału w zamachu na mocne piwo, a także przypominający poczuciem humoru i swym filozoficznym podejściem do życia samego mistrza szydery i nieudolności życiowej - Ala Bundy’ego. Nie ma innej opcji, od razu da się go polubić. Toivo, trochę taki życiowy pechowiec, nagle traci pracę i jak to zwykle bywa w takich przypadkach - popada w depresję. Jego wiecznie skrzecząca i moralizująca go małżonka - położna w szpitalu - ciągle mu dogaduje, a na boku jeszcze uśmiecha się do swojego kolegi w pracy. Aby w końcu poczuć się trochę bardziej użytecznym dla społeczeństwa, oraz po namowach żony, acz bardziej dla świętego spokoju udaje się do szpitala oddać krew potrzebującym. I tu raptem dowiaduje się, że pomimo fatalnej kondycji fizycznej i zaawansowanego już przecież wieku, jego krew ma nadzwyczajne właściwości, jest bogata w hemoglobinę za którą wielu ówczesnych sportowców mogło by zabić.

Opiekujący się nim lekarz szybko kontaktuje go z fińską reprezentacją w narciarstwie klasycznym, które dla Finów jest mniej więcej tym, czym dla nas siatkówka. Jego początkowy opór o charakterze moralnym zostanie częściowo przełamany i wykupiony szybkim awansem społecznym, oraz uznaniem go za prawdziwego patriotę służącemu ojczyźnie. Jakby tego było mało, wschodząca gwiazda narciarstwa - śliczna Aino, w zamian za transfuzję krwi nie żałuje mu swoich jędrnych wdzięków (mniam). Nielegalne praktyki szybko wznoszą fińskich biegaczy na sam szczyt, lecz mocno eksploatowany Toivo targany moralnymi wyrzutami sumienia ma coraz więcej wątpliwości.

Ale cóż, czego nie robi się dla ojczyzny. Zabawna komedia czerpiąca z będących tajemnicą poliszynela praktyk dopingowych i tylko ze sportem w tle (trzeba niestety podzielić przez pięć to co widzimy na ekranie). Finowie w uroczy sposób śmieją się z samych z siebie, własnych przywar i słabości, między wierszami także ze swoich sportowców, którzy ostatnio nie rozpieszczają swój naród wielkimi sukcesami, zwłaszcza w sportach stricte zimowych. Garść fajnych gagów, scen i dialogów, oraz zjawiskowo eksponujące się w zimowej aurze "Rivers of Babylon" zespołu Boney M. Skandynawia w pigułce.

4/6




-------------------------------------------------------------------------------------------------------

Istintobrass
reż. Massimiliano Zanin, ITA, 2013
94 min.
Polska premiera: ?
Dokument, Biografia



Jest to jedyny dokument jaki wybrałem na tegorocznym festiwalu, a jeśli jeszcze zjadę z wiadrem nieco głębiej do swojej studni pamięci, to może nawet będzie to także pierwszy dokument w mej dziesięcioletniej przygodzie z WFF. Zwykle w ogóle je sobie odpuszczam i koncentruję się na fabule. No zwyczajnie szkoda mi na nie czasu, ale tym razem zrobiłem mały wyjątek. Wszystko dlatego, ponieważ ta konkretna pozycja w reżyserii Massimiliano Zaniego dotyczy historii jednego z bohaterów mojej wieloletniej i młodzieńczej przygody z kinem… tak tak, erotycznym (to żaden wstyd ;)).

Nie, że od razu porno, najwyżej soft, na pewno unikatowa i wysokich lotów erotyka. Panie i panowie (głównie panowie), przed wami niekwestionowany mistrz wysublimowanej i zmysłowej erotyki, król tyłków i gumowych penisów – Tinto Brass.

Tabum dss!

Ponad 80-letni już dziś reżyser-skandalista jest dzieckiem francuskiej nowej fali. Za młodu zapowiadał się na jednego z większych reżyserów światowej kinematografii. Dostał nawet propozycję nakręcenia Mechanicznej pomarańczy, ale jako, że pracował wtedy nad swoim, według niego najlepszym w karierze filmem – Krzyk – to musiał odmówić. Zlecenie więc krótko potem trafiło do Kubricka (i całe szczęście). Jednak jego początki wcale nie zwiastowały nadejścia ery króla kobiecych tyłków i owłosionych bobrów. Jego pierwsze filmy były mocno, hmm... awangardowe, eksperymentalne, politycznie zaangażowane, a nawet anarchistyczne, acz już wtedy bardzo perwersyjne.

Dokument przedstawia historię człowieka, który przez całą swoją karierę pływał pod prąd i który kochał w życiu trzy rzeczy: Jedzenie, kino i seks. To prawie jak ja, tylko dodałbym jeszcze picie.

Tak jak wielu innych młodych twórców w latach 60-tych Tinto Brass eksperymentował z formą szukając własnego stylu. Doszło nawet do tego, że kręcił spaghetti westerny. Wielkim zwrotem w jego karierze był rok 1976 i film Salon Kitty - skandaliczne kino nazi-exploitation o burdelu dla nazistowskich notabli (brzmi wybornie c'nie?). Potem była słynna (porno) Kaligula z całą śmietanką ówczesnej brytyjskiej sceny teatralnej – Malcolmem McDowellem, Hellen Mirren, czy Peterem O’Toole. Film, który nakręcił Brass, ale zmontował jego porno producent - Bob Guccione, perfidnie wykluczając naszego bohatera z fazy montażu, o co trwał później wieloletni proces sądowy po raz pierwszy w historii wygrany przez reżysera.

W latach 80-tych zagnieździł się już na stałe w niezwykle apetycznych, krągłych tyłkach i cyckach, oraz skoncentrował się na rozwijaniu się w nowym i własnym stylu - na erotyce, która w jego wydaniu była czasem nieco perwersyjna, zawsze bardzo odważna, a przy tym wysmakowana, estetyczna i szalenie zmysłowa. Świat Erosa i Tanatosa, miłość i śmierć zawsze były dla niego nierozerwalne. W jego filmach eksponowały swoje nagości wspaniałe i wyzwolone kobiety, do których często wzdychałem. Serena Grandi, Stefania Sandrelli, Yuliya Mayarchuk, czy nawet nasza boska Kasia Kozaczyk, we Włoszech znana jako Katarina Vasilissa. Miał szósty zmysł do ich wyszukiwania, a do okiełzania seksapilu kobiety wykorzystywał trik z rzuconą na podłogę monetą, którą to chętnie kandydatki na jego muzę podnosiły odsłaniając przy tym nieco ze swej ekhm... tajemniczości.

Tinto Brass mimo ciągłej walki z cenzurą zawsze trzymał się swojej zasady, by forma przeważała nad treścią. Jego powiedzenie: „Dupa jest odzwierciedleniem duszy” jest jedną z moich ulubionych życiowych sentencji. Miło więc było zobaczyć co na jego temat mają do powiedzenia jego współpracownicy, przyjaciele, aktorzy, także krytycy filmowi. Co prawda nie dowiedziałem się z filmu zbyt wielu rzeczy o których bym wcześniej nie wiedział, ale i tak obcowanie z bezpruderyjnym światem Tinto Brassa dostarczyło mi sporo frajdy. Jak zawsze zresztą.

4/6



niedziela, 8 czerwca 2014

Seks, przemoc i wymioty

Nimfomanka I i II
reż. Lars von Trier, DEN, BEL, FRA, 2013
245 min. Gutek Film
Polska premiera: 10-31.01.2014
Dramat, Erotyk



Lars von Trier zaczyna mnie męczyć. Wow, co za wstęp, co za wyznanie, ale on to rzeczywiście robi, serio. Być może to otaczający świat męczy mnie bardziej, przechodzę jakiś chwilowy kryzys, a Duńczyk po prostu dostaje rykoszetem, ale w zasadzie wszystko mi jedno co jest tego werbalną przyczyną. Facet mnie nudzi i już. Czułem się potwornie zmęczony i zniesmaczony tymi czterema godzinami emocjonalnych wymiocin jakimi mnie uraczono, co na swój sposób mnie zaskoczyło, gdyż mój wykształcony w bólach egocentryzm wspomagany wysokim progiem akceptacji na wszech kinematograficzne umysłowe dewiacje, zwykle dawał sobie radę z płodami tego artysty, a może raczej "artysty"?

Jednocześnie pragnę pochwalić w tym miejscu swoje odziedziczone chyba po przodkach przeczucie, które i tym razem zdało egzamin z wyróżnieniem. Otóż od początku darzyłem Nimfomankę wyrazistą niechęcią i celowo odkładałem ją na „innym razem”. W tygodniach jej kinowej świetności wyrzucałem ją z premedytacją z głowy, a jej recenzje omijałem szerokim łukiem. Moja bezczelna podświadomość ubzdurała sobie, iż obcowanie z tym filmowym, lekko obleśnym maratonem wcale nie będzie dla mej duszy przyjemnym doznaniem, i że w zasadzie to nic się nie stanie jeśli ją sobie daruję. Nawet przed Antychrystem tak źle się nie czułem, ani tym bardziej po nim, a nawet w trakcie, co jest wręcz aż fascynujące z punktu widzenia psychologii. Niemniej postanowiłem w końcu mieć Nimfomankę za sobą, ot, dla przyzwoitości i z szacunku do swojej fascynacji kinem, acz przyznam szczerze, że zupełnie nie chciałbym być w tym przypadku przyzwoity z czymkolwiek.

Dwie części, dwie wizyty w kinie, dwa bilety, dwa razy ból dupska, dwa razy potworny niesmak. Jestem wdzięczny wynalazcom szybkiego dostępu do Internetu, że ominęła mnie konieczność doświadczania tej gehenny z perspektywy kinowego fotela. Niestety, ale w domu na kanapie wcale nie było lżej. Potrzebowałem tygodnia, aby przebrnąć przez całość i kolejnych tygodni, aby wyrzucić z siebie jakieś umiarkowanie złożone i sensowne zdania. Acz zapewne i z tym średnio mi się udało.

Niemal za każdym razem na widok Charlotte Gainsbourg w tym projekcie przypominał mi się smak coli z czasów pierwszej komunii św. I tu kolejna zagwozdka. Czemu nie w Antychryście, czemu nie w Melancholii, tylko dopiero teraz? Lubię ją, akceptuję i generalnie szanuję, ale tu za cholerę nie mogłem za nią nadążyć. Ostatnią aktorką do której pałałem podobnymi stanami z pogranicza lęku i odrazy była chyba Shelley Duvall Lśnieniu. A nie, przepraszam, niedawno zrobiła to jeszcze Greta Gerwig we Frances Ha, acz w nieco innym charakterze. Grana przez Gainsbourg kobieta (Joe), permanentnie uzależniona od perwersyjnego seksu, robiąca ustami dobrze zapewne lepiej niż większość kobiet z którymi dotąd byłem, jest dla mnie kompletnie aseksualna, zupełnie odpychająca i budząca we mnie niechęć do jakiegokolwiek zbliżenia cielesnego. Ale tu akurat daję plusik Von Trierowi, właśnie za tą arcymistrzowską sprzeczność, bowiem zobrazowany przez niego seks nie jest ani ładny, ani też przyjemny dla oka i samczych zmysłów. Rzecz jasna nie zmieniło to postaci rzeczy i nadal obserwując posiniaczoną twarz Gainsbourg odczuwałem bezustanny jej przesyt na ekranie. Irytowała mnie swoją grą, wypowiadanymi zdaniami, mimiką twarzy. Delikatnie rzecz ujmując, nie jechaliśmy ze sobą po tych samych torach.

Podobało mi się za to jej młodsze wcielenie grane przez Stacy Martin. O tak, ta twarz, kurwiki w oczach, perwersyjny styl egzystencjalny, mimo, iż pozbawiony jakże pożądanych wypukłości z przodu, to jednak - tu już pełna zgoda - na męskim, prymitywnym i zwierzęcym instynkcie robiło to momentami wrażenie zgodne z jej kinematograficznym przeznaczeniem. Krótko mówiąc – z łóżka bym nie wygonił.

Jednak co do ulokowanego gdzieś w mocno przydługiej treści meritum, to męczyło mnie w zasadzie wszystko. Zwłaszcza przeintelektualizowane odczucie głębi, które siłą było wpychane wszędzie tam, gdzie w rzeczywistości woda ledwo zakrywała kostki. Mroczne intro z Rammsteinem w tle bardzo przypadło do me gusta i dawało nadzieję na miłe zaskoczenie, co prawda płonną, ale jednak. Niestety już kilka minut później czułem się przygniatany do ziemi kamienną kulą z wygrawerowanym nań napisem "absurd". Zupełnie obca, dotkliwie pobita i obszczana kobieta zabrana do domu samotnego mężczyzny od razu postanawia się przed nim uzewnętrznić i wyspowiadać, bez żadnych zahamowani wypróżnia się z całej swojej życiowej histerii, rzecz jasna bez pominięcia najbardziej intymnych i pikantnych szczegółów. Jej interlokutor (Stellan Skarsgard), który poniekąd jest także reprezentantem zaciekawionej widowni - znaczy się nas, oczywiście słucha jej z wielkim zainteresowaniem i skupieniem rysującym się na jego twarzy, czasem przerywając i wygłaszając swoje pseudo mądrości, które dziwnym trafem zawsze miały jakiś umoralniony związek z którymś z jej etapów opowieści. Wymuszone, sztuczne, infantylne. W ogóle nie podobał mi się taki sposób narracji. Rozumiem, że to była jedyna furtka do wnętrza filmu, ale mimo to, nie podobał.


Nimfomanka ma jednak trochę jaśniejszych momentów, co nie dziwi, bowiem w tak ogromnych ramach czasowych coś fajnego musi mieć przecież miejsce. Jest tu sporo klasycznego Von Triera znanego z jego wcześniejszych produkcji. Podobny styl ekspresji, charakterystycznie podzielone na rozdziały opowiadania, także ta jego pieprzność i skłonności do perwersji, choćby tylko intelektualnej, oraz naturalna nieprzyzwoitość i wulgarność do których już chyba wszyscy zdążyliśmy przywyknąć, lecz w tym konkretnym przypadku, ze względu na ogólny, seksualny charakter opowieści, były one tym bardziej widoczne, a przez to momentami chyba nader oczywiste. Brakowało mi trochę mocniejszych i piękniejszych kadrów, które w przeszłości często potrafiły zastąpić u niego nieco wydumaną treść, ale rozumiem, że miało być brzydko, brudno, sterylnie i odpychająco. Von Trier chciał obrzydzić nam seks i wmówić, że wcale nie jest on taki znów fajny jak nam się wszystkim wydaje np. oglądając masowo wychuchane i sztuczne pornole, oraz, że generalnie nie służy on do zabawy. Cóż. Żadne odkrycie. Niefajne może być nawet sto milionów złotych polskich jeśli tylko siądzie na nich ZUS i komornik, a nawet cycki Salmy Hayek jeśli spoczną w niewłaściwych dłoniach (czytaj - nie moich).

Duńczyk z seksu zrobił więc egzystencjalną ludzką tragedię, obdarzył cierpiennika traumą i przekleństwem wymieszanymi z dziewczęcą niewinnością. Przeplatają się ze sobą boska łaskawość i diabelskie nasienie. Z pozoru sprawnie żongluje emocjami, sztuką, biblią i prawami ulicy, ale kompletnie to do mnie nie trafiło. Nie tym razem. Nie skupił się na na rzeczywistych problemach, tylko na rykoszetach. Ukazanie uzależnienia w zasadzie od czegokolwiek musi mieć swój jakiś początek (tu mu się mniej więcej udało), rozwinięcie (również) i sensowne ujście w finale, w dodatku mądre, najlepiej z jakimś morałem, puentą, cokolwiek, a w tym przypadku niestety się nie zgrało. Myślę, że cały projekt w ogóle byłby dużo lepszy, a może nawet i mądrzejszy (choć niewiele), gdyby został skoncentrowany tylko w jednej części jako całości i gdyby wyrzucono z niego część zupełnie niepotrzebnych wątków, zwłaszcza ten z pracą w firmie „windykacyjnej”, no ale przecież musiano gdzieś upchnąć Dafoe.

O ile pierwsza część jeszcze się jakoś broni, o tyle znużenia jakie trafiło mnie w drugiej odsłonie nie dało się niczym sensownym wytłumaczyć. Nimfomanka wcale nie zniesmaczyła mnie perwersyjnymi scenkami z pogranicza sado-macho i soft porno (tu, to mam wręcz niedosyt;)), nie obrzydziła mnie też zbyt falluistyczna ekspresja, Lars von Trier zmęczył mnie głównie przenikliwą nicością. Mniej więcej tak właśnie wyobrażałem sobie ekranizację 50 twarzy Greya, a nie Von Triera biorącego na tapetę seks w czystej i ogołoconej z lukru postaci. Zamiast realnych problemów z seksem Joe miała problem po prostu z głową. Psychiatrzy, socjologowie i seksuolodzy zapewne znajdą z nim jakiś logiczny związek i doszukają się np. błędów w wychowaniu, lub w traumach dzieciństwa, ale dla mnie była to po prostu jebnięta i zepsuta baba, która lubiła ubarwiać swoje monotonne życie szybkim obciąganiem obcych fajfusów. Ciężko mi analizować, także dyskutować o zagadnieniu w jakiś szerszy, bardziej dogłębny sposób, bo też uważam, że nie ma się tu nad czym rozwodzić. Seks jest w tej opowieści tylko tłem, w dodatku marnym, aseksualnym i mimo wszystko nienaturalnym, także celowo skandalizującym, ale finalnie odpychającym, skupiającym się na głównie na męskich genitaliach i przedmiotowym traktowaniu kobiet jako narzędzia do celu.

Niemniej mimo wyraźnego rozczarowania będę trochę bronił Von Triera, gdyż w moich oczach uratowało go okrutne potraktowanie przez niego uczucia miłości, która została zgwałcona, obszczana i brutalnie pobita, przez co nie ma tu landrynkowych banałów, a koniec końców pozostaje widzowi zdrowy i przyjemny ból. Jak z w życiu. A ja lubię życiowe puenty i lubię jak boli. Pochwalę go też za kapitalną kampanię reklamową poprzedzającą premierę. Robienie dużego szumu wokół filmu, wywołanie skandalu jeszcze przed premierą, rozsądne miarkowanie emocji, perwersyjne uchylanie rąbka tajemnicy, kontrolowane wycieki do mediów, gra posterami, w tym akurat Von Trier nie ma sobie równych. Może i coraz mniej ma to wspólnego z ambitnym kinem, no ale niech ma, co królewskie. Przynajmniej jest ciekawie. Wolałbym jednak, aby powrócił do czasów, w których liczyła się głównie treść, a nie epatowanie tanią, coraz częściej niesmaczną, wideoklipową sensacją. Lars Von Trier niebezpiecznie zbliża się do poziomu Warsaw Shore.

3/6



poniedziałek, 31 marca 2014

Kara za dobre zło

Borgman
reż. Alex van Warmerdam, HOL, BEL, 2013
113 min. Alter Ego Pictures / Film Point Group
Polska premiera: 28.02.2014
Thriller, Dramat, Psychologiczny, Surrealistyczny




Zło, jako jedna z dwóch podstawowych kategorii moralnych, obok dobra, od zarania dziejów jest motorem napędowym ludzkości. Wszystko kręci się wokół nich i poddaje się bezustannej selekcji. Definiowane jest różnie. Z chrześcijańskiego punktu widzenia, zawsze ma wymiar osobowy. Zło przyszło na świat wraz z grzechem pierwszych ludzi, którzy wtedy i dziś, oczekują boskiego zbawienia, przyjścia nowego świata bez zła, cierpienia i śmierci. Zło to także pewnego rodzaju stan nieistnienia, duchowej nieobecności lub zakłócenia dobra rozumianego jako stan, w jakim Bóg chce, aby rzeczy się znajdowały. Ja ponadto uważam trochę tak jak Ghandi, który mówił, iż dobro i zło po prostu muszą istnieć obok siebie, a człowiek musi dokonywać ciągłego wyboru. Zło jest naturalną przeciwwagą dla dobra, które potrzebuje jego stałej obecności, by móc się rozwijać i umacniać na świecie oraz w ludziach. Świat pogrążony tylko w źle, lub tylko w dobru, nie ma racji bytu. Jest pozbawiony całkowitego sensu.

Tą zależność najlepiej obrazują dziecięce bajki, raczej te starsze, wyposażone w pierwiastek moralny i edukacyjny, w których obok dobrych bohaterów występowały często ci z gruntu źli, którzy poprzez swoją niecną postawę pomagali zrozumieć małym widzom istotę dobra oraz przebieg jego granic. Odwieczna walka dobra ze złem toczyła i toczy się nadal na wszystkich możliwych płaszczyznach sfery naszej bytności. Połamali sobie na niej zęby filozofowie, myśliciele, pisarze i naukowcy. Także filmowcy. Zrozumienie istoty zła jest kluczem do rozszyfrowania tego niezwykłego filmu, jaki siedzi mi w głowie już od kilku tygodni. Borgman, bo o nim mowa, wstrząsnął ubiegłorocznym festiwalem w Cannes, a i nie jednym kinomanem na świecie. Jest odważną, pełną absurdalnej treści opowieścią o dobru i źle, która z pomocą szczypty niedorzecznego i czarnego humoru stara się wbić do głowy odbiorcy te dwie odwiecznie skłócone ze sobą moralności, oraz wyznaczyć ich granice względem siebie na tle współczesnej etycznej degrengolady.

Holenderski film na myśl przywodzi mi inne dwa, mocno jaskrawe kinematograficzne skojarzenia. Niestety nie tylko mi, bowiem piszą o tym niemal wszyscy, zatem nici z oryginalności. Borgman w swojej konstrukcji przypomina greckiego Kła (Kynodontas) z 2009 roku, nawet bardzo, a w ogólnej tematyce - głośne Funny Games Michaela Hanekego. Z ogromną swobodą czerpie pełnymi garściami z obu źródeł, chętnie sięga po grecki humor i absurd, oraz po austriacką okrutną dosłowność i hermetyczność, finalnie płodząc coś pomiędzy, coś niezwykle świeżego i niebanalnego, oraz równie trudnego w odbiorze. Bynajmniej nie jest to film dla każdego. Nie będę się jednak silił na próbę zdefiniowania jego docelowego odbiorcy. Tego typu kino tapla się w trudno dostępnej dla przeciętnego widza ekscentrycznej głębi, którą tylko centymetry dzielą od błędnej interpretacji powstającej poprzez powszechne niezrozumienie. Przez to często szufladkowane jest jako pseudointelektualny, stylistyczny bełkot, na szczęście w tym konkretnym przypadku byłoby to mocno krzywdzącą tezą. Załóżmy więc z czystej wygody, że film ten adresowany jest do ludzi, którzy nie mają w swoim zwyczaju zatrzaskiwania drzwi przed trudnymi tematami, których do końca nie rozumieją, lub też celowo nie chcą zrozumieć.


Kim, a może jednak czym jest tytułowy Borgman? Trudno to jednoznacznie określić. Poznajemy go w niejasnych i zupełnie absurdalnych okolicznościach. Pierwsze rozsądne domysły i propozycje lęgną się w głowie dopiero po końcowych napisach. Najczęściej czyta się, że Camael Borgman jest chodzącą, nieokrzesaną definicją zła, które jest bardzo blisko ludzi, w nas samych, w domu, na ulicy, w telewizji, po prostu wszędzie. Pojawia się znikąd, przyjmuje różne postacie, nie tylko ludzkie, ale i zwierzęce. Niepostrzeżenie zasadza owoc zepsucia, po czym go stale podlewa i pielęgnuje zbierając na końcu pokaźne żniwo. W tym konkretnym przypadku przyjmuje postać bezdomnego, potem ogrodnika, który zjawia się w normalnej z pozoru rodzinie, acz tych z gatunku nieprzyzwoicie bogatych. Sam jednak do ich domu nie wchodzi. Próbuje, stosuje różne chwyty i sztuczki, ale bez oficjalnego zaproszenia choć jednego domownika, nigdy nie zawita do ich świata oraz umysłów. Tak było i jest od narodzin ludzkości. Człowiek, nawet najokrutniejszy i najbardziej zepsuty nigdy nie rodzi się z gruntu zły. Dopiero z czasem zaproszone przez niego, często przypadkiem zło przejmuje nad nim kontrolę.

Imię Borgmana to Camael - Anioł, który widzi Boga. To ciekawy trop, myślę, że nieprzypadkowy. Jest tu wiele takich biblijnych smaczków, które warto rozwinąć. Camael był jednym z siedmiu archaniołów. Tym od dobrych życzeń, ale także anioł wojny, przywódca innych aniołów, którzy wypędzili Adama i Ewę z Edenu. Miał też bronić ludzkość przed demonami i przynosić światu sprawiedliwość oraz błogi balans pomiędzy dobrem i złem. Filmowy Borgman właśnie sprawia wrażenie istoty o podobnych właściwościach. Jest może i zły, bo przecież czyni zło, lecz nie od razu i nie tak znów dosłownie. Odnosi się momentami wrażenie, że kierują nim jednak, jakby nie było, zupełnie czcigodne przesłanki. Aż się na usta ciśnie w tym miejscu Faust: "Jam częścią tej siły, która wiecznie zła pragnąc, wiecznie czyni dobro".

Holenderski reżyser, Alex van Warmerdam robi bardzo wiele, by nic w tej opowieści nie było zupełnie jasne oraz jednoznaczne, a aura mrocznej tajemniczości i niezrozumienia rozpościera się od początku do końca, a nawet dalej, bowiem na długo po seansie byłem nadal sam z tym potwornym rozgardiaszem błądzących i pędzących jak plemniki w szyjce macicy myśli. Ale ja akurat lubię taki trening.

Obcy mężczyzna zjawia się więc w wypasionym domu młodego małżeństwa, Mariny i Richarda, rodziców trójki małych dzieci. Używając naczelnej ludzkiej naiwności - współczucia, zdobywa zielone światło do mozolnego trucia w głowie Mariny. Łamie ją jako pierwszą i wzbudza w niej zaufanie. To początek demontażu monolitu całej rodziny, która jak się z czasem dowiadujemy, wcale nie jest ze sobą szczęśliwa. Borgman, to w pewnym sensie także satyra, wymowny prztyczek w nos wymierzony nowobogackim społeczeństwom konsumpcyjnym uganiającym się za dobrobytem i żyjącym z dala od naczelnych zasad moralnych. Ogromne wille oddzielone wielkimi murami od plebsu są oazami bogactwa i zepsucia, królestwem pozornego szczęścia. Marina i Richard mają dosłownie wszystko, piękny dom, zdrowe dzieci, własnego ogrodnika, opiekunkę do dzieci, pieniądze i spokój, lecz pomiędzy nimi brakuje miłości, nie ma też Boga. Ok. Nie musi być w każdym domu, zwłaszcza tam u nich, w Beneluxie, ale jak go zwał, tak zwał. Dzieci pozbawione są bliskości rodziców i domowego ciepła, a mąż i żona - bliskości intymnej. Coś się w tym domu wali i wisi na włosku, ale dostrzegamy to dopiero z czasem. Pojawienie się w ich domostwie Camaela tylko przyśpiesza nieunikniony rozpad. Borgman ogołaca ich "szczęście" ze sztuczności i wskazuje popełnione przez nich błędy. Z humorem, dystansem, ale koniec końców, także z drastyczną i bolesną dla nich samych dosłownością. Zło zatem i poniekąd czyni dobro. Jest to jeden z wielu paradoksów w tym filmie. Może i zło jest złem w czystej postaci, ale zachowując swoją bezlitosną konsekwencję, demaskuje fałsz i obłudę, niczym Pan Bóg rozprawia się ze swoimi zbłądzonymi owieczkami.


Kiedyś czytałem, że kiedy szatan chciał przestraszyć Ojca Pio, przychodził do niego pod postacią psa. To również ważny motyw w filmie. Widzimy przynajmniej trzy sceny, w których pojawiają się posłuszne Camaelowi psy. Ale Borgman to także film o sile manipulacji. W modelowy sposób, oraz z lekkim przymrużeniem oka udowadnia jak łatwo można złamać człowieka. Jak na niego wpłynąć, jak go należy podjudzać, sterować nim, aby szybko osiągnąć swój cel. Jednak zło samo w sobie potrzebuje również pomocy. W pojedynkę nie zawsze może zatriumfować nad zagubioną ludzką jednostką. Do zadań specjalnych Camael używa swojej mini armii podległych mu ludzi(?), istot, czy też innych upadłych aniołów. Pozbawieni emocji i uśmiechu na twarzy, z zabójczą precyzją realizują każdy misterny plan swojego szefa. Ze stuprocentową skutecznością eliminują napotkaną na swojej drodze przeszkodę, co przyznaję, uposaża tą szaloną opowieść w niezwykły urok osobisty. Sposób w jaki rozprawiają się z ludźmi, którzy krzyżują ich plany, to po prostu majstersztyk i potęga czarnego, sarkastycznego humoru, który wydaje się wywodzić z najlepszej, skandynawskiej szkoły absurdu. Ogląda się to momentami wybornie, a duet Ludwig-Pascal, ubrany w nienagannie skrojone garnitury, do złudzenia przypominał mi duet ze starego teledysku Orbitala - The Saint ;)

Niezwykły jest to film. Jestem nim szczerze zachwycony. To jedna z tych opowieści, w których nic nie jest oczywiste i jednoznaczne, a jedyne co może przyhamować odbiorcę w procesie chaotycznej interpretacji, to jego ograniczenia umysłowe i wyobraźnia. Z chęcią sięgnę po niego po raz drugi i trzeci, bo jest jeszcze kilka motywów oraz scen, których za pierwszym razem nie rozgryzłem i które chciałbym być może zrozumieć na nowo. Van Warmerdam stworzył dzieło, które wcale nie umiera po końcowych napisach, ono po nich dopiero się rozpoczyna na dobre. To nie jest film, który tak jak książkę można otworzyć na dowolnej stronie i ją po prostu przeczytać. Borgman wsiąka w umysł widza i jątrzy do utraty sił. Jego lub jej. Odziany w surrealistyczne szaty pozwala na jazdę bez trzymanki, na wszystko, nawet na użycie najbardziej absurdalnych terminologii. To cholernie wygodne dla autora, dla widza zresztą również.

Z perspektywy czasu niezwykle symptomatyczną wydaje się być teraz scena początkowa filmu, w której (spoiler alert!) widzimy urządzone polowanie przez m.in. księdza na czające się pod ziemią zło w ludzkiej postaci. Na tym etapie sam dopingowałem złu i życzyłem, aby przetrwało. Ale wtedy jeszcze nie wiedziałem, że jest tym, czym obecnie myślę, że mogło być. Było dla mnie zupełnie obce, ale gdy później zostało w jakiś sposób ujarzmione i określone, można było żałować swojej początkowej "sympatii". Zło trzeba umieć okiełznać, poznać wpierw dobro, potrafić nad nim panować, dopiero potem można zacząć z nim walczyć. Edmund Burke rzekł kiedyś, że "aby zło zatriumfowało, wystarczy, by dobry człowiek niczego nie robił". I Borgman mówi mniej więcej to samo. Bezkompromisowo łamie ludzką naiwność, ośmiesza jego bierność, lenistwo, wytyka duże grzechy i małe grzeszki. Osiąga swój cel, tak jak zawsze, tryumfując na końcu, w dodatku powiększając swoje szeregi i karząc dobrych ludzi za to, że nie wiedzieć czemu, chcieli być źli. Trochę złowieszcze, bo jednak jednostka przegrywa, trochę komiczne, bo robi to w sposób co najmniej kuriozalny, no i na koniec pozostawia widza z niedotlenieniem mózgu. Majstersztyk. Kino jedno na milion.

5/6

IMDb: 7,0
Filmweb: 6,3