Pokazywanie postów oznaczonych etykietą SWE. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą SWE. Pokaż wszystkie posty

środa, 23 stycznia 2019

Dom zły

Dom, który zbudował Jack
reż. Lars von Trier, DEN, FRA, GER, SWE, 2018
155 min. Gutek Film
Polska premiera: 18.01.2019
Dramat



Właściwie to nie wiem skąd się to u mnie wzięło, być może jest to spowodowane jakimiś wadami genetycznymi, w końcu jestem wcześniakiem, pewne instynkty mogły się we mnie nie zdążyć w pełni rozwinąć, ale fakt jest faktem, że od niemal początku mojego świadomego obcowania z kinematografią (bardziej) oraz literaturą (mniej) miałem/mam ogromną słabość do czarnych charakterów. Im bardziej złe, podłe, posrane i psychopatyczne, tym mocniej mnie do nich lgnęło. Nie, nie chodzi o chęć naśladowania ich, czy też o fascynację zbrodnią, złem i okrucieństwem, w głowie nadal mam chyba jeszcze całkiem dobrze poukładane, potrafię rozróżnić fikcję od rzeczywistości i dobro od zła, no ale właśnie, dobro w kinie ma najczęściej kiepskich reprezentantów, natomiast w szeregach armii zła zawsze można było odnaleźć całe rzesze charyzmatycznych i walecznych żołnierzy.

Umówmy się, żeby stworzyć herosa, trzeba wpierw stworzyć potwora. Im bardziej przekonujący i odrażający, tym lepiej dla herosów, których napędza i kreuje zło właśnie. Gdybym tak miał teraz wymienić bez zastanowienia dziesięciu ulubionych filmowych bohaterów, to myślę, że przynajmniej siedmiu byłoby czarnymi charakterami. Ci źli w kinie zwykle na końcu i tak przegrywają lub giną, a ja chyba podświadomie wolę kibicować tym słabszym, którym często scenariusz odbiera ich godność. Zwykle wększość z nas cieszy się kiedy na końcu wygrywa dobro, gdy pozytywny bohater pokonuje tego negatywnego. Sugeruje nam się to budując napięcie oraz charakterystykę postaci utkaną według klasycznego budulca, z którego jak byśmy nie kombinowali, to zawsze na końcu wychodzi tak, że odbiorca podświadomie utożsamia się z pozytywnymi bohaterami i trzyma kciuki za powodzenie ich prywatnej krucjaty, zemsty lub po prostu walki o sprawiedliwość. Ale ja często się na to wewnętrznie nie zgadzałem i już od małego gnoja lubiłem lokować swoje uczucia po tej drugiej, mroczniejszej stronie barykady. Hmm... Może więc właśnie dlatego zawsze kochałem się w złych kobietach?

I tak na ten przykład już za gówniarza kibicowałem Kojotowi, żeby ten w końcu dopadł tego wkurwiającego Strusia Pędziwiatra, albo Jokerowi, żeby udało mu się z Batmanem, no bo przecież był pozytywnym świrem, który w przeciwieństwie do grzecznego i wyrośniętego nietoperza mógł w życiu robić wszystko. Łamanie granic i zasad moralnych zawsze miało w sobie dużo powabności i przyciągało jak pełna lodówka po nocnym powrocie z imprezy. Poza tym jak byłem gnojem, to każdy z rówieśników chciał być Batmanem, Supermanem, tudzież innym Zorro, a nikt nie chciał przebierać się za ich adwersarzy. Nudne jak nagłówki w Wyborczej. Wychodząc więc z takiego założenia kibicowałem później także Jackowi Torrance, gdy ten uganiał się z nożem za swoją Wendy, przybijałem w myślach żółwia z Hannibalem Lecterem oraz życzyłem śmierci wrogom Travisa Bickle. Nie będę też ukrywał, że w Gwieznych Wojnach bardziej pociągała mnie Gwiazda śmierci. Nie, nie wiem co na to lekarze.


Bohaterowie negatywni generalnie mają w kinie przesrane. Powoływani są do życia najczęściej tylko po to, żeby polegnąć lub trafić za kratki w świetle jupiterów. Swoją tragedią uwypuklają stary jak swiat podział na dobro i zło, a nie ma nic gorszego w kinie, niż przesłodzony i nachalny happy end. No okroponość. Dlatego więc te wszystkie negatywy są finalnie bohaterami tragicznymi, którzy z psychologicznego punktu widzenia są dla mnie dużo ciekawsi. Twórcy filmowi lubią często kreować ich na szaleńców, wariatów i psychopatów, by nam, odbiorcom łatwiej było ulokować swoje uczucia po tej jaśniejszej stronie mocy, ale zło przecież nie zawsze jest takie znów jednoznaczne i zerojedynkowe. W złych bohaterach często drzemie także dobry pierwiastek, jakieś ukryte i zaewoluowane piękno, które ich motywuje do działań skądinąd słusznych, acz niekoniecznie zgodnych z prawem, takim czy owakim.

Tych doszczętnie zepsutych i złych może rzeczywiście zwykle nie lubimy, ale za to często uwielbiamy ich nienawidzić, gdyż ta nienawiść napędza i stymuluje naszą ekscytację opowiadaną w ten sposób historią. Zwykle dłużej pamiętamy nie tych pozytywnych i dobrych, lecz ich oponentów, psycholi i morderców, a w domowych zaciszach upajamy się ich złymi uczynkami. Taką właśnie postacją jest dla mnie Anton Chigurh z To nie jest kraj dla starych ludzi, jeden z najgenialniejszych pojebów w historii kina. Jest z gruntu zły i bezwględny, niczym perfekcyjna maszyna zaprogramowany jest do bezrefleksyjnego mordowania ludzi, ale sposób sprzedawania przez niego zła jest tak obłędny i tak mocno mnie przyciąga, że osobiście aż uwielbiam go... nienawidzić. Trzeba też zauwazyć, że złe postacie w kinie często charakteryzują się genialną kreacją aktorską. Posrańców i wszech pojebańców najczęściej potrafi zagrać tylko doświadczony, dobry i charyzmatyczny aktor, a tym pozytwnym głupkiem może być byle aktorska pierdoła.

Dlatego nie będę ukrywał, że bardzo ostrzyłem sobie ząbki na nowe dziecko Larsa von Triera, który, zachowując wszelkie proporcje, jest dla mnie tak jak i wielu filmowych pojebów zdrowo rąbniętym posrańcem, tyle, że wśród reżyserów. Duńczyk wprost rozkoszuje się w dystrybucji szoku, przekraczaniu granic, obrażaniu, nękaniu i oddziaływaniu na podświadomość widza dużo mocniej niż przeciętny twórca filmowy, za co go jednocześnie wielbię jak i nienawidzę. Tym razem za cel obrał sobie psychikę seryjnego, psychopatycznego mordercy, co zaiste, tworzy niezwykle zgrany duet. Trochę nawet już się zdążyłem stęsknić za wyrazistym pojebem w filmie, kino w ostatnich latach wydało na świat niewielu interesujących psycholi, zatem nowy projekt von Triera od samego początku wydawał mi się cholernie intrygujący, no bo kto inny jak nie on?


Jack, bo o nim mowa, to idealne imię dla psychola. W końcu mieliśmy już niegdyś Jacka Torrance, mamy Jacka Nicholsona... (żart). Dom, który zbudował Jack jest pewnego rodzaju śmiałą próbą odpowiedzenia na szereg pytań, które zawsze chciałem zadać tym, którzy życie ludzkie jakie odbierali hurtem mieli za nic, lub prawie nic. Mianowicie - co siedzi we łbie psychola kiedy do jego malutkich drzwiczek zainstalowanych w jego głowie zapuka właśnie chęć zajebania kogoś na śmierć, ot tak, dla perwersyjnej satysfakcji i zaspokojenia chorych potrzeb. Oczywiście kino na przestrzeni dziejów dostarczało nam juz wiele ciekawych interpretacji oraz trudnych odpowiedzi na te i podobne postawione pytania, ale nie zawsze wychodziło tak jak trzeba, lub tak jak tego oczekiwałem. Nie twierdzę, że von Trierowi ta sztuka się w pełni udała, bo to szalenie subiektywna opinia nacechowana wieloma znakami zapytania, ale myślę, że mogę zaryzykować stwierdzenie, iż szalony Duńczyk tym razem uderzył niezwykle blisko celu. Ba, uważam nawet, że to jeden z najlepszych filmów jakie dotąd popełnił.

Jeszcze przed początkiem przedpremierowego pokazu reżyser ukazał się na ekranie, by osobisćie przestrzec nas przed dość zagadkowym dla mnie faktem, mianowicie, że w czasie premierowego pokazu filmu na Festiwalu w Cannes z sali wyszło około sto zniesmaczonych osób (miękkie faje), w związku z czym lepiej dmuchać na zimne i poradził, abyśmy poszukali zawczasu najbliższych drzwi, bo po zgaszeniu światła będzie już o to trudniej. A to ci śmieszek - pomyślałem - rzecz jasna o żadnych drzwiach i lokalizowaniu wyjścia awaryjnego w moim przypadku nie mogło być mowy. I słusznie, bo z dużej chmury kapuśniaczek, acz przyznaję, dość rzęzisty i uporczywy.

Kim właściwie jest Jack? Otóż od samego początku sam próbuje nam się ładnie przedstawić i bynajmniej niczego nie ukrywać. Jest narratorem swojej barwnej historii, którą to dzieli się nie tylko z widzami, lecz także z tajemnicznym Vergiem (Bruno Ganz), którego w tym miejscu nie zamierzam ujawniać, by nie psuć zabawy. Jack z gracją Krystyny Czubówny opowiada nam o początkach swoich mordów, których liczba w ciągu dwunastu lat działalności zatrzymała się na 60+ istnieniach ludzkich i została podzielona na 5 incydentów oraz jeden epilog. Tak, to bardzo w stylu von Triera. Każda z części opowiada o innym zabójstwie motywowanym w inny sposób oraz wykonanym według różnych technik mordu. Poznajemy więc jego początki, pierwszą ofiarę, po czym obserwujemy błyskotliwe rozwinięcie jego kariery mordercy, którą to reżyser sprzedaje nam często ocierając się o groteskę i czarny humor. Tak, dokładnie, zabijanie u von Triera bawi, widzowie się śmieją, krew leje się strumieniami, a ludzie cholera jasna wcale nie wychodzą z seansu. Dziwne.


Ale to tylko pierwszy, powierzchowny odbiór, w którym z każdym kolejnym makabrycznym mordem odkrywamy coraz więcej tajemnic lokowanych hurtem w procesach myślowych jakie zachodzą w głowie Jacka. Von Trier bardzo ryzykownie balansuje na cienkiej linie próbując zrównać zabijanie ludzi ze sztuką oraz mordercę z artystą, co w jego wieku i stanie zdrowia jest trochę ryzykowne. Ale jako, ze lubię wchodzić do łbów takich pojebów jak Jack, to bardzo spodobała mi się tak śmiała próba wytłumaczenia motywów zabójcy. Ba, von Trier wcale nie chciał się na tym zatrzymywać i poszedł nawet o kilka kroków dalej. Kolejne mordy obrazuje np. tradycyjnymi myśliwskimi technikami polowania na dziką zwierzynę, oraz licznymi odnośnikami do historii puszczając przy tym oko do III Rzeszy, a nawet do pewnego słynnego austriackiego akwarelisty. Osobiście bardzo ujęły mnie liczne dokumentalne przerywniki oraz obrazowe wstawki i animacje ilustrujące przekaz reżysera, który wyglądał mi trochę na pozę, w której tak do końca nie chciał osądzać istoty zła, a momentami zdawał się nawet stawiać w roli jego adwokata. Ryzykowne, perwersyjne i do bólu prowokacyjne, no ale do diaska, to przecież von Trier, czego się spodziewaliśmy?

Dwie godziny zleciały błyskawicznie, łby spadały jeden po drugim, a Jack cierpliwie budował swój tytułowy dom, którego istoty i symboliki ze względów spoilerowych również nie ośmielam się w tym tekście wyjaśniać. Trochę się w tym czasie pośmiałem, trochę zadumałem nad kondycją człowieka we współczesnym popieprzonym świecie, ale generalnie w czasie tych pięciu osobnych historii bawiłem się pysznie. Niemniej gdy nadeszła ostatnia runda, epilog, w którym dwóch skrajnie wyczerpanych pięciorundową walką pięściarzy, słaniając się na nogach próbuje jednocześnie dotrwać do końca, a gdzieś mimochodem zadać jeszcze ostateczny cios, który zdecyduje o mistrzowskim pasie. O ile w pięciu pierwszych częściach potyczka była żywa i porywająca, zawodnicy dawali z siebie wszystko, o tyle w zamykającej walkę rundzie, dom Jacka zaczął niebezpiecznie drzeć u podstaw jakby był z kart, tudzież innego mało trwałego budulca. Finału według mnie von Trier nie udźwignął, był zaiste, ładny, wręcz poetycki, ale przewidywalny i na wskroś rozczarowujący. Jednak mimo wszystko nie skreślam go, gdyż zdaję się rozumieć zamysł i intencję twórcy, przynajmniej tak mi się teraz wydaje.

Lars von Trier popełnił więc potworną zbrodnię z premedytacją, długo ją zawczasu planując i to w najdrobniejszych szczegółach, rozkoszując się przy tym jej finalnym efektem. Jak przystało na psychopatę postanowił ją uwiecznić na taśmie filmowej i wypuścić w szeroki obieg, tak jak autor swoją najnowszą powieść badając reakcję publiki. Wyszło z tego wspaniałe, odważne i perwersyjne dzieło, dziennik mordercy, który szokuje w całym swoim spektrum istnienia. Zaprasza widza do teatru zła, do głowy Jacka, świata, w którym granica pomiędzy dobrem, a złem została wytarta białą gumką i wyznaczona na nowo w taki sposób, by widz po zmianie optyki zszedł ze scieżki bezrefleksyjnej krytyki na rzecz wspólnego melanżu z mordercą. I właśnie to jest największą siłą Domu, który zbudował Jack, która jednocześnie jest bardzo niebezpieczna. Zło w tym świecie przyjmuje bowiem ludzką twarz z lekkością jak nigdy dotąd, można się w nim zatracić, ulec i zapomnieć o moralnych aspektach oraz odpowiedzialności za czyny, by na końcu niekoniecznie dostać gonga w twarz w celu szybkiego oprzytomnienia. Ryzykowny esksperyment. Nie ma bowiem żadnej gwarancji, że wstępując do "domu złego" będziemy w stanie z niego wyjść bez uszczerbku na zdrowiu i przede wszystkim psychice. Ja jednak jestem ukontentowany niemal w pełni. Polubiłem Jacka i już postawiłem jego figurkę na półce w panteonie największych kinematograficznych pojebów. Zasłużył.





piątek, 8 września 2017

Kawał (ze) sztuki

The Square
reż. Ruben Östlund, SWE, DEN, FRA, GER, 2017
144 min. Gutek Film
Polska premiera: 15.09.2017
Dramat, Komedia



Gdy przeczytałem po raz pierwszy, że Östlund, Szwed w sensie, całkiem dobrze mi znany i lubiany, ale jednak nadal Szwed, nakręcił film, który błyskotliwie szydzi z poprawności politycznej i modelu państwa opiekuńczego, a przy zupełnej okazji uderza w środowisko artystycznej bohemy oraz świat sztuki i celebrytów, to przez moment pomyślałem, że to news zupełnie podobny do tego dowcipu o Radiu Erewań: „Czy to prawda, że na Placu Czerwonym rozdają samochody? Radio Erewań odpowiada: Tak, to prawda, ale nie samochody, tylko rowery, nie na Placu Czerwonym, tylko w okolicach Dworca Warszawskiego i nie rozdają, tylko kradną”. A kiedy nagle ten film zdobył Złotą Palmę w Cannes, to uznałem, że świat właśnie stanął na łbie i zatańczył sobie brejka. No bo jakże to tak? Owoc zrodzony na szwedzkiej ziemi - światowej stolicy terroru politycznej poprawności i to Cannes we Francji, tej Francji - światowej stolicy multi-kulti, w której już prawie nie ma francuskiej kultury, żadnej historii i żadnej tradycji, jest tylko pusta przestrzeń, w której ochoczo urządza się wielokulturowa różnorodność pod szyldami tej dziwki tolerancji. Nie – pomyślałem. Nie zasnę dopóki tego nie zobaczę. Coś mnie tu nie pasuje i śmierdzi na kilometr.

No więc poszedłem i zobaczyłem. Musiałem osobiście przekonać się o co tyle chaosu. I tak. Chaos owszem, jest, całkiem epicki i niebanalny. Wytrawnie zagrany i zaprezentowany pod batutą oraz według akompaniamentu typowego skandynawskiego czarnego humoru. Przez pierwszą połowę filmu uważałem nawet, że pędzę tym Pendolino po zajebiście równych szynach i w zdecydowanie dobrym kierunku, ale w drugiej części trasy Östlund jakby się nieco pogubił, spłaszczył temat i niemalże wykoleił pociąg, przez co zostałem na końcu trasy jak ten głupi chuj po środku niczego, zupełnie jak na peronie w Kutnie. Oczywiście z tej wielkiej chmury, która miała uderzyć w środowisko artystyczne, świat sztuki i politpoprawność wyszedł w zasadzie niewielki i stosunkowo niegroźny cumulonimbus, niemniej trochę z niego popadało. Zawsze coś. Rolnicy się ucieszą.

Wygląda więc na to, że tradycyjnie już punkt widzenia zależy od punktu zasiedzenia. To, co dla liberalnych i lewicowych środowisk zindoktrynowanych przez polityczną poprawność jest sufitem, dla mnie, mentalnego i kulturowego konserwy jest podłogą. Szoku poznawczego więc nie ma i w kraju nad Wisłą być nie może, ale też nie będę wam kłamał i mydlił oczu, trochę mnie ten Östlund jednak połechtał po podniebieniu, trochę też zaimponował. Nie po raz pierwszy zresztą. Jednak nie tacy durni ci Szwedzi jak samych siebie malują.


The Square szalenie celne zestawia ze sobą dwa jakże różne światy, które na co dzień żyją we własnych gettach, w opozycji do siebie i wszystkich innych od nich samych. I to bez względu na szerokość geograficzną. Szwecja, Polska, Madagaskar, Republika Vanuatu. Wszędzie jest tak samo. Świat bogaczy, ludzi biznesu, kultury, wyższej, niższej, i najniższej oraz... tak tak, dziennikarzy, kontra świat biedoty, plebsu, bezdomnych, emerytów i rencistów. Tu nigdy nie było, nie ma i nie będzie wspólnego mianownika. Zwłaszcza dziś. W czasach moralnego zezwierzęcenia i kultu gadżetu. Reżyser bardzo umiejętnie rozrysował granicę pomiędzy tymi dwoma płaszczyznami i trafnie punktuje ich przedstawicieli oraz ich słabości. Wielkości zresztą również.

Świat pierwszy, ten niby lepszy i lepiej sytuowany reprezentuje głównie Christian (Claes Bang), kurator prestiżowego muzeum sztuki współczesnej w Sztokholmie. Wiedzie on dostatnie i wygodne życie, wiadomo, jest z zawodu Dyrektorem. Jeździ Teslą sprawiedliwości, piastuje prestiżowe, publiczne stanowisko, nosi eleganckie garnitury i ma dwójkę dzieci z nieudanego małżeństwa. Słowem... typowy przedstawiciel klasy wyższej i pseudointeligenckiej. Na tle swoich współtowarzyszy w emocjonalnej niedoli przedstawiony jest nam świat, w którym na co dzień egzystują. Widzimy więc światłe ekspozycje w muzeum, pseudoartystyczne performance'y, przeintelektualizowane bełkoty, a także pijackie imprezy i ekscentryczne bale. Snobizm, pretensjonalizm, nihilizm.

Świat biedoty, ten jakby trochę nasz, swojski, bardziej szarobury, z dziwnych oraz nieznanych mi powodów będący w opozycji do luksusu, reprezentują może nie tyle ludzie, acz ich też tu przecież widzimy, co bardziej sceny dnia codziennego w których co i rusz te dwa światy się o siebie ocierają. A to na na ten przykład na ulicy, a to w centrum handlowym, albo gdzieś pod blokiem w dzielnicy nietolerancyjnych i ksenofobicznych nosaczy. Każde takie zderzenie się ze sobą tych światów stanowi najmocniejszą i zarazem najlepszą stronę filmu. Przedstawione są one trochę jak osobne skecze i zabawne scenki sytuacyjne. W dodatku okraszone są boskim sarkazmem i eleganckim humorem z pod, tej wiecie, ciemniejszej gwiazdy. Wybornie to się ogląda, ale niestety z czasem moce te jakby tracą na sile.


Östlund prezentuje nam tytułowy kwadrat i przedstawia go w formie instalacji artystycznej jaka ma za zadanie zobrazować dość karkołomną i nieco naiwną tezę, która głosi, ze w jego obrębie wszyscy jesteśmy tacy sami, mamy takie same prawa do życia i powinniśmy patrzeć na siebie w ten sam sposób, oraz rzecz jasna powinniśmy sobie pomagać. Równość, wolność, tolerancja i tego typu bzdury. Sęk w tym, że wszyscy o nim w filmie mówią, ale nikt nie wie czym ten kwadrat naprawdę jest. To trochę jak z tym naszym misiem na skalę naszych możliwości. Oni tym misiem, tfu, kwadratem otwierają oczy niedowiarkom. Mówią, to jest nasz kwadrat, przez nas zrobiony... i tak dalej. Kumacie. Do tego kwadratu nikt nie chce wejść, tzn. raz wchodzi małe dziecko, ale wybucha i zostaje z niego tylko miazga (jak bum cyk cyk). Każdy bohater filmu niby dużo o nim mówi, ale na co dzień żyje w innej figurze geometrycznej, która nie ma z tym kwadratem żadnego elementu wspólnego. To celowy i bardzo przebiegły pstryczek wycelowany w nos współczesnych piewców tolerancji, którzy coraz bardziej brutalnie narzucają na świat i kulturę kolejne granice absurdu. Osobiście wolałbym zobaczyć sążnistego kopa wycelowanego w ich tyłki, no ale cóż, cieszmy się też z rzeczy małych.

Kultura wysoka zderza się więc w pewnym sensie z popkulturą, a nawet z brakiem kultury. I ten brak kultury ją bezczelnie ośmiesza. Rani, ale niestety nie dobija. Tu wychodzą na jaw wszystkie te szwedzkie i współczesne europejskie bolączki oraz granice, których w kinie twórcy nadal jakby bali się przekraczać. Przyświeca im tylko jedna myśl. Oby tylko nie przegiąć pałeczki. Oby nie zostać posądzonym o rasizm, nietolerancję i ksenofobię, albo co najgorsze - o homofobię. I właśnie w drugiej części filmu Östlund trochę nam niestety pokornieje, studzi rozpalone łby, robi się bardziej grzeczny, ulizany i jakby bardziej humanitarny. Kurwa, chłopie. Dlaczego? Tak bardzo chciałem, żebyś wyrzygał to całe zjedzone przez lewicową wizję świata gówno, a ty zaczynasz je nagle dalej zjadać i się tym jeszcze chełpisz. Bleh. Oczywiście rozumiem jego zamysł, tak mi się przynajmniej wydaje. Chciał uczłowieczyć dzikie zwierzęcie, ucieleśnić ideę kwadratu, pokazać, że jednak można stać się w tych dzikich czasach dobrym, prostolinijnym człowiekiem. No ok, wszystko pięknie i słitaśnie, ale tak jak świeżaków z Biedry - ja tego nie kupuję. Żądałem krwi, żądałem ofiar, żądałem sprawiedliwości i zwycięstwa. Jakaż szkoda, że w pewnym momencie Östlund zszedł z wytyczonej na początku przez samego siebie ścieżki chwały. Poczułem się nawet tym trochę osobiście dotknięty i nieco rozczarowany. Na znak protestu ostentacyjnie wyszedłem z kina.

Ale też nie popadajmy w smutek i zniszczenie. Nie ma tragedii. To nie huragan Irma (swoją szosą, czy ktoś wie kto wymyśla imiona huraganom i tornadom?). The Square i tak świetnie broni się samo. Jest wystarczająco rześkie i odważne, szalone i surrealistyczne, krnąbrne i ekscentryczne. Świetne kreacje aktorskie podkreślają jego wyjątkowość, wyborne dialogi i teksty przyjemnie głaszczą od spodu potylicę, a wyszukany humor i sarkazm radują zbłąkaną duszę. Wszystko to pokazuje, że omawiane wyżej światy, mimo, że tak bardzo różne, są w gruncie rzeczy do siebie bardzo podobne, by nie powiedzieć wprost - identyczne. Różnią się tylko detalami i metkami na ubraniach. Koniec końców nie wiadomo już kto jest w tym filmie zwierzęciem, kto łowcą, a kto ofiarą systemu w którym istniejemy. Idea kwadratu w pewnym sensie wychodzi więc z tej batalii zwycięsko. Sam nie wiem, czy to dobrze, czy źle. To dość przewrotne założenie reżysera ostatecznie zaczyna żyć własnym życiem, nawet po końcowych napisach, a może nawet głównie po nich. To wielka siła The Square. Östlund zrobił nam chyba niezły kawał. Kawał (ze) sztuki.





IMDb: 8,0
Filmweb: Brak

czwartek, 8 października 2015

Koniec wakacji - wracam do pisania

Onirica
reż. Lech Majewski, POL, 2014
95 min. Stowarzyszenie Angelus Silesius
Polska premiera: 17.04.2015
Dramat



Lech Majewski dalej pozostaje w intelektualnej awangardzie. I to jest dobra wiadomość. Zła, a przynajmniej odrobinę gorsza brzmi tak, że jego najnowsze dziecko nieco obniżyło swoje loty względem szybującego wysoko nad granią Młyna i krzyża. Ale nie będę Majewskiemu robił z tego tytułu wyrzutów, wszak moja kinematograficzna słabość wielbi wchodzić z jego ekspresją w interakcje. Język kina Majewskiego z jednej strony ociera się o synonimy kultury wyższej zarezerwowanej wyłącznie dla ortodoksyjnych snobów, miłośników malarstwa, literatury pięknej, także filozofii i poezji oraz muzyki klasycznej, a jednocześnie stara się z drugiej strony nie zatrzaskiwać bram przed światem intelektualnego niżu. Ale tak po prawdzie to tylko teoria. W praktyce kino Majewskiego wymaga wysoce intelektualnego posłuszeństwa i w żadnym wypadku nie bierze jeńców.

Jakkolwiek by na to nie spojrzeć, jego autorska twórczość stanowi nie lada poligon doświadczalny dla wrażliwości emocjonalnej każdego szanującego się kinomana. Majewski w dobie dzisiejszej papki płynącej bezpiecznie środkiem głównego nurtu kojarzy mi się z nauczycielem WF-u, który z uporem maniaka postanowił nauczyć koszykówki grupę przedszkolaków, z orzeczoną niepełnosprawnością oraz z brakiem kończyn dolnych. Sensu w tym tyle co wyprawa Wałęsy i Komorowskiego z cinkciarzem peel za ocean, czyli za grosz (no właśnie chyba za ten grosz właśnie i to niemały), ale radość na twarzach maluchów - bezcenna. Ktoś musi jednak to robić i chwała Majewskiemu za to, że jest konsekwentny w swoim buncie.

Onirica (Psie pole) zamyka jego tryptyk „rozmów z mistrzami”. Inspirowana „Boską komedią” Dantego oparta jest na wieloznaczności i symbolizmie. Sam Majewski podsumował go krótko - "ten film jest dla mnie mocno katharsistyczny". Myślę, że dla większości jego odbiorców będzie nim również. Oczywiście z punktu widzenia typowego zjadacza popcornu będzie to piekielnie ciężkie kino do udźwignięcia, które dedykowane jest najwyżej ułamkowi ludzkiej populacji. Wymaga od widza maksymalnego skupienia, cierpliwości, oraz - a może nawet i przede wszystkim - odrobinę historycznej wiedzy, a także dwóch promili artystycznej wrażliwości. Dziś takich filmów zwykle już się nie robi, a jeszcze rzadziej trafiają one do masowej dystrybucji, a już tym bardziej w Polsce. Dlatego też, kiedy Majewski po raz kolejny skutecznie przebrnął przez selekcję wielkich kinowych korporacji, a przy tym nie zboczył nawet na centymetr z wytyczonej przez samego siebie ścieżki... polałem sobie szklaneczkę whisky i tylko cmoknąłem z zachwytu.

W dobie odwracania się całego świata od symboli, historii i religii (dziś woli on upychać wszystko do kulturowego tygla spod znaku szalonego Mutlikulti) Majewski stara się przeskoczyć przepaść jaka dzieli nas od dawnych cnót i wartości. W Onirice czuję bunt przeciw współczesności, która unicestwia zarówno sztukę, jak i religię, a w zamian oferuje fundamentalizm i nihilizm. Film ocieka ogromem symboliki, momentami aż do przesady, kręci się także w bardzo szerokich ramach czasowych i definicyjnych - począwszy od sztuki antycznej po współczesny Smoleńsk - ale nie sposób odmówić jej uroku i przemyślanej mądrości. Obcowanie z tym filmem, z jego filozofią, to - wybaczcie za porównanie - trochę jak patrzenie na nagą Salmę Hayek recytującą w ognistym języku hiszpańskim poezję Huerty. Po pewnym czasie i tak przyłapujesz samego siebie na tym, że właściwie to gapisz się jej na cycki. Nie rozumiesz jej ni w ząb, najwyżej pojedyncze słowa, ale możesz jej tak słuchać bez końca. Poezja obrazów, filmowy poemat, zupełnie inny, dużo piękniejszy świat, mimo, że zupełnie obcy. Warto do niego zajrzeć i spróbować zaobserwować mechanizmy jakie w nim zachodzą, zwłaszcza dziś, w przeddzień masowej inwazji Islamu na Europę.

4/6




Gołąb przysiadł na gałęzi i rozmyśla o istnieniu
reż. Roy Andersson, SWE, FRA, GER, NOR, 2014
101 min. Aurora Films
Polska premiera: 7.08.2015
Dramat, Komedia, Surrealistyczny



Sympatyczny Szwed domknął wreszcie swoją trylogię o istocie bycia człowiekiem, tudzież trylogię absurdu. I tu również, tak jak w przypadku Lecha Majewskiego, spinająca w jedną finalną całość klamra udała mu się chyba najmniej. Dziwne jest to odczucie, wszak Roy Andersson nadal posługuje się tym samym i wykutym na blachę językiem jaki wyniósł go na piedestał twórczego ekscentryzmu. Niestety jednak tym razem wyszło mu to zdecydowanie mniej przekonująco aniżeli w dwóch poprzednich dziełach: Pieśni z drugiego piętra i Do ciebie, człowieku. Być może po prostu mamy do czynienia z klasycznym zmęczeniem materiału, z upartym stosowaniem wyczerpanych już wcześniej schematów, sam tego do końca nie wiem. Możliwe również, że zawaliła kwestia moich prywatnych oczekiwań. Chciałem zobaczyć kropkę nad i, a finalnie uraczono mnie myślnikiem, w porywach do ogłupiałego przecinka.

Mamy więc przed oczami tak jakby te same wyblakłe barwy, zimne scenografie i blade od pudru charakteryzatorni twarze bohaterów obdartych z jakichkolwiek emocji. Wszystko to stara się w każdej ze scen, tudzież skeczów nadać sens absurdowi. Andersson dalej przekłada na język groteski współczesny byt człowieka upadłego, ale o ile za pierwszym razem, te dwanaście, może trzynaście lat temu to się udało, a sam oniemiałem z zachwytu, i kiedy sześć lat później zrobiłem to po raz kolejny, o tyle dziś zderzenie z trzecią odsłoną tej szalonej definicji niedorzecznego absurdu przyniosło mi już głównie ból pleców oraz tyłka sparzonego na nierówności gramatury kinowego fotela.

Tak więc lekki zawód, ale na szczęście niezbyt bolesny. Po dłuższym namyśle stwierdzam nawet, że mimo wszystko obcowanie z kinematograficzną filozofią Anderssona dostarcza mi znacznie więcej przyjemności niż udręki. Jego w sumie nadal cenne obserwacje i wyciągane wnioski na temat zwyczajnego, brzydkiego i prostolinijnego człowieka współczesnego są, cholera jasna, no nadal są trafne i na czasie. Może właśnie tak trzeba czynić to nadal, po prostu. Szkoda tylko, że taśmę filmową udekorował długimi fragmentami nudy, psychicznym zmęczeniem, a także czasem zbyt miałką treścią w słowie mówionym. Ciągle czekałem na coś, co się finalnie nie wydarzyło. Mam jednak nadzieję, że to nie jest prognostyk nagłego spadku formy oraz autorskiego wypalenia, a jedynie mały skok w bok oraz siłowe wymuszenie na samym sobie zakończenia pewnego etapu w swojej twórczości.

3/6




Mama
reż. Xavier Dolan, CAN, 2014
140 min. Solopan
Polska premiera: 17.10.2014
Dramat


Nie lubię Dolana. Powiem więcej - nienawidzę. Rzygam wzdychaniem na jego widok płci pięknej, kinematograficznie wrażliwszej. Ten małolat i hipster kina w jednej osobie, z tym całym jego zniewieściałym podejściem do sztuki filmowej wyjątkowo mnie irytuje. Drażni mnie niemal wszystko, począwszy od poruszanej w jego filmach nazbyt purytańskiej tematyki, przemycanych homoseksualnych wątków i ogólnie promowanej obyczajowej rozwiązłości, po trudno akceptowalny przeze mnie zachwyt zawodowej krytyki. Po w sumie nienajgorszym Zabiłem moją matkę Dolan w następnych swoich odsłonach stał się dla mnie autorem, z którego ekranową wrażliwością nie było mi już po drodze. Unikałem go jak ciepłej wódki przed południem.

Ubiegłoroczne zachwyty nad jego Mamą z początku spływały po mnie jak te łodzie muzułmańskich imigrantów do bram Europy - jedna po drugiej i na okrągło. Jak tylko mogłem odwlekałem datę jej zaliczenia, a wcześniejsze spazmy i zachwyty szeroko rozumianej publiki zbijałem szorstką obojętnością. Aż tu nagle pewnego deszczowego wieczora... stało się. Jebut obuchem w tył głowy, aż straciłem przytomność. Ta jego Mama... jak Salmę kocham, to było moje jedno z największych zachwytów pierwszego półrocza.

Młody Kanadyjczyk chyba w końcu nieco zmężniał i dorósł, a już na pewno przeszedł mutację głosu. Ku mojemu zadowoleniu porzucił swoją szczeniacką, nieco bananową manierę. Zmienił także trochę optykę i skupił się na wyjątkowych oraz bardziej szczerych relacjach na linii matka-syn, ale tym razem obdartych z tego libertyńskiego szlifu i kiczu. Poza chaosem, wrzaskiem i młodocianym trądzikiem tym razem dołożył także kilka kilogramów bardziej dojrzałej wrażliwości, a na koniec posypał swoją opowieść surową lekcją pokory oraz szczerą matczyną miłością. Jeśli dodam do tego kapitalną warstwę wizualną, to wychodzi z tego całkiem wielkie kino. Serio. Aż nie mogę w to uwierzyć, ale... Dolan, hipsterze, dojrzewaj dalej.

5/6




O dziewczynie, która wraca nocą sama do domu
reż. Ana Lily Amirpour, USA, IRN, 2014
104 min. M2 Films
Polska premiera: 14.08.2015
Dramat, Horror, Romans



„Niemożliwe nie istnieje” to dobrze znane hasło niemieckiego Adidasa (ups, sorry za lokowanie produktu), ale równie dobrze można byłoby się nim posłużyć reklamując film, który ma czelność być jednocześnie horrorem o wampirach, romansem spod znaku sagi Zmierzch, oraz czymś w rodzaju krzyżówki westernu, kreskówki i komiksu Sin City wykutego z poetyckiej czerni i bieli. Mało? No to dorzucę więcej. Film nakręcony został w Iranie, przez Irakijkę ukształtowaną przez europejski dogmat wolności, znaczy się w Niemczech. Tabum tss...

Za pomocą tak skonstruowanej filmowej ekspresji główna bohaterka tej absurdalnej opowieści mści się nieco na samczych, w zamyśle zapewne muzułmańskich oprawcach, katach i gwałcicielach, czyli porusza bardzo aktualną tematykę o islamskich macho przebywających aktualnie na tournee po Europie. Zaprezentowane jest to nam w wersji nieco karykaturalnej i tak jakby rozrywkowej, ale na szczęście bez feministycznego nadęcia. Tak więc Fundacja Feminoteka oraz Femen obejdą się tylko smakiem (uff...).

Film wyposażony jest w tą jakże uwielbianą przeze mnie błogą inność oraz oryginalność. Jest jak nowa orientalna przyprawa rzucona na półkę w Lidlu podczas tygodnia dalekowschodnich smaków. Idziesz po mrożoną pizzę, a wychodzisz z torebkami szafranu, fenułu, kardamonu i z kolendrą. Tajemnicza i całkiem ładna dziewczyna w burce bezwzględnie rozprawia się z facetami urodzonymi pod nomem omen ciemną gwiazdą, a jednocześnie wchodzi w bliskie relacje z przedstawicielem tego samego gatunku, by odnaleźć w nim swojego prywatnego księcia ciemności. Love story w czerni i bieli, do tego w akompaniamencie kina grozy, dalekowschodniego kiczu i ekranowej groteski. Pomieszanie z poplątaniem, ale za to zapodane w świetnym audiowizualnym sosie i ze szczyptą curry. No i jeszcze ten niepospolity tytuł... boski. Znaczy się diaboliczny, ma się rozumieć. Smacznego.

4/6



Ex Machina
reż. Alex Garland, GBR, 2015
108 min. United International Pictures
Polska premiera: 20.03.2015
Sci-Fi. Thriller



Że mam słabość do pseudointelektualnych oraz niskobudżetowych Sci-Fi to już chyba wiecie. Pisałem o tym nie raz i nie pięć. Zamierzam to czynić także nadal w przyszłości. Zatem naturalną konsekwencją było pobłogosławienie przeze mnie wpisującej się w ten szeroki nawias Ex Machiny. 

Po raz kolejny udowodniono, że za stosunkowo niewielkie pieniądze, oraz bez nadmiaru efekciarstwa i konieczności udekorowania planu filmowego bezdusznymi zielonymi planszami, nadal da się stworzyć całkiem inteligentne kino Sci-Fi, w dodatku jeszcze naprawdę ładne oraz wpadające w oko, a jakby tego jeszcze było mało, wyposażone w niezłe cycki w olśniewającą oraz intrygującą rolę kobiecą.

Na ekranie niby nie dzieje się wiele, ale autor korzystając z powszechnie dostępnych schematów charakterystycznych dla rasowych thrillerów umiejętnie zderza ze sobą człowieka z maszyną, pragmatyzm mężczyzny z pragnieniami kobiety, a także zawistnego i zazdrosnego samca z... drugim samcem, w sumie takim samym (broń Boże nie w sensie seksualnym). Klasyczny konflikt płci, męska rywalizacja o patent na prawdę i dominację na własnym terenie. Miłość, naiwność, kłamstwo, a wszystko to szczelnie zamknięte w nieco klaustrofobicznych lokacjach pełniących obowiązki tajnego laboratorium. Może i całość jest polana nieco przeintelektualizowanymi psychopierdołami, niemniej Ex Machina jest pożytecznym testem na człowieczeństwo zapodanym w asyście procesorów i układów scalonych.

4/6



Lost River
reż. Ryan Gosling, USA, 2014
95 min. Best Film
Polska premiera: 10.07.2015
Dramat, Thriller


Podobno Ryan Gosling obudził się pewnego dnia zlany potem, po czym sprawdził w senniku co tenże przeraźliwy sen może oznaczać. A Freud na to: „Nakręcisz film”. I przepowiednia ta stała się ciałem. Gosling swój surrealistyczny sen przeniósł na duży ekran i teraz to my po jego obejrzeniu możemy zostać oblani zimnym potem. Bynajmniej nie ze strachu, bo to nie o to nie o to, bardziej ze względu na chaos, liczne przerosty formy nad treścią i klasyczny... chujwieocochodzizm.

Oczywiście żartuję z tym snem Goslinga, ale fakt jest faktem, że ten nadal aktywny aktorsko pożeracz kobiecych serc postanowił sprawdzić się w roli nieco mniej eksponowanej oraz dużo trudniejszej - w roli reżysera.

Osobiście twierdzę, że jego pierwsze koty za płoty wypadły co najmniej obiecująco i to pomimo tego, że Lost River paradoksalnie uważam za film słaby. Jest przepełniony twórczą infantylnością, egocentryzmem, oraz nieco koślawo definiuje pojęcie surrealizmu, ale przede wszystkim, to jest on zwyczajnie nudny. Ale... no właśnie, zawsze jest jakiś haczyk. W tym przypadku brzmi on: Co wolno wojewodzie, to nie tobie smrodzie. Gosling najzwyczajniej w świecie mógł sobie na taki eksperyment pozwolić. Jasne, że mógł pójść na łatwiznę i spłodzić kolejne bezsensowne love story, jakiś romantyczny gniot, a świat zapewne by mu przyklasnął. Ale nie, ten od razu sięgnął na najwyższą półkę jaka zarezerwowana jest dla najlepszych. Szalone, nieodpowiedzialne, nieco naiwne, oczywiście że tak, ale kurwa, szanuję.

Lost River jest jak polizanie ćwiartki kwasa oraz zapicie go browcem z Biedronki. Epicka jazda gwarantowana. To nie jest opowieść w której należy doszukiwać się sensu w treści, lepiej skupić się na detalach, na ładnych kadrach, surrealistycznych wyziewach, a także na boskich cyckach Kryśki Hendricks. Jeśli jednak ktoś podejdzie do tego zadania nazbyt poważnie - polegnie z kretesem. Jest to film dla kinowych outsiderów i amatorów nieznanych im smaków, trochę podobny do Tylko Bóg wybacza, w którym główną rolę zagrał sam Gosling. Skrzyżowanie klimatów Lyncha i Terry Gilliama i Leosa Caraxa, brzmi więc co najmniej poważnie. Jeśli Gosling dalej będzie rozwijał się w tym kierunku, to jak Boga kocham, ma we mnie fana. Już ma, wiadomix, ale będzie miał większego.

3/6



Karbala
reż. Krzysztof Łukaszewicz, POL, 2015
115 min. Next Film
Polska premiera: 11.09.2015
Wojenny, Dramat


Od dziecka miałem zakodowane w głowie, że Polska nie może robić takich filmów wojennych jak Hollywood. Tzn. może ale nie umie. A jeśli nawet i może, to i tak zwykle nie chciałem tego oglądać. Przez tą niemoc polskiej kinematografii w tym zakresie człowiek nasiąknął więc za młodu Wietnamem, amerykańskimi misjami na Bliskim Wschodzie, a nawet drugą wojną światową, która oczami jankeskich obiektywów zwykle wyglądała inaczej, niż ta opisana w polskich podręcznikach od historii.

A niechaj narodowie wżdy postronni znają, iż Polacy nie gęsi, iż swój język mają - mądrze pisał ongiś Rej. No pewnie, że mamy. Udowodnił to właśnie Konrad Łukaszewicz budując na warszawskim Żeraniu fragment irackiego miasta Karbala. Da się? - Zapytał głos wewnętrzny - A jakże. O tym filmie napisano już niemal wszystko, wypada mi się jedynie powtórzyć, że Karbalę warto zaliczyć po pierwsze dlatego, że świetnie odwzorowano w niej klimat drugiej wojny w Zatoce Perskiej, tym razem widzianej z punktu widzenia polskich ciężarówek Star, a także zupełnie nieprzystosowanych do takich warunków leciwych Tarpanów pokrytych drewnianymi dechami i kuloodpornymi kamizelkami.

A po drugie Łukaszewicz zrobił to w nieco amerykańskim stylu o jakim zawsze marzyliśmy podziwiając Czas Apokalipsy, Szeregowca Ryana, czy Black Hawk Down. Nic a nic nie dziwią mnie porównania do tego ostatniego, i słusznie, reżyser całymi garściami czerpał z Ridleya Scotta, ale to akurat nie jest żadnym minusem, a wręcz plusem i wartością dodatnią. Mamy więc do czynienia z podobnymi ujęciami z ręki (acz mnie te trzęsące się kamery nieco irytowały), jest też podobny montaż i muzyka wschodu, a także jakże wymagany w tego typu produkcjach patos (ale bez przegięć). Niemniej najważniejsze, że jest to nasza, polska historia, polscy żołnierze, polski heroizm i w całości polska produkcja, która nisko kłania się oraz oddaje cześć polskiemu żołnierzowi.

Przy okazji data premiery idealnie wstrzeliła się w sam środek migracyjnego kotła, który robi coraz większe spustoszenie w głowach ludzi na całym "oświeconym" kontynencie, zwanym niegdyś chrześcijańską Europą. Wystarczy obejrzeć "Karbalę", by samemu z wielką chęcią i premedytacją wystawić środkowy palec w kierunku importowanej hurtem islamskiej społeczności. Jak na dłoni widać wyraźną granicę jaka przebiega między dwiema kulturami, światem zachodu i wschodu, między cywilizacją łacińską a cywilizacją zagłady. Dwa zupełnie niekompatybilne ze sobą, odmienne światy, gdzie szansę na asymilację oraz wspólną egzystencję szacuję, najwyżej na okolice trzeciej cyfry po przecinku.

4/6



wtorek, 20 stycznia 2015

Ludzie z lodu

Turysta
reż. Ruben Östlund, SWE, NOR, FRA, DEN, 2014
118 min. Against Gravity
Polska premiera: 6.02.2015
Dramat, Psychologiczny



W dniu wczorajszym rozpoczęły się zimowe ferie, przynajmniej w mazowieckim i co tu dużo pisać, po Warszawie jeździ się teraz trochę jak szwajcarski Franek po polskich kredytobiorcach, czyli całkiem swobodnie i bez mydła. Zapewne jak co roku spora część zimowych urlopowiczów obrała za jedyny słuszny kierunek ten wybitnie południowy, by zobaczyć z bliska jak wygląda śnieg (pisząc te słowa jeszcze nie wiedziałem, że dzisiejszego ranka przywitają mnie białe trawniki), wszak w dolinach i nizinach występuje on u nas niczym demokracja, sprawiedliwość i wolność słowa, znaczy się sporadycznie. Na swój sposób współczuję producentom sanek i dzieciakom, serio, i to pomimo tego, że jako fan globalnego ocieplenia nie jestem miłośnikiem (delikatnie rzecz ujmując) zimowej aury, zwłaszcza tej w mieście. Niemniej za mojego małolactwa pół zimy spędzało się na jednej z dwóch górek za blokiem, tudzież balansowało ciałem w celu utrzymania się na ciągniętych za Polonezem ostatnich sankach uczepionych w rzędzie jedne za drugimi. A teraz? Miejskie dzieciaki śnieg widzą głównie w telewizji podczas konkursu skoków narciarskich, którymi to katują ich rodzice z naciągniętymi na łeb biało-czerwonymi cylindrami. Zresztą i tak mam wielkie wątpliwości, czy osiedlowe górki, gdyby nagle i niespodziewanie spadł ten biały skurwiel w ilościach hurtowych w ogóle by się zapełniły. Jak znam dzisiejsze chowanie, to te dzieciaki zostałyby w domach i grały na Playstation. Cóż, Bogu niech będą więc dzięki, że miałem klawe dzieciństwo.

Ale śnieg w górach to już inna bajka Andersena. Na wyżynach, wzniesieniach i pagórkach wydaje się on być znacznie bielszy od tego żółtawego jaki leży na zalanych asfaltem ulicach. Zima bez krajobrazu ośnieżonych szczytów Tatr, Beskidów, czy Bieszczad jest jak moja wypłata - zupełnie bez sensu. Dlatego też za kilka tygodni sam zamierzam spędzić w ich ramionach trochę czasu. Głównie, żeby uciec z miasta, choć na chwilę i aby pobaraszkować z ciszą, spokojem oraz permanentnym brakiem zasięgu GSM i Wi-Fi. Robię tak z małymi przerwami od lat i zwykle wracam do Warszawy... jeszcze bardziej zmęczony. Przede wszystkim przez innych ludzi z wielkich miast, którzy te swoje wielkomiejskie obyczaje targają ze sobą i karmią nimi miejscowy krajobraz. Wyjątkowych rozmiarów to podłość i bezczelność. Dlatego zasada jest prosta. Im wyżej w górach, tym mniej debilów. Kosztuje to trochę wysiłku i wyrzeczeń, to prawda, ale warto. Nagrodą są jeszcze lepsze widoki oraz możliwość patrzenia z góry na miliony kretynów pozostawionych w przeludnionych dolinach. W każdym bądź razie wujek Ekran poleca.


Force Majeure, u nas obecne od szóstego lutego w kinach jako Turysta (mocny kandydat do nagrody za najgorzej przetłumaczony tytuł roku) jest zjawiskową i dość osobliwą w swym kształcie karykaturą współczesnego człowieka, reprezentanta klasy wyższej-średniej, opętanego dobrami materialnymi - owocami dzisiejszej cywilizacji - który jest wkomponowany w obcy mu na co dzięń świat wszechpotężnej dzikiej natury. Szwedzka, wydawać by się mogła zupełnie normalna para młodych rodziców, Tomas i Ebba wraz z dwójką dzieci przyjeżdżają na 5 dni do małego kurortu we francuskich Alpach, by w luksusowych warunkach pojeździć na nartach i zwyczajnie odpocząć, też tak jakby luksusowo. Jednak zejście kontrolowanej lawiny już drugiego dnia ich wspólnego pobytu nagle burzy sielankowy i beztroski stan familijnego wypoczynku, a także budzi uśpione w nich dotąd lęki, żale i liczne pretensje. Ten wyraźnie psychodramatyczny pazur wbija się dość głęboko w ludzkie ciało pozostawiając trwałe znamię także i na umyśle. Ruben Östlund bardzo trafnie ocenia i komentuje niekontrolowane zachowania człowieka - reprezentanta zachodniej cywilizacji, tu jeszcze dodatkowo nacechowanego skandynawską manierą, którego pozbawiono jego przywilejów, drogich domów, samochodów i rozbudowanej opieki socjalnej. Reżyser siłą wyciąga go z jego naturalnego środowiska i poddaje poważnej próbie charakteru. I co tu dłużej pisać… test ten oblewa.

Tu i teraz możemy sobie wbijać do głów oraz zakładać się o największe pieniądze świata, że w chwili zagrożenia życia zawsze będziemy ratować drugiego człowieka, a już na pewno własną rodzinę. Niestety rzeczywistość często przerasta nasze przesadnie rozbudowane na co dzień ego. W chwili realnego zagrożenia przeciętny człowiek bierze nogi za pas i spieprza gdzie raki zimują. W autobusie nocnym ktoś kogoś dźgnął nożem? Ja nic nie widziałem! Zresztą w ogóle mnie tam nie było! Znieczulica i klasyczny lęk przed braniem odpowiedzialności za własne czyny, no bo przecież mnie też mogą dźgnąć nożem, po co się więc narażać bez sensu. Dzisiejszy świat superbohaterów tworzy już tylko w telewizji, tudzież w komiksach, ulica służy tylko do przetrwania. Niby oczywistość, ale miło, że Östlund niżej się nad tym pochylił oraz spróbował odpowiedzieć czemu tak właśnie się dzieje.

Zejście lawiny, oraz to, czego Tomas w związku z tym nie zrobił, a w sumie powinien, jest więc początkiem zagłębienia się w ogłupiałe umysły naszych dorosłych bohaterów. Z dnia na dzień zmieniają się ich, wydawać by się mogło, idealne dotąd relacje. Ebba i Tomas przestają sobie ufać, przestają ze sobą rozmawiać, nie tłumaczą, a raczej nie umieją wytłumaczyć sobie w czym tkwi realny problem. Wolą uciekać z nim na zewnątrz. Ebba bezczelnie wyrzuca to z siebie przy obcych ludziach w restauracji, a Tomas ucieka w samotność, a w konsekwencji rozkleja się i płacze jak bóbr. Ich bezradność zapoczątkowana przez zupełną błahostkę uwypukla słabość człowieka postawionego pod murem odpowiedzialności. Östlund do kompletu odwraca jeszcze na końcu role, gdzie tym razem pęka i również zawodzi sama Ebba, jakby chciał w ten sposób powiedzieć, że niekontrolowane przez nas nieprzewidywalne zachowania mogą dopaść każdego z nas, w każdej chwili i tak po prawdzie, to niewiele możemy z tym zrobić.


Osobną kwestią są walory artystyczne filmu, które stoją tu na bardzo wysokim poziomie. Idealnie dopełniają równie dobrą treść tego bardzo kameralnego i przemyślanego obrazu. Alpejski ośrodek w jakim są zakwaterowani nasi bohaterowie klimatem przypomina mi Hotel Overlook ze Lśnienia Stanleya Kubricka. I to wcale nie koniec inspiracji jego stylem. Szwed przez cały czas w podobny do Kubricka sposób umiejętnie podsyca stan niepokoju, a nawet i grozy w zupełnie normalnych, codziennych sytuacjach. Również szaleństwo oraz emocjonalne popisy Ebby i Tomasa przywodzą mi na myśl wewnętrzne przemiany małżeństwa Jacka i Wendy Torrance. Natomiast śnieżnobiałe szczyty Alp stanowią pewnego rodzaju trudny do przekroczenia mur jakim turyści są ogrodzeni od zewnętrznego świata, tak jak to właśnie miało miejsce w Lśnieniu. Tam również zaspy śniegu odseparowały hotel i jego tymczasowych gospodarzy od zdrowego rozsądku, oraz zaraziły ich umysły obłędem. Ale to jeszcze nie koniec Kubricka w Turyście. Dostrzegam tu także inspiracje… Odyseją Kosmiczną. 2001. Tak, piszę to zupełnie poważnie. Gdyby tak zastąpić górskie szczyty bezkresem kosmosu, to w połączeniu z obecną w Turyście muzyką Vivaldiego (Cztery pory roku - Lato) mielibyśmy do czynienia z podobnych rozmiarów umysłowym rozgardiaszem. Wizualnie - arcydzieło.

Wysokogórska enklawa jest także czymś w rodzaju nowoczesnego wielkomiejskiego osiedla w stylu warszawskiego Miasteczka Lemingów Wilanów wybudowanego od podstaw na uboczu miasta. Luksusowe apartamenty ogrodzone od plebsu drutem kolczastym pod napięciem oraz naćkane budkami snajperskimi stanowią przykład segregacji klasowej według aktualnego stanu salda na koncie (tudzież stanu umysłu). Zamożna społeczność, która zwykle potrafi bawić się tylko we własnym towarzystwie, kiedy wychyli nos poza granice swojego naturalnego środowiska zwyczajnie głupieje. Turysta jest więc także świetną, acz dość gorzką satyrą na współczesne relacje międzyludzkie lokowane w konkretnej grupie społecznej na podstawie której autor ogołaca człowieka z jego instynktów. Udowadnia w ten sposób, że w chwili realnego zagrożenia wszyscy jesteśmy tacy sami, tak samo równi i zupełnie bezradni, zaś na co dzień jesteśmy skuci lodem egocentryzmu. Gdy się nagle rozpuszcza, nie pozostawia na nas suchej nitki.

Turysta, acz wolę polskie, bardziej trafne tłumaczenie francuskiego oryginału - Siła wyższa - jest wyjątkową, zjawiskową i obowiązkową pozycją w noworocznym kinowym repertuarze. Według mnie leży na tej samej półce co inne mocne nieanglojęzyczne tytuły 2014 roku, które właśnie zostały nominowane do Oscarów: Mandrynki, Lewiatan, Ida, czy Dzikie historie. Jednak na ich tle wydaje się on być trochę zbyt mądry jak na IQ Amerykańskiej Akademii Filmowej, co też powinno być najlepszą jego rekomendacją. Mnie kupił, głównie obrazem, warstwą stricte wizualną, ale też sama treść wysoko zawiesza poprzeczkę i nie pozostawia widza obojętnym. Östlund bawi się trochę w Boga. Osądza, mozolnie tłumaczy, wnikliwie słucha, surowo karci oraz lituje się nad ułomnością i słabością jednostki ludzkiej. Momentami jest przerażający, innym razem się do nas uśmiecha i podaje rękę na znak pomocy. Humanitarność jest tu skryta pod grubą warstwą śniegu, ale to nie znaczy, że jest dla nas niedostępna. Czasem po prostu trzeba się do niej samemu dokopać, odkryć ją na nowo, doznać chwalebnego wstrząsu, by uratować własną duszę. Wyborne kino.

5/6

IMDb: 7,7
Filmweb: 6,6


sobota, 22 grudnia 2012

Muzyka w czasach rewolucji

Searching for Sugar Man
reż. Malik Bendjelloul, SWE, GBR, RPA, 2012
85 min. Gutek Film
Dokument, Muzyczny
Polska premiera: 22.02.2013



- Na co idziesz dziś do kina?
- Nie wiem.
Serio nie wiedziałem. Pierwszy raz przytrafiła mi się taka sytuacja, ale i okazja była niecodzienna. Zaczęło się niewinnie. Będzie już z tydzień, gdy Gutek Film na swoim profilu na fejsie z okazji 30-tysięcznego fana zaproponował szybki test na refleks w godzinach pracy. Pierwsze ileś tam osób wysyłając do nich maila otrzymywało darmowe zaproszenie do kina Muranów na film niespodziankę, który będzie mieć swoją premierę dopiero w przyszłym roku. Tak się jakoś szczęśliwie złożyło, że moje korporacyjne lenistwo miało idealnie zsynchronizowany zegarek z tym umieszczonym na dłoni admina gutkowego fanpage'a, dzięki czemu znalazłem się u Zuckerberga o odpowiedniej godzinie i we właściwym czasie. Data niespodziankowej emisji zbliżała się nieubłaganie i przypadła na wczorajszy koniec świata, który, jak może to jeszcze do wszystkich nie dotarło, został przełożony na inny termin (jak ktoś wie na kiedy, to proszę o cynk). Nadal jednak żaden ze szczęśliwców nie wiedział na co właściwie przedziera się do kina w ten piątkowy, mroźny i zabiegany za świątecznymi prezentami wieczór. Sam dotarłem w ostatniej chwili z siatą gwiazdkowych zakupów i musiałem wyglądać co najmniej głupio.

Ekipa Gutek Film (nie, to nie jest to tekst sponsorowany) okazała się słowna. W sali Gerarda stojąc przed nami w komplecie i podsumowując filmowy rok w ich wykonaniu, a także snując plany na przyszły, cały czas trzymała język za zębami i jedyne co nam oznajmiła to to, że film, który za chwilę obejrzymy trwa coś koło godziny dwadzieścia i że na pewno nam się spodoba. Oprócz tego kilkunastu szczęśliwców mogło pod swoimi fotelami znaleźć kupony na gutkowe filmy DVD, ale oczywiście ja nie należę do osób urodzonych pod szczęśliwą gwiazdą i poza jednym, jedynym wyjątkiem, nigdy w życiu niczego nie wygrałem. Tak więc nawet nie schylałem się w poszukiwaniu nagrody i jak się później okazało, miałem całkowitą rację.

W momencie, gdy zacząłem się zastanawiać jakim u licha cudem na sali jest całkiem sporo parek jak na rozdawane nam przecież tylko pojedyncze bilety, światła Gerarda zgasły i pozostało mi tylko z utęsknieniem czekać na pierwszy kadr, pierwszy napis, pierwsze cokolwiek, co by w końcu rozwiało moje wątpliwości i zaspokoiło moją ciekawość. No i jest, w końcu pojawił się obraz, muzyka, skalisty, skąpany w letnim słońcu kanion w RPA, kręta droga, pędzący samochód, a w środku leci kawałek rozpoczynający się od słów "Sugar Man...". Już wszystko jasne. Co prawda znając kilka gutkowych zapowiedzi na nowy rok, brałem pod uwagę m.in. ten film, ale rzecz jasna pewny do końca nie byłem. I sam nie wiem co wtedy poczułem. Zadowolenie? Rozczarowanie? Satysfakcję? Klasyczny rozkrok. Searching for Sugar Man dotąd nie zaprzątał moich myśli. Pierwszy raz usłyszałem o nim góra miesiąc temu. Nic o nim nie wiedziałem, poza tym, że jest dokumentem o jakimś kompletnie obcym mi muzyku i... w zasadzie to tyle. Jak się później okazało, lepiej trafić nie mogłem.

I tu powiem szczerze, macie problem. Czytać dalej, czy może lepiej pozostać do lutego (wtedy dopiero film trafi do kin) w błogiej niewiedzy jak ja do wczoraj (polecam). Ale to już wasza broszka. Po tej kinematograficznej lekturze uważam jednak, że lepiej chyba nie można było zacząć przygody z Sugar Manem, niż ja właśnie. Bowiem historia muzyka o imieniu Sixto Rodriguez po prostu wgniata w fotel. Szczena opada i ściska za gardło w taki sposób, że zaraz po wyjściu z kina jesteś w stanie udać się do pierwszego lepszego studia tatuażu i wytatuować sobie na czole wielkie: "kocham ludzi, kocham ten pojebany świat, kocham życie!".

Kim u licha jest Sixto Rodriguez? Czy ktokolwiek z was kiedyś o nim słyszał? Tylko pliska, bez googlowania. Teraz po tym filmie dorobił się niemal statusu gwiazdy, a w internecie roi się od materiałów na jego temat, ale do końca lat 90-tych kompletnie nie istniał, nie tylko w mainstreamie, jego po prostu nie było nigdzie, zupełnie jakby nigdy się nie narodził. Adamiakowa z reklamy Biedronki to przy jego fejmie Królowa Elżbieta. Ze zgrabnie zmontowanego filmu dowiadujemy się jednak, że był to nieco ekscentryczny Meksykaniec, który przyjechał za dzieciaka wraz z ubogą rodziną do Detroit szukać szczęścia w amerykańskich fabrykach samochodów. W wieku 16 lat zaczął grać na gitarze i w wolnych chwilach po ciężkiej, fizycznej pracy grywał w jakichś obskurnych i podrzędnych knajpach, gdzie pewnego dnia jakimś cudem został zauważony przez łowców talentów i promotorów. Był to koniec lat 60-tych ubiegłego stulecia. Era eksplodującego zewsząd rock'n'rolla. Latynosi nie istnieli w tej branży, ale ten jeden był wyjątkowy. Pisał teksty, które przez tych, którzy mieli okazję go usłyszeć, przebijały swoją głębią nawet samego Boba Dylana. Nagrał jedną płytę, która okazała się marketingową klapą, nikt jej nie kupował, muzyk nie zaistniał, choć ponoć zbierał niezłe recenzje. No zdarza się. Życie. Potem była druga płyta, też bez jakiejkolwiek reakcji publiki. O Rodriguezie zrobiło się nieco głośniej dopiero w chwili, gdy popełnił spektakularne samobójstwo na scenie podczas koncertu. Jedni twierdzili, że się podpalił, inni, że po prostu przyłożył lufę do skroni i pociągnął za spust. Koniec. Ot, cała historia o Sixto Rodriguezie, muzyku obdarzonym wielką wrażliwością i zmysłem muzycznym, którego wszyscy w Ameryce mieli głęboko w dupie.


Ale świat nie zaczyna i nie kończy się w Stanach Zjednoczonych. Właściwie to od tego rozpoczyna się ta cała nieprawdopodobna historia. Od Republiki Południowej Afryki. Jak głosi miejscowa legenda, pewna młoda Amerykańska dziewczyna przyleciała kiedyś do swojego chłopaka w Kapsztadzie i przywiozła ze sobą pierwszą płytę Rodrigueza "Cold Fact". Ta spodobała się jego znajomym do tego stopnia, że zaczęła być kopiowana nielegalnie i puszczana dalej w obieg. Czasy Apartheidu. Zamordyzm i mentalna komuna jaką akurat my jesteśmy w stanie sobie mniej więcej wyobrazić. Rodriguez o którym Ameryka miała zerowe pojęcie, w kilka lat wyrósł na narodowego bohatera w RPA. Został mianowany bardem społecznego ruchu oporu walczącego z władzą. Jego cenzurowane na potęgę piosenki inspirowały tysiące młodych ludzi, muzyków, intelektualistów, lecz ci, zupełnie odcięci od informacji ze świata, o Rodriguezie wiedzieli jeszcze mniej niż w USA. Znali tylko jego jedno, kiczowate zdjęcie z okładki płyty winylowej oraz jego muzykę. To wszystko. Nie wiedzieli skąd jest, a nawet czy jest wysoki, czy niski. Kompletnie zero treści. Co lepsze, Rodriguez także nie miał pojęcia o tym nieprawdopodobnym afrykańskim fenomenie. W dzisiejszych czasach nie do pomyślenia.

Zakazany owoc w RPA mącił w głowach południowoafrykańskiej, zbuntowanej społeczności do tego stopnia, że swoją popularnością Rodriguez przebił nawet samego Elvisa Presleya i Beatlesów. Przez blisko 20 lat, sprzedało się tam (co prawda pewnie w większości przypadków nielegalnie) kilka milionów płyt, dziesięciokrotnie przebijając status złotej płyty, kiedy w stanach, w swojej ojczyźnie, sprzedał ich łącznie może ze 6 (słownie: sześć) sztuk. Ale i do Afryki dotarła smutna informacja, że Rodriguez nie żyje. Samobójstwo. Tak więc bohater tragiczny. Nikt więc go nie szukał, nikt nie próbował ściągnąć na koncert, no bo przecież nie żyje. Taki stan rzeczy trwał do roku 1997, czyli przez przeszło 30 lat. W międzyczasie polityczna mapa świata zmieniła się kilkaset razy, powstał internet, a i tak Sixto Rodriguez poza małą afrykańską enklawą, był postacią kompletnie obcą nawet w skali lokalnej.

Searching for Sugar Man jest perfekcyjnym i szczegółowym zapisem uporu, oraz fascynacji muzyką kilku południowoafrykańskich fanów krótkiej twórczości Rodrigueza. Przez długie lata szukali o nim jakiejkolwiek informacji jeżdżąc przy tym po niemal całym świecie, aż w końcu natrafili na trop tak nieprawdopodobny, że po prostu musiał powstać o tym film. Nie chcę zdradzać pełni szczegółów, bo może zostać wam zbezczeszczony finalny odbiór filmu, ale doskonale zdaję sobie też sprawę z tego, że do lutego będzie ciężko utrzymać w tajemnicy fakt, że Sixto po prostu nadal żyje i ma się świetnie. Nie będę udawał więc, że jest inaczej, tym bardziej, że można to wywnioskować już po samym zderzeniu się z trailerem. W kinie jednak byłem do połowy filmu pewien, że oglądam wspominkową, ckliwą historyjkę-hołd złożony postaci tragicznej, formalnie zmarłej przed ponad 30 laty, a która zrobiła dużo szumu w jednym afrykańskim kraju. Nie muszę więc chyba pisać jak wysoko podskoczyłem w kinowym fotelu, gdy wkroczyłem wraz z pozostałą częścią, chyba tak samo oczarowanej jak ja publiki w drugą, jeszcze bardziej chwytającą za gardło, uzależniającą część filmu.


Wyjątkowa, wspaniała opowieść o wielkich marzeniach, o miłości do muzyki i reakcji jaką potrafi wywołać na twarzach i w umysłach milionów. O muzyce, która kruszyła mury i kajdany zniewolenia, oraz w bardzo ciężkich czasach łamała serca. W końcu jest to historia prostolinijnego, skromnego i biednego człowieka o wspaniałym oraz bogatym wnętrzu, który przez całe życie musiał ciężko pracować na siebie i swoją rodzinę, a który po 30 latach śmierci tkwiącej w umysłach milionów, wraca tylko na chwilę na szczyt, by zrealizować swoje dawne, zakurzone i zapomniane już szczeniackie marzenia. Napisać, że film jedynie wzrusza, to jak lekko zmarszczyć brwi w chwili wylosowania takich samych sześciu cyfr jakie widnieją na naszym ściskanym w rękach kuponie. To wybuchowa magia życia, prawdziwa, nie zmyślona, która ładuje nasze prawie zupełnie już wyczerpane życiodajne akumulatory, oraz która daje kopniaka windującego nas wysoko ponad otaczającą nas przeciętność.

Opowieść o Sixto Rodriguezie to dla mnie zdecydowanie historia roku. Jestem pewny, że w lutym oczaruje tysiące kinomaniaków nad Wisłą, a jego legenda szybko opanuje cały świat. Nie przejmujcie się, że jeszcze nic o nim nie wiecie. Osobiście jeszcze raz radzę wam nie wgłębiać się zbytnio w jego życiorys i muzykę, której w filmie jest dużo. Niewiedza tylko lepiej wpłynie na całościowy odbiór świetnie skonstruowanego filmu. Nie jestem jakimś wielkim fanem produkcji dokumentalnych, co zresztą widać po tym blogu, tylko raz na ruski rok po coś sięgnę i tu opiszę, ale Searching for Sugar Man to prawdziwa perełka, która przez tegoroczną publiczność w Sundance, Nowym Jorku, Los Angeles i w Melbourne została uznana za najlepszy film.

Żeby tego było mało, Gutek Film po napisach końcowych zaprosił nas wszystkich na darmowe wino i pogadankę o tym, jak i po prostu o filmach wszelakich. Miło było. Znów tylko się utwierdziłem w przekonaniu, że kino Muranów otwiera moją listę ulubionych w Warszawie. Także tego. Żeby już nie zanudzać. W tej parszywej krainie wiecznego lodu życzę wam wesołych, spokojnych i radosnych świąt spędzonych z rodziną... Griswoldów i z Kevinem. A ja zabieram się już za coroczne, inne niż wszystkie filmowe podsumowanie i to pewnie od niego rozpocznę nowy, piąty już rok działalności największego przypadku w moim życiu. Narciarz. 

5/6


IMDb: 8,1
Filmweb: 8,1




niedziela, 13 maja 2012

Logiko, gdzie jesteś?

Babycall
reż. Pål Sletaune, NOR, SWE, GER 2011
100 min. Aurora Films
Polska premiera: 18.05.2012



Im robi się za oknem cieplej, tym rzadziej oglądam filmy. W upalne dni mniej mi się chce i mniej się nimi interesuje. O pisaniu na ich temat nawet nie pomnę. Nawet z tym już nie walczę, bo i tak efekt zawsze byłby ten sam. Szczyt filmowych uniesień przypada u mnie na jesień, zimę i przedwiośnie. Na szczęście na podobną przypadłość cierpią także dystrybutorzy kinowi, którzy latem wrzucają do kin zapchajdziury i jakieś odpryski dla miernot. Zaliczenie latem interesującego tytułu równe jest szansom na odniesienie zwycięstwa przez Najmana nad Adamem Małyszem w formule MMA. Mamy co prawda jeszcze wiosnę, konkretnie to maj, połowę maja, a ja nie mam co oglądać. Co prawda mam masę zaległości, ale nie mam sposobności do ich zreflektowania. Albo nie grają ich w kinach (już lub jeszcze), nie można ich nadal nielegalnie rzecz jasna ściągnąć, lub też nie ma do nich nigdzie napisów. No zawsze coś. Irytuje mnie ten stan, bo czasem, tak jak teraz, robi się chłodniej i zamiast korzystać z promieni słonecznych w otwartych przestrzeniach, człowiek liznąłby trochę kultury, a nawet spłodził na ten temat kilka akapitów. Irytacja ma sięgnęła już poziom przeszło trzydziestu tytułów, które mogły i powinny być już przeze mnie dawno obejrzane, a nawet zrecenzowane, ale przez siły wyższe, zwyczajnie się nie da.

Filmowy ćpun. Wyjątkowo fatalne uzależnienie. W dzisiejszych czasach łatwiej jest zdobyć uran lub pluton, czy nawet kupić kałacha, niż zdobyć i obejrzeć większość interesujących nas filmów. Już lepiej być alkoholikiem czy zwykłym narkusem. Dealerzy i sklepy nocne nie pozwolą byś w swoim szaleństwie się nie rozwijał. Filmowy maniak nie ma tak dobrze. Pal licho jak ma pieniądze. Pojeździ trochę po świecie, po zagranicznych festiwalach i premierach, jakoś tam zaspokoi swój głód. Ale co ma począć kinomaniak biedny, lub leniwy, w dodatku z prowincji?

Z tejże rozpaczy urodził się u mnie Babycall. Film spłodzony z nudów, z bezradności i z braku laku. Okazał się jednak ciekawą alternatywą na chłodny sobotni wieczór, choć właściwie to była już noc. Babycall do naszych kin trafi już w najbliższy weekend i zgaduję, że trochę zamiesza ludziom w ich głowach. W mojej pożonglował niedorzecznościami, jakimiś zwidami, zjawami, irracjonalizmem w treści, a nawet strachem. Fakt, że trochę wypity się za niego zabrałem, do tego już późno było, ciało chciało iść spać, ale rozum chętnie poddał się tej skandynawskiej psychodelii autorstwa Norwega, Påla Sletaune. Gdyby to był film amerykański, pewnie nawet bym się za nim nie obejrzał. Kinematografia skandynawska ma jednak to do siebie, że potrafi mnie do siebie przyciągnąć i zwykle robi to ze stuprocentową skutecznością. Nie wiem na czym polega jej fenomen i skąd bierze się moja słabość do ich kina. Język? Kultura? Styl? Kino skandynawskie jest po prostu inne. Mimo ich obyczajowej wolności z którą niezupełnie się zgadzam, potrafią wyciągnąć z niej wiele trafnych wniosków i udanie przenieść na ekran.

Babycall to aspirant do całkiem wysokich lotów psychologicznego thrillera. Film, po którym mimo psychicznego zmęczenia, miałem w głowie aktywny załączony alarm przeciwpożarowy. Paliło się w wielu miejscach, nie potrafiłem go długo ugasić. To bardzo irracjonalne kino, które zadaje dziesiątki różnych pytań i daje tyleż samo różnych odpowiedzi do wyboru. Jeśli nad nimi odpowiednio nie zapanujesz i nie ułożysz w logiczną całość, nie uspokoisz się i nie zrelaksujesz. Mocno niekomfortowe kino, które uwiera. Nie lubię nie wiedzieć świeżo po seansie, o co kaman z danym filmem. Zwykle główkuję tak długo, aż wpadnę na jakąś puentę, morał, na jakikolwiek trop. Inaczej uznam czas spędzony przed ekranem za zupełnie stracony, a to w dzisiejszych czasach ogromne i bolesne marnotrawstwo własnych zasobów naturalnych. W każdym filmie musi o coś chodzić i dać się jakoś wytłumaczyć. Nawet w infantylnych i schematycznych hollywoodzkich produkcjach. Ale niezwykłość Babycall polega na tym, że się po prostu nie da.

Tzn można. Ja też dysponuję już własną teorię na temat losów głównej bohaterki Anny (Noomi Rapace), jej ośmioletniego syna Andersa oraz innych niejasnych i dyskusyjnych okoliczności przyrody. Nie będę tu o tym pisał, bo nie chcę spojlerować i psuć innym zabawy, ale właśnie, to tylko teoria. Jedna z wielu. Po filmie wszedłem w komentarze na filmweb i jeszcze bardziej rozbolała mnie głowa. Nie wiadomo co tu jest prawdą, a co jedynie wyobrażeniem. Kto istniał naprawdę, kto jest zjawą, wymysłem czy tworem własnej chorej wyobraźni. Kim u licha jest to dziecko? Czyje to głosy? Czy w rzeczywistości w lesie był parking czy jednak jezioro? To tylko nieliczne pytania z tuzina, które krążą po mej głowie i które z pewnością zgodnie z zamysłem reżysera, nurtują szare komórki wszystkich widzów zarażonych wirusem Babycall. W pewnym sensie, producenci uzyskali więc to co chcieli.

To bardzo niewygodny film o ponurej specyfice, utkany z typowej skandynawskiej sterylności i bezpośredniości. Świetna rola Noomi Rapace. Mimo że kobieta oraz jej permanentny strach przed wszystkim i wszystkimi irytowała mnie przez przeszło połowę filmu, to jednak nie sposób nie docenić jej solidnego aktorstwa. Aczkolwiek udowodniła to już wcześniej w innych filmach. Nie mniej jednak poza tym galimatiasem emocjonalnym, brakiem odpowiedzi na wiele pytań i tego ortodoksyjnego, pełnego niepokoju klimatu, Babycall jest w gruncie rzeczy produkcją przeciętną. Wymęczyła mnie trochę i zmusiła do większego zaangażowania, za co bezapelacyjny szacun, ale poza tym, na tle filmów ze swojej półki gatunkowej, nie wnosi zbyt wiele świeżości. Już to wszystko kiedyś widziałem, np. w Innych, czy w Szóstym zmyśle. Tutaj w dodatku widoczne są liczne niedoskonałości w scenariuszu. Te wszystkie dziury i braki konstrukcyjne, które czasem aż kłują w oczy. Mam wrażenie, że Sletaune nie umiał znaleźć solidnego łącznika między światem schizofrenii, a zjawiskami nadprzyrodzonymi i niewytłumaczalnymi. Gdzieś w tym wszystkim się chyba pogubił. Widoczne to jest zwłaszcza w zakończeniu, które także pozostawia wiele do życzenia. Nie mniej jednak polecam zmierzyć się z tym obrazem. Mimo, że poprowadzony jest w bardzo nieśpieszny, czasem wręcz nudny sposób, to potrafi z człowieka wiele wyciągnąć, zatruć oraz tu i ówdzie zaboleć. Na pierwszoligowy psychologiczny thriller z aspiracjami na europejskie puchary musi wystarczyć.

3/6


IMDb: 5,9
Filmweb: 6,4


piątek, 30 marca 2012

Zmysł bólu

Perfect Sense
reż. David Mackenzie, GBR, GER, DEN, SWE 2011
88 min. Gutek Film
Polska premiera: 23.03.2012



Czy zastanawialiście się kiedyś w dzieciństwie jak to jest byś ślepym bądź głuchym? Za dzieciaka miałem czasem takie zapędy, by jak nikt nie widzi, trochę poudawać. Zamykałem oczy i chodziłem po omacku po mieszkaniu, lub też zwyczajnie zatykałem uszy i posiłkując się swoją bujną dziecięcą wyobraźnią, próbowałem odpowiedzieć sobie na pytanie, jak to jest nie mieć tego jakże cennego zmysłu. Nie wiem po co. Byłem przecież tylko dzieckiem. Pamiętam też dyskusje z rówieśnikami, co lepiej - Nie mieć wzroku, czy nie słyszeć? Gruby bezsens, wiem, ale przecież dziecięcy archaiczny twardy dysk był dopiero w fazie rozwoju. Dziś to wspomnienia nagle odżyły, bo też w najnowszym filmie Szkota Davida Mackenzie, stare dziecinne rozkminki wracają na swój dawny trochę szczeniacki tor.

Ale zacznę jednak od zawsze drażniącej mnie kwestii polskiego tłumaczenia oryginalnego tytułu. Nie lubię puszczać płazem nonsensów w aż tak wyrazistym wydaniu. Tym razem błysnęli w Gutek Film (cóż za rozczarowanie). Jestem w stanie przymknąć oko na brak dosłowności w sytuacji, gdy oryginalnego tytułu nie da się w rozsądny sposób przekształcić na literki układające się zgodnie z prawidłowością języka Kochanowskiego i Słowackiego, no ale co u licha stanęło na przeszkodzie, aby Perfect Sense nazwać po prostu Idealnym zmysłem? Że nie pasuje? Może kojarzyć się z Szóstym zmysłem? No i co z tego? Ostatnia miłość na Ziemi… jasne. Nawet Google Translate by na to nie wpadł. Duża krecha mości Gutek. Jak stąd do kina Muranów.

Na szczęście dalej już aż tak druzgoczących minusów nie będzie. Trudno mi bowiem zbesztać werbalnie film który momentami ma aspiracje do bycia wielkim dziełem. Może nie wyszło mu to w sposób szczególny, fakt, ale lubię gdy ktoś się stara. Gdy na ekranie łamane są pewne bariery i otwierane są nowe furtki tylko po to, by choć jeden widz to docenił i zastygł na parę chwil. Otóż więc ja doceniłem, a nawet zastygłem. Szczerze i autentycznie. Perfect Sense ociera się o perfekcję i geniusz w swojej kategorii wagowej, acz nie zamierzam spuszczać po sobie wody bez pozostawienia w środku kilku śmierdzących uwag.

Mój pierwszy kontakt z filmem (a raczej jego zwiastunem) był raczej rozczarowujący. Nie wiem, może tylko jednym okiem na niego spojrzałem i oceniłem zbyt pochopnie. Bardzo rzadko mylę się przy ocenie przydatności filmów na podstawie ich trailerów, ale tym razem przyznaję, oceniłem źle. Uznałem, że jest to pewnie jakieś tam tanie romansidło o charakterze wybitnie melodramatycznym klasy B. Acz nagie cyc... eee... piersi Evy Green kusiły. Te z Marzycieli dotąd jeszcze mącą mi czasem w głowie tuż przed zaśnięciem (w mordę, to serio będzie już 9 lat?). Na szczęście dość szybko się zreflektowałem. Dało mi do myślenia przede wszystkim to, że jego dystrybucją w Polsce zajął się sam Gutek Film, a przecież zwykle po szajs nie sięgają. Powąchałem tu i tam, trochę poczytałem, dokształciłem się i tak oto padło postanowienie: Idę do kina.

Eva nie dość że nadal piękna, to jeszcze nabrała tej uwodzicielskiej dojrzałości którą nabywa się z wiekiem. Może nie jest wybitną aktorką, ale jak na typowego seksistę przystało (to o mnie), w sprawiedliwej ocenie umiejętności aktorskich u kobiet często zasłaniam się ich ogólnym pięknem. Nie chodzi mi rzecz jasna tylko o piękno prężące się na pierwszym planie, lecz także o to ukryte głębiej pod skórą oraz te nienazywalne, wyrażające się a to błyskiem w oku, a to gestami, mimiką twarzy, czy zwykłym uśmiechem. No sami wiecie, znacie życie i te zabawy Amora z zatrutymi strzałami. Eva Green dysponuje właśnie całym wachlarzem podobnych emocji które na mnie działają i męczą zarazem. Jedyny z nią problem jest taki, że dotąd grywała przeważnie w złych lub w bardzo złych filmach. Ale teraz, dla świata bardziej wymagających i wysmakowanych mężczyzn uratował ją David Mackenzie. Dziękujemy.

Ale nie tylko my – faceci będziemy zadowoleni z 90 minut spędzonych z Evą w kinie. Także kobiety wyjdą z nich w pełni usatysfakcjonowane. Myślę, że nawet bardziej od nas. A przynajmniej powinny. Pięknej Evie asystuje w jej romansie inne ciacho, Ewan McGregor, do którego od lat wzdychają niewiasty na całym globie. Ewan i Eva tworzą zaiste zacną parkę, acz tu pierwszy mały minus ode mła. Niestety nie wykorzystano w pełni potencjału jaki te dwie wyraziste osobowości według mnie były w stanie zaprezentować. Zabrakło mi iskry i autentyczności w ich szalonym związku, a może czegoś więcej w barwnym zapisie w scenariuszu, który czasem jakby nie nadążał za ich uczuciem. Michael i Susan nie przejdą do historii kina. Znikną gdzieś w drugiej setce ekranowych par kochanków. Szkoda.

O ile ich lekko toksyczny związek, który z mozołem buduje się i tworzy przez cały film aż do finałowej sceny nie jest idealny, o tyle tło tej miłosnej opowieści mocno mnie zaintrygowało. W oparach delikatnego posmaku science-fiction dominuje utopijna narracja i świat, który na naszych oczach umiera. Śmierć jego jest powolna i szalenie okrutna. Coś o wiele bardziej bolesnego i nieprzewidywalnego dziesiątkuje miliony ludzkich istnień w tempie stale rosnącego u nas długu publicznego na jednego mieszkańca. Niezidentyfikowany wirus stopniowo odbiera ludzkości ich największe skarby naturalne. Ich zmysły. Zapach, smak, słuch, mowę, wzrok... Utrata każdego z osobna poprzedzona jest dziwną anomalią psychofizyczną. Pojawia się wraz z nimi smutek, płacz, albo wściekłość i brutalna autentyczna złość. Innym razem śmiech i radość, oraz chęć dzielenia się nimi z innymi. Przyznaję, wybornie się to podziwia. Z autentycznym umysłowym odrętwieniem i niepokojem, gdzie chwilowa fascynacja także nie daje za wygraną i również chce w tym wszystkim uczestniczyć.

Powolne dogorywanie ludzkości zestawione jest z dojrzewającą miłością jaka kiełkuje w sercach naszej pary zakochanych w sobie młodych ludzi, właściciela restauracji i epidemiologa. Z każdym atakiem niezidentyfikowanej choroby rośnie ich uczucie, które musi mierzyć się z trudnościami jakich świat dotąd jeszcze nie widział. Ale też, ileż w tym nowych doznań stymulujących ich popędy. Można jeść np. wspólnie mydło w romantycznej wannie i świetnie się przy tym bawić. Albo pić olej roślinny wyobrażając sobie że to wysokogatunkowy alkohol. Jednak z każdym kolejnym atakiem wirusa na któryś z ludzkich zmysłów, sytuacja staje się coraz bardziej zatrważająca i przejmująca.

Tu pojawia się szereg interpretacji co powoduje, że film momentami ociera się o geniusz. Można bowiem podejść do jego odbioru na dwa sposoby. Próbowałem obu i o dziwo, każdy pasuje. Po pierwsze, co przemawia do mnie najdobitniej, to teoria, w której ową epidemią odcinająca ludzkość od ich zmysłów jest po prostu miłość. To ona doprowadza nas do szeregu zachowań w których nie jesteśmy sobą. To przez nią wypowiadamy w swojej wściekłości słowa które nigdy paść nie powinny. Miłość doprowadza nas do gniewu, do uzależnienia, do utraty wszelkiej racjonalności i zdrowego rozsądku oraz do szaleństwa. W końcu do samotności w której pozostajemy sam na sam ze swoim uczuciem. Z oddechem dwóch ciał i biciem naszych serc. Reszta świata jest wtedy mało ważna, nic poza nią nie widzimy. W pierwszej jej fazie nie chcemy nawet jeść. Powolna utrata zmysłów w Perfect Sense jest właśnie takim epitafium do sensu zrozumienia istoty miłości z całym jej nieodzownym bagażem ludzkich cierpień.

Innym punktem widzenia z którym potrafię się w pełni zgodzić, jest z kolei odwrotna teoria głosząca tezę, w której miłość ukazana jest jako niewinny kwiat zrodzony z autentycznego uczucia który musi rosnąć na wysypisku cuchnących śmieci. Mimo niesprzyjających okoliczności kwiat ten kwitnie i pachnie na przekór wszystkim. Ale żeby go dostrzec, trzeba wyzbyć się tego absorbującego syfu wokół niego. Odciąć się od zgiełku odchodów z całego świata. Po wyeliminowaniu wszystkich przeszkadzajek, po odcięciu naszych zmysłów wzroku i słuchu, które czy chcemy tego czy nie, muszą rejestrować wszystkie cywilizacyjne okropności nam towarzyszące, dopiero wtedy możemy w pełni napawać się czystym i niczym nieskażonym uczuciem miłości. Wiem, trochę naiwne i nazbyt melodramatyczne, być może też trochę poetyckie, wręcz kiczowate, ale chyba właśnie o to chodzi w tym filmie. Żeby szukać trywialnych odpowiedzi w innej bajce naszej ziemskiej dosłowności.

Tak czy owak, największym wygranym tej opowieści jest po prostu miłość. Czy to w postaci okrutnej morderczyni wysysającej z nas krew i chęci do życia, czy też w roli niewinnego boskiego anioła mamiącego nas wielką przygodą. Miłość jako perfekcyjny zmysł, którego nie da się w żaden sposób pokonać. Bez niej nie ma nic. Może i proste, ale na pewno nie głupie.

4/6

IMDb: 7,1
Filmweb: 7,0



poniedziałek, 18 lipca 2011

Lepszy świat nie istnieje

Zemsta
reż. Susanne Bier, DEN, SWE, 2010
119 min. Vivarto
Polska premiera: 8.07.2011



Tak. To z pewnością będzie jeden z murowanych kandydatów do zajęcia zaszczytnego pierwszego miejsca w kategorii „Najgorsze tłumaczenie oryginalnego tytułu” w tym roku. Szwedzko-duński Hævnen (to po duńsku, po szwedzku Hämnden), w wolnym tłumaczeniu oznacza po prostu Zemstę. Nawet tłumacz Google nie ma z tym najmniejszych problemów. No ale za wielką wodą dla potrzeb tegorocznej gali wręczenia Oscarów, przetłumaczono ten niezwykle skomplikowany tytuł na In a better world. Nie wiem czym się przy tym kierowano, zwyczajnie brakuje mi danych. Być może nawet i sami twórcy filmu na wzór producentów motoryzacyjnych, postanowili opchnąć na innym kontynencie ten sam produkt zmieniając jego pierwotną nazwę i dodając większe zderzaki. Tak czy owak, pomysł chyba wypalił, bowiem Zemsta w wydaniu amerykańskim została wyróżniona Oscarem w kategorii „Najlepszy film nieanglojęzyczny”, co biorąc pod uwagę celowe zangielszczenie tytułu, zalatuje co najmniej groteską.

Jednak co wolno pospolitym zjadaczom hamburgerów, niekoniecznie musi być dozwolone konsumentom podwawelskiej. Polski dystrybutor wprowadzając do kin oscarowy tytuł, bądź co bądź europejski, zerżnął tłumaczenie od jankesów, bo jak widać miał do nich bliżej. Zupełnie jakby liczył, że będzie dzięki temu łatwiej ściągnąć widza do kin. Może i słusznie, ale zupełnie bez sensu. Tak więc proszę ja was, nad Wisłą, szwedzko-duńska Zemsta, nosi tytuł amerykański, który został przetłumaczony na język polski, czyli W lepszym świecie. Nie wiem, może chciano w ten sposób ochronić „dzieło” Andrzeja Wajdy, tak aby Zemsta pozostała na zawsze tylko jedna, polska, autorstwa Aleksandra Fredro? Drogi dystrybutorze, czymkolwiek się kierowałeś... zasłużyłeś na ten zgryźliwy wstęp i szydercze oklaski.

No ale do rzeczy. Z sympatyczną Susanne Bier, mimo, że płodzi filmu już od dłuższego czasu, pierwszy kontakt miałem dopiero jakoś przed rokiem, kiedy to tak trochę kuchennymi drzwiami natrafiłem na jej Brødre (Bracia – tłumaczenie oryginalne, polskie) z 2004 roku. Film był na tyle dobry, że Amerykanie (znowu oni) ledwie pięć lat później postanowili nakręcić sequel, tyle że w wydaniu... no w amerykańskim po prostu. Z Natalie Portman, z rozmachem i tak dalej. Tak się złożyło, że zacząłem właśnie od niego niestety. Choć formalnie to nawet im wyszedł. Jednak z ciekawości rzuciłem zaraz okiem na duński pierwowzór i tak oto zaczął się mój mały niewinny romansik z Susanne przypieczętowany później jeszcze jednym jej filmem - Tuż po weselu (też podejrzane tłumaczenie).

Dlatego rzecz jasna ucieszyłem się szczerze na myśl, że całkiem szybko jak na polskie warunki trafia na nasze ekrany jej najnowszy film (ledwie 11 miesięcy po premierze światowej). Oczywiście można śmiało domniemywać, iż gdyby nie Oscar, to ta szwedzko-duńsko-amerykańsko-polska „Zemsta z lepszego świata” do naszych kin zapewne nie trafiłaby w ogóle. No ale jest i chwała niebiosom za ten błąd Amerykańskiej Akademii. Błąd, bowiem w mojej skromnej opinii, Oscar został przyznany Zemście niesłusznie. Ale nie dlatego, że film jest słaby. Nie. To konkurenci byli po prostu lepsi. Obejrzałem już wszystkich tegorocznych kontrkandydatów z tej kategorii i jestem tego absolutnie pewien. Zarówno Pogorzelisko, Biutiful jak i Kieł zadziwili i trafili do mnie bardziej. Ale też kto by się tym faktem przejmował.

Bier z typową dla swojej płci kobiecą wrażliwością i delikatnością, lubi zagłębiać się w międzyludzkie relacje i wytykać palcami naszą niestabilność emocjonalną oraz ogólny pierdolnik w głowie. Trzeba przyznać kobietom-reżyserom, że umieją czynić to całkiem zgrabnie. Pewnie znają to z autopsji. O co więc chodzi Pani Bier tym razem? No o tą zemstę przede wszystkim, która przybiera w filmie różne formy i która to tak brutalnie została wycięta ze świadomości miliona kinomanów. Poczucie niesprawiedliwości, skrzywdzenia, osamotnienia, wynikającej z nich wściekłości i rodzącej się z tego wszystkiego potrzeby zemsty dla dowartościowania samego siebie, jest motorem napędowym dla wszystkich bohaterów. A jest ich kilku, począwszy od najmłodszych i zagubionych w świecie swoich rówieśników Christiana i Eliasa, po ich rodziców, uwikłanych w separację, stratę najbliższych i problemy zawodowe.

Zemsta występuje tu w wielu osobach. W roli nauczyciela i wychowawcy, którzy tłumaczą jak należy wychowywać dzieci, oraz jak tego nie robić. W roli sędziego, który przekonuje nas, iż sprawiedliwość zawsze zwycięża i nie warto szukać jej samotnie idąc pod prąd. Także w roli księdza i etyka, którzy nakazują ustępować agresywniejszym i przyjmować najbardziej odrażającą obrazę z pokorą i wyższością. Liczne schematy wzięte żywcem z szeregu znanych nam wszystkim zasad moralnych i etycznych, zostały przez Bier brutalnie zestawione z mniej kolorową rzeczywistością. Bohaterowie szukają sprawiedliwości na własną rękę i wszyscy bez wyjątku mają z tym wielkie problemy. Momentami reżyserka odjeżdża trochę za daleko w swoją nieco naciąganą naiwność, niektóre dialogi i sceny zalatują sztucznością, nie mniej jednak nawet fajnie się to wszystko ogląda. Sporo ukrytej, acz nie wiele wnoszącej dla mnie mądrości wycieka między słowami naszych postaci. Każda z nich ostatecznie po doświadczeniu emocjonalnego wstrząsu, zostaje sprowadzona do parteru, w którym mierzy się ze swoimi lękami i wyuczonymi na blachę zasadami. Życie ciągle nas zaskakuje i zmusza do zmiany punktu widzenia. Najczęściej kiedy dostajemy mocno po dupie. Nic nowego.

Doceniam Bier za podjęcie się w sumie tak śliskiego tematu. Najtrudniej jest opowiedzieć o czymś niedefiniowalnym, co siedzi w nas i czego sami nie potrafimy okiełznać oraz prawidłowo zdiagnozować. Zabawiła się w psycholożkę i z premedytacją wykluczyła z ludzkiej świadomości wiele naturalnych oczywistości oraz szeregu zachowań. W typowo kobiecy, antywojenny sposób wyśmiała demonstrację siły i zaprezentowała własną definicję lepszego świata, który formalnie istnieje tylko i wyłącznie w naszej świadomości, w świecie równoległym, który gnieździ się na milion sposobów gdzieś w naszych głowach. To akurat wydało mi się trochę trywialne i niedopieszczone, tym bardziej, że zrobiła to już po części we wspomnianych Braciach. Jednak dość symptomatyczne wydaje się zakończenie filmu, które pozostawia otwartą furtkę na ogrom interpretacji. Całość stanowi zgrabną produkcję z ambicjami, oraz z typowym dla kina skandynawskiego klimatem. Choć, co ciekawe, momentami Zemsta przypominała mi też Babel Inarritu, co zdecydowanie jest dla niej komplementem. Dobre aktorstwo, fajne zdjęcia, niezła muzyka, niby wszystko jest z nią w porządku, ale żeby od razu Oscar?

4/6

IMDb: 7,7
Filmweb: 7,7

środa, 1 czerwca 2011

Wielki błękit

Melancholia
reż. Lars von Trier, DEN, GER, FRA, SWE, ITA, 2011
130 min. Gutek Film
Polska premiera: 27.05.2011



Lars von Trier zrobił bardzo wiele, aby w Cannes podczas światowej premiery jego najnowszego dziecka było odpowiednio głośno. Sięgnął po niezwykle ryzykowną zagrywkę w postaci skandalizującego stwierdzenia, w którym to niby pół żartem, pół serio oznajmił, iż jest nazistą i zasadniczo to Hitler był bardzo sympatycznym i mądrym człowiekiem. Oczywiście szybko zrzucił tą wypowiedź na barki swojego specyficznego poczucia humoru i poprosił wszystkich urażonych o dystans do wypowiedzianych przez niego słów, ale biedak chyba zapomniał, że postępowa kultura zachodu aż do przesady brzydzi się wszelkimi przejawami homofobii, rasizmu, antysemityzmu, czy też właśnie faszyzmu. Von Trier pod naciskiem opinii publicznej szybko stracił więc stołek przewodniczącego jury na rzeczonym festiwalu oraz został skazany na banicję i utratę splendoru jakim zapewne cieszyłaby się Melancholia. Co prawda film łaskawie pozostawiono w konkursie głównym, ale obdarowano go tylko jednym wyróżnieniem na odczepne (główna rola żeńska dla Dunst). Ale nie szkodzi. I tak nie mówiło się tak wiele o żadnym innym festiwalowym filmie.

Gdybym jednak to ja był Von Trierem, wstrzymałbym się z tą premierą jeszcze 3 dni. Film o końcu świata mający swój światowy debiut w dniu domniemanej zagłady ziemi (no wiecie, chodzi o tą przepowiednię amerykańskiego kaznodziei) brzmi całkiem nieźle. Marketingowy strzał w dychę. No ale w Cannes mają palmy, słońce i piękne kobiety. Kto by nie chciał.

Tak wię Melancholia. Czekałem na ten film z dużymi nadziejami. Larsa von Triera można nie lubić za styl bycia i sposób uczestniczenia w życiu publicznym, ale filmy robi interesujące i bardzo odważne. Co prawda Duńczyk lekko podpadł mi swoim Antychrystem, ale to bardziej w warstwie merytorycznej. Pod kątem wizualnym i artystycznym wszystko odbyło się bez zgrzytu, pomijając może tego gadającego wilka. Liczyłem więc na utrzymanie tej dość wysokiej formy oraz na znaczne podniesienie intelektualnej poprzeczki.

Zacznijmy od samego początku i absolutnych drobiazgów. Plakat. Jest piękny. Niezwykle prosty, lecz na swój minimalistyczny sposób, bardzo intrygujący i przykuwający uwagę. Tytuł. Wielce wymowny, choć niejednoznaczny. Czym jest melancholia w Melancholii? Otóż jest przepiękną błękitną planetą skrytą za słońcem, która rozpoczyna bardzo widowiskowy taniec śmierci z Ziemią. Zbliżające się do siebie z prędkością ponad 100 tyś. km/h dwie orbity planet, dokonują emocjonalnego spustoszenia w ludzkich ziemskich umysłach. To zupełnie nowe spojrzenie na zagadnienie totalnego zniszczenia i unicestwienia ludzkości, jakże inne od katastroficznych wizji z filmów sci-fi rodem z hollywoodzkich wytwórni. Europa z resztą nie po raz pierwszy, pokazała tu swoją wyższość, mądrość i większą wrażliwość. Skupiła się na ludzkim umyśle, a nie na efektach specjalnych.

Już za same intro wprowadzające do filmu Von Trier zasłużył na wielkie brawa. Czysty artyzm, choć nie każdy to kupi. Żonglowanie pięknem, własną interpretacją apokalipsy, nostalgią i licznymi symbolami które zostaną rozwinięte w części zasadniczej filmu. Wszystko to skąpane jest w spowolnionych kadrach pięknych ujęć kamery, intrygującej muzyce i liryce ukazanej w formie wysokobudżetowego teledysku. Całość zasługuje bardziej na cykliczne wyświetlanie w postaci instalacji audiowizualnych w wielkich galeriach i muzeach świata, niż na ekranach kin. Zwłaszcza tych w centrach handlowych. Takie artystyczne podejście do obrazu jest generalnie najmocniejszą stroną Melancholii. Siła sugestii, perfekcja zdjęć, do tego umiejętne wkomponowana wyrazista emocjonalnie muzyka, wszystko to podkręca wrażenie iluzji w tym idealnym i sterylnym aż do bólu świecie. Warstwie wizualnej nie mam więc absolutnie nic do zarzucenia. Czysta poezja w formie, która przez ponad dwie godziny (może jednak ciut za długo) cieszy moje wymagające oko i ucho. Niestety, tak jak miało to miejsce we wspomnianym Antychryście, także i tym razem zabrakło Von Trierowi trochę pomysłu na mądre poprowadzenie widzów po skomplikowanych meandrach ludzkiego umysłu. Owszem, jest znacznie lepiej niż ostatnio, ale pewne braki są nadal widoczne.

Autor w bardzo sprytny sposób, z pomocą zbliżającej się do Ziemi Melancholii, postanowił rozprawić się z całą naszą ludzkością. Z naszym światem, z jego okropnościami, słabościami, ale też z jego pięknem i marzeniami. Podzielił opowieść na dwie kobiece części, a każdą z nich skoncentrował na jednej z dwóch sióstr, Justine (Kirsten Dunst) oraz Claire (Charlotte Gainsbourg). Każda z nich symbolizuje inną filozofię ludzkiej egzystencji, posiada inną wrażliwość, inne pragnienia i oczekiwania względem swoich najbliższych i życia w ogóle.

Najpierw bierzemy udział w uroczystym ślubie Justine, który staje się pewnego rodzaju manifestem ludzkiego istnienia i zagubienia w świecie pełnym sprzeczności i brutalności. Niby wszystko jest w porządku i zgodne z harmonogramem organizatorów wesela, ale pod tymi wszystkimi uśmiechniętymi maskami cały czas coś nie gra i kłuje w oczy. Zupełnie jak w życiu. Z rodziną jak się okazuje, najlepiej wychodzi się na zdjęciach, na rodziców nie zawsze można liczyć, nowy partner życiowy Justine wydaje się zbyt dosłowny i nierealny, jej szef, z typową dla siebie korporacyjną manierą, reprezentuje materialne podejście do pracy, gdzie nie ma miejsca na litość i sentymenty. Wszyscy marzą tylko o sławie, pieniądzach i szczęściu, oraz o tym, by jak najszybciej skończyło się to okropne wesele. Buntownicza Justine cierpiąca na kiełkującą w niej depresję, balansuje pomiędzy nimi wszystkimi i z każdą minutą coraz bardziej oddala się od definicji „doskonałego” świata w którym przyszło jej żyć. Szukając wyjścia awaryjnego, jakiegoś sensu i zrozumienia, spogląda w gwiazdy, gdzie w oddali tli się już na nieboskłonie Melancholia.

Druga część filmu koncentruje się bardziej na drugiej z sióstr, Claire. Ta na zasadzie kontrastu, wydaje się być bardziej odpowiedzialna, ułożona i pogodzona z życiem. Kochająca żona i troskliwa matka, jako wzór ogólnoprzyjętych zasad moralnych i życiowych. Cel istnienia i dorastania każdego z nas. Łączenie się w pary, budowanie domu i robienie dzieci. Ale Melancholia jest już bardzo blisko Ziemi i mimo, iż naukowcy uspokajają, że błękitna planeta ominie w bezpiecznej odległości matkę ziemię, to jednak w tej dotąd bardzo rozsądnej Claire, szybko rośnie poczucie zagrożenia. Na jej coraz bardziej rozhisteryzowanym tle, ciężko dotknięta zaawansowaną już depresją Justine, wydaje się być niezwykle spokojna i opanowana. Von Trier zestawia więc ze sobą lęki dwóch życiowych filozofii i wystawia je na ostateczną próbę pogodzenia się z tym co nieuniknione. Zadaje pytanie, czy warto z tym walczyć, czy może lepiej pogodzić się z katastrofą, w której należy doszukiwać się oczyszczenia oraz nadziei na lepsze jutro i życie wieczne. Jednocześnie brutalnie uświadamia nam, że w chwili sądu ostatecznego, nie ma równych i równiejszych. Śmierć dotyka nas wszystkich w ten sam sposób i nie ma przed nią ucieczki. I to mi się zasadniczo nawet podoba, jednak brakuje mi w tym wszystkim nieco głębszej myśli i bardziej dosłownej treści. Czegoś na wzór filozoficznych rozważań Tarkowskiego, a nawet Lema. No ale wtedy zapewne film byłby mało zrozumiany dla przeciętnego widza.

Nie ma więc tu zbyt wiele głębokich stwierdzeń i przemyśleń dotyczących sfery życia i śmierci. Lęki bohaterów są stosunkowo zwyczajne, z ich punktu widzenia zupełnie oczywiste, lecz nie do końca mnie przekonują. Reżyser raczej bawi się w wyolbrzymianie gęsto obsadzonych symboli oraz odnosi się z ich pomocą do biblijnych proroctw i ich licznych interpretacji. Widać, że zależało mu przede wszystkim na pokazaniu w możliwie najpiękniejszy sposób chwili ludzkiej zagłady, ale nie tej fizycznej, tylko w jej duchowym wymiarze. Tak naprawdę nikt z nas nie wie jak możemy się zachować w podobnej sytuacji. To tylko takie wróżenie z fusów. Przecież o końcu świata nie może być mowy. Nie mamy na to czasu. Tyle jeszcze musimy w życiu osiągnąć, zrobić, zobaczyć, wychować dzieci, zbudować dom, posadzić drzewo, wyrzucić śmieci... Jakie to wszystko banalne.

Cieszę się niezmiernie, że w Melancholii zamiast paniki wielomilionowych metropolii, zamiast bohaterskiego prezydenta Stanów Zjednoczonych Ameryki i przypadkowego emerytowanego byłego wojskowego pilota ratujących świat przed zagładą, Von Trier ukazał piękną i wykolejoną z torów człowieczeństwa Kirsten Dunst, nago opalającą się w środku nocy w blasku błękitnej planety. Cieszę się, że zamiast trzęsienia ziemi i wielkich fal tsunami pod którymi ginie komputerowo wygenerowana makieta miast, zbliżająca się do Ziemi porażająca swym pięknem Melancholia wygląda niezwykle przyjaźnie. Temu niesfornemu Duńczykowi chyba rzeczywiście wyszedł wyjątkowo piękny koniec świata. Jest on na swój sposób bardzo ciężkostrawny, przytłaczający swoim ciężarem, ogromem depresji, smutku i poczucia beznadziei, ale zaiste, piękny. I tylko sprawiedliwie ocenić tego dzieła nie potrafię. Zwykle zaraz po zakończeniu seansu, niczym w maszynie losującej w studio Lotto, pojawia mi się w głowie konkretna szczęśliwa cyferka. Tym razem mam z tym pewien kłopot. Rozpaczliwie balansuję pomiędzy piątką, a czwórką, nerwowo szukając gdzieś rozproszonym wzrokiem podpowiedzi. Może zrobię tak. Wyciągnę średnią. Sześć za audiowizual i cztery za merytorykę. Czyli pięć jak w mordę strzelił. Brawo Lars ty faszysto, tym razem ci się udało.

5/6

IMDb: 8,1
Filmweb: 7,7