Pokazywanie postów oznaczonych etykietą HOL. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą HOL. Pokaż wszystkie posty

środa, 17 października 2018

34'WFF vol. 1

Anioł
reż. Koen Mortier, BEL, HOL, SEN, 2018
105 min.
Polska premiera: ?
Dramat


My tu gadu gadu, a to już mija się szósty dzień Warszawskiego Festiwalu Filmowego, wypadałoby więc coś napisać. W pierwszej części skupię się na trzech filmach, tych mniej znanych i na które liczyłem chyba najmniej. Tak się złożyło, że były wyświetlane w pierwszej kolejności, zatem na początek mojego maratonu padło na belgijskiego Anioła, który bazuje na powieści Dimitriego Verhulsta i opowiada o ostatnich dniach życia belgijskiego kolarza Franka Vandenbroucke zmarłego w Senegalu w roku 2009. 

Vandenbroucke to swego czasu dość znana postać dla znawców zawodowego kolarstwa, czyli dla jakiejś 0,00001 % populacji Ziemi. W przeszłości wygrywał wiele jednodniowych klasyków, startował też w największych tourach, wygrał nawet dwa etapy na Vuelta a Espana i klasyfikację punktową. W życiu prywatnym był jednak dość kontrowersyjny. Był m.in. podejrzany o posiadanie i zażywanie środków dopingujących, zatrzymywany za jazdę po pijaku (mniemam, że nie rowerem), cierpiał też na depresję i próbował kilka razy popełnić samobójstwo. Zmarł przebywając na wakacjach w Senegalu z powodu zakrzepu płucnego. Cóż, jakie życie, taki rap.

W bardzo inspirowanym tymże życiorysem filmie jego rolę odegrał fikcyjny kolarz o nazwisku Thierry, którego poznajemy podczas wylotu na wakacje do Senegalu właśnie. Facet z pozoru poukładany emocjonalnie i ambitny, ale po godzinach lubi sobie trochę dychnąć, także wciągnąć trochę koksu, poszprycować się strzykawką z bliżej nieokreśloną substancją, do tego facet trochę pije i jara - taki typowy zawodowy sportowiec. Podczas pobytu w Dakarze w nocnym klubie poznaje miejscową kurtyzanę, nie powiem, sam bym się w takiej gazeli zatracił. Dochodzi więc do klasycznego zauroczenia w oparach fajek, w oparach koksu, w oparach wódki. Ależ to romantyczne...

Obserwujemy ich romans przez jedną szaloną noc w afrykańskich klimatach, której ostatecznie Thierry, tak jak i Tour de France - nigdy nie ukończy, Z góry wygląda to wszystko na całkiem ciekawą acz nieco ckliwą historię, bynajmniej jednak nie pachnie tu jakimś banalnym pudrowanym romansem dla Grażyny spod Mielca, raczej stanowi wizualizację odwiecznej tęsknoty nas, męskich świń za tą jedną jedyną, za którą w naszych marzeniach uganiamy się jak wariaci, a których w realnym życiu znaleźć jakoś nie sposób. No i cóż. Miało być tak światowo, czerwone dywany, wywiady miały być, a wyszło jak w tym naszym ostatnim meczu w Lidze Europy z Włochami. Stratą bramki w ostatnich minutach, tyle, że tu reżyser dojebał nam już w pierwszej minucie. 

Sama historia jest ok, wciąga jak główny bohater koks. Jest całkiem pomysłowo rozrysowany wątek, problem polega jednak na warstwie wizualnej, tej stricte technicznej. Otóż twórcy, nie wiedzieć czemu postawili na bardzo dynamiczne ruchy kamery i wielkie zbliżenia. Efekt jest dramatycznie zły, jakby kamerą bawił się jakiś pięcioletni Brajanek. Całosć sprawia wrażenie kręcenia filmu telefonem. Obraz trzęsie się w sposób nie do zaakceptowania przez mój błędnik. Sorry, ale tak filmów się nie robi, a przynajmniej nie powinno. Miałem chęć zadać pytanie obecnemu na pokazie reżyserowi - „Koen, why?”, ale śpieszyłem się na następny seans. Mam nadzieję, że ktoś z publiczności zrobił to za mnie. Szkoda wielka, bo ta historia warta jest wyjścia do kina. Fajnie odwzorowanie afrykańskiej rzeczywistości i namiętności pomiędzy dwojgiem ludzi pochodzących z jakże skrajnie różnych światów, ma to w sobie coś z bajki. Ale tego niestety nie da się oglądać. Oczy bolą i płaczą, dlatego z mocnej czwórki film ląduje na trzecim cycku.







Tramwaj w Jerozolimie
reż. Amos Gitai, ISR, 2018
94 min.
Polska premiera: ?
Dramat


Niestety potem było tylko gorzej. Film otwarcia festiwalu, w dodatku światowa premiera. Nikt jeszcze praktycznie tego filmu nie widział, zatem nie można było zawczasu gdzieś w sieci przeczytać, że to strata czasu np. Z początku film wydał mi się mało interesujący i przy pierwszej selekcji wrzuciłem go do koszyka z napisem 2 sort. Ale tak się jakoś dziwnie złożyło, że śledząc z ołówkiem w łapie późniejszy harmonogram, w sobotnim okienku, kiedy miałem akurat wolne, ze wszystkich wyświetlanych w tym czasie filmów Tramwaj w Jerozolimie zapowiadał się tak jakby najlepiej. Zatem ostatecznie zakreśliłem go w swoim scenariuszu, Pani w kasie grzecznie wydrukowała bilet i cyk, klamka zapadła. Niestety. 

Żałuję ogromnie, bo to był bezsprzecznie jeden z najgorszych filmów jaki widziałem w tym roku. We łbie mi się nie mieści jak można było z mimo wszystko dość obiecującego projektu zrobić takie śmierdzące gówno. Z opisu wyglądało to na taką trochę Jarmuschową improwizowaną jazdę bez trzymanki, na typowy samograj, którego nie da się spieprzyć. Mamy bowiem proszę ja was tramwaj, taki nowoczesny i niskopodłogowy, który sobie jedzie po torach w Jerozolimie. Niby nic, ale warto mieć świadomość, że trasa tego tramwaju przebiega przez różne dzielnice i osiedla, raz jedzie przez dzielnice żydowskie, innym razem przez arabskie, raz Betlejem za szybą, raz Ramallach, czy inny Gusz Dan. To tak jakby trochę większy hardcore niż jazda tramwajem po warszawskiej Pradze. Po zmroku. Z miejscowymi Sebixami na pokładzie. 

Nasz pejsaty tramwaj tak sobie więc jedzie, a na kolejnych przystankach wsiadają do niego różni pasażerowie - raz z pejsem i inną jarmułką, a raz z burką czy inną hidżabą. Nad wszystkim czuwa gospodarz domu, który krzywdy nie da zrobić nikomu, znaczy się uzbrojony ochroniarz, taki tramwajowy szeryf z charyzmą i aparycją naszych kanarów, który według własnego widzimisię może nagle kogoś wylegitymować, ba, może sobie nawet jakiegoś podejrzanego pasażera obezwładnić i wykopać z tramwaju. Tak to się proszę ja was podróżuje komunikacją w Izraelu. Zatem mamy całkiem obiecujący motyw wyjściowy, który w dodatku gdzieś tam z tyłu głowy łechtał mi czaszkę od wewnątrz, gdyż powiem wam w tajemnicy, że miałem kiedyś takiego pomysła, aby napisać scenariusz, w którym jedzie sobie taki tramwaj po Warszawie, tyle, że nie niskopodłogowy, i że też dosiadają się różni pasażerowie, a ja dzieląc ich perypetie, dramaty i historie na odrębne sceny robię z tego film, taki wiecie, trochę w stylu Tarantino.

Gdzieś tam więc miałem nadzieję, że zupełnie obcy mi reżyser pójdzie w podobnym kierunku i tego zwyczajnie nie spierdoli, a ja będę miał jakąś tam satysfakcję, że i tak wpadłem na to pierwszy. Niestety tu także brutalnie się zawiodłem. Z całych kilkunastu dziwnie rozrysowanych historyjek godne wyróżnienia nadają się może ze dwie i to też tak na siłę. Reszta, to opowieści tak miałkie i nudne, że telewizyjna debata kandydatów na Prezydenta Warszawy jawi się przy tym jak „Jeden z dziesięciu” przy „Ex na plaży”. Pasażerowie tramwaju jacyś tacy nie za dobrzy, gadają jakieś koszmarne bzdury, właściwie to oni w ogóle mało rozmawiają ze sobą, raczej wygłaszają monologi tak durne, jak ostatnia wypowiedź Suskiego na temat lotniska w Radomiu. A ze osiemnaście razy patrzyłem w kinie na zegarek i modliłem o końcowe napisy. Tego się po prostu nie dało oglądać. Postanowiłem więc uciąć sobie komara, ha, wspaniały pomysł wuju, zawsze to jakaś korzyść z wydania 20 zł na bilet. Niestety nie siadło. Musiałem więc cierpieć i dogorywać do końca. Szkoda mojego czasu, waszego tym bardziej. Zatem, jeśli gdzieś i kiedyś natraficie na ten tytuł – spierdalajcie jak Adaś Miauczyński na planie filmu z którego sam spierdolił.





Zanurzenie
reż. Yona Rozenkier, ISR, 2018
90 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Wojenny


Trzecim filmem obejrzanym pierwszego dnia, przepraszam, to już był drugi, był również owoc izraelskiej kinematografii (ależ kumulacja) - Zanurzenie. Jednak tym razem była to już produkcja o bardzo przyzwoitych i obiecujących recenzjach krytyki, zdobywca nagród na najlepszy izraelski film, aktorów i debiutu reżyserskiego, a także zdobywca nagrody na festiwalu w Locarno. Ok, tym razem już trochę mniej niewiadomych, można więc było zaryzykować.

Film opowiada o historii pewnej rodziny mieszkającej na (w?) kibucu tuż przy granicy z Libanem, w którym to aktualnie toczą się działania wojenne. Każdy z pozostałej tu garstki mieszkańców chodzi z kałachem zawieszonym na ramieniu, zatroskane matki przyrządzają obiad z wciśniętą giwerą za pasek spodni, a cykliczne bombardowania z powietrza to taki niewinny przerywnik codziennej rutyny, jak dajmy na to poranna kawa w korpo. Rzeczywistość jest tu więc z jednej strony dość przygnębiająca, z drugiej zaś dostarcza śladowe ilości humoru, tego z rodziny czarnych.

Do takiej oto rzeczywistości przyjeżdża na pogrzeb ojca jeden z trzech braci, który swego czasu opuścił rodzinną wioskę i wyniósł się do Tel Avivu wkurwiając przy tym wszystkich pozostałych członków rodziny. Na tle wojny z Libanem rozgrywa się więc inna batalia, ta rodzinna, w której poznajemy losy i dramaty wszystkich członków tej zwariowanej familii. Jest czasem kupa śmiechu, czasem trochę łez, świetnie jest to wszystko wyważone, czuć dojrzałość reżysera, mimo, że to przecież żółtodziób. Klasycznie słodko-gorzka opowieść o lojalności, braterstwie i patriotyzmie z wojną w tle. Bardzo przyjemnie to się ogląda i mam nadzieję, że film wypłynie na szersze wody. Jakby co, to polecam.






czwartek, 26 października 2017

33'WFF vol.4


Pamiętacie jeszcze węgierskich Kontrolerów z roku 2003? Ten zjawiskowy film o kanarach z budapesztańskiego metra trzynaście lat temu zdobył nagrodę publiczności na WFF oraz moje uznanie. Trafił do kin, na DVD, świat go szybko polubił. Potem już tylko sława, pieniądze i autografy. Nimrod Antal, czyli Pan reżyser, na fali popularności dostał nawet angaż w Hollywood. Zrobił tam dwa, czy nawet trzy filmy, raczej kiepskie i chyba bez większego znaczenia. Wrócił więc nad Dunaj, by ponownie nakręcić film o swoich, w języku, którego nikt nie rozumie. Tym razem padło na narodowego bohatera spod ciemnej gwiazdy - Attilę Ambrusa - zawodowego hokeistę, który przy zupełnej okazji zajmował się po godzinach... napadami na bank i urzędy pocztowe.

Było ich łącznie 27. Przebiegły rabuś działał w latach 1993-1999, aż w końcu dał się złapać. Nikogo nie zabijał, nie robił krzywdy, szybko stał się legendą na Węgrzech. Ludzie go wręcz ubóstwiali i nazwali Whiskey Bandit (Viszkis) - gdyż lubił sobie golnąć na odwagę przed napadem - robili z nim koszulki i traktowali jak własnego Robin Hooda. Oczywiście innego zdania byli stróże prawa, którym przez sześć lat ciągle zwiewał spod topora. Gdyby kariera Ambrusa miała miejsce w erze powszechnego dostępu do Internetu, to jego sława obiegłaby cały świat, miałby też setki tysiące polubień na fejsie, a mimo to jego historią i tak zainteresowali się Amerykanie, którzy przymierzali się do jej ekranizacji. Padło nawet nazwisko Johnny’ego Deppa jako kandydata do zagrania postaci Ambrusa, ale zwlekali i zwlekali, aż w końcu uprzedzili ich Węgrzy. I dobrze. To węgierski bohater i węgierska historia, musiał więc powstać węgierski film. Całe szczęście, że padło na Antala, który popełnił już wspomnianych Kontrolerów i liznął trochę wielkiego świata.

Bandyta, który pachniał Whiskey/A Viszkis jest typowym gangsterskim kinem o szybkiej i wartkiej akcji wzorowanym na typowych amerykańskich filmach sensacyjnych. Dobrze to się ogląda, acz na moje oko mógłby być z pół godziny krótszy. Nie jest to jednak wielki zarzut z mojej strony. W zasadzie to ich w ogóle tu nie ma. Jest to kino nastawione głównie na rozrywkę i to akurat słuszny kierunek. Typowa biografia w stylu "Żyj szybko, umieraj młodo", nie ma więc co kombinować, bo można tylko spieprzyć samograja. Dzięki tak postawionej sprawie film zapewne zatoczy szersze koło zasięgu na świecie, a między wierszami rzecz jasna trochę opowie o ciekawej postaci Ambrusa, który notabene jest już na wolności i aktualnie zajmuje się… no, nie będę tego tu teraz zdradzał.

Ogląda się to bardzo przyjemnie, jak np. naszego Konsula z Piotrem Fronczewskim. Nawet gdzieś z tyłu głowy rodzi się irytacja, że na Węgrzech potrafią zrobić dobry gangsterski film o swoim niemalże narodowym produkcie eksportowym, a my… no cóż, a my mamy Kilera i Chłopaków nie płaczą. Niby fajne i śmieszne, ale tak po prawdzie, to mogą braciom Madziarom czyścić cholewki. Mam nadzieję, że kiedyś doczekamy się tak dobrej produkcji np. o Pershingu, albo Szpicbródce (musicalu z 1978 roku nie liczę), lub chociaż pełnometrażowej historii o naszym łamaczu kobiecych serc – Tulipanie. Ich barwne życiorysy aż proszą się o dobrą ekranizację. Ale póki co, warto popatrzeć jak robią to nasi bratankowie. Jest na co.







Osiem lat temu, chyba nawet też w ramach WFF zmierzyłem się po raz pierwszy z twórczością Urszuli Antoniak - holenderskiej reżyserki polskiego pochodzenia, tudzież Polki mieszkającej w Holandii - zależy gdzie pytają. Było to Nic osobistego. Zostałem tym surowym i ascetycznym obrazem kupiony za dosłownie grosze. Co prawda niewiele trzeba, żeby mnie kupić, najczęściej wystarczy postawić w barze kolejkę lub pokazać cycki, ale w tym przypadku wystarczyło nakręcić film faktycznie za grosze, w którym były zarówno cycki jak i alkohol. Deal idealny. Niemniej od pierwszej minuty było widać, że za sterami tego emocjonalnego bombowca siedzi kobieta. To był właśnie ten poziom wrażliwości, ten sposób dotarcia do widza poprzez gesty, mniej słowa - typowo kobiecy punkt widzenia. Potem był m.in. Code Blue, trudny, dziki, brutalny, który ugruntował pozycję Antoniak w panteonie psychodramatycznych zwierzów.

Minęło kilka lat i Antoniak uderzyła ponownie, tym razem już z udziałem polskich aktorów, Andrzeja Chyry i Jakuba Gierszała. Zbliżyła się także nieco do polskich granic, dotarła bowiem do Berlina. Dotąd akcje jej filmów rozgrywane były w Irlandii, tudzież gdzieś w Holandii. Kto wie, może w końcu odważy się nakręcić film w Polsce, acz nie wiem czy Polska jest już na to gotowa. Na razie i na przełamanie lodów otrzymujemy koprodukcję holendersko-niemiecko-polską, która zdążyła już zgarnąć kilka statuetek, m.in. Złote Lwy w Gdyni. O Pomiędzy słowami jest więc ostatnio bardzo głośno, co za tym idzie, i ja postanowiłem zagiąć na niego parol.

I... no cóż, niestety mam mieszane odczucia. Na pewno jest to film, niczym garnitury Gierszała, perfekcyjnie skrojony wizualnie. Jest po prostu ładny, tak jak obrazek jaki powiesiłem niedawno w moim salonie. Ubrany jest elegancko w czerń i biel, z których niestety coraz rzadziej się dziś korzysta, a szkoda, bo zwykle dodają kilka cennych punktów do ogólnej mocy przekazu. Lubię, kiedy zamiast zwracać uwagę na kolory odrywające mnie od tego co istotne mogę koncentrować się na tym, co zawarte jest (nomen omen) pomiędzy słowami. Tu działa to idealnie, tak jak powinno. Ta sennie poprowadzona historia to esej o trudnej relacji syna z dawno niewidzianym ojcem, który pojawia się nagle w z pozoru uporządkowanym już życiu młodego i ambitnego prawnika. Pikanterii dodaje fakt, że spotykają się na ziemi obcej, w Berlinie, na emigracji, gdzie oprócz konieczności zmierzenia się z traumą, wewnętrznym żalem i pretensjami wobec siebie nawzajem, muszą też mierzyć się z pojęciem życia w obcej społeczności, w nienaturalnym dla nich środowisku. I zostało to uchwycone w kadrach całkiem nieźle. Dużo dobrej gry mimiką twarzy, gestami, zamiast słowem mówionym, to wszystko jest zdecydowanie na plus, tak jak bramka strzelona na wyjeździe, która liczy się podwójnie.

Nie spodobał mi się jednak drugi równoległy tor po jakim pędzi (no dobra, ślimaczy się) ta opowieść, a który dotyczy samego wątku imigracji. Jesteśmy bowiem świadkami bardzo dziwacznej i nienaturalnej wręcz walki młodego chłopaka z problemem hmm... akceptacji samego siebie (?), który mimo, że zdążył już z powodzeniem wpuścić korzenie w nową ziemię jaka go karmi, to jednak coś mu zaczyna w tej głowie szwankować i gnić od środka. Być może to ta polska niedojrzałość waśnie i nietolerancja jakimi ciągle próbuje nas się szczuć i piętnować naszą zaściankowość, ale nawet jeśli, to było to dla mnie co najmniej niezrozumiałe, a może nawet i durne. A jeśli Antoniak chciała mi przez to powiedzieć, że przecież w gruncie rzeczy wszyscy jesteśmy imigrantami i każdy skądś przyjechał, to... też jej nie wyszło. Teza co najmniej ryzykowna, posiadająca wiele dziur, żeby nie powiedzieć wprost, że jest bez sensu. Nie, sorry, ale nie kupuję tego.

Zatem Pomiędzy słowami jawią mi się jako takie trochę piękne nic. Ogląda to się trochę jak wybory Miss World w jakimś Dubaju. Póki sobie te misski spacerują po wybiegu w bikini i sukniach wieczorowych jest całkiem tak jakby ekskluzywnie, ale jak już w następnej rundzie podchodzą do mikrofonu i otwierają buzię, by opowiedzieć o tym, że one wszystkie chciałyby najbardziej pokoju na świecie i żeby nie było wojen, głodu i Kaczyńskiego, no to wiadomo, że czar szybko pryska i próżnia wylewa się na podłogę. Tak, to jest bardzo w stylu Pomiędzy słowami. Takie trochę ładne i trochę nic. Ale jako, że lubię rzeczy ładne, to za uszy wyciągnę i dam mu 4 cycki z minusem. Niech Pani Antoniak ma.



niedziela, 23 lipca 2017

Make War Great Again

Dunkierka
reż. Christopher Nolan, USA, HOL, FRA, GBR, 2017
106 min. Warner Bros. Entertainment Polska
Polska premiera: 21.07.2017
Dramat, Wojenny, Historyczny



Zacznę może od krótkiego zarysu historycznego. W maju 1940 roku niemieckie siły pancerne wspomagane przez Luftwaffe dokonywały miażdżącego Blitzkriegu w Europie Zachodniej. Przedzierając się przez Ardeny parły w oszałamiającym tempie ku kanałowi La Manche wbijając klin pomiędzy zaskoczone takim obrotem sprawy oddziały brytyjskie i zupełnie nieprzygotowane do obrony siły francuskie. Niemieckie natarcie zmusiło cały Brytyjski Korpus Ekspedycyjny do zawrócenia w kierunku morza, aż w końcu zepchnięty do defensywy zajął wąski skrawek lądu wokół Calais i Dunkierki skąd nie było już dalszej ucieczki. Ok. 330 tysięcy alianckich żołnierzy mając na plechach pędzących w ich kierunku nazistów a przed sobą tylko Cieśninę Kaletańską, stanęło w obliczu niechybnej śmierci lub niewoli. Z plaż francuskiej Dunkierki niemalże widać było ich upragniony dom, to przecież tylko 30-40 km do brzegów Dover, ale w Anglii nikt nawet nie łudził się, że uda się ocalić uwięziony na plaży Korpus. Nie było wystarczającej ilości okrętów, które mogłyby tak wielką ilość żołnierzy przetransportować bezpiecznie i przede wszystkim szybko do domu, ani też wsparcia z nieba, a to co docierało z wysp było rozbijane przez niemieckie bombowce i U-Booty. Niemniej historia nie byłaby sobą, gdyby nie miała w zanadrzu kilku asów w rękawie. Zdarzył się cud.

Hitler popełnił wtedy jeden z największych błędów podczas II WŚ, a na pewno pierwszy poważny. Wstrzymał ostateczne natarcie obawiając się (jak się później okazało - bezpodstawnie) kontrataku ze strony Francji z południa i zatrzymał marsz niezwykle skutecznych i napalonych na permanentną destrukcję pancernych dywizji ok. 20 km od plaż Dunkierki w celu zaczekania na nienadążającą za czołgami piechotę. Alianci zyskali w ten sposób na czasie i dzięki temu udało im się przeprowadzić operację "Dynamo". Zdążyli ewakuować niemal cały korpus w czym pomogły m.in. pływające jednostki prywatne i zarekwirowane przez armię, a także ochotnicy-cywile, którzy odpowiedzieli na wezwanie i swoimi kutrami a nawet żaglowcami popłynęli licznie przez kanał do Francji ratować swoich żołnierzy. Najwyższy przejaw bohaterstwa, męstwa i patriotyzmu. Winston Churchill powiedział wtedy, że co prawda "wojny nie wygrywa się ewakuacjami", ale uratowanie w tych okolicznościach ponad 300 tys. żołnierzy, którzy mogli potem wziąć udział w Bitwie o Anglię nosi znamiona cudu. Dzięki tej operacji morale w narodzie mocno wzrosły, a sam początkujący wtedy na scenie politycznej Churchill wypłynął na szerokie wody i wkupił się w rolę prawdziwego męża stanu.

Zatem aż się prosiło o zekranizowanie tej wspaniałej historii. Zadania podjął się nie byle kto, bo sam Christopher Nolan, Brytyjczyk, czyli właściwy człowiek na właściwym miejscu, który doskonale wie co to znaczyło dla jego narodu. Do tego Nolan szczyci się w Hollywood tytułem reżysera, który może już kręcić niemal to co sam chce oraz jak chce. To duże błogosławieństwo i dar dzięki którym możemy podziwiać na dużym ekranie wysokobudżetowe blockbustery ze stemplem jakości Nolana, czyli trochę inne niż wszystkie. Perfekcyjne technicznie, inteligentne i absorbujące psychicznie. Rzecz jasna nie inaczej jest w przypadku Dunkierki.


Już od pierwszych minut filmu rzuca się w oczy epicki minimalizm Nolana w treści oraz w grafice. Wpierw mamy do czynienia z krótkim wprowadzeniem do historii, po czym następuje przedstawienie widzowi rozpoczynającej się właśnie uczty poprzez zaprezentowanie mu karty tylko z trzydaniowym menu: Tydzień, dzień i godzina. Tak więc na dzień dobry zostajemy zarażeni naczelną fascynacją Nolana - czasem. "Tydzień" określa czas uwięzienia na plaży alianckich żołnierzy. Jeden "dzień" trwa próba dopłynięcia morzem do Dunkierki jednostek pływających w celu udzielenia im pomocy, a "godzina" to czas lotu trzech brytyjskich Spitfire'ów lecących odeprzeć ataki niemieckich bombowców. Trzy równolegle toczące się historie z własnymi tragediami, dramatami, zwrotami akcji i bohaterami, które koniec końców lądują w jednym ujęciu kamery, w jednym miejscu i jednym czasie. Absolutna perła realizacyjna w koronie przebiegłego Nolana.

Dunkierka bardzo różni się od wszystkich wojennych filmów jakie dotąd widziałem, acz sam Nolan nie ukrywa, że garściami czerpał inspiracje z jego ulubionej wojennej produkcji - Cienkiej czerwonej linii Terrence'a Malicka. I rzeczywiście, jeśli już koniecznie szukać jakichś punktów wspólnych, to właśnie u Malicka. Niemniej w Dunkierce mamy do czynienia z zupełnie innym, na wskroś nowoczesnym spojrzeniem na wojenną produkcję. Być może niektórym ortodoksom będzie to przeszkadzać, ale doprawdy będą oni musieli wspiąć się na wyżyny swojej elokwencji, by ubrać swoje "ale" w sensowne słowa i silne argumenty. Przede wszystkim przez cały film nawet przez moment nie widać wroga (do dobra, w jednej końcowej scenie widać jego zarys), a mimo to mocno klaustrofobiczne odczucie permanentnego stanu oblężenia jest tu aż nadto wyczuwalne. Zabieg ten czasem stosuje się w klasowych horrorach przez duże H i niemal za każdym razem przynosi to rewelacyjne efekty. Nie trzeba epatować dosłownością, obrazem i "ciałem", by wzbudzić u widza lęk. Wystarczy dać mu do zrozumienia, że zło czai się tuż obok, np. za zasłoną. Reszta rozgrywa się już w jego głowie.

Nolan skupia się więc głównie na psychice osamotnionej w gąszczu jemu podobnych jednostki, na umyślnie budowanym odczuciu lęku i strachu przed śmiercią, na beznadziei oraz psychicznym i fizycznym wycieńczeniu, także na naczelnej, czysto zwierzęcej walce o przetrwanie, ale też na heroizmie, poświęceniu i bezgranicznemu oddaniu, wszak wśród tysięcy uwięzionych na plaży żołnierzy można wyodrębnić setki jakże odmiennych stanów emocjonalnych, które Nolan starał się w pewnym zakresie wykreować. Paradoksalnie nie zarysował żadnego z przedstawionych bohaterów na tyle wyraźnie, żeby można było się z którymś z nich zaprzyjaźnić oraz skutecznie scharakteryzować. Bardzo niewiele dowiadujemy się o nich wszystkich przez co może nawet pojawią się głosy o kiepskim i mało wyrazistym aktorstwie, ale sądzę, że to był jak najbardziej celowy zabieg reżysera, który pragnął, aby widz skupił się na zarysie tragedii w sposób bardziej globalny. Jednocześnie nie odczułem, żeby Dunkierka przybierała jakiś mocno antywojenny i pacyfistyczny wydźwięk, co często pojawia się w kinie wojennym. Wręcz przeciwnie. Momentami odczytywałem w poszczególnych scenach gloryfikację czynu, poświęcenia i heroizmu. Dla uwypuklenia tych cnót Nolan dodał szczyptę patosu, czym puścił oko do amerykańskiej publiki i do tych wszystkich wychowanych na wojennych blockbusterach. Na szczęście umiejętnie go dawkował, przez co jest on dla mnie absolutnie do przyjęcia. Uwaga. Możliwe występowanie gęsiej skórki oraz zwilżenia gałek ocznych.


Bardzo widoczny jest tu wspomniany na początku minimalizm w treści. W filmie pada bardzo niewiele słów, zaś dialogi, jeśli już się pojawiają, są bardzo krótkie, zdawkowe i ogołocone z siły przekazu. Słowa wręcz tu przeszkadzają. To, że można się bez nich obejść pokazał niedawno chociażby Inarritu w oscarowej Zjawie. Na pierwszym planie rysuje się więc dramat jednostki, wspaniałe zdjęcia i sceny batalistyczne, acz też nie ma ich tu specjalnie dużo - jeśli już są, to bardzo przekonują do siebie swoim rozmachem i autentycznością. Jednak w pierwszym rzędzie ramię w ramię z Nolanem siedzi w Dunkierce jaśnie Pan Hans Zimmer. Tak, jego muzyce zdecydowanie należy poświęcić jeden sążnisty akapit. Określiłbym ją mianem wspaniale irytującej. Męczy i fascynuje zarazem. Świdruje oraz dudni w głowie niczym świszczące obok głów żołnierzy pociski. Pomaga Nolanowi odmierzać czas oraz potęguje dramatyzm i przerażenie w sposób iście wybitny. Po wyjściu z kina nie potrafiłem jej w żaden sposób odwzorować w swojej głowie, nie umiem jej nawet teraz zanucić w myślach i określić jej kształt bez zaglądania na Youtube, a mimo to buzowało mi od niej we łbie jeszcze wiele minut po projekcji. Kwintesencja doskonałości muzyki w filmie. Absolutny geniusz i maestria.

Jeśli już miałbym się koniecznie do czegoś przyczepić, i to też w zasadzie tylko z przystawioną do skroni lufą, to zganiłbym Nolana za dosłownie jedną końcową, trochę może nawet i nieco poetycką w swojej konstrukcji, acz fizycznie mało realną scenę z "szybowcem" (spokojnie, nie będę spoilerował) z udziałem brytyjskiego pilota (Tom Hardy), ale żeby nie psuć odbioru tym, którzy filmu jeszcze nie widzieli pozwolę sobie na tym dość zdawkowym stwierdzeniu zakończyć moje uwagi. Wszystko poza tym jest takie jakie być winno w filmie wojennym ze stemplem jakości Nolana. Perfekcyjnie zrealizowane technicznie, zarówno fizycznie jak i psychicznie absorbujące do ostatnich minut, wyraźnie zarysowane oraz nazwane zło, a także niski ukłon przed historią i ówczesnymi bohaterami. Obawiałem się trochę, że Nolan podąży tym samym tropem i użyje dokładnie tego samego modelu w sposobie konstrukcji jakim świecił po oczach w Incepcji czy też w Interstellar, co nie do końca pasowało mi do historycznego kina wojennego, i wiecie co? Zupełnie niepotrzebnie. Owszem, zrobił dokładnie to samo co we wspomnianych tytułach, znowu, kropka w kropkę i na bezczela, ale cholera jasna, chyba zaczyna mi się to u niego podobać.

Wspaniały film. Bardzo cieszę się, że wszedł do polskich kin na 10 dni przed kolejną rocznicą wybuchu Powstania Warszawskiego. Być może pomoże on dostrzec młodemu pokoleniu w tym naszym historycznym dramacie jakiś fragment "dunkierkowskiego" symbolu oporu i walki o przetrwanie. Wtedy też nie było dokąd uciec. Chwała bohaterom. Chwała Nolanowi.



Filmweb: 8,2
IMDb: 8,8


poniedziałek, 31 marca 2014

Kara za dobre zło

Borgman
reż. Alex van Warmerdam, HOL, BEL, 2013
113 min. Alter Ego Pictures / Film Point Group
Polska premiera: 28.02.2014
Thriller, Dramat, Psychologiczny, Surrealistyczny




Zło, jako jedna z dwóch podstawowych kategorii moralnych, obok dobra, od zarania dziejów jest motorem napędowym ludzkości. Wszystko kręci się wokół nich i poddaje się bezustannej selekcji. Definiowane jest różnie. Z chrześcijańskiego punktu widzenia, zawsze ma wymiar osobowy. Zło przyszło na świat wraz z grzechem pierwszych ludzi, którzy wtedy i dziś, oczekują boskiego zbawienia, przyjścia nowego świata bez zła, cierpienia i śmierci. Zło to także pewnego rodzaju stan nieistnienia, duchowej nieobecności lub zakłócenia dobra rozumianego jako stan, w jakim Bóg chce, aby rzeczy się znajdowały. Ja ponadto uważam trochę tak jak Ghandi, który mówił, iż dobro i zło po prostu muszą istnieć obok siebie, a człowiek musi dokonywać ciągłego wyboru. Zło jest naturalną przeciwwagą dla dobra, które potrzebuje jego stałej obecności, by móc się rozwijać i umacniać na świecie oraz w ludziach. Świat pogrążony tylko w źle, lub tylko w dobru, nie ma racji bytu. Jest pozbawiony całkowitego sensu.

Tą zależność najlepiej obrazują dziecięce bajki, raczej te starsze, wyposażone w pierwiastek moralny i edukacyjny, w których obok dobrych bohaterów występowały często ci z gruntu źli, którzy poprzez swoją niecną postawę pomagali zrozumieć małym widzom istotę dobra oraz przebieg jego granic. Odwieczna walka dobra ze złem toczyła i toczy się nadal na wszystkich możliwych płaszczyznach sfery naszej bytności. Połamali sobie na niej zęby filozofowie, myśliciele, pisarze i naukowcy. Także filmowcy. Zrozumienie istoty zła jest kluczem do rozszyfrowania tego niezwykłego filmu, jaki siedzi mi w głowie już od kilku tygodni. Borgman, bo o nim mowa, wstrząsnął ubiegłorocznym festiwalem w Cannes, a i nie jednym kinomanem na świecie. Jest odważną, pełną absurdalnej treści opowieścią o dobru i źle, która z pomocą szczypty niedorzecznego i czarnego humoru stara się wbić do głowy odbiorcy te dwie odwiecznie skłócone ze sobą moralności, oraz wyznaczyć ich granice względem siebie na tle współczesnej etycznej degrengolady.

Holenderski film na myśl przywodzi mi inne dwa, mocno jaskrawe kinematograficzne skojarzenia. Niestety nie tylko mi, bowiem piszą o tym niemal wszyscy, zatem nici z oryginalności. Borgman w swojej konstrukcji przypomina greckiego Kła (Kynodontas) z 2009 roku, nawet bardzo, a w ogólnej tematyce - głośne Funny Games Michaela Hanekego. Z ogromną swobodą czerpie pełnymi garściami z obu źródeł, chętnie sięga po grecki humor i absurd, oraz po austriacką okrutną dosłowność i hermetyczność, finalnie płodząc coś pomiędzy, coś niezwykle świeżego i niebanalnego, oraz równie trudnego w odbiorze. Bynajmniej nie jest to film dla każdego. Nie będę się jednak silił na próbę zdefiniowania jego docelowego odbiorcy. Tego typu kino tapla się w trudno dostępnej dla przeciętnego widza ekscentrycznej głębi, którą tylko centymetry dzielą od błędnej interpretacji powstającej poprzez powszechne niezrozumienie. Przez to często szufladkowane jest jako pseudointelektualny, stylistyczny bełkot, na szczęście w tym konkretnym przypadku byłoby to mocno krzywdzącą tezą. Załóżmy więc z czystej wygody, że film ten adresowany jest do ludzi, którzy nie mają w swoim zwyczaju zatrzaskiwania drzwi przed trudnymi tematami, których do końca nie rozumieją, lub też celowo nie chcą zrozumieć.


Kim, a może jednak czym jest tytułowy Borgman? Trudno to jednoznacznie określić. Poznajemy go w niejasnych i zupełnie absurdalnych okolicznościach. Pierwsze rozsądne domysły i propozycje lęgną się w głowie dopiero po końcowych napisach. Najczęściej czyta się, że Camael Borgman jest chodzącą, nieokrzesaną definicją zła, które jest bardzo blisko ludzi, w nas samych, w domu, na ulicy, w telewizji, po prostu wszędzie. Pojawia się znikąd, przyjmuje różne postacie, nie tylko ludzkie, ale i zwierzęce. Niepostrzeżenie zasadza owoc zepsucia, po czym go stale podlewa i pielęgnuje zbierając na końcu pokaźne żniwo. W tym konkretnym przypadku przyjmuje postać bezdomnego, potem ogrodnika, który zjawia się w normalnej z pozoru rodzinie, acz tych z gatunku nieprzyzwoicie bogatych. Sam jednak do ich domu nie wchodzi. Próbuje, stosuje różne chwyty i sztuczki, ale bez oficjalnego zaproszenia choć jednego domownika, nigdy nie zawita do ich świata oraz umysłów. Tak było i jest od narodzin ludzkości. Człowiek, nawet najokrutniejszy i najbardziej zepsuty nigdy nie rodzi się z gruntu zły. Dopiero z czasem zaproszone przez niego, często przypadkiem zło przejmuje nad nim kontrolę.

Imię Borgmana to Camael - Anioł, który widzi Boga. To ciekawy trop, myślę, że nieprzypadkowy. Jest tu wiele takich biblijnych smaczków, które warto rozwinąć. Camael był jednym z siedmiu archaniołów. Tym od dobrych życzeń, ale także anioł wojny, przywódca innych aniołów, którzy wypędzili Adama i Ewę z Edenu. Miał też bronić ludzkość przed demonami i przynosić światu sprawiedliwość oraz błogi balans pomiędzy dobrem i złem. Filmowy Borgman właśnie sprawia wrażenie istoty o podobnych właściwościach. Jest może i zły, bo przecież czyni zło, lecz nie od razu i nie tak znów dosłownie. Odnosi się momentami wrażenie, że kierują nim jednak, jakby nie było, zupełnie czcigodne przesłanki. Aż się na usta ciśnie w tym miejscu Faust: "Jam częścią tej siły, która wiecznie zła pragnąc, wiecznie czyni dobro".

Holenderski reżyser, Alex van Warmerdam robi bardzo wiele, by nic w tej opowieści nie było zupełnie jasne oraz jednoznaczne, a aura mrocznej tajemniczości i niezrozumienia rozpościera się od początku do końca, a nawet dalej, bowiem na długo po seansie byłem nadal sam z tym potwornym rozgardiaszem błądzących i pędzących jak plemniki w szyjce macicy myśli. Ale ja akurat lubię taki trening.

Obcy mężczyzna zjawia się więc w wypasionym domu młodego małżeństwa, Mariny i Richarda, rodziców trójki małych dzieci. Używając naczelnej ludzkiej naiwności - współczucia, zdobywa zielone światło do mozolnego trucia w głowie Mariny. Łamie ją jako pierwszą i wzbudza w niej zaufanie. To początek demontażu monolitu całej rodziny, która jak się z czasem dowiadujemy, wcale nie jest ze sobą szczęśliwa. Borgman, to w pewnym sensie także satyra, wymowny prztyczek w nos wymierzony nowobogackim społeczeństwom konsumpcyjnym uganiającym się za dobrobytem i żyjącym z dala od naczelnych zasad moralnych. Ogromne wille oddzielone wielkimi murami od plebsu są oazami bogactwa i zepsucia, królestwem pozornego szczęścia. Marina i Richard mają dosłownie wszystko, piękny dom, zdrowe dzieci, własnego ogrodnika, opiekunkę do dzieci, pieniądze i spokój, lecz pomiędzy nimi brakuje miłości, nie ma też Boga. Ok. Nie musi być w każdym domu, zwłaszcza tam u nich, w Beneluxie, ale jak go zwał, tak zwał. Dzieci pozbawione są bliskości rodziców i domowego ciepła, a mąż i żona - bliskości intymnej. Coś się w tym domu wali i wisi na włosku, ale dostrzegamy to dopiero z czasem. Pojawienie się w ich domostwie Camaela tylko przyśpiesza nieunikniony rozpad. Borgman ogołaca ich "szczęście" ze sztuczności i wskazuje popełnione przez nich błędy. Z humorem, dystansem, ale koniec końców, także z drastyczną i bolesną dla nich samych dosłownością. Zło zatem i poniekąd czyni dobro. Jest to jeden z wielu paradoksów w tym filmie. Może i zło jest złem w czystej postaci, ale zachowując swoją bezlitosną konsekwencję, demaskuje fałsz i obłudę, niczym Pan Bóg rozprawia się ze swoimi zbłądzonymi owieczkami.


Kiedyś czytałem, że kiedy szatan chciał przestraszyć Ojca Pio, przychodził do niego pod postacią psa. To również ważny motyw w filmie. Widzimy przynajmniej trzy sceny, w których pojawiają się posłuszne Camaelowi psy. Ale Borgman to także film o sile manipulacji. W modelowy sposób, oraz z lekkim przymrużeniem oka udowadnia jak łatwo można złamać człowieka. Jak na niego wpłynąć, jak go należy podjudzać, sterować nim, aby szybko osiągnąć swój cel. Jednak zło samo w sobie potrzebuje również pomocy. W pojedynkę nie zawsze może zatriumfować nad zagubioną ludzką jednostką. Do zadań specjalnych Camael używa swojej mini armii podległych mu ludzi(?), istot, czy też innych upadłych aniołów. Pozbawieni emocji i uśmiechu na twarzy, z zabójczą precyzją realizują każdy misterny plan swojego szefa. Ze stuprocentową skutecznością eliminują napotkaną na swojej drodze przeszkodę, co przyznaję, uposaża tą szaloną opowieść w niezwykły urok osobisty. Sposób w jaki rozprawiają się z ludźmi, którzy krzyżują ich plany, to po prostu majstersztyk i potęga czarnego, sarkastycznego humoru, który wydaje się wywodzić z najlepszej, skandynawskiej szkoły absurdu. Ogląda się to momentami wybornie, a duet Ludwig-Pascal, ubrany w nienagannie skrojone garnitury, do złudzenia przypominał mi duet ze starego teledysku Orbitala - The Saint ;)

Niezwykły jest to film. Jestem nim szczerze zachwycony. To jedna z tych opowieści, w których nic nie jest oczywiste i jednoznaczne, a jedyne co może przyhamować odbiorcę w procesie chaotycznej interpretacji, to jego ograniczenia umysłowe i wyobraźnia. Z chęcią sięgnę po niego po raz drugi i trzeci, bo jest jeszcze kilka motywów oraz scen, których za pierwszym razem nie rozgryzłem i które chciałbym być może zrozumieć na nowo. Van Warmerdam stworzył dzieło, które wcale nie umiera po końcowych napisach, ono po nich dopiero się rozpoczyna na dobre. To nie jest film, który tak jak książkę można otworzyć na dowolnej stronie i ją po prostu przeczytać. Borgman wsiąka w umysł widza i jątrzy do utraty sił. Jego lub jej. Odziany w surrealistyczne szaty pozwala na jazdę bez trzymanki, na wszystko, nawet na użycie najbardziej absurdalnych terminologii. To cholernie wygodne dla autora, dla widza zresztą również.

Z perspektywy czasu niezwykle symptomatyczną wydaje się być teraz scena początkowa filmu, w której (spoiler alert!) widzimy urządzone polowanie przez m.in. księdza na czające się pod ziemią zło w ludzkiej postaci. Na tym etapie sam dopingowałem złu i życzyłem, aby przetrwało. Ale wtedy jeszcze nie wiedziałem, że jest tym, czym obecnie myślę, że mogło być. Było dla mnie zupełnie obce, ale gdy później zostało w jakiś sposób ujarzmione i określone, można było żałować swojej początkowej "sympatii". Zło trzeba umieć okiełznać, poznać wpierw dobro, potrafić nad nim panować, dopiero potem można zacząć z nim walczyć. Edmund Burke rzekł kiedyś, że "aby zło zatriumfowało, wystarczy, by dobry człowiek niczego nie robił". I Borgman mówi mniej więcej to samo. Bezkompromisowo łamie ludzką naiwność, ośmiesza jego bierność, lenistwo, wytyka duże grzechy i małe grzeszki. Osiąga swój cel, tak jak zawsze, tryumfując na końcu, w dodatku powiększając swoje szeregi i karząc dobrych ludzi za to, że nie wiedzieć czemu, chcieli być źli. Trochę złowieszcze, bo jednak jednostka przegrywa, trochę komiczne, bo robi to w sposób co najmniej kuriozalny, no i na koniec pozostawia widza z niedotlenieniem mózgu. Majstersztyk. Kino jedno na milion.

5/6

IMDb: 7,0
Filmweb: 6,3


czwartek, 31 maja 2012

Śmierć jest kobietą

Code Blue
reż. Urszula Antoniak, DEN, HOL, 2011
80 min. Stowarzyszenie Nowe Horyzonty
Polska premiera: 13.01.2012



Gdzie leży granica tabu, której reżyser/artysta nigdy nie powinien przekraczać? Czy w ogóle jeszcze istnieje? Kto ją gdzieś widział ostatnio niech podniesie rękę. Według mnie już dawno jej nie ma. Przynajmniej w definicji, w sferze czysto materialnej, organoleptycznej. Nie można jej dotknąć, posmakować, stwierdzić kategorycznie: „Tak, ona istnieje, jest tutaj”. Została boleśnie złamana w imię eksperymentu, szokującej otwartości i chęci przeciwstawienia się ogólnej doktrynie współczesnej moralności, którą dla odmiany fajnie jest przecież obejrzeć także z drugiej strony. Przy okazji sprawdzić reakcję milionów i w imię modnej odmienności zaśmiać się w twarz wszystkim święcie oburzonym. Granica dobrego smaku jest dziś już tylko mitem. Legendą, która krąży między ludźmi-odbiorcami, nami samymi, widzami, tylko po to, aby się wzajemnie prowokować i szczypać po kostkach. Teoretycznie więc sami wyznaczamy bariery w których dobrze się czujemy, a po których przekroczeniu nie ma już nic, poza niesmakiem właśnie. Ale ten niesmak potrafi być w dzisiejszych czasach wyjątkowo smaczny, mimo, że ciężkostrawny. Nasze wyobrażenie o tej cienkiej granicy kultywujemy w naszych głowach dla obrony własnych ideałów, naszych punktów odniesienia i świętości, na które nikt nie ma prawa się zamachnąć, czy też dla zdrowotności i psychicznej klarowności innych, często obcych nam ludzi. To jest silniejsze od nas. Bronimy własnych małych ojczyzn, które zostały utworzone przez naszych pradziadów i nasze prababcie, ale jednocześnie chcemy iść krok dalej. Jednak artyści zawsze podążają krok przed nami i zacierają przed sobą wszelkie ślady gumką. Sami decydują za nas, którymi drogami mamy podążać, co oglądać, czego słuchać, czym się pasjonować i przeciw czemu buntować. Wbrew pozorom, mają większą władzę od polityków, którzy może decydują o kształcie granic państw, ale nie o naszej moralności. Większą od ekonomistów i finansistów, którzy może i dysponują naszymi pieniędzmi, ale nie człowieczeństwem.

Jeśli więc jakiś artysta przekroczy tylko nam znaną wirtualną granicę dobrego smaku, wtedy pozostają nam już tylko dwa wyjścia. Albo pogrążymy się w fascynacji danego dzieła i dostrzeżemy w nim prawdy głębokie jak studnia bez dna, albo obrzucimy go gnojem, spalimy i zakopiemy z tyłu za domem. Nie ma trzeciego wyjścia. Właśnie czymś takim, co stawia przed nami tylko dwie formy odbioru, jest najnowszy film naszej krajanki mieszkającej na stałe w Holandii, Urszuli Antoniak, Code Blue. Miałem wielką ochotę zmierzyć się z nim już chwilę po styczniowej premierze, ale niech mnie szlak trafi, nie wiem czemu tak długo z tym zwlekałem. To dopiero drugi film naszej rodaczki, ale już po swoim debiucie zagwarantowała sobie wyraziste wyrycie własnego nazwiska w kajecikach wielu fanów wymagającego kina. Ja również zaraz po festiwalowym seansie Nic osobistego w roku 2009 w ramach 25'WFF, przy jej nazwisku postawiłem uznaniowego ptaszka. To był ten poziom emocji i wyrazistości, ten sposób dotarcia do widza poprzez gesty, nie słowa. To była historia o kobiecie zamkniętej w sobie i przed całym światem, którą mogła opowiedzieć tylko i wyłącznie druga kobieta.

Nic więc dziwnego, że na kolejny film Antoniak czekało wielu oczarowanych jej naszpikowaną emocjami niczym mięsny jeż wędlinami ekranową wrażliwością. Ja rzecz jasna również. W dość kontrowersyjnym Code Blue (tak stwierdzono w Cannes) reżyserka ponownie postawiła przed głodnym widzem trudną kobietę, abyśmy się na nią gapili, dziwili i łamali głowy nad jej pogmatwanym sensem istnienia. Antoniak bardzo odważnie balansuje pomiędzy omawianą granicą tabu, prowokacją artystyczną i dobrym smakiem. Nie każdy będzie w stanie przebrnąć przez wszystkie sceny, acz ja osobiście przeszedłem się po jej filmie jak na umiarkowanie spokojnej niedzielnej wycieczce gdzieś w górach, acz tych raczej wysokich. Chyba za dużo już w życiu widziałem i zbyt mało jest mnie coś w stanie dziś zniesmaczyć, o szoku nie pomnę. W pewnym sensie nawet mnie to trochę uwiera. Jeśli nic już cię nie zaskakuje, to po co dalej szukać i brnąć w tą naiwność? Jednak każdy sam wyznacza granicę własnej tolerancji na otaczającą go rzeczywistość i pisze w głowie prywatne definicje normalności. Nikomu nic do tego.

Tak czy owak, film jest niezwykle minimalistyczny, zimny, odpychający i sterylny aż do szpiku kości, a jednocześnie niezwykle perfekcyjny w warstwie wizualnej. Rzadko trafiają się dziś tak doskonałe kadry, praca kamer, dobór światła i dźwięku we współczesnych produkcjach, zwłaszcza w trudnym kinie. Jestem oczarowany każdym szczegółem i niuansem w warstwie stricte technicznej. Dwa razy podczas seansu zakiełkowało w mojej głowie dość zaskakujące porównanie pracy kamery oraz w sposobie konstrukcji filmu do specyficznych rytuałów samego mistrza kadru Kubricka. Mam nadzieję, że się na mnie nie obrazi. Ciekaw też jestem, czy tylko mi to się objawiło.

Code Blue jest inspirowany autentycznymi doświadczeniami reżyserki, która zdążyła już pochować własnego męża, przechodząc wcześniej przez dramatyczny proces jego powolnego umierania w męczarniach i użerania się z przygnębiającym klimatem szpitali. Antoniak utkała więc tło dla swojej opowieści z własnych spostrzeżeń, lęków i dramatów w których dominuje ból, bezsilność i permanentny nihilizm. Widok ludzi dotkniętych śmiertelnymi chorobami, ukazanych w fazie umierania, emocjonalnego gnicia, pozbawionych jakiejkolwiek nadziei, czułości i bliskości innych ludzi jest niezwykle odpychający. Aczkolwiek byłby bardziej, gdyby film był kręcony w polskich oddziałach państwowej służby zdrowia. W tychże warunkach poznajemy główną bohaterkę tej trudnej opowieści, pielęgniarkę Marian (koścista Bien de Moor). Kobietę tak bardzo odległą od naszych ziemskich wyobrażeń, a jednocześnie tak bardzo do nas wszystkich podobną, że mimowolnie staje się z marszu postacią nadludzką, a w pewnym sensie, wręcz biblijną.

Świadczy o tym jej casus istnienia, wewnętrzne cierpienie, oraz skala religijnych podobieństw. Marny, wyobcowany, zupełnie pozbawiony uczuć i umiejętności nawiązania kontaktów z innymi ludźmi, aspołeczny charakter. Jedyną sposobnością na zbliżenie się do innego człowieka i posmakowania intymności, jest jej służba w bezszelestnym niesieniu pomocy swoim szpitalnym umierającym pacjentom. Mycie ich sparaliżowanych nagich ciał, poprawianie poduszek pod bezwładnymi głowami starców, podawanie lekarstw, czy też przygotowanie zwłok do „odbioru”. Marian okazuje przy tym wiele współczucia i miłosierdzia dla cierpiącego bliźniego, jednak w swojej misji i chęci ratowania ich zranionych dusz idzie krok za daleko, niosąc w swym posłaniu także śmierć. Od razu mamy więc do czynienia z dylematem moralnym numer jeden, w którym musimy zmierzyć się ze sprawiedliwą oceną tego jakże kontrowersyjnego sposobu okazywania miłosierdzia.

Jakby tego było mało, Antoniak dokłada nam jeszcze szczyptę seksualnych perwersji, które mają ogromny związek z jej aspołeczną naturą i środowiskową alienacją. Brak bliskości, także tej seksualnej, budzi w niej liczne demony żądzy, perwersji i fetyszu. Seksuologiem rzecz jasna nie jestem, ale chyba bardzo się nie pomylę stwierdzając, że człowiek z powodu braku czułości, a także seksualnej bliskości i związanych z tym licznych zaburzeń, potrafi z czasem stać się demonem oraz zakładnikiem własnych fantazji, często tych mocno perwersyjnych i niebezpiecznych, nad którymi może w pewnym momencie przestać panować, wylewając je przy tym na innych ludzi. W Code Blue mamy właśnie do czynienia z ciemną naturą przyblokowanego człowieka, w którym kłębią się pokłady seksualnych wykolejeń (scena ze spermą na udzie) i które wyzwalają się przy okazji sceny gwałtu jakiej Marion wraz z przypadkowym sąsiadem z naprzeciwka stają się jednocześnie mimowolnymi świadkami. Nawiązuje się między nimi specyficzna więź oraz niebezpieczna ekscytacja prowadząca do przykrych konsekwencji.

Perwersja. Słowo to w powyższym akapicie pojawiło się kilka razy, ale chyba najlepiej oddaje ducha tej produkcji. Antoniak szokuje na kilku płaszczyznach jednocześnie przy okazji umiejętnie je ze sobą łącząc. Stworzyła potwora. Człowieka fatalistę. Kobietę, która żyjąc we własnym ascetycznym świecie nie daje szansy na życie, tylko na śmierć. Reżyserka w jednym z wywiadów powiedziała, że życie jest chaosem i cierpieniem, śmierć zaś – ciszą. Spokojem, błogością, czymś pozytywnym. Śmierć żyje cały czas między nami, codziennie się o nią ocieramy, ale jej nie dostrzegamy. Jedynym momentem intymności Marian, jest właśnie moment umierania. To ją duchowo napędza, wypełnia powołaniem. Być może uważa się za świętą, za Chrystusa zbawiciela, lecz w pewnym momencie jej misja ulega samodestrukcji. Nadciągają nad jej filozofią ciemne chmury. Jej duchowe istnienie zostaje zaburzone przez metaforę życia, energię, którą jest seks. Kończy tragicznie, poniżona, zraniona, cieleśnie upokorzona, ale zapewne też w pewnym sensie spełniona, kona na krzyżu. Zaiste, prowokacyjnie.

Bardzo trudny film. Balansujący pomiędzy kiczem, przerostem formy nad treścią i odważnym artystycznym nieładem. Niezwykle trudno mi go ocenić. Myślę jednak, że nie jestem w tym odosobniony. Oglądając Code Blue, czułem się trochę jak w Zachęcie na wernisażu sztuki nowoczesnej, gapiąc się w czarną kropkę wykonaną z krowiego odchodu naniesioną na turkusowe płótno. Sztuka? Prowokacja? Geniusz? Czy może jednak kicz, banał, tandeta. Chyba jednak sam zaprzeczę własnej początkowej teorii, w której wymieniłem tylko dwa możliwe sposoby odbioru sztuki. Pełnia akceptacji lub jej permanentny brak. Myślę, że w tym konkretnym przypadku, stanę gdzieś tak pośrodku. Między młotem, a kowadłem. Chyba bardziej podobała mi się wizja kobiety zaburzonej i zarazem tragicznej w wydaniu Michaela Haneke w filmie Pianistka. Było tam więcej naturalności i ludzkiej wrażliwości. Antoniak jest bardziej nieludzka i odpychająca. Doceniam jej odwagę i śmiałość podjęcia się tematu trudnego nawet w dobie dzisiejszej obyczajowej swobody. Ale paradoksalnie, za dużo w tym wszystkim jest próżni.

4/6


IMDb: 6,2
Filmweb: 6,4

niedziela, 17 października 2010

26 Warszawski Festiwal Filmowy - Win/Win

Win/Win
reż. Jaap van Heusden, HOL, 2010
90 min.


No. Wreszcie coś w sam raz dla korporacyjnych szczurów. Film dla wszystkich zatraconych w walce o przetrwanie na wyspie ze szkła i aluminium. Dla kroczących do celu kariery po trupach. Dla wazeliniarzy w garniturach gotowych sprzedać własną matkę dla kilku euro. Ale nie tylko. Win/Win to także film o buncie i poszukiwaniu samego siebie w świecie ab$urdu.

"Makler Ivan pracuje jako asystent w banku inwestycyjnym w finansowej dzielnicy Amsterdamu. Wyrasta na nową gwiazdę giełdy. Dla banku, w którym pracuje, zarabia kokosy. Ale nie wszystko jest tak piękne, jak z pozoru wygląda. Nowa praca sprawia, że Ivan nie sypia po nocach. Zaczyna narastać jego poczucie wyobcowania wobec samego siebie i otaczającego świata. Mimo błyskotliwej kariery i niebywałego sukcesu, czuje, że musi się od tego wszystkiego uwolnić. Zanim będzie za późno. Film pozwala wczuć się w szaleństwo armii biurowych garniturów. W pędzące na pełnych obrotach, a zarazem puste życie, które toczy się wokół kursów wymiany, plastikowych przepustek, niezrozumiałego języka giełdy oraz społecznych interakcji mężczyzn sukcesu, którzy żyją dla adrenaliny".

Świetny skrojony garnitur. Dobrze leży na ciele oraz komponuje się z modną koszulą, krawatem i... gołymi stopami. Win/Win to dowód na to, że nie szata zdobi człowieka. To także film o tęsknocie za długim oddechem i rzeczach zwyczajnych w pędzącym na łeb i szyję świecie rządzonym przez pieniądz. Polecam, zwłaszcza wszystkim korposzczurom. Obudźcie się. Zwolnijcie. W życiu są rzeczy ważniejsze od pracy. No i przy okazji... bawcie się dobrze podczas seansu.

4/6


wtorek, 12 października 2010

26 Warszawski Festiwal Filmowy - Jesteś tam?

Jesteś tam?/R U There?
reż. David Verbeek, NED, TAI, 2010
83 min.



Zaintrygował mnie ten tytuł. Dotyka dość istotnego w dzisiejszych czasach problemu jakim jest kryzys relacji między ludzkich. Jest to opowieść o pokoleniu młodych ludzi ukrytych za monitorem swojego komputera, większość dnia spędzających w świecie matrixa, który zdominował ich prawdziwe życie w realu. Można by więc powiedzieć, że to film prawie o każdym z nas (a Ty ile czasu dziennie spędzasz na fejsbuku? ;))

"Dwudziestoletni Holender Jitze jest zawodowym graczem. Jeździ po świecie, by uczestniczyć w turniejach gier komputerowych. Podczas pobytu w Tajpej, zaczyna go boleć ręka i jest zmuszony zrobić sobie kilkudniową przerwę. W hotelu Jitze poznaje dziewczynę i zaczyna sobie uświadamiać, co to znaczy być człowiekiem w epoce globalnej sieci. Stara się do niej zbliżyć, ale łatwiej wychodzi mu to w świecie wirtualnym - w Second Life, w który oboje grają. Mówi reżyser: "Chcieliśmy pokazać pierwsze pokolenie, którego życie od najmłodszych lat w sporej części toczyło się w świecie wirtualnym. Co dla ludzi oznaczają te wirtualne kontakty? Jaką przyszłość ma to zjawisko? Bardzo podoba mi się, jak rzeczywistość, świat gier komputerowych i Second Life nie tylko istnieją niezależnie od siebie, ale też przenikają się wzajemnie do takiego stopnia, że są w stanie poruszyć emocje widowni".

No i cóż. Potencjał film miał ogromny. Byłem szalenie ciekaw w jaki sposób podejdzie do zagadnienia młody reżyser. Niestety poza pięknymi zdjęciami (całość filmu rozgrywa się na egzotycznym Tajwanie) i sprawnym montażem, brakuje trochę mądrości w treści. Jest to wprawdzie ładna audiowizualna bajka, ale tylko w minimalnym stopniu dotykająca istoty problemu. Szkoda, bo mimo wszystko film bardzo mi się podobał i nie wiedzieć czemu, oglądając go, miałem momentami skojarzenia z kultowym już Między słowami Sofii Coppoli. Może to przez tło i miejsce w którym rozgrywała się opowieść, a może to przez te męczące zauroczenie się drugą osobą, kompletnie nieosiągalną i niemożliwą do spełnienia egzotyczną przypadkową miłością, która od samego początku nie miała racji bytu. Sam nie wiem. Nie mniej jednak film na swój sposób jest odrobinę magiczny, a ja bardzo cenię sobie magię na ekranie.

4/6

piątek, 30 lipca 2010

Patofamilia

Boso ale na rowerze
reż. Felix Van Groeningen, BEL, HOL, 2009
108 min. Against Gravity


Z rodziną to wiadomo, najlepiej wychodzimy na zdjęciach. Krewka rodzina Strobbe’ów, to klasyczny przykład potwierdzający ów regułę. Na pierwszy rzut oka nikt o zdrowych zmysłach nie chciałby funkcjonować w tak nieokrzesanych realiach domowego ogniska. Permanentne pijaństwo, burdy, awantury, libacje i bezrobocie. Słowem... patologia. Właściwie to rodzina Strobbe’ów mogła by równie dobrze nazywać się po prostu Strobscy, Strobbish, Strobovic, czy inni Strobbeson. Patologia w rodzinie to ani nowość, ani też żadne szokujące zjawisko. Każdy z nas zna nie jeden dom w którym występują podobne sceny, bądź nawet sam w podobnych warunkach egzystował/uje. Ale jako że w każdym szaleństwie jest jakaś reguła, Belgowie patologię w rodzinie przedstawili w taki sposób, że zamiast zniesmaczenia, obrzydzenia i współczucia, odczuwamy do głównych bohaterów... sympatię.

Strobbe’owie mieszkają w małym flamandzkim miasteczku w latach 80tych. Czterech nieokrzesanych braci żyje ze sobą pod jednym dachem wraz z ich matką, która zdaje się mieć serce większe od emerytury, a także z trzynastoletnim Guntherem, synem jednego z braci - Marcela. To właśnie oczami młodego chłopca obserwujemy patologię z udziałem jego ojca i trzech stryjów, ich alkoholowe libacje i liczne ekscesy, ale także wzajemne relacje między nimi i konflikty z otaczającą ich rzeczywistością. To młody Gunther, który mimo własnych chłopięcych marzeń, pragnień i prywatnych zawodów, wciela się w rolę narratora, by chłodnym okiem tłumaczyć się całemu światu za swój klan, mimo że przecież nie musi.

Natomiast widz obserwuje dorastanie młodego chłopca w patologicznej rodzinie i ocenia jej wpływ na jego późniejsze wybory i dorosłe już życie. Film bowiem przedstawia losy bohaterów w dwóch wymiarach czasu. Zwariowane wczesne lata 80te, oraz po prostu teraźniejszość. Dorosły już Gunther, początkujący i ambitny pisarz, walczy z grubiańskimi naleciałościami wyniesionymi z domu. Stając przed najważniejszym wyzwaniem w jego dorosłym życiu - ojcostwem, powraca pamięcią do lat minionych i relacji z nieżyjącym już ojcem alkoholikiem.

Niestety współczesne wcielenie Gunthera wypada dość blado. Nie przekonuje mnie grany przez niego mało wyrazisty, choć tajemniczy Valentijn Dhaenens. Zdecydowanie lepsza jest przeważająca część filmu, w której dominuje młody Kenneth Vanbaeden. Ambitny, honorowy i waleczny młody Strobbe – syn listonosza alkoholika, który w oparach patologii stara się wieść normalne życie, naznaczone jazdą na rowerze, pierwszą miłością, pierwszym pocałunkiem, czy też pierwszym pijaństwem. Duże fragmenty tej normalności ofiaruje mu jego ukochana babcia Strobbe, prywatnie matka krewkich braci. Swoją drogą, ta urocza bogobojna kobiecina, stanowi niezwykły kontrast i sprzeczność dla diabelskich rozrywek cielesnych praktykowanych przez jej własnych synów. Jest ich wyrocznią i batem oraz najlepszym dowodem na to, że matczyna miłość jest silniejsza od Super Glue.

Ale też ta cała patologia, to w tej historii tak po prawdzie słowo umowne – wytrych. Owszem, to i owo wielu może szokować, ale jak pisałem na początku, sposób przedstawienia tego szalonego klanu oraz ich niebanalnych historyjek, co i rusz prowokuje na naszej twarzy uśmiech. Picie to nie tylko smutek, rozpacz i ludzkie dramaty, ale także zabawa. Trzeba uczciwie przyznać, że bracia Strobbe po prostu chcą się bawić i biorąc pod uwagę okoliczności w jakich funkcjonują, robią to wyśmienicie. Choć nie zawsze. Nie szukają zwady i nie tłuką kogo popadnie. Po prostu egzystują w małym miasteczku w rytm muzyki Roya Orbisona, piją dużo, a i owszem, są nieokrzesani i wulgarni, ale nie sposób odmówić im mocno wysublimowanego uroku osobistego który zaraża.

Na tle tych wszystkich wielu śmiesznych scenek z udziałem braciszków, przebijają się oczywiście ważne relacje Gunthera z jego ojcem Marcelem. Jest tu prawdziwe życie, mimo że przepuszczone przez sito czarnej komedii. Szorstka męska miłość i ojcostwo przegrywające z postępującym alkoholizmem. W ogóle to bardzo podoba mi się sposób przedstawienia pouczających prawd życiowych i dopuszczalnych norm postępowania, a także ludzkiej wrażliwości społecznej. Dramat i cierpienie umiejętnie wymieszane jest z klasyczną komedią, choć tą wyższych lotów. Wszystko tu pasuje, wydaje się być uczciwe i naturalne. Nie osądza.

Dorosły Gunther stanowi pewnego rodzaju produkt finalny. Stworzony z ojca patologii i puszczalskiej matki. Ale udowadnia przy tym, że to nie musi od razu rodzić błędne koło. Nie musi wyrastać na podobieństwo swoich rodziców. Mało tego. Felix Van Groeningen (reżyser), nawet patologię przedstawia w swojski i umownie akceptowalny sposób. To przecież rónież są ludzie. Mimo swoich słabości, także kochają i też pragną żyć. Wszystko kończy się względnie dobrze, bawi, szprycuje wieloma emocjami i daje do myślenia. Idealne zestawienie składowych by się dobrze czuć w kinie czy na kanapie, a także długo po zakończeniu seansu. Intelektualna rozrywka wyższych lotów. Nie rozumiem w tym wszystkim tylko jednego. Tytułu.

4/6

sobota, 17 października 2009

Bardzo osobisty

Nic osobistego
reż. Urszula Antoniak, HOL, IRL 2009
85 min.


Debiut filmowy mieszkającej na stale w Holandii Urszuli Antoniak, otworzył moją przygodę z 25 Warszawskim Festiwalem Filmowym. Festiwalem który jest moim oknem na świat. Dzięki oglądanym na nim filmom, podglądam innych ludzi mieszkających w innych szerokościach geograficznych i myślących inaczej niż ja. Wszech powtarzająca się inność pozwala mi na lepsze zrozumienie świata oraz zawiłości jednostki ludzkiej. Nic osobistego pokazał mi jednak trochę inną inność.

Surową i wynaturzoną, nasączoną w emocjonalnym sosie przyrządzonym z mieszanki poczucia krzywdy i pragnień. Inność dziwnie mi znajomą.

Urszula Antoniak zajrzała z kamerą do wnętrza dwójki głównych bohaterów i poszukała wspólnego mianownika pomiędzy dwoma, przynajmniej w teorii, niekompatybilnymi ze sobą charakterami. Bardzo oryginalnymi trzeba zaznaczyć.

Rudowłosą Anne poznajemy w momencie ostatecznej rozprawy ze swoją przeszłością. Zdejmując pierścionek z ręki na tle pustego mieszkania, oddziela grubą kreską cały dorobek emocjonalny jak i materialny swojego życia. Opuszcza Holandię i wyrusza z namiotem oraz spakowaną w plecak do Irlandii, gdzie włócząc się bez celu po surowych i zimnych krajobrazach Connemary zdaje się rozprawiać z własnym sumieniem, jak i duchowym niepokojem.

Nic o niej nie wiemy. Jest tylko przyroda i dziewczyna o rudym kolorze włosów starająca się jakoś przetrwać w tych dość trudnych okolicznościach natury. Podczas wędrówki znajduje malowniczo usytuowany na półwyspie dom, który postanawia zwiedzić, trochę w nim pomieszkać, by na koniec pozostawić niespodziankę dla nieobecnego gospodarza.

Jego mieszkaniec – Martin, to z kolei podstarzały wdowiec. Samotnik zapewne z wyboru, który wiedzie w tym trudnym środowisku niczym specjalnie nie wyróżniające się życie. Raczy się dobrą kuchnią, winem i muzyką.

Los szybko krzyżuje ich drogi. Oziębła i zamknięta w sobie Anne nie pozwala na wymianę jakiejkolwiek informacji z ciekawskim Martinem, lecz propozycja wyżywienia w zamian za pracę w ogrodzie zmiękcza nieco jej stanowisko. Zgadza się na współpracę pod jednym warunkiem. Żadnych pytań, żadnych poufałości, mów do mnie „ty”.

Zaczynamy obserwować interesującą grę między dwoma podzielonymi różnicą wieku samotnikami skąpanymi jednocześnie w ciszy i muzyce. Anne jest dobrym pracownikiem ale konsekwentnie unika jakiegokolwiek zbliżenia do ciągle zainteresowanego nią Martina.

Wybór jakiego dokonali z czasem zaczyna stwarzać im coraz to większe problemy. Nie mogący pogodzić się z nie dającą mu spokoju niewiedzą Martin, postanawia udać się potajemnie do Amsterdamu próbując dowiedzieć się czegoś więcej o kobiecie, która wywróciła mu na starość jego życie. Tej z kolei zaczyna coraz bardziej doskwierać wyobcowanie i ciążyć jej samotność której tak bardzo przecież potrzebowała i której bezgranicznie się poświęciła.

Jak w sumie można było się od samego początku spodziewać (ale nie jest to jakaś wielka wada filmu) dochodzi w końcu do zbliżenia między naszą dwójką współmieszkańców. Aczkolwiek zachowywanie się wbrew samym sobie wiele ich kosztuje. Nie mniej jednak z zachowaniem minimum dystansu, okazują sobie odrobinę ciepła i człowieczeństwa.

Urszula Antoniak w umiejętny i dość zaskakujący sposób rozprawia się z ich podmiotowym zobowiązaniem znanym z początku filmu. Samotnik będzie nim zawsze do końca życia. Bez względu na dokonane wybory. To bowiem stan umysłu i wewnętrznych potrzeb okraszonych indywidualnymi cechami charakteru, a nie realne i zewnętrzne fizyczne posiadanie kogoś w danej chwili lub też nie.

W Nic osobistego rozprawiamy się zatem z definicjami ludzkich wyborów pomiędzy samotnością z wyboru, a tą nabytą i narzucaną na nas z góry przez los. Antoniak starała się pokazać nam ich następujące po sobie konsekwencje i skutki. Plusy i minusy. I powiem szczerze, że nawet jej się to udało. Mądry film.

4/6