Pamiętacie jeszcze węgierskich Kontrolerów z roku 2003? Ten zjawiskowy film o kanarach z budapesztańskiego metra trzynaście lat temu zdobył nagrodę publiczności na WFF oraz moje uznanie. Trafił do kin, na DVD, świat go szybko polubił. Potem już tylko sława, pieniądze i autografy. Nimrod Antal, czyli Pan reżyser, na fali popularności dostał nawet angaż w Hollywood. Zrobił tam dwa, czy nawet trzy filmy, raczej kiepskie i chyba bez większego znaczenia. Wrócił więc nad Dunaj, by ponownie nakręcić film o swoich, w języku, którego nikt nie rozumie. Tym razem padło na narodowego bohatera spod ciemnej gwiazdy - Attilę Ambrusa - zawodowego hokeistę, który przy zupełnej okazji zajmował się po godzinach... napadami na bank i urzędy pocztowe.
Było ich łącznie 27. Przebiegły rabuś działał w latach 1993-1999, aż w końcu dał się złapać. Nikogo nie zabijał, nie robił krzywdy, szybko stał się legendą na Węgrzech. Ludzie go wręcz ubóstwiali i nazwali Whiskey Bandit (Viszkis) - gdyż lubił sobie golnąć na odwagę przed napadem - robili z nim koszulki i traktowali jak własnego Robin Hooda. Oczywiście innego zdania byli stróże prawa, którym przez sześć lat ciągle zwiewał spod topora. Gdyby kariera Ambrusa miała miejsce w erze powszechnego dostępu do Internetu, to jego sława obiegłaby cały świat, miałby też setki tysiące polubień na fejsie, a mimo to jego historią i tak zainteresowali się Amerykanie, którzy przymierzali się do jej ekranizacji. Padło nawet nazwisko Johnny’ego Deppa jako kandydata do zagrania postaci Ambrusa, ale zwlekali i zwlekali, aż w końcu uprzedzili ich Węgrzy. I dobrze. To węgierski bohater i węgierska historia, musiał więc powstać węgierski film. Całe szczęście, że padło na Antala, który popełnił już wspomnianych Kontrolerów i liznął trochę wielkiego świata.
Bandyta, który pachniał Whiskey/A Viszkis jest typowym gangsterskim kinem o szybkiej i wartkiej akcji wzorowanym na typowych amerykańskich filmach sensacyjnych. Dobrze to się ogląda, acz na moje oko mógłby być z pół godziny krótszy. Nie jest to jednak wielki zarzut z mojej strony. W zasadzie to ich w ogóle tu nie ma. Jest to kino nastawione głównie na rozrywkę i to akurat słuszny kierunek. Typowa biografia w stylu "Żyj szybko, umieraj młodo", nie ma więc co kombinować, bo można tylko spieprzyć samograja. Dzięki tak postawionej sprawie film zapewne zatoczy szersze koło zasięgu na świecie, a między wierszami rzecz jasna trochę opowie o ciekawej postaci Ambrusa, który notabene jest już na wolności i aktualnie zajmuje się… no, nie będę tego tu teraz zdradzał.
Ogląda się to bardzo przyjemnie, jak np. naszego Konsula z Piotrem Fronczewskim. Nawet gdzieś z tyłu głowy rodzi się irytacja, że na Węgrzech potrafią zrobić dobry gangsterski film o swoim niemalże narodowym produkcie eksportowym, a my… no cóż, a my mamy Kilera i Chłopaków nie płaczą. Niby fajne i śmieszne, ale tak po prawdzie, to mogą braciom Madziarom czyścić cholewki. Mam nadzieję, że kiedyś doczekamy się tak dobrej produkcji np. o Pershingu, albo Szpicbródce (musicalu z 1978 roku nie liczę), lub chociaż pełnometrażowej historii o naszym łamaczu kobiecych serc – Tulipanie. Ich barwne życiorysy aż proszą się o dobrą ekranizację. Ale póki co, warto popatrzeć jak robią to nasi bratankowie. Jest na co.
Osiem lat temu, chyba nawet też w ramach WFF zmierzyłem się po raz pierwszy z twórczością Urszuli Antoniak - holenderskiej reżyserki polskiego pochodzenia, tudzież Polki mieszkającej w Holandii - zależy gdzie pytają. Było to Nic osobistego. Zostałem tym surowym i ascetycznym obrazem kupiony za dosłownie grosze. Co prawda niewiele trzeba, żeby mnie kupić, najczęściej wystarczy postawić w barze kolejkę lub pokazać cycki, ale w tym przypadku wystarczyło nakręcić film faktycznie za grosze, w którym były zarówno cycki jak i alkohol. Deal idealny. Niemniej od pierwszej minuty było widać, że za sterami tego emocjonalnego bombowca siedzi kobieta. To był właśnie ten poziom wrażliwości, ten sposób dotarcia do widza poprzez gesty, mniej słowa - typowo kobiecy punkt widzenia. Potem był m.in. Code Blue, trudny, dziki, brutalny, który ugruntował pozycję Antoniak w panteonie psychodramatycznych zwierzów.
Minęło kilka lat i Antoniak uderzyła ponownie, tym razem już z udziałem polskich aktorów, Andrzeja Chyry i Jakuba Gierszała. Zbliżyła się także nieco do polskich granic, dotarła bowiem do Berlina. Dotąd akcje jej filmów rozgrywane były w Irlandii, tudzież gdzieś w Holandii. Kto wie, może w końcu odważy się nakręcić film w Polsce, acz nie wiem czy Polska jest już na to gotowa. Na razie i na przełamanie lodów otrzymujemy koprodukcję holendersko-niemiecko-polską, która zdążyła już zgarnąć kilka statuetek, m.in. Złote Lwy w Gdyni. O Pomiędzy słowami jest więc ostatnio bardzo głośno, co za tym idzie, i ja postanowiłem zagiąć na niego parol.
I... no cóż, niestety mam mieszane odczucia. Na pewno jest to film, niczym garnitury Gierszała, perfekcyjnie skrojony wizualnie. Jest po prostu ładny, tak jak obrazek jaki powiesiłem niedawno w moim salonie. Ubrany jest elegancko w czerń i biel, z których niestety coraz rzadziej się dziś korzysta, a szkoda, bo zwykle dodają kilka cennych punktów do ogólnej mocy przekazu. Lubię, kiedy zamiast zwracać uwagę na kolory odrywające mnie od tego co istotne mogę koncentrować się na tym, co zawarte jest (nomen omen) pomiędzy słowami. Tu działa to idealnie, tak jak powinno. Ta sennie poprowadzona historia to esej o trudnej relacji syna z dawno niewidzianym ojcem, który pojawia się nagle w z pozoru uporządkowanym już życiu młodego i ambitnego prawnika. Pikanterii dodaje fakt, że spotykają się na ziemi obcej, w Berlinie, na emigracji, gdzie oprócz konieczności zmierzenia się z traumą, wewnętrznym żalem i pretensjami wobec siebie nawzajem, muszą też mierzyć się z pojęciem życia w obcej społeczności, w nienaturalnym dla nich środowisku. I zostało to uchwycone w kadrach całkiem nieźle. Dużo dobrej gry mimiką twarzy, gestami, zamiast słowem mówionym, to wszystko jest zdecydowanie na plus, tak jak bramka strzelona na wyjeździe, która liczy się podwójnie.
Nie spodobał mi się jednak drugi równoległy tor po jakim pędzi (no dobra, ślimaczy się) ta opowieść, a który dotyczy samego wątku imigracji. Jesteśmy bowiem świadkami bardzo dziwacznej i nienaturalnej wręcz walki młodego chłopaka z problemem hmm... akceptacji samego siebie (?), który mimo, że zdążył już z powodzeniem wpuścić korzenie w nową ziemię jaka go karmi, to jednak coś mu zaczyna w tej głowie szwankować i gnić od środka. Być może to ta polska niedojrzałość waśnie i nietolerancja jakimi ciągle próbuje nas się szczuć i piętnować naszą zaściankowość, ale nawet jeśli, to było to dla mnie co najmniej niezrozumiałe, a może nawet i durne. A jeśli Antoniak chciała mi przez to powiedzieć, że przecież w gruncie rzeczy wszyscy jesteśmy imigrantami i każdy skądś przyjechał, to... też jej nie wyszło. Teza co najmniej ryzykowna, posiadająca wiele dziur, żeby nie powiedzieć wprost, że jest bez sensu. Nie, sorry, ale nie kupuję tego.
Zatem Pomiędzy słowami jawią mi się jako takie trochę piękne nic. Ogląda to się trochę jak wybory Miss World w jakimś Dubaju. Póki sobie te misski spacerują po wybiegu w bikini i sukniach wieczorowych jest całkiem tak jakby ekskluzywnie, ale jak już w następnej rundzie podchodzą do mikrofonu i otwierają buzię, by opowiedzieć o tym, że one wszystkie chciałyby najbardziej pokoju na świecie i żeby nie było wojen, głodu i Kaczyńskiego, no to wiadomo, że czar szybko pryska i próżnia wylewa się na podłogę. Tak, to jest bardzo w stylu Pomiędzy słowami. Takie trochę ładne i trochę nic. Ale jako, że lubię rzeczy ładne, to za uszy wyciągnę i dam mu 4 cycki z minusem. Niech Pani Antoniak ma.
Ostatni akapit, tudzież podsumowanie (czy zakończenie to się chyba nazywało w poprawnej konstrukcji wypracowania:)) oceniam na sześć cycków ;) Tzn treść, bo celności nie jestem w stanie ocenić bez obejrzenia filmu.
OdpowiedzUsuń