poniedziałek, 31 grudnia 2018

Bunga Bunga

Loro / Oni
reż. Paolo Sorrentino, ITA, FRA, 2018
151 min. Gutek Film
Polska premiera: 28.12.2018
Biograficzny, Dramat, Komedia



Signore e signori, il caimano arriva! – Tak Silvio Berlusconi zwykł zapowiadać samego siebie. Aligator. Tym mianem ochrzciła go lewica, jego polityczni oponenci. Miało obrażać, stało się inaczej, ponieważ tak na prawdę nigdy i nic nie było w stanie go obrazić. Każdą skierowaną w jego stronę obelgę szybko potrafił z uśmiechem przekonwertować na zabawną i ironiczną zaletę. Taki właśnie jest/był Silvio Berlusconi, najdłużej urzędujący premier w powojennej historii Włoch, trzeci najbogatszy człowiek na Półwyspie Apenińskim, twórca telewizyjnego imperium, magnat budowlany, ex właściciel klubu AC Milan, dwukrotny rozwodnik i obyczajowy skandalista, który wielce miłował piękne kobiety (wino i śpiew) oraz władzę, co więcej, był w tym niedościgniony.

Postać na tyle barwna, że nie sposób przejść obojętnie obok cienia jaki jeszcze do dziś rzuca na cały świat, i to nawet mimo tego, że od lat skrywa się z dala od słońca. Atakowali i walczyli z nim niemal wszyscy, nie tylko ci, którym bliska była ideologiczna lewica oraz komunizm, bali się go, a jednocześnie wpraszali głęboko w jego cztery litery nawet jego polityczni sojusznicy, ministrowie i członkowie jego partii. Przez wiele lat był prawdziwym ojcem chrzestnym włoskiej polityki, szarą eminencją, która dodawała kolorytu zarówno na bezbarwnych politycznych międzynarodowych szczytach, jak i błyszczała na imprezowych parkietach od Sycylii po Mediolan i od rana do nocy. Berlusconi w szczycie swojego istnienia żył według autorskiego scenariusza napisanego w myśl nieśmiertelnej włoskiej zasady - Dolce Vita. Człowiek impreza, życiowy egoista i ekscentryk, miłośnik piękna i kobiet, skandalista i pan Bunga Bunga w jednej osobie w końcu doczekał się ekranowego dzieła na miarę swojej wielkości.

Kiedy więc dowiedziałem się, że Paolo Sorrentino, mój człowiek w świecie wielkiego, autorskiego kina robi podejście do biografii Berlusconiego, to aż nie napiszę jaka to fizjologiczna reakcja zadziała mi się gdzieś tam na podbrzuszu. No bo kto jak nie On? Krajan, mimo, że neapolitańczyk, który doskonale potrafił wgłębić się w artystyczną i snobistyczną bohemę Rzymu, był z automatu jedynym i zarazem idealnym kandydatem do pokazania światu, ale chyba przede wszystkim samym Włochom jak działają mechanizmy władzy, biznesu i polityki z uwypukleniem okresu wielkich przemian oraz "włoskiego marzenia", które ucieleśniał sobą Silvio Berlsusconi właśnie.

Nie będę kłamał, to był najbardziej wyczekiwany przeze mnie tytuł mijającego właśnie roku. I od razu powiem, ze warto było czekać te 360 dni. Ale na wstępie musiałem zmierzyć sie z lekkim zawodem, gdyż Sorrentino zdecydował się pokazać światu skróconą wersję i zamiast dwóch części jakie zobaczyli tylko Włosi musimy zadowolić się jedną, pociętą z przeszło czterech i pół godzin materiału do dwóch trzydziestu. Z jednej strony to zupełnie zrozumiałe. Raz, że wysiedzieć w kinie ponad cztery godziny to wielkie wyzwanie dla przeciętnego kinomana i duże ryzyko dla dystrybucji, dwa, jest to w zasadzie włoska epopeja i wiele zawartych w niej niuansów może zrozumieć tylko mieszkaniec Półwyspu Apenińskiego. Niemniej zawsze jest jakaś druga strona medalu i świadomość doświadczenia ledwie 60% treści z całości trochę jednak gdzieś mnie tam z tyłu głowy uwiera. Tym bardziej, że to niestety wyraźnie czuć i widać w wielu scenach, które czasem zdają się być ze sobą powiązane jakimś dziwnym kluczem chaosu, ale w zasadzie jest to jedyny znaczący minus jakiego tu doświadczyłem i odtąd będzie już tylko lepiej.


Sorrentino w postać Berlusconiego wcielił... no kogóżby innego jak nie Toniego Servillo, swojego etatowego pupila, który jeśli zajdzie taka potrzeba zagrałby chyba nawet traktor. Mimo mojego prywatnego uwielbienia do tego człowieka byłem nieco sceptycznie nastawiony do takiego wyboru, gdyż za cholerę nie mogłem sobie wyobrazić Servillo w skórze Silvio. I będąc już po kinowej lekturze, mimo, że czasem rzeczywiście wygląda z tym swoim wiecznym uśmieszkiem i dziwaczną tapetą na twarzy lekko komicznie, to jednak zwracam honor - jest dobrze, a nawet bardzo. Znowu się udało panie reżyserze.

Zresztą, umówmy się, Loro/Oni, to nie tylko Berlusconi i teraz już wiem, skąd ten tytuł zapodany w trzeciej osobie i liczbie mnogiej. Sorrentino opowiada w nim o całej klasie politycznej, o mitycznej grupie trzymającej władzę, która jest zupełnie odseperowana od rzeczywistości i zasadniczo niewiele kuma z życia zwykłych, szarych żuczków. To niby oczywista i mało szokująca rzeczywistość w każdej demokracji, republice, królestwie, a nawet dyktaturze, niemniej ciągle warto o tym mówić i ukazywać jej kontrasty. Sam Berlusconi pokazuje się na ekranie stosunkowo późno, reżyser tym samym bawi się widzem i podsyca w nim ciekawość, niecierpliwość oraz pewnego rodzaju pożądanie. To samo dzieje się z kolejno przedstawianymi nam bohaterami umorusanymi w plebejskiej zabawie, biblijnej sodomie i gomorze, którzy gdzieś pomiędzy wciąganiem koksu, rypaniu i świeceniu cyckami utwardzają grunt pod rzeczywistosć i codzienność elit - tytułowych "Ich".

I kiedy tak mija pierwsze kilkadziesiąt minut filmu zapodanych w klimacie imprez w stylu Wielkiego piękna łamane na Warsaw Shore, poznajemy w końcu "jego" w przededniu ponownego odzyskania władzy we Włoszech w roku 2007. Bardzo ciekawiło mnie w jakim świetle to wszystko nastąpi, oraz jak Sorrentino pokaże nam tak charyzmatycznego i tak wielce demonizowanego człowieka, którego jednak pokochało miliony Włochów? Czy może zostanie jednoznacznie przez niego potępiony, wszak artystyczne środowisko we Włoszech, deliktanie rzecz ujmując, nigdy za nim nie przepadało, a może wręcz przeciwnie i pokaże go jako wzorowego męża stanu? Z wielką ulgą mogę teraz napisać, że Sorrentino podszedł do tematu zdroworozsądkowo, czyli uczciwie, jednoczesnie ukazując jego zalety i wady, sukcesy i porażki, ale głównie skupił się na jego prywatnym życiu, relacjach z najbliższymi i jego melancholii, acz, i tu patrz mój zarzut, przez skrócenie historii dowiadujemy się o nim stosunkowo niewiele.

Reżyser za to strzela jak asami z rękawa iluzją wielkiego świata, bogactwa, ściemy i polityki, która stanowi jakże pożądany bilet do innego, lepszego świata znanego nam, szarym Kowalskim głównie z Pudelka i kolorowych rubryk opisujących zwykle pusty żywot nie mniej pustych celebrytów. Kontrast między "Nimi" a "Nami" jest przez niego umiejętnie rozrysowany, ale momentami trudno dostrzegalny. Dużo bardziej widoczny jest on dopiero w końcowej fazie tej szalonej opowieści. Wcześniej, przez bite dwie godziny uczestniczymy w witalnym Bunga Bunga, któremu towarzyszą równie epickie cycki, ogolone bobry, tony koksu i różnej maści alkoholu, to wszystko leje się strumieniami i sypie kilogramami, a ja czułem się jak na imprezie marzeń, na którą nigdy nie zostałem wpuszczony, no bo albo obuw nie ten, albo zły adres, albo mi się nie chciało. Niemniej fajnie jest sobie na to wszystko popatrzeć i powzdychać do świetnych cycków na ekranie boleśnie sobie przy tym uświadamiając, że piękno życia każdego dnia ucieka nam gdzieś między palcami.


Jednak Sorrentino z czasem tonuje te rozmarzone i skąpane w ejakulacie nastroje. W tym przepychu i szalonej jeździe bez trzymanki dostrzega wiele zagrożeń i niebezpieczeństw, czym rzecz jasna postanawia podzielić się także z widzem. Dostrzegalne jest wielkie zagubienie oraz naiwność ukazanych nam pięknych i młodych ludzi, którzy pragną żyć jak tytułowi "Oni", u boku wielkiego Silvio. Z dużym trudem i poświęceniem dostają się do jego świata i nagle brutalnie odkrywają, a my wraz z nimi, że to nie jest wcale miejsce dla nas, że to tylko iluzja, a za fasadą ze złota i marmuru kryją się nicość, próżnia i nieświadomość. Acz piękna, trzeba przyznać. Reżyser ukazując nam tą żelazną zależność próbuje uświadomić i przestrzec przed pokusami, egoizmem i tanim populizmem, ale nie robi tego tak jak kościół katolicki, zerojedynkowo, tylko bezrefleksyjnie ukazuje niewątpliwe plusy takiego postępowania skąpane w bezsprzecznych minusach. Wszystko widoczne jak na dłoni i jedyne czego potrzeba, to mądrości, by wszystko odpowiednio wyważyć.

Ale to tylko jedna strona medalu tej opowieści. Druga, skupiona jest na jednym konkretnym człowieku przedstawionym nam u szczytu biznesowej i politycznej kariery, który jednocześnie jest pogrążony w melancholii oraz w mentalnym kryzysie. 70-letni Berlusconi z gracją Kabaretu Starszych Panów balansuje na szachownicy życia gdzieś pomiędzy Królową a zwykłym pionkiem. Bardzo podoba mi się takie przedstawienie jego postaci. Nie ma tu klasycznej biografii zapodanej w hollywoodzkim stylu "od zera do milionera", tylko od razu poznajemy człowieka będącego u szczytu kariery,  majętnego i wpływowego, którego boją się i jednocześnie kochają niemal całe Włochy. Sorrentino próbuje odpowiedzieć na pytanie, jak to możliwe, że taki człowiek jak on przez tyle lat dzierżył samodzielnie władzę, a także, jak to możliwe, że tak jawne, głównie moralne zepsucie w elitach władzy jest tak bekrytycznie akceptowane przez całą masę poddanego mu społeczeństwa? I właśnie ten wątek polityczny ze społecznym tłem bardzo mi się w Loro/Oni podoba. Z jednej strony Włosi są przyzwyczajeni do pewnego rodzaju politycznego dyktatu i klasowego podziału w stylu mafijnym, z drugiej zaś, Sorrentino na tle rodzimej historii opowiada tak naprawdę o mechanizmach zachodzących na całym świecie oraz ogólnym wpływie polityki i biznesu na społeczeństwo. To bardzo udany i rzadko przedstawiany dziś w kinie eksperyment i warto się nad tym niżej pochylić.

W filmie ukazane są co najmniej dwie piękne sceny, które doskonale pokazują stosunek jednych do drugich, czyli "Ich" do "Nas" i choćby tylko dlatego warto obejrzeć tą filmową impresję. Nie chcę ich dosłownie opisywać, by nie psuć wam frajdy z oglądania, napiszę tylko, że chodzi o sposób sprzedawania ludziom iluzji o możliwości spełnienia ich marzeń, że polityka i wielkie obietnice to nic innego jak próba sprzedania nam garnków przez telefon, tudzież nowego apartamentu, którego tak po prawdzie w ogóle nie potrzebujemy. Niby oczywistość, ale jakże pięknie nakręcona przez Sorrentino i cudownie zagrana przez Servillo, co stanowi dla mnie creme de la creme całego filmu. W ogóle jest tu jeszcze wiele takich bardziej lub mniej znaczących smaczków, które w oparciu o audiowizualną ekspresję reżysera próbują odpowiedzieć na pewne porozrzucane niedbale po całej taśmie filmowej pytania, w czym przyznaję, Sorrentino jest prawdziwym mistrzem. Czuć tu wyraźnie ducha Wielkiego piękna i z pewnością oglądając go kilka razy za każdym razem natrafię jeszcze na coś nowego, na co wcześniej nie zwróciłem uwagi. Mnogość zawoalowanej treści przedstawionej w formacie obrazkowym oraz z manierą teledysków na MTV jest iście porażająca. Tu nawet kilkusekundowy przerywnik między jedną, a drugą sceną potrafi wołać tysiącem słów. Magia.


W Loro/Oni roi się także od dwuznacznych i bardzo wymownych scen, które starają się komentować aktualną rzeczywistość, nie tylko tą, w której żyją sami Włosi, ale oczywiście głównie w opariu o ich kraj. Np. bardzo charakterystyczne jest ukazanie słynnego trzęsienia ziemii w L'Aquilii w roku 2009, które reżyser postanowił wykorzystać do uwypuklenia podziału między światem iluzji reprezentującym władzę, a światem rzeczywistym, prawdziwym, ległym pod gruzami zrujnowanego miasta. Końcowa scena z napisami, która ukazuje ratowników odpoczywających na tle ruin kościoła, to po prostu poezja kina nacechowana tak wielkim symbolizmem, że można go wyciskać godzinami jak wodę z mokrej gąbki.

Na koniec dwa słowa o aktorstwie. Toni Servillo zagrał Berlusconiego w taki sposób, ze nie sposób go nie polubić. Osobiście nigdy nie miałem z tym większych problemów, wszak facet był ideologicznie skierowany na prawo sceny politycznej, wielbił piękne kobiety, piłkę nożną, był też na bakier z konwenansami i poprawnością polityczną, czym może często irytował, ale jako fan barwności życia oraz przyziemnych przyjemności uznaję to za bardzo pożądaną dziś jakość życia w sferze publicznej jaka niegdyś na wiele lat zadomowiła się na salonach lasu szarości. Dziś takich polityków już nie robią, to pewne jak techno w Trendzie, ale jeszcze nie wiem do końca, czy to dobrze, czy może jednak już aby niekoniecznie. Z jednej strony polityka tak bardzo mi już zbrzydła, że przestaję powoli oczekiwać od niej rzetelności i uczciwości, o powadze nie wspominając, z drugiej zaś, ciągle żyję iluzją, że może w końcu doczekam się w niej autentyczności, ucziwości i poszanowania dla bliźniego (o ja głupi i naiwny). I sądzę, że kręcąc ten film ta myśl zaprzątała głowę także samego Sorrentino. Z pewnością film ten powinien sprowokować was do podobnych przemyśleń, przynajmniej tak mnie się wydaje.

Warto tu jeszcze wspomnieć o naszej Kasi Smutniak, która zgodziła się na bardzo odważną i uwodzicielską rolę albańskiej bogini, jednej z muz filmowego Berlusconiego, która swym seksapilem uwiodła także i mnie. Ale też, żeby być uczciwym napiszę, że właściwie to niewiele trzeba, żeby mnie w sobie rozkochać. Wystarczy pokazać cycki i mieć to coś w oczach. Niemniej Kasia zrobiła to z klasą i chciałem ją za to pochwalić.

O filmie mógłbym jeszcze długo, bo to jeden z tych obrazów, który jest nasiąknięty wieloznacznością  i wielowymiarowością. Z pewnością jest to obraz, którego parafrazując klasyka, nie zapomnę go nigdy, kolejny w kolekcji Sorrentino, który już nie tyle wyrasta ponad przeciętność, co sam wyznacza standardy trudne do osiągnięcia przez innych. To zupełnie inny wymiar kina, którego łaknę i które przeżywam całym sobą, była to także prawdziwa rozkosz dla wszystkich moich zmysłów, prawie jak udział w nieziemskiej imprezie po zażyciu Metylenodioksymetamfetaminy, co w ciemnościach sali kinowej potęgowały doznania w stylu głośnego wystrzału korka od szampana w rzędzie gdzieś obok, oraz brzdęk przewracanych pustych, szklanych butelek po, jak mniemam piwie.

Ale Loro/Oni to także coś więcej niż tylko imprezowa jazda bez moralnych i fizycznych barier, to także cenny i unikalny głos w ważnej dyskusji na tematy stricte społeczne, polityczne, klasowe oraz te czysto ludzkie. Reżyser niczego i nikogo jawnie nie osądza, ale za to głośno komentuje rzeczywistosć zmuszając widza do interakcji dużo bardziej, niż Netflix w swoim najnowszym projekcie Black Mirror: Bandersnatch. Tylko niestety tego człowieka jest tu jakby najmniej i liczę bardzo na to, że z pełnej wersji filmu jaka mam nadzieję niebawem wypłynie na szerokie wody Internetu dowiem się o nim czegoś więcej. Dlatego koniec końców w finalnej ocenie odejmuję jednego cycka. To wprawdzie nadal jest epickie Bunga Bunga, w którym nie będę ściemniał, chciałbym kiedyś wziąć udział, ale gdy tylko opadnie po nim cała zawierucha, pył i brokat, zastany kac może stać się nie do zniesienia. Ale gdyby mnie ktoś wtedy zapytał, czy warto było szaleć tak...? bez wahania odrzekłbym - No pewnie, że warto. Polej i posyp mi więcej.






wtorek, 18 grudnia 2018

Pustka niemal doskonała

Roma
reż. Alfonso Cuarón, MEX, USA, 2018
135 min. Netflix
Polska premiera: 14.12.2018
Dramat



Pisząc w kwietniu przy okazji Anihiliacji, że oglądając w dniu premiery film nie na ekranie kina, lecz w domu na kanapie jest pewnego rodzaju niebezpiecznym precedensem mogącym w niedalekiej przyszłości skruszyć mocne dotąd kinowe fundamenty, nie spodziewałem się jeszcze, że ledwie pół roku później kolejny taki przypadek będzie jeszcze bardziej rewolucyjny, wszak mamy właśnie do czynienia już nie tylko z niezłą fabularną produkcją Netflixa, lecz z głośnym filmem cenionego reżysera nagrodzonego Złotym Lwem na festiwalu w Wenecji i w ogóle z jednym z najbardziej oczekiwanych projektów roku ociekającego ejakulatem ktytyki. Ot tak, tu i teraz, na kanapie. Jakby to powiedział Owen Wilson - Wow.

Zdumiewa także fakt, że festiwale filmowe z pierwszej ligi zaczęły tak szybko zapraszać do siebie produkcje "platformowe", będące do tej pory jakby w opozycji do konserwatywnego kinowego status-quo. Co więcej, zaczynają je nagradzać najwyższymi laurami, a te bez krępacji rozpychają się już śmielej łokciami wsród kinowych wyjadaczy. Co prawda są jeszcze tacy, którzy ciągle się jeszcze opierają i zaklinają rzeczywistość,  np. festiwal w Cannes, ale konie po betonie już ruszyły i nikt ich zatrzymywał raczej nie będzie. Chyba, że samobójca. W ogóle to wicher zmian w tej branży zaiwania tak szybko, że wcale nie zdziwi mnie fakt, że lada chwila zaczną znikać z mapy świata kina i to te tuż za rogiem. Na co komu one skoro jest Netflix, HBO, Amazon Prime, Showmax... wróć! Showmax już nie. Nie to, żebym płakał z tego powodu, kina to nie dinozaury - nie wyginą, tak samo jak nie odejdą w niebyt tradycyjne książki, mimo, że od lat nas tym straszą, ale drobny lifting jakiś by im się jednak przydał. A nawet nie tyle kinom, co dystrybutorom i producentom, którzy muszą szybko przestawić się na nowe realia. W każdym razie Netflix rzucił w nich wszystkich ciężką rękawicą z żelbetonu i czeka na reakcje.

Z punktu widzenia odbiorcy ta raczkująca rewolucja winna przynieść sporo korzyści, wszak na końcu procesu trawienia i tak rozchodzi się tylko o jedno, o dostęp do pożądanej treści i zadowolenie klienta. Jeśli ktoś postanawia ją nam podać na srebrnej tacy bez konieczności wychodzenia z domu, bez dodatkowych pośredników, półgodzinnych bloków reklamowych, gadających bab obok w kinie i zapachu spalonego popcornu, to jest to sytuacja typu win-win. I właśnie tak nalezy traktować mariaż Netflixa z Alfonso Cuarónem, którzy wspólnie i w porozumieniu spłodzili obraz w wielu aspektach iście rewolucyjny, głównie pod kątem dystrybucji, ale nie tylko, Roma, to projekt, który nisko pochyla się temu, co w kinie najcenniejsze - magii.


A przynajmniej tak twierdzi krytyka. Ja, no cóż, do szanowanego krytyka mam na szczęście tak daleko, jak stąd do ciepłej i słonecznej wiosny, dlatego też dla odmiany mogę trochę ponarzekać. Niestety jest na co. Ale też, żeby uciąć spekulacje rodzące się właśnie w waszych głowach, finalnie uznaję Romę za dzieło wielkie, tyle, że nie wybitne, jak widzi to wielu. Ale do rzeczy.

Cuarón stworzył bardzo ascetyczne, wyciszone i skupione na rodzinie kino, które w czerni i bieli koloruje rzeczywistość Meksyku lat 70-tych. Wraca w ten sposób do swojej Ojczyzny, dzieciństwa i autorskich korzeni posiłkując się przy tym nostalgią, czasem w dużych ilościach, by przedstawić bardzo osobiste i kompletne dzieło. Dzieło, które chwyta za serce głównie z punktu widzenia realizacji. Tu Pan reżyser kupił mnie w całości, a właściwie to nic nie musiał mi płacić. Ci co mnie czytają od lat wiedzą już doskonale, że jestem osobą chorobliwie wręcz uwrażliwioną na punkcie sztuki obrazu. Uwielbiam i bacznie zwracam uwagę swoim błędnikiem nie na CO, lecz w JAKI sposób pokazuje się na ekranie. Czasem jestem w tym fetyszu nie do wytrzymania, że aż sam mam z tym problem, ale nic na to nie poradzę, że lubię ładne rzeczy. W tym aspekcie Cuarón rozbił bank. Bezapelacyjnie. Film jest obłędny wizualnie. Kadry, praca i ruchy skupionej na detalach kamery, do tego długie, lecz nie puste ujęcia utkane z wyrazistej czerni i bieli zachwyciły mnie tak bardzo, że choćby już tylko z tego powodu powinienem upaśc przed twórcą na kolana, by ucałować mu stópki.

Niestety w treści znajduję już jednak nieco więcej lężacych na jezdni progów zwalniająych, po których, czy cię tego chce, czy nie, trzeba się było przejechać. Historia Romy skupiona jest na wielodzietnej, dobrze sytuowanej mieszczańskiej rodzinie cenionego Doktora, oraz na służących im dwóm młodym kobietom, z perspektywy których obserwujemy powolny rozpad idealnego modelu rodziny. W oczy rzuca się także charakterystyczny dla Meksyku tamtych lat podział klasowy, z wyraźnym, acz spejcalnie niezaangażowanym politycznie historycznym tłem, w którym ukazana jest fala radykalizacji młodzieży i studentów jaka doprowadziła do licznych protestów oraz zbrojnej reakcji rządu. W tym niespokojnym czasie i niemal w centrum wydarzeń Cuarón przedstawia obraz rodziny nacechowany miłością taką trochę w stylu "la dolce vita". Ten kontrast i naturalne sprzeczności są motorem napędowym całej sennie poprowadzonej opowieści.


Sposób przedstawienia głównych postaci stoi na wysokim poziomie. Ale nie chodzi tu tylko o wymiar stricte ludzki. Tu każdy przedmiot żyje i woła do widza, nawet psie kupy. Perfekcyjne odwzrorowanie ludzkich emocji, osobistych rozterek, drobnych porażek i radości napędza witalność Romy, ale też i dostarcza jej nieco słabości. To, co według wielu krytyków stanowi jej najcenniejszą cechę, mnie osobiście nieco wadzi. Fabuła istnieje, ale tak jakby teoretycznie. Poza kilkoma bardzo krzykliwymi scenami, które z pewnością zapadną na dłużej w mojej pamięci, ba, nawet w historii kina, to jednak nie dzieje się tu zbyt wiele. Spokojnie można byłoby ją upchnąć w 30-minutowym krótkim metrażu, ale wtedy oczywiście nie byłoby takiego efektu i wybuchów emocji. Wolę jednak rozwiązanie jakie przedstawił reżyser, jest przynajmniej ładnie, ale też trzeba przy tym uzbroić się w cierpliwość.

Niestety męczyła mnie trochę subtelność oraz wrażliwość niektórych postaci, która jest tu mocno kobieca i uległa. Z jednej strony jest to zupełnie zrozumiałe, wszak to one są tu głównymi bohaterkami, z drugiej zaś, Cuarón ukazuje ten skomplikowany świat właśnie z tej jednej, kobiecej perspektywy i momentami bardzo brakowało mi jej męskiego, bardziej szorstkiego dopełnienia. Samcze pierwiastki oczywiście także są tu obecne, ale jeśli już się pojawiają, to mają mocno negatywny wydźwięk, definiują głównie zdradę, tchórzostwo, agresję i śmierć. Autor ukazuje męskość jako coś niedojrzałego i złego, skupiając się głównie na kobiecym instynckie przetrwania. Bohaterki pozostawione same sobie muszą w chwili największej próby radzić sobie same, i to oczywiście ma wiele uroku oraz mocno zyskuje na ogólnej subtelności dzieła, ale miękkość w ten sposób budowanego szkieletu opowieści dla mnie jest nieco zbyt hmm... miałka. Roma wydaje się być rodzaju niemęskoosobowego. To w istocie bardzo kobiecy film, co nie jest wadą samą w sobie, ale nie do każdego trafi z taką samą mocą przekazu.


Niemniej ogląda sie to wspaniale. Film jest prawdziwy, ciepły i uderzający swoją wyrazistością, dziś rzadko kto sięga po taką formę ekspresji i choćby tylko za to należą się Cuarónowi brawa. Doskonale rozumiem wysyp wielkich słów jakie pojawiają się w kontekście Romy, to rzeczywiście jest kino czerpiące całymi garściami z gatunkowej klasyki, zrodzone z emocji i dla emocji, obdarte ze złudzeń i sztuczności, zanurzone w alkowach kinematograficznej magii. To wszystko sprawia, że Roma wydaje się być filmem wybitnym, bardzo skupionym na człowieku. Jednak dla mnie jest wielki głównie z punktu widzenia obrazu i procesu realizacji, gdyż poza tym dostrzegam kałuże pełne emocjonalnej pustki, acz przyznaję, obłędnie dobrze naszkicowanej. Bohaterowie mówią do mnie czasem w niezrozumiałym języku, nie potrafię więc w pełni podzielać ich cierpienia, radości i bólu, obserwuję ich trochę w sposób beznamiętny, spaceruję niby po tych samych ulicach Mexico City, ale tak jakby bardziej palcem po mapie, a chyba jednak nie o to powinno chodzić w tego typu obrazie.

Szanuję bardzo Cuaróna za ten projekt, także za to, że powstał w kooperacji z masowym dytrybutorem, którego głównym celem jest dostarczanie niekoniecznie dobrej treści do jak największej ilości osób według ścisłych wytycznych zawartych w tabelkach w Excelu. Roma z pewnością zalicza się do treści trudnych i wymagających oraz śmiertelnie poważnych, zatem sam fakt, że trafiła na platformę Netflixa robi już na mnie duże wrażenie. Być może potrzebuję nieco więcej czasu, żeby dostrzec w niej coś więcej, niż tylko estetyczną rozkosz, a może też wcale niekoniecznie i gdy ochłonę to nadal będzie ona dla mnie "tylko" trochę piękna i trochę pusta, ale jeśli już pustka ma wyglądać tak poetycko jak Roma, to chciałbym móc spacerować po jej ulicach codziennie.





piątek, 23 listopada 2018

Dziki Zachód w sosie własnym

Ballada o Busterze Scruggsie
reż. Joel i Ethan Coen, USA, 2018
138 min. Netflix
Polska premiera: 16.11.2018
Western, Komedia, Dramat



Western jest jak Salma Hayek. Niby ma już swoje lata, niby nie jest już tak świeża i atrakcyjna jak niegdyś, ale każdy facet nadal chciałby złapać ją za cycka. Myślę, że także każdy szanujący się reżyser prędzej czy później chciałby mieć western w swoim CV. To taki specyficzny gatunek kina, w którym można się jednocześnie trochę powygłupiać, trochę poawanturować i postrzelać, trochę też poudawać i powymądrzać się. Umowne graniczne nawiasy gatunku nadal są w stanie pomieścić bardzo wiele różnorodnej formy i treści, właściwie, to jedynym ograniczeniem jest tu tylko wyobraźnia twórców. Prawdopodobnie nie ma drugiego takiego gatunku filmu, w którym można byłoby sobie pozwolić na tak wiele. No, może poza horrorem.

Oczywiście jak każde kino gatunkowe także i klasyczny western ma swoje prawidłowości, normy i ściśle określone zasady, ale też współczesny poziom rozrywki oraz potrzeby widowni lubią dziś definiować nieco przykurzony już obraz tego gatunku na nowo, czego najbardziej jaskrawym przykładem jest chociażby Quentin Tarantino i jego wariacje na temat Dzikiego Zachodu. Western więc nie kojarzy nam się dziś już tylko z Eastwoodem, Sergio Leone i John’ym Wayn’em, nie przywodzi skojarzeń z zestawem obowiązkowym numer pięć: Dziki Zachód + kowboje + Indianie + moja strzelba + mój kucyk + I brawo ja. Western to także umowna formuła, której szablon może się świetnie odnaleźć także na stepach akermańskich, w Kazachstanie, Meksyku, w przyszłości i w kosmosie, a nawet w powojennej Polsce (Prawo i pięść). Dlatego jego występowanie we współczesnym kinie jest w zasadzie niezagrożone, acz nie każdemu może podobać się kierunek w którym zmierza. I generalnie to dobrze, bo jeśli wyginą westerny, nie będzie już po co żyć, nie będzie niczego.

Bracia Coen i western to dziś trochę taki klasyczny zestaw w McD - Big Mac, frytki i Cola. Coś z pozoru i niemal oczywistego, a mimo to bracia dość długo kazali czekać swoim fanom na ich klasyczną westernową eksplorację. Dopiero w roku 2010 świat ujrzał Prawdziwe męstwo – ich własną adaptację filmu z roku 1969 roku, natomiast kilka lat wcześniej w podobnej konwencji przedstawili współczesny świat w To nie jest kraj dla starych ludzi. Joel i Ethan Coen często mówili w wywiadach, że może nie byli w dzieciństwie wielkimi fanami westernów, ja z resztą też nie, ale zawsze lubili klimaty prowincjonalnej Ameryki, dzięki której mogli do woli zanurzać się w realiach małomiasteczkowego społeczeństwa jakie często występuje na pierwszym planie w ich filmach. Western jako gatunek daje im więc w tym zakresie ogromne pole do popisu.


Nie inaczej jest i tym razem. Ballada o Busterze Scruggsie powstała we współpracy z Netflixem i pierwotnie miała być miniserialem. Nie wiem co ostatecznie stanęło na przeszkodzie, ale braciszkowie wzięli do rąk nożyczki i pocięli materiał tak, że zamiast sześciu oddzielnych odcinków upchnęli całość w przeszło dwugodzinną fabułę, w sam raz na jeden wieczór. Nie wiem czy to dobrze, czy może niekoniecznie, prawdopodobnie nigdy się tego nie dowiemy, osobiście mam pewne wątpliwości, ale też nie ma co dyskutować nad faktem dokonanym – mleko się wylało i nie ma. Jedynym śladem ich pierwotnego założenia jest forma konstrukcji filmu, utkana z sześciu osobnych i niepowiązanych ze sobą nowel. W dwóch, może trzech przypadkach mój wewnętrzny głos prosił o ich szersze rozwinięcie, dlatego gdzieś w mojej głowie ulokowało się odczucie pewnego rodzaju niedosytu, ale też bez dramatyzmów - da się z tym żyć.

Nie chcę się szerzej rozwodzić oraz streszczać wszystkich ballad po kolei, można to przeczytać niemal w każdej recenzji jakich się zaroiło w sieci w ostatnim tygodniu, ja postanowiłem ocenić film jako całość, a nie rozszarpywać go na małe kawałki i dyskutować o tym, który jest mniej lub bardziej posolony, czy też popieprzony.

Może najpierw słów kilka o tym, co mi się podobało. Bracia Coen z pełnej talii kart wyciągnęli praktycznie same asy i króle (no, znalazł się może jeden walet), czyli karty pozwalające im wygrać niemal każdą partyjkę pokera w pierwszym lepszym Saloonie. Klasyczny western charakteryzuje się stałymi i niezmiennymi cechami jakimi są: Tło historyczne na Dzikim Zachodzie; główny bohater odznaczający się budzącymi sympatię cechami oraz jaskrawo przedstawiony na tle bandytów, dziewczyny, złowrogich przeciwników, czy też lojalnych przyjaciół; wyrazista akcja o czytelnie zarysowanym konflikcie dramatycznym, często też powiązany z wątkiem miłosnym; obowiązkowe elementy awanturnicze – strzelaniny, końskie pościgi, bójki; oraz - co oczywiste - operowanie efektownymi plenerami Dzikiego Zachodu. I cóż. W Balladzie… to wszystko tu jest. Po prostu. I to jest dobra wiadomość dla miłośników starej, dobrej, siodłatej szkoły. Zawartość cukru w cukrze w normie.


Braciszkowie do tych stałych i niezmiennych dołożyli swoje również stałe i niezmienne poczucie humoru, dzięki czemu ten krwisty stek nabrał jeszcze lepszego smaku i wyrazistości, a przy okazji kilku dodatków, smacznej surówki i młodych ziemniaczków. W oczy rzuca się także perfekcyjny montaż i świetna praca kamer. To prawdziwa rozkosz dla zmysłu wzroku móc patrzeć na ów rzemiosło lokowane w rękach fachowców od rozrywki i jakości obrazu. Dlatego trochę dziwię się pojawianym tu i ódzie zarzutom, że Ballada... zajeżdża im tanią, telewizyjną manierą. Co to właściwie znaczy, że film jest bardziej telewizyjny niż kinowy? 10, 15 lat temu to mogło mieć jeszcze jakieś znaczenie, dziś nie znaczy nic, jest oksymoronem, ale ok, uznaję sprzeczny punkty widzenia. Ja w każdym razie chętnie poszedłbym na to także i do kina. Na szczęście nie musiałem i tu plusik dla Netflixa, który został także nagrodzony przez kapitułę festiwalu w Wenecji, gdzie jego produkcja została ozłocona za najlepszy scenariusz, a w konkursie głównym przegrała tylko z Romą Cuarona - swoją drogą także powstałą we współpracy z Netflixem. Idzie nowe? Nie, nie idzie, ono już galopuje na białym rumaku.

Kolejnym plusem jest fakt, że każda nowela nawiązuje czasem w bardziej spięty, a czasem w bardziej rozpięty sposób do jakiejś życiowej prawdy objawionej, do postawy moralnej i etycznej, tudzież po prostu komentuje rzeczywistość ukazaną zwykle w nieco krzywym zwierciadle. Stanowi także udaną satyrę na typową westernową manierę, która ukazana niby w ten sam sposób co zwykle, pozwala widzowi dostrzec coś co już dobrze zna z innej perspektywy. Trochę przypomina mi to Monty Pythona i ich Świętego Graala oraz Żywot Briana. Momentami bracia operują podobnym językiem i stylówą, co też tylko dodaje uroku całości. Lubię, gdy o poważnych tematach mówi się czasem w sposób nieskomplikowany i zabawny. Człowiek czasem musi zwolnić i odetchnąć od tego śmiertelnego uganiania się za sensem życia, a Ballada... właśnie taka jest. Głębokim oddechem i krótką przerwą w codziennej prozie życia.

Warto też pochwalić zestaw aktorski. Miło jest się zderzyć z charyzmą Toma Waitsa, Liama Neesona, czy Jamesa Franco umorusanych w prowinjconalnej rzeczywistości, zwłaszcza z Waitsem, gdyż jego nowela jest chyba najlepsza, mimo, że najbardziej oszczędna w słowa. A jeśli już koniecznie trzeba tu czymś zaminusować, to chyba tym, nad czym ubolewa prawie cały Internet. Nierówność oraz płytkość scenariuszowa i fabularna poszczególych nowel jest bardzo widoczna. Zaczyna się świetnie, a potem "grywalność" filmu spada i jest tylko gorzej. Zapewne to z powodu licznych cięć i zmiany reguł jakie nastąpiły w trakcie napoczętej już gry. Być może w wersji serialowej poszczególne historie błyszczałyby bardziej, a tak, ich nierówność, słabości oraz ubytki w treści i konstrukcji mogą trochę uwierać w kowbojskim bucie. Niemniej jako całość broni się to na tyle dobrze, żeby w ogólnym rozrachunku lekko kiwnąć głową z uznaniem, tak wiecie, jak to zrobił Clint Eastwood w Dobrym, złym i brzydkim. Koniec końców wychodzi z tego kawał rozrywkowego kina, które na nowo rodzi resentymenty i przywraca nam western na nowo, ukazując mit Dzikiego Zachodu trochę w skróconej formie bryku dla licealistów, ale jednocześnie też w bardzo przyswajalnej oraz akceptowalnej przez weteranów i prawdziwych smakoszy westernu.





piątek, 26 października 2018

Samotność długodystansowca

Pierwszy człowiek
reż. Damien Chazelle, USA, 2018
141 min. United International Pictures
Polska premiera: 19.10.2018
Dramat, Biograficzny, Sci-Fi



Bardzo utalentowana jest ta rodzina Armstrongów. Podarowali światu świetnych muzyków - jazzowego i rockowego, zawodowego kolarza, a nawet astronautę, który pierwszy odcisnął podeszwę buta na księżycu. Nic dziwnego, że za wielką wodą kręcą później o nich filmy. Ale już tak poważnie. Neil Armstrong - człowiek, który stał się symbolem wielkości Ameryki musiał długo czekać na wysokobudżetową i globalną ekranizację swojego największego życiowego osiągnięcia, które przy zupełnej okazji stało się także wielkim krokiem w dziejach ludzkości. W czasach, kiedy to w ilościach hurtowych płodzi się sequele, rebooty oraz odgrzewa stare kotlety, każda historia napisana prawdziwą krwią, potem i heroizmem ludzi winna być chwytana w siatkę przez łowców w Hollywood jak szczupaki przez wytrawnych wędkarzy.

Historia świata ciągle ma w swoim spisie treści wielkie nazwiska, czasem już mocno zakurzone i zasiedlone przez pająki, które czekają w kolejce na ich kinematograficzne upamiętnienie. Niektórzy z nich czekają już zdecydowanie za długo. Np. Neil Armstrong. Ale tak oto w końcu i on doczekał się, odstał swoje w długiej kolejce do specjalisty, przez co możemy teraz zapoznać się z jego diagnozą. Niestety jemu samemu zabrakło do tego sześciu lat, film więc może obejrzy z nieco innej perspektywy, np. z gwiazd.

Nie będę tu teraz tłumaczył kim był, jak żył i jakim był człowiekiem, bo tego wcześniej nawet sam dokładnie nie wiedziałem. Poza rzecz jasna konkretami, o których wie każdy, a przynajmniej powinien. Ale już jego prywatne relacje z rodziną i najbliższymi, jego osobiste problemy i doświadczenia, to już w ogóle jest pustynia Gobi rozlana na świadomości całej współczesnej ludzkości. Pokonali ją tylko nieliczni i ci fanatyczni. Zgłębienie historii wycinka jego życia, a przy okazji doświadczenie ekscytującej podróży na księżyc, tej pierwszej, wymarzonej i najtrudniejszej, to było główne zadanie jakie postawił przed sobą złote dziecko Hollywood, Damien Chazelle.

W najważniejszą rolę i na najwyższego konia posadził on swojego pupila, Ryana Goslinga - obiekt westchnień milionów kobiet na świecie, co przyznaję, było także zabiegiem marketingowym lokowanym na polu tarczy strzelniczej z napisem „10”. Częste westchnienia na jego widok dwóch milfów pochłaniających z gracją odkurzacza ogromne ilości popcornu tuż po mojej prawicy w kinie tylko utwierdziło mnie w tym przekonaniu. Gosling obok Tomka Hardy’ego jest takim współczesnym, samczym wytrychem, który otwiera niemal każde drzwi prowadzące do serc kobiet na całym świecie. Zaryzykuję nawet tezę, że te całe lądowanie na księżycu, te wszystkie kosmiczne ujęcia i starty rakiet obchodziło moje sąsiadki dużo mniej, niż charakterystyczne grymasy na twarzy Goslinga. Ale taki to już lajf i każdy ma prawo wzdychać do kogo mu się rzewnie podoba.


Gosling Goslingiem, postać Armstronga odwzorował poprawnie, acz tak trochę po swojemu, z miną numer pięć łamane na cztery. Nihil novi. Ale to co odstawiła w tym filmie Pani Armstrongowa - Claire Foy, to ja bardzo przepraszam. W warstwie emocjonalnej rozbiła bank. Te półtorej miliarda zielonych jakie właśnie ktoś wygrał w loterii w USA to była jej zasługa. Szczęśliwe cyferki aż zwariowały przez jej aktorskie ekscesy i ułożyły się tak jakoś nietypowo. Rola niby niepozorna, ot małżonka narodowego bohatera, matka dwójki dzieci, siedząca w domu i zamartwiająca się o męża, no flaki z olejem. A tu niespodzianka. Chazelle wyciągnął z niej maksimum, a nawet dodał coś ekstra. Te oczy, ten jej wzrok, wyrazisty oraz bardzo namacalny ból i cierpienie, Czizes, zastanawiam się nawet, czy to przypadkiem nie ona wzbiła się w kosmos zamiast Goslinga.

Zacząłem więc tak bardziej od warstwy emocjonalnej, od rodziny i ich wzajemnych relacji, bo właśnie tego jest tu jakby najwięcej. Oczywiście w tle cały czas odbywają się wieloletnie przygotowania do misji Apollo, są starty rakiet, kolejni astronauci giną jak muchy, wszystko jest więc niby na swoim miejscu, wszak Chazelle wygospodarował na to bardzo wiele miejsca (film trwa prawie dwie i pół godziny), ale też nie trudno odnieść wrażenia, że dla twórców najważniejsze było przedstawienie tego jakim prywatnie człowiekiem był Armstrong. Skupiono się głównie na jego samotności, odczuciu alienacji, na targających jego duszą demonach i tęsknocie za zmarłą córką. Samo lądowanie na księżycu, mimo, że przedstawione jest bardzo rzeczowo i realistycznie, było tak jakby tylko rozwinięciem, a zarazem szczęśliwym zakończeniem jego wszystkich kłębiących się w głowie zmartwień i problemów. Stanowi wymodlone i bardzo oczekiwane antidotum. Każdy z nas ma gdzieś taki swój prywatny księżyc na którym przez całe życie usilnie próbuje wylądować, niemniej udaje się to tylko nielicznym. Chazelle z gracją psychoanalityka i na podstawie biografii Armstronga próbuje zatem przy okazji wyleczyć też ułamek ludzkości z ich zaburzeń nerwicowych oraz prywatnych traum, podając na tacy pewnego rodzaju rozwiązanie i sposób na oczyszczenie głowy. Jest to zapewne dość karkołomna i nieco ryzykowna teza, ale dziś, kilka dni po seansie tak to wszystko trochę odbieram.

A jak tam  jest z warstwą audiowizualną i tą stricte techniczną? Wszak to także film o podboju kosmosu w latach 60-tych, gdzie wysyłano ludzi niczym króliki doświadczalne, w ciasnych metalowych trumnach gdzieś hen w nieznane. I tu małe zaskoczenie z mojej strony, takie raczej pozytywne. Chazelle postawił na nieco inne rozwiązania znane nam chociażby z Grawitacji, czy Interstellar. Nie korzystał hurtowo z szerokich kadrów, wielkich i spektakularnych lokacji, unikał tego bardzo. Brakuje tu także zapierającego dech w piersiach efekciarstwa i popisu grafików komputerowych. Postawił na zupełnie innego konia. Podbój księżyca obserwujemy więc raczej z roztrzęsionych wnętrz kapsuł wynoszących ciała astronautów w przestrzeń kosmiczną. Widzimy tą historię jakby oczami tamtych rycerzy odzianych w białe skafandry, gdzie przez małe okienka dostrzegamy ułamek kosmosu i ziemi widzianej ze stratosfery. Dla podkreślenia klimatu tamtej epoki twórcy korzystają z prawdziwych, historycznych ujęć i nagrań, a dla dodatkowego zachowania pozoru oryginalności trzęsą kamerami na prawo i lewo, jakby dali je do ręki praktykantom po studiach operatorskich. Wygląda to więc zasadniczo nieźle, ale czasem też nieco mnie to irytowało, co powoduje, że jakiś tam mały minusik wsadzam do koperty i wysyłam twórcom via gołąb pocztowy.


Muzyka? Cóż, zachwalana jest bardzo, ale jakoś nie odczułem jej szczególnej obecności, co można odebrać w dwojaki sposób. Pozytywny – jest, ale taka nieinwazyjna i wygodnie schowana na drugim planie tworząc idealne dopełnienie obrazu, oraz negatywny – yyy… muzyka? Jaka muzyka? No coś tam gra, słychać wiele razy motyw przewodni, ale po wyjściu z kina nic mi z tej muzyki w głowie nie zostało. Acz dla pełni uczciwości pozwolę sobie jeszcze umówić się z OST z filmu na małe randez vous w domowym zaciszu i na słuchawkach, ale to i tak nie zmieni mojego pierwszego odbioru w kinie. Dźwięk za to w porządku. Tu bez zastrzeżeń. Ale to też chyba żadne zaskoczenie.

Pierwszy człowiek zatem wydaje się być trochę inny w odbiorze, niż wielu zakładało, przez co można spotkać się z bardzo skrajnymi reakcjami. Jedni uznają go za geniusz i najlepszy film roku, inni za wielkie rozczarowanie. Ja lokuję siebie raczej w tej pierwszej grupie, ale jednoczesnie zamykam peleton, tak mniej więcej z pięciominutową stratą. Podoba mi się ta historia. Jest pełna pasji, wciąga i trzyma w szachu do końca. Chazelle pochylił się nisko człowiekowi, który, umówmy się, został bohaterem trochę z łapanki. Po prostu miał dużo szczęścia, że dożył do misji Apollo. Jego czasem wyżej notowani w NASA koledzy mieli pecha i zginęli w licznych poprzedzających ją testach. Ale też, zachowując wszelkie proporcje, szczęściu trzeba umieć dopomóc, tak rodzą się czasem bohaterowie i wielcy przywódcy, a komu jak komu, ale braku umiejętności, pasji i chłodnej głowy Armstrongowi odmówić nie sposób.

Chazelle tworzy więc obraz bardziej o człowieku, niż o jego sukcesie, z którego jest znany najbardziej. Sukces ten zresztą i tak jest wypadkową wielu lat ciężkiej pracy zespołu ludzi. Jest to praca zbiorowa, ale ryzyko, trauma i cierpienie należy już tylko do tych nielicznych, ubranych w białe skafandry, oraz do bliskich im osób, które emocjonalnie także wbijają się ku gwiazdom, jednak fizycznie zostają uwięzieni na twardej ziemi. To opowieść o odwadze, męstwie i podążaniu za marzeniami kosztem możliwie najwyższym. Na szczęście tylko delikatnie została ona muśnięta przez amerykański patos. Wprawdzie da się go tu i ówdzie dostrzec, ale mnie osobiście zupełnie to nie przeszkadzało. Uważam nawet, że nie ma niczego złego w podkreślaniu własnych, narodowych zasług w historycznych wydarzeniach, a tego Amerykanom akurat odmówić nie można. Lot na księżyc to ich dziecko, ich osiągnięcie i ich ludzie. Mają prawo pękać z dumy i mają prawo wtykać swoją flagę w powierzchnię księżyca. Ale i tu, nawet tego konkretnego historycznego momentu Chazelle nie pokazuje, co podobno doprowadziło w Stanach do lekkiej konsternacji i zawodu, zamiast tego obserwujemy osobistą i duchową rekolekcję w wykonaniu Armstronga, co tylko podkreśla rangę i klimat Pierwszego człowieka.

Reasumując. Film bardzo dobry, to nie podlega dyskusji. Jest mocno wyciszony, mimo, że skąpany w hałasie, nieco ascetyczny i minimalistyczny, mimo, że ginie w tłumie chaosu, skupiony na głównym celu prowadzącym nie tyle na księżyc, co do wnętrza głowy Armstronga, w której wojują ze sobą potworna samotność i tęsknotą. Niemniej przez moim zdaniem momentami irytującą pracę kamer, czasem zbyt duże skupianie się na rzeczach mniej istotnych z mojego punktu oczekiwania, oraz chyba także trochę przez długość trwania filmu odjąłem mu kilka małych punkcików ostatecznie kończąc z wynikiem oscylującym w granicach czterech i pół cycka, a pięć z minusem. Dlatego finalnie Pierwszy człowiek zaraz po zdobyciu księżyca oraz serc dwóch milfów wcinających obok mnie popcorn w kinie, ląduje niczym orzeł na dobrym, piątym cycku Evy Green. Zasłużył. Houston, bez odbioru.






czwartek, 25 października 2018

34'WFF vol. 4

Heavy Trip
reż. Juuso Laatio, Jukka Vidgren, FIN, NOR, 2018
92 min.
Polska premiera: ?
Komedia, Muzyczny



Co prawda zostały mi jeszcze trzy festiwalowe tytuły do opisania, ale dwa pozwolę sobie odpuścić zupełnie, bo szkoda prądu i waszego czasu, no dobra, głównie mojego. Dlatego w ostatnim odcinku podsumuwującym 34’WFF skoncentruję się tylko na jednym filmie, który, jak się później okazało, został wybrany przez publiczność festiwalu za ten najlepszy. A ja za chwilę napiszę dlaczego uważam, że troszkę na wyrost. Ale spokojnie, tylko troszkę.

Heavy Trip jest wyposażony w zasadzie we wszystkie cechy potrzebne do tego, żeby publiczność każdego kina na świecie świetnie się na nim bawiła i wyszła z sali w dobrym humorze. Jest zabawny. No, co za odkrycie, wiem, głębokie, ale to prawda. Jest bardzo zabawny, momentami aż za bardzo, ale o tym za chwilę. Jest także skandynawski, dokładniej rzecz biorąc to fiński z jakąś tam norweską domieszką, a w tej części świata lubują się w kinie z pozoru chłodnym, jak ich klimat, ale zarazem ciepłym, jak nagie piersi pod swetrem. Przy kominku. Ale film przede wszystkim opowiada zwariowaną historię z wykorzystaniem bardzo charakterystycznych bohaterów, który każdy jest tu jakiś i który od razu skrada serce każdego widza. Zwłaszcza Xytrax, który ma charyzmę kogoś, kto zasługuje na własny komiks, a nawet serial od HBO.

Wprost nie da się odebrać Heavy Trip inaczej, niż dobrze. Można się sprzeczać, czy film jest bardzo dobry, czy może jednak tylko dobry, do czego zresztą sam wąską i górską serpentyną właśnie usilnie zmierzam, ale jeśli ktoś by mi tak teraz wstał przed twarzą i rzekł do mnie, że - słuchaj Ekran, pierdolisz pan jak połtuczony, ten film to wielkie śmierdzące gówno - to wysłałbym go do lekarza. Specjalisty. Od głowy. I niech najpierw czeka rok w kolejce na przyjęcie. Finowie zrobili bowiem film być może według oklepanych i starych jak klisze filmowe schematów, ale za to tak dobrze, że trudno było to wszystko spieprzyć. Niemniej, żeby oddać malkontentom co malkontenckie, czuć parę razy było, że mieli ku temu odchyły.


Film opowiada o lekko ciapowatych młodych metalach w długich piórach na łbie, które u nas wyginęły gdzieś tak mniej więcej na początku XXI wieku (wiem, bo sam nim byłem w latach 90 - klawe czasy), a które jeszcze gdzieniegdzie wydają ostatnie swoje szatańskie pomruki, chodzą w czarnych koszulkach z napisem Cannibal Corpse i Pantera, łoją tanie piwa, a w domu wymiatają covery na wiośle z prądem. W prowincjonalnym fińskim miasteczku uchowało się ich jeszcze kilku, mało tego, mają nawet swój zespół, acz bez nazwy i bez choćby jednego własnego kawałka, ale widać, że chłopaki to lubią, tylko nic z tym właściwie nie robią. Żadne fińskie "Mam talent", żadna "Szansa na sukces", po prostu po pracy udają się do piwnicy i dają trochę do pieca udając przez chwilę, że ich życie ma jakiś sens.

Pewnego dnia jednak dostają olśnienia i ot tak postanawiają wypłynąć na szersze wody. Nagrywają przypadkiem jeden utwór inspirowany odgłosem zarzynanego renifera, po czym próbują go sprzedać światu. No dobra. Komukolwiek. Świat dowie się o ich geniuszu później. Dziwnym zrządzeniem losu w miasteczku pojawia się promotor i organizator największego metalowego festiwalu w Norwegii i nasza kapela postanawia się do niego zakwalifikować. Wszystkimi możliwymi sposobami. I tu zaczyna się tytułowy trip, który z czasem wymyka się spod kontroli i przekracza wszelkie granice, nawet te absurdu. Jest kupa śmiechu, przyznaję, sam wiele razy parsknąłem. Niektóre liczne pojawiające się tu postacie i sceny z ich udziałem są wprost wybitne, mimo, że proste w swojej konstrukcji (wspomniany już Xytrax). Na pewno świat będzie o nich długo pamiętał. Np. ja.

Finowie z wielkim dystansem śmieją się sami z siebie, ze swoich przywar, głupoty i stereotypów, a także delikatnie kąsają swoich skandynawskich sąsiadów, Szwedów i Norwegów. Robią to naprawdę dobrze, rześko i swobodnie, a gdzieś między wierszami wmawiają widzowi, że chcieć to móc, uwierz w siebie i takie tam coachingowe bzdury. Trochę niepotrzebnie, no ale powiedzmy, że kumam, że tak trzeba było. I generalnie wszystko by siadło tak na bardzo mocne pięć cycków, gdyby nie ten przesłodzony happy end i zjadanie w końcówce własnego ogona, jakby siłą rozpędu. Skrojony dotąd niemal na miarę czarny i ekscentryczny humor zaczął wymykać się twórcom spod kontroli i zmierzać ku samozagładzie. Kolejne sceny zaczęły przypominać trochę mało śmieszne skecze charakterystyczne dla nieśmiesznych polskich kabaretów i głupkowatych wigilijnych komedii, ale koniec końców i zbierając wszystko do jednej zgrabnej kupy, można rzec, że Heavy Trip to bardzo udana, szalona rock’n’rollowa jazda bez trzymanki, która porwie do pogo nawet Panią Grażynkę z działu mięsnego w Tesco. Hipotetycznie. Swoją charyzmą przypomina mi nawet trochę nowozelandzkie Co robimy w ukryciu. Tylko trochę, niemniej to duży komplement. Tak czy owak, ciężki metal znów wkracza na salony. Chwała Szatanowi.





wtorek, 23 października 2018

34'WFF vol.3

Człowiek, który ukradł Banksy'ego
reż. Marco Proserpio, ITA, 2018
84 min.
Polska premiera: ?
Dokumentalny



Kim do licha jest Banksy? To pytanie stare jak jego prace na murach. Tajemniczość tego brytyjskiego artysty doprowadza miliony ludzi na całym świecie do szewskiej pasji, innych inspiruje, jeszcze inni zarabiają na jego wizerunku tworząc t-shirty z jego pracami, tudzież kradnąc jego prace ze ścian. Dosłownie. Z dokumentu Człowiek, który ukradł Banksy’ego oczywiście nie dowiadujemy się niczego nowego i odkrywczego na temat jego personaliów, ale za to otrzymujemy ciekawe spojrzenie na szeroko rozumiany współczesny street-art.

Autorzy próbują zarysować i zdefiniować tą jakże subtelną granicę pomiędzy prawdziwą sztuką, a zabawą w robienie nielegali sprayem w ręku i w kominie na głowie. Ale to nie wszystko. Podejmują się także określenia ile jest dziś wart street-art i czy można na nim zarabiać. A jeśli tak, to czy da się to robić kosztem i wbrew woli artystów, którzy umieszczają swoje prace na ogólnodostępnych ścianach, bynajmniej nie z myślą o trafieniu pod strzechy galerii i muzeów. Bazą wyjściową tej szerokiej dyskusji jest Betlejem, a konkretnie to wielki mur separujący osiedla żydowskie od terytorium Autonomii Palestyńskiej. Na początku XXI wieku wielu ulicznych artystów z całego świata skrzyknęło się i przyleciało do Palestyny, by po jej stronie namalować trochę prac i murali, które miały stanowić ich komentarz do zastałej sytuacji politycznej, oraz w celu wsparcia uwięzionych za murem Palestyńczyków.

Wśród nich był także i sam Banksy, który zostawił po sobie kilka większych i mniejszych prac, w tym słynnego chuligana rzucającego kwiatami. Autorzy dokumentu zaczynają wpierw od wyjaśnienia historii wyjściowej, tej o spektakularnym wycięciu przez miejscowych kawałka nielegalnego muralu z jedną prac Banksy’ego w celu sprzedania go, ale tu już jak najbardziej legalnie. Ten precedens zainspirował wielu artystów, miłośników oraz handlarzy sztuki, ale przede wszystkim autorów filmu do spenetrowania tego wątku i pochylenia się nad znacznie szerszym zjawiskiem jakim jest kolekcjonowanie ulicznych prac i masowe ich zawłaszczanie w celu wystawiania na aukcjach oraz wieszania sobie na ścianach w prywatnych domach, jak jakieś zdobyczne poroże jelenia.

Dokument to ciekawe i szerokie spojrzenie na to co się dzieje obecnie w street-arcie, oraz na to jak jest on odbierany przez rynek, który w tej niszy poczuł gruby hajs. W filmie wypowiadają się wszystkie strony tego konfliktu: artyści, handlarze, kolekcjonerzy itd. Tak naprawdę autorzy nie podają na tacy żadnej konkretnej odpowiedzi, nie mówią co jest złe i dobre, przynajmniej nie wprost, ale za to pokazują jakie są skutki i konsekwencje pewnych czynów. No i że w tym wszystkim chodzi głównie o pieniądze, no bo o cóżby innego. Warto.







Motyle
reż. Tolga Karaçelik, TUR. 2018
114 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Komedia, Film drogi



"Cudowna akcja! Szkoda, że Państwo tego nie widzą" - rzekł niegdyś Dariusz Szpakowski. I ja mogę napisać teraz to samo. Szkoda, że tego (jeszcze) nie widzieliście. Czego tu nie ma? Są strajkujący astronauci, wybuchające kurczaki i ślepy pasterz, jest także klasyczny motyw kina drogi, absurdalne poczucie humoru i turecka prowincja. Mieszanka wybuchowa jak wspomniane kurczaki właśnie, ale to naprawdę świetnie tu się ze sobą miksuje. Motyle to nagrodzony już bodaj jedenastokrotnie, m.in. na festiwalu w Sundance, turecki rodzynek w reżyserii Tolgi Karacelika, który chyba jako jeden z pierwszych filmów wyświetlanych na WFF został wyprzedany w całości. Wśród tych wybrańców byłem także i ja. Na szczęście.

Jest to (pół) klasyczne kino drogi, które obrazuje życie trójki nie utrzymujących ze sobą kontaktu rodzeństwa (dwóch braci i siostrę) wciągniętych przez ich dawno niewidzianego ojca w podróż do rodzinnej wioski. Poznajemy więc wpierw jakże różne i barwne jestestwa każdego z trójki naszych bohaterów, a później wsiadamy wraz z nimi do Dacii Duster i udajemy się w szaloną podróż, która odmieni ich życie, a przede wszystkim naprawi złe dotąd wzajemne relacje.

To bardzo barwna, ciepła, lekka i zabawna opowieść, która trzyma raz za serce, a raz za krtań. Traktuje o szorstkiej przyjaźni, oraz skomplikowanych rodzinnych meandrach, które u źródeł fatalizmu kryją jakąś tajemnicę. Podoba mi się przede wszystkim lekkość w narracji i autentyczność naszych bohaterów, ich momentami ekstrawaganckie relacje oraz sposób komunikowania się. Jest w tym sporo uroku, ale też i kawał błyskotliwego humoru z pogranicza, ja wiem, może nawet i Monty Pythona. Autor z gracją cyrkowca żongluje emocjami, raz stawiając na śmiech, innym razem na smutek, żal i złość. Klasyczna słodko-gorzka opowieść o odkrywaniu własnego ja, o zakopywaniu toporów wojennych i o tym, że z rodziną niekoniecznie najlepiej wychodzi się tylko na zdjęciach.

Niemniej dostrzegłem też kilka minusów, właściwie to tylko jeden. Film, może nie jest specjalnie za długi, ale i tak kilka razy, już bardziej pod koniec odczuwałem zmęczenie materiału i w myślach szukałem pilota w celu przewinięcia nieco do przodu. Taka mała zadra, ale skubana im bliżej końca, tym bardziej siedziała mi w głowie. Ale za to końcowa scena - cud, miód i orzeszki. Duża, mimo, że mała rzecz. Mocne cztery cycki z plusikiem. Warto dodać do ulubionych.







Klub kanibali
reż. Guto Parente, BRA, 2018
81 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Horror, Thriller, Komedia


Właśnie na takie filmy chodzę na WFF już przeszło trzynaście lat. Klub kanibali jest jakby szyty na miarę ogólnej stylówki tego festiwalu. Z każdej strony wołał do mnie - Bierz mnie, oglądaj i smakuj! Od razu wiedziałem, że muszę to obejrzeć. A jeszcze świadomość tego, że mam do czynienia z produkcją brazylijską dodawała dodatkowego kopa w cztery litery tak, że Red Bull może się wylać. Zatem nie miałem wyjścia, wyrobiłem sobie kartę członkowską i wstąpiłem na chwilkę na pięterko do ekskluzywnego klubu kanibali.

Właściwie to przechodziłem tylko obok z tragarzami, ale coś tam zdążyłem posmakować. Reżyser Parente przedstawia obraz brazylijskiej elity, bogatych mieszczuchów, którzy pławią się w luksusach. Taka typóweczka - wypasione wille z basenem, super auta, fajne babeczki i beztroska. Słowem - nuda. A jak się człowiek nudzi to do głowy przychodzą mu durne pomysły. W tym przypadku głupim pomysłem okazało się zjadanie innych ludzi, tych biednych, ze slumsów, byle tylko zdrowi byli, no bo jak już jeść, to tylko zdrowe mięsko. Na co komu komplikacje, ból żołądka, mdłości i wrzody.

Obserwujemy ten specyficzny i bardzo niszowy fetysz, który dla podkreślenia ciężaru zmiksowany jest jeszcze z erotycznym napięciem. Głównym celem obiektywów kamer jest małżeństwo bogaczy, którzy w wolnych chwilach między pracą a nicnierobieniem lubią sobie przekąsić jakieś świeże ludzkie mięsko. No, ale żeby zjeść, trzeba je wpierw jakoś legalnie zdobyć. Najczęściej służy im do tego celu siekiera i znajomości w pośredniaku. Z czasem dowiadujemy się, że takich smakoszy jak oni jest więcej. Regularnie spotykają się na seansach i wszyscy robią sobie wtedy dobrze. Zupełnie jak pewna grupa zboczków w Oczy szeroko zamknięte Kubricka. Tylko bardziej.

Idealny i wypracowany latami układ pewnego wieczora przypadkowo się wysypuje i tu zaczynają się schody, które doprowadzają do ekhm.... dość ekscentrycznego finału. To tak w skrócie. Film, mimo scen czasem lekko obrzydliwych i brutalnych ma raczej zabawny posmak. Sala często lekko chichotała, ja również. W dodatku są cycki, nie za duże, ale jednak, trzeba to w dzisiejszych czasach szanować. Hitoria fajnie, acz lewniwie toczy się swoim torem w asyście przyjemnej, bardzo pasującej do klimatu muzyczki i ogląda się to po prostu dobrze. Kończy się też pewnego rodzaju happy endem, trochę w stylu Tarantino, jakkolwiek to rozumieć. Bardzo zacna rozrywka i gdyby nie trzeba było jeść ludzkiego mięsa to być może sam bym się zapisał do takiego klubu. To jest świeże!




piątek, 19 października 2018

34'WFF vol. 2

7 uczuć
reż. Marek Koterski, 2018, POL
116 min. Kino Świat
Polska premiera: 12.10.2018
Dramat, Komedia



Adaś Miauczyński is back. To jedna z najlepszych kinematograficznych wiadomości tego roku. Trochę się za nim stęskniłem, a moje życie było przez to jakby bez sensu, bez sensu jakby było trochę, a nawet odczuwałem momentami pustkę, czułem, że coś, czegoś mi brakuje, jakiegoś defetyzmu i elementu depresji. No dobra, koloryzuję, ale fakt jest faktem, że micha mi się cieszyła na myśl o tym, że tak oto za chwilę obejrzę kolejne perypetie bohatera tragicznego moich, tfu, naszych czasów.

Tym razem Koterski wymyślił to sobie w taki sposób, że zabierze nas do lat dzieciństwa Adasia, do czasów szkolnych, gdzie rodziła się powoli jego późniejsza, życiowa trauma, smutek i depresja. Ten jeden z najlepszych, ba, być może także i jedynych szanujących się twórców kina artystycznego w Polsce zebrał sporą grupkę liczących się, i tych liczących mniej polskich aktorów, założył im na nogi trampki oraz stare fartuszki szkolne z czerwoną tarczą, po czym wsypał do ich kaw eliksir młodości. Albo LSD, pewny do końca nie jestem. Uważam, że obsadzenie dorosłych w role małych, dwunastoletnich dzieciaków, to iście genialny pomysł. Zobaczyć dajmy na to Kasię Figurę w fartuszku i podkolanówkach, albo Dorocińskiego jak harata w gałę i podpala fajki gdy nikt nie widzi, to creme de la creme aktorskiej improwizacji. Nawet mały Karolak odgrywający w szkolnym przedstawieniu rolę małpy bardzo był tu na miejscu. Życiowa rola, taka nie za dobra.

Tym razem w postać Adasia Pan reżyser wcielił własną latorośl, która, umówmy się, nie ma najlepszych notowań na giełdzie aktorskiej. Myślę, że przed seansem każdemu przeleciała przez łeb myśl, że „to się przecież nie może udać”. A tu suprajs, czy tam Supraśl. Młody Koterski nie tyle udźwignął narzucony mu przez ojca ciężar, co nawet postanowił z tą sztangą dumnie paradować z jednej sceny do drugiej, jakby próbując przy tym udowodnić, że wszyscy się co do niego mylili. Miał co prawda nieco ułatwione zadanie, gdyż przez cały film grał rozkapryszonego gówniarza, za co prawdę mówiąc nadal dotąd go uważałem, ale myślę, że i tak dał radę. Problem jednak tkwi gdzie indziej. Otóż przez dotychczasowych odtwórców Miauczyńskiego poprzeczka została zawieszona na tyle wysoko, że dosięgnąć do niej miałby dziś problem nawet sam Al Pacino, czy inny Stallone. Zatem siłą rzeczy, mimo, że formalnie nie mogę młodemu Miśkowi niczego konkretnego zarzucić, to i tak zapisze się on najpewniej w mojej głowie jako ten najsłabszy Adaś. Sorry, taki klimat.

A co z resztą? Film tak mniej więcej do połowy swojej długości mocno bawi i raduje duszę. Przynajmniej moją. Dorośli ludzie wygłupiają się, czuć przyjemny powiem improwizacji. Miło też słyszy się głos Krystyny Czubówny w roli narratora/lekarza Adasia. Ale im dalej w las, tym mina 7 uczuć robi się coraz bardziej ponura, przyjmuje kształt zbitego kundla i zaczyna też wąchać kwiatki depresji, tak jakby od spodu. W pewnym momencie zacząłem nawet podejrzewać, że Koterski trochę nie bardzo wie dokąd zmierza, i że zasadniczo mógłby już trochę się streszczać, bo kota darmozjada trzeba w domu nakarmić. Niemniej nadal było względnie dobrze, tylko już trochę za długo, z użyciem zbyt wielu powtórzeń, a ja żądałem finału. A ten, gdy w końcu już nadszedł, okazał się co najwyżej głuchym wystrzałem z kapiszonowca.

Takie jakieś to trochę bez polotu było i z puentą, która nie chciała usiąść mi nigdzie, nawet na kolanach, że aż nie wiedziałem co mam z nią począć. Połknąć, przerzuć, czy może jednak wypluć. Takie trochę klasyczne flaki z olejem, a trochę WTF? Szkoda, bo film rozpędzał się od początku tempem jednostajnie przyśpieszonym i aż nie do twarzy mu tak z tym ostrym hamowaniem tuż przed końcowymi napisami i spektakularnym dachowaniem. Niemniej nie chcę, żeby to zabrzmiało, jak opierdol jakiś, wielki żal i smutek. Co to to nie. Nie ma tak łatwo. Z kina wyszedłem zadowolony i ukontentowany. Koterski nadal jest w formie, ciągle jeszcze robi dobre, wymagające kino, tak po swojemu, bez oglądania się za siebie. Szanuję bardzo.

7 uczuć zabiera nas na chwilę do czasów naszej, acz chyba bardziej naszych rodziców młodości, by w oparach nostalgii wbić nam do głów rozżarzony kawał żelastwa w celu zdołowania, naplucia i wyrzucenia na śmieci. Film ma generalnie smutny posmak, mimo, że na opakowaniu jest jak wół napisane „słodycze”, ale osobiście odbieram to za wielką zaletę tej odsłony. Lubię taki gorzko-słodki smak. Koterski niepotrzebnie tylko uderza w moralizatorskie tony, chce coś głosić i tłumaczyć, gada coś o złym wychowaniu w stylu ONZ i Majki Jeżowskiej „Wszystkie dzieci nasze są”. Ja wolałbym skupić się głównie na Adasiu, a on tak jakby momentami jest tu tylko tłem, przez co ostatecznie obniżyłem finalną ocenę o jednego cycka, ale i tak cztery na sześć, to dobry wynik i generalnie polecam.







Moje arcydzieło
reż. Gastón Duprat, ARG, ESP, 2018
100 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Komedia



Zmiana sali i kilka minut później byłem już w Argentynie. Konkretnie to w Buenos Aires i jechałem wypasionym Audi R8, gdzie podczas przejażdżki jeden z głównych bohaterów filmu tłumaczył, dlaczego Buenos jest fajniejsze od dekadenckiego Paryża i globalnego Nowego Jorku. No, mnie przekonał. Mowa o najnowszym dziecku jednego z najciekawszych twórców tej części globu – Gastrona Duprata – Moje arcydzieło.

Jego poprzedni film – Honorowy obywatel, bardzo mocno trafił w me gusta. Przed dwoma laty także był wyświetlany na WFF, a ja mając już bilet w łapie musiałem ostatecznie odpuścić, jeśli dobrze pamiętam, to przez jakiś pieprzony wirus, który mnie rozłożył na łopatki. Ileż musiałem się później nakombinować, żeby go zdobyć i obejrzeć. A z rok się męczyłem, ale warto było. Zatem nazwisko reżysera już wyrobione i skutecznie przetestowane przez moją wątrobę. W związku z tym napaliłem się na jego najnowsze dzieło jak mój nowy kot na mięsne żarcie z puszki. Moje arcydzieło przedstawia świat wielkiej sztuki, w którym poznajemy dwójkę starych przyjaciół, artystę malarza i właściciela niewielkiej galerii, który jednocześnie jest pewnego rodzaju menadżerem tego pierwszego.

Duet to zaiste, wyborny. Artysta, jak to artysta, lekkoduch, niechluj i niepoprawny optymista z bardzo ekscentrycznym poczuciem humoru. Typowa jednostka aspołeczna wychowana w duchu kulturowej rewolucji ceniąca jedynie samego siebie i mająca wywalone na obowiązujące trendy w sztuce, jak i na te obowiązujące w życiu w ogóle. Jego przyjaciel, to jego rewers, ustatkowany i dojrzały znawca oraz handlarz sztuki idący z duchem czasu, no bo żreć trzeba. Pragmatyczny i pedantyczny do bólu. Ich relacje są bardzo szorstkie, niemal wybuchowe, ale też szczere i charakteryzujące się dużą dawką humoru, i to tego najwyższych lotów.

Duprat na ich tle obrazuje historię trudnej przyjaźni i wierności życiowym ideałom, nakazuje też pochylić się trochę nad tym, co w życiu naprawdę jest dla nas ważne, a nie to co powinno być bo tak nam mówią w telewizji. Momentami historia ta przypomina mi francuskich Nietykalnych, ale tu, mimo, że jest lokowane sporo lolkontentu, jest także sporo zadumy, która nawołuje do osobistych refleksji. Dlatego jest od Nietykalnych lepsze, ale też to nie ta sama półka gatunkowa, więc nie traktujcie tego zbyt poważnie. Świetnie wyważone emocjonalnie kino z naprawdę idealnie rozrysowaną historią, także z interesującymi zwrotami akcji, które po prostu kapitalnie się sprzedaje na ekranie. Wyborna zabawa i mam szczerą nadzieję, że film trafi do polskich kin.









Lajko, cygan w kosmosie
reż. Balázs Lengyel, HUN, 2018
90 min.
Polska premiera: ?
Komedia, Dramat



Już sam tytuł, opis jak i zwiastun zrobiły mi harmonogram. Pozycja obowiązkowa w tegorocznym programie, a przynajmniej każdy szanujący się kinoman, który poszukuje w kinie Świętego Graala winien pochylić się nad tą węgierską zwariowaną produkcją i jej się nisko ukłonić. Nasi bracia gadający w najdziwniejszym języku świata stworzyli film, którego osobiście ciągle poszukuję w rodzimej kinematografii, niestety nadal bezskutecznie. 

Reżyser - Balazs Lengyel, tudzież Balazs Polski, to jeszcze żółtodziób, który jak sam z rozbrajającą szczerością zaznaczył przed seansem, jest mało znany nawet na Węgrzech i dla niego obecność tu, na festiwalu w Warszawie to wielka rzecz i cieszy się bardzo, że będziemy mogli wspólnie obejrzeć jego film. Nawet chyba nie zdawał sobie sprawy z tego, jak wielką frajdę nam wszystkim obecnym na sali sprawił.

Film idealnie trafił w moje fabryczne ustawienia. Jest tu wszystko. Kapitalna historia, z nutką absurdu i niedorzeczności, kawałek historii, tej dobrze nam znanej, zza żelaznej kurtyny, są wyraziści aktorzy oraz kupa śmiechu. Poznajemy cygana Lajko, który od najmłodszych lat marzył o tym, żeby polecieć w kosmos. W jego okolicznościach przyrody i biorąc pod uwagę czasy w jakich dorastał (lata 30-40 ubiegłego wieku) marzenie rangi tej hmm... dość ekskluzywnej. Ale małe cyganiątko nie zrażało się i między codziennymi obowiązkami cygana pracował nad stworzeniem napędu rakietowego bazującym na gnojówce, by w szczytowym momencie swoich badań, wystrzelić drewniany wychodek w powietrze. Niestety wraz z jego matulą.

Z czasem nasz Lajko dorasta i dziwnym zrządzeniem losu trafia w czasach zimnej wojny do Bajkonuru, radzieckiego kosmodromu, gdzie w latach 50-tych bierze udział w testach kosmicznych w ramach przyjaźni bratnich socjalistycznych narodów. Poznajemy więc Jurija Gagarina, psa Łajkę, nazistowską Helgę, mongolskiego mnicha, estońskiego kontrrewolucjonistę i creme de la creme tej absurdalnej historii – Leonida Breżniewa, 4. Sekretarza Generalnego KPZR, o którym można by stworzyć oddzielny film, gdyż ponieważ, skradł niemal cały plan dla siebie. Rola wprost epicka i choćby tylko dla niego warto poszperać za jakiś czas w sieci, by ściągnąć film i mieć go na swoim rozkładzie. Warto po pięciokroć. Węgrzy zrobili kolejny raz świetne i zabawne kino będące nieco na bakier z wszelkimi poprawnościami jakie ciągle gdzieś się nam nieproszone pchają miedzy wódkę i zakąskę. Ege szege dre Panie Lengyel!






środa, 17 października 2018

34'WFF vol. 1

Anioł
reż. Koen Mortier, BEL, HOL, SEN, 2018
105 min.
Polska premiera: ?
Dramat


My tu gadu gadu, a to już mija się szósty dzień Warszawskiego Festiwalu Filmowego, wypadałoby więc coś napisać. W pierwszej części skupię się na trzech filmach, tych mniej znanych i na które liczyłem chyba najmniej. Tak się złożyło, że były wyświetlane w pierwszej kolejności, zatem na początek mojego maratonu padło na belgijskiego Anioła, który bazuje na powieści Dimitriego Verhulsta i opowiada o ostatnich dniach życia belgijskiego kolarza Franka Vandenbroucke zmarłego w Senegalu w roku 2009. 

Vandenbroucke to swego czasu dość znana postać dla znawców zawodowego kolarstwa, czyli dla jakiejś 0,00001 % populacji Ziemi. W przeszłości wygrywał wiele jednodniowych klasyków, startował też w największych tourach, wygrał nawet dwa etapy na Vuelta a Espana i klasyfikację punktową. W życiu prywatnym był jednak dość kontrowersyjny. Był m.in. podejrzany o posiadanie i zażywanie środków dopingujących, zatrzymywany za jazdę po pijaku (mniemam, że nie rowerem), cierpiał też na depresję i próbował kilka razy popełnić samobójstwo. Zmarł przebywając na wakacjach w Senegalu z powodu zakrzepu płucnego. Cóż, jakie życie, taki rap.

W bardzo inspirowanym tymże życiorysem filmie jego rolę odegrał fikcyjny kolarz o nazwisku Thierry, którego poznajemy podczas wylotu na wakacje do Senegalu właśnie. Facet z pozoru poukładany emocjonalnie i ambitny, ale po godzinach lubi sobie trochę dychnąć, także wciągnąć trochę koksu, poszprycować się strzykawką z bliżej nieokreśloną substancją, do tego facet trochę pije i jara - taki typowy zawodowy sportowiec. Podczas pobytu w Dakarze w nocnym klubie poznaje miejscową kurtyzanę, nie powiem, sam bym się w takiej gazeli zatracił. Dochodzi więc do klasycznego zauroczenia w oparach fajek, w oparach koksu, w oparach wódki. Ależ to romantyczne...

Obserwujemy ich romans przez jedną szaloną noc w afrykańskich klimatach, której ostatecznie Thierry, tak jak i Tour de France - nigdy nie ukończy, Z góry wygląda to wszystko na całkiem ciekawą acz nieco ckliwą historię, bynajmniej jednak nie pachnie tu jakimś banalnym pudrowanym romansem dla Grażyny spod Mielca, raczej stanowi wizualizację odwiecznej tęsknoty nas, męskich świń za tą jedną jedyną, za którą w naszych marzeniach uganiamy się jak wariaci, a których w realnym życiu znaleźć jakoś nie sposób. No i cóż. Miało być tak światowo, czerwone dywany, wywiady miały być, a wyszło jak w tym naszym ostatnim meczu w Lidze Europy z Włochami. Stratą bramki w ostatnich minutach, tyle, że tu reżyser dojebał nam już w pierwszej minucie. 

Sama historia jest ok, wciąga jak główny bohater koks. Jest całkiem pomysłowo rozrysowany wątek, problem polega jednak na warstwie wizualnej, tej stricte technicznej. Otóż twórcy, nie wiedzieć czemu postawili na bardzo dynamiczne ruchy kamery i wielkie zbliżenia. Efekt jest dramatycznie zły, jakby kamerą bawił się jakiś pięcioletni Brajanek. Całosć sprawia wrażenie kręcenia filmu telefonem. Obraz trzęsie się w sposób nie do zaakceptowania przez mój błędnik. Sorry, ale tak filmów się nie robi, a przynajmniej nie powinno. Miałem chęć zadać pytanie obecnemu na pokazie reżyserowi - „Koen, why?”, ale śpieszyłem się na następny seans. Mam nadzieję, że ktoś z publiczności zrobił to za mnie. Szkoda wielka, bo ta historia warta jest wyjścia do kina. Fajnie odwzorowanie afrykańskiej rzeczywistości i namiętności pomiędzy dwojgiem ludzi pochodzących z jakże skrajnie różnych światów, ma to w sobie coś z bajki. Ale tego niestety nie da się oglądać. Oczy bolą i płaczą, dlatego z mocnej czwórki film ląduje na trzecim cycku.







Tramwaj w Jerozolimie
reż. Amos Gitai, ISR, 2018
94 min.
Polska premiera: ?
Dramat


Niestety potem było tylko gorzej. Film otwarcia festiwalu, w dodatku światowa premiera. Nikt jeszcze praktycznie tego filmu nie widział, zatem nie można było zawczasu gdzieś w sieci przeczytać, że to strata czasu np. Z początku film wydał mi się mało interesujący i przy pierwszej selekcji wrzuciłem go do koszyka z napisem 2 sort. Ale tak się jakoś dziwnie złożyło, że śledząc z ołówkiem w łapie późniejszy harmonogram, w sobotnim okienku, kiedy miałem akurat wolne, ze wszystkich wyświetlanych w tym czasie filmów Tramwaj w Jerozolimie zapowiadał się tak jakby najlepiej. Zatem ostatecznie zakreśliłem go w swoim scenariuszu, Pani w kasie grzecznie wydrukowała bilet i cyk, klamka zapadła. Niestety. 

Żałuję ogromnie, bo to był bezsprzecznie jeden z najgorszych filmów jaki widziałem w tym roku. We łbie mi się nie mieści jak można było z mimo wszystko dość obiecującego projektu zrobić takie śmierdzące gówno. Z opisu wyglądało to na taką trochę Jarmuschową improwizowaną jazdę bez trzymanki, na typowy samograj, którego nie da się spieprzyć. Mamy bowiem proszę ja was tramwaj, taki nowoczesny i niskopodłogowy, który sobie jedzie po torach w Jerozolimie. Niby nic, ale warto mieć świadomość, że trasa tego tramwaju przebiega przez różne dzielnice i osiedla, raz jedzie przez dzielnice żydowskie, innym razem przez arabskie, raz Betlejem za szybą, raz Ramallach, czy inny Gusz Dan. To tak jakby trochę większy hardcore niż jazda tramwajem po warszawskiej Pradze. Po zmroku. Z miejscowymi Sebixami na pokładzie. 

Nasz pejsaty tramwaj tak sobie więc jedzie, a na kolejnych przystankach wsiadają do niego różni pasażerowie - raz z pejsem i inną jarmułką, a raz z burką czy inną hidżabą. Nad wszystkim czuwa gospodarz domu, który krzywdy nie da zrobić nikomu, znaczy się uzbrojony ochroniarz, taki tramwajowy szeryf z charyzmą i aparycją naszych kanarów, który według własnego widzimisię może nagle kogoś wylegitymować, ba, może sobie nawet jakiegoś podejrzanego pasażera obezwładnić i wykopać z tramwaju. Tak to się proszę ja was podróżuje komunikacją w Izraelu. Zatem mamy całkiem obiecujący motyw wyjściowy, który w dodatku gdzieś tam z tyłu głowy łechtał mi czaszkę od wewnątrz, gdyż powiem wam w tajemnicy, że miałem kiedyś takiego pomysła, aby napisać scenariusz, w którym jedzie sobie taki tramwaj po Warszawie, tyle, że nie niskopodłogowy, i że też dosiadają się różni pasażerowie, a ja dzieląc ich perypetie, dramaty i historie na odrębne sceny robię z tego film, taki wiecie, trochę w stylu Tarantino.

Gdzieś tam więc miałem nadzieję, że zupełnie obcy mi reżyser pójdzie w podobnym kierunku i tego zwyczajnie nie spierdoli, a ja będę miał jakąś tam satysfakcję, że i tak wpadłem na to pierwszy. Niestety tu także brutalnie się zawiodłem. Z całych kilkunastu dziwnie rozrysowanych historyjek godne wyróżnienia nadają się może ze dwie i to też tak na siłę. Reszta, to opowieści tak miałkie i nudne, że telewizyjna debata kandydatów na Prezydenta Warszawy jawi się przy tym jak „Jeden z dziesięciu” przy „Ex na plaży”. Pasażerowie tramwaju jacyś tacy nie za dobrzy, gadają jakieś koszmarne bzdury, właściwie to oni w ogóle mało rozmawiają ze sobą, raczej wygłaszają monologi tak durne, jak ostatnia wypowiedź Suskiego na temat lotniska w Radomiu. A ze osiemnaście razy patrzyłem w kinie na zegarek i modliłem o końcowe napisy. Tego się po prostu nie dało oglądać. Postanowiłem więc uciąć sobie komara, ha, wspaniały pomysł wuju, zawsze to jakaś korzyść z wydania 20 zł na bilet. Niestety nie siadło. Musiałem więc cierpieć i dogorywać do końca. Szkoda mojego czasu, waszego tym bardziej. Zatem, jeśli gdzieś i kiedyś natraficie na ten tytuł – spierdalajcie jak Adaś Miauczyński na planie filmu z którego sam spierdolił.





Zanurzenie
reż. Yona Rozenkier, ISR, 2018
90 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Wojenny


Trzecim filmem obejrzanym pierwszego dnia, przepraszam, to już był drugi, był również owoc izraelskiej kinematografii (ależ kumulacja) - Zanurzenie. Jednak tym razem była to już produkcja o bardzo przyzwoitych i obiecujących recenzjach krytyki, zdobywca nagród na najlepszy izraelski film, aktorów i debiutu reżyserskiego, a także zdobywca nagrody na festiwalu w Locarno. Ok, tym razem już trochę mniej niewiadomych, można więc było zaryzykować.

Film opowiada o historii pewnej rodziny mieszkającej na (w?) kibucu tuż przy granicy z Libanem, w którym to aktualnie toczą się działania wojenne. Każdy z pozostałej tu garstki mieszkańców chodzi z kałachem zawieszonym na ramieniu, zatroskane matki przyrządzają obiad z wciśniętą giwerą za pasek spodni, a cykliczne bombardowania z powietrza to taki niewinny przerywnik codziennej rutyny, jak dajmy na to poranna kawa w korpo. Rzeczywistość jest tu więc z jednej strony dość przygnębiająca, z drugiej zaś dostarcza śladowe ilości humoru, tego z rodziny czarnych.

Do takiej oto rzeczywistości przyjeżdża na pogrzeb ojca jeden z trzech braci, który swego czasu opuścił rodzinną wioskę i wyniósł się do Tel Avivu wkurwiając przy tym wszystkich pozostałych członków rodziny. Na tle wojny z Libanem rozgrywa się więc inna batalia, ta rodzinna, w której poznajemy losy i dramaty wszystkich członków tej zwariowanej familii. Jest czasem kupa śmiechu, czasem trochę łez, świetnie jest to wszystko wyważone, czuć dojrzałość reżysera, mimo, że to przecież żółtodziób. Klasycznie słodko-gorzka opowieść o lojalności, braterstwie i patriotyzmie z wojną w tle. Bardzo przyjemnie to się ogląda i mam nadzieję, że film wypłynie na szersze wody. Jakby co, to polecam.