czwartek, 30 stycznia 2020

A Virtual Reality Soldier Simulator

1917
reż. Sam Mendes, USA, GBR, 2019
119 min. Monolith Films
Polska premiera: 24.01.2020
Dramat, Wojenny, Historyczny


Kupiłem sobie proszę ja was nową i zachwalaną wszędzie grę, taką na konsolę. Co prawda spóźniłem się z nią na Sylwestra, no ale teraz przynajmniej można ją kupić taniej w promocji. Gra ta jest trochę brutalna, bynajmniej nie dla gówniaków, zabiera nas bowiem do okopów pierwszej wojny światowej i robi z mózgu kisiel. Jest bardzo realistyczna, aż czuć swąd porozścielanych wszędzie gnijących ciał żołnierzy. Świetne odwzorowane lokacje, zaś grafika, no ja nie mogę, wprost wgniata w fotel. Podobał mi się także sposób sterowania jednej z dwóch głównych postaci jakie mamy do wyboru, jest wręcz intuicyjny i łatwy w opanowaniu. Ogólna grywalność tej symulacji stoi na bardzo wysokim poziomie, acz trochę szkoda, że do wyboru mamy tylko jedną misję, którą, jak się sprężymy, można przejść w dwie godziny. Niemniej polecam bardzo. Gra ta nazywa się „1917” i ponoć dostała już nawet kilka jakichś nagród, z tych bardziej liczących się.

Właściwie to po tym wstępie mógłbym już poprzestać swojego wywodu i dalej nic nie pisać, ale wtedy pewnie nazwalibyście mnie chujem, a ja nie lubię być tak nazywany. Zgoda. 1917 Sama Mendesa zasługuje na zdecydowanie więcej akapitów. To bardzo gruby tytuł na tle setek chudych i to z kilku powodów.

Po pierwsze, z powodów stricte konstrukcyjnych i technicznych. Sposób realizacji nie jest typowy i często spotykany w kinie, i to pomimo tego, że nie jest też czymś nowatorskim na tle wielu wcześniejszych podobnych produkcji, to jednak zwraca na siebie uwagę i powoduje, że obcowanie z tym kawałkiem mięcha dostarcza dodatkowych smaczków, acz zapewne te docenione zostaną przez niewielu. Historia zawarta w filmie, przynajmniej w teorii, przedstawiona jest widzowi za pośrednictwem jednego, niekończącego się ujęcia kamery stale podążającej za bohaterami z punktu A do B, co oczywiście nie jest do końca prawdą, bowiem cięcia istnieją i jest ich zapewne całkiem wiele, są one jednak bardzo dobrze zakamuflowane, co nie zmienia faktu, że odczucie ciągłości i spójności realizacyjnej przy pochłanianiu tegoż befsztyczka jest jednoznaczne. To jest przede wszystkim dobry chwyt marketingowy, ale też nie sposób nie pochylić nisko głowy z uznaniem przed autorem zdjęć, którym jest nie kto inny, jak sam mistrz w swoim fachu - Roger Deakins.

Po drugie, z powodów stricte historycznych. Pierwsza wojna światowa nie jest częstym bywalcem w mainstreamowym kinie, by nie napisać wprost, że nie bywa tam prawie w ogóle. I nic dziwnego. „Wielka Wojna” była zderzeniem XX-wiecznej techniki z XIX-wieczną strategią i taktyką, a główne działania wojenne miały charakter pozycyjny. W praktyce oznaczało to mniej więcej tyle, że dwie walczące ze sobą armie zatrzymywały się w pewnym momencie natarcia na liniach frontów, które ciągnęły się na niespotykanej dotąd długości i wzajemnie ostrzeliwały się czym popadnie. Żołnierze często pozbawieni ze sobą łączności siedzieli w labiryntach okopów i w schronach. Oddzieleni byli od siebie nawzajem polami minowymi oraz zasiekami z drutów kolczastych, które co pewien czas jedni i drudzy próbowali przełamać robiąc wyłom w obronie wroga, co najczęściej kończyło się jednak dużymi stratami i tylko chwilowym zyskaniem małego fragmentu obronnej linii wroga. Ten z kolei dążył do jego szybkiego odzyskania, co koniec końców pochłaniało z jednej jak i drugiej strony ogromną ilość strat w ludziach i tym samym nie prowadziło to do żadnego rozstrzygnięcia. Z punktu widzenia widowiskowości kinowej – nuda. Coś, jak partia szachów wybornych sowieckich szachistów. Jak więc zrobić z tego porywający współczesnego rozkapryszonego widza film wojenny z elementami kina akcji i do tego jeszcze odnieść sukces?


Sam Mendes poprosił o potrzymanie mu złocistego nektaru bogów i wziął się do pracy. Postanowił tą „nudę” wykorzystać w pełni i wycisnąć z niej całą esencję, by na podstawie niezwykle prostej historii, opartej z resztą na prawdziwych faktach, zmaterializować na ekranie tamtejsze piekło wojenne w sposób nie tyle widowiskowy, co też bardzo realistyczny, a przy tym wiercący dziurę w głowie widza. Wziął za chabety dwóch młodych brytyjskich chłopaków odpoczywających chwilowo pod drzewem między jednym natarciem, a drugim, starszego szeregowego Blake’a oraz kaprala Schofielda i poprzez rozkaz wydany im przez generała Erinmore wysłał ich z niezwykle ważną, iście straceńczą misją polegającą na przedostaniu się za linię wroga do 2 pułku piechoty z Devonshire z rozkazem adresowanym do pułkownika Mackenziego, od czego zależeć będzie życie 1600 żołnierzy. 24 godziny, marsz z punktu A do punktu B przez linię frontu, ziemię niczyją, splądrowaną i boleśnie doświadczoną przez wycofujących się Niemców. Bułka z masłem. Teoretycznie można by tą historię opowiedzieć w gromkim towarzystwie już przy pierwszym piwie, by już przy drugim zapomnieć o czym ona w ogóle opowiadała. W praktyce jednak panowie Mendes i Deakins zrobili bardzo wiele, by do tego jednak nie doszło, co, mówiąc wprost, w dużym stopniu im się udało.

Dla mnie, trochę psychofana techniki kręcenia filmów i przedstawiania mi ich z punktu widzenia stricte realizacyjnego, to była prawdziwa rozkosz dla oczu. Może nie tak wielka jak biust Salmy Hayek, ale też patrzyłem na to wszystko z niekłamanym zachwytem i zarazem z wielkim podziwem. Jak wspomniałem wyżej, pierwsze linie frontu bazowały wtedy na niekończących się labiryntach okopów i właśnie to scenograficzne katharsis udało się twórcom filmu zobrazować w 1917 procentach. Batalistyka również nie pozostawia wiele do życzenia, może poza kilkoma scenami, z których można wywnioskować jedno, że szkopy kompletnie nie umiały strzelać do ruchomego celu i to nawet z bliskiej odległości, co niektórych pewnie będzie trochę razić w oczy, mnie w sumie też raziło, ale i tak w końcu machnąłem na to ręką. Da się to obronić. Poza tym cały ten syf, zgnilizna, odór rozkładających się ciał i padające trupy jeden po drugim, także permanentne błoto, brud, szczury wielkości psów i ogólnie cały ten nędzny i przytłaczający swym koszmarem wojenny krajobraz przedstawiony został w sposób bardzo przekonujący łamane na wstrząsający. I to, co podoba mi się tutaj najbardziej, twórcy nie zrobili tego w sposób hmm… inwazyjny, i już tłumaczę co mam na myśli.

Film pozbawiony jest moralizatorskiego tonu, nie ma w nim krzty patosu, ani też gloryfikowania tudzież osądzania jednej ze stron konfliktu. Nawet ciężko tu o charakterystyczny antywojenny wydźwięk, acz z pewnością wielu go w nim dostrzeże. 1917 ogląda się raczej jak sprawnie nakręcony dokument, którego celem nadrzędnym jest przekazanie odbiorcy suchych faktów i informacji. Wróg jest tu wrogiem, rozkaz rozkazem, a zabijanie zabijaniem. Nie ma czasu na zastanawianie się nad sensem, ideą, nie ma też czasu na zaczerpnięcie świeżego powietrza. Kto zaczyna w tym pozbawionym nadrzędnych cech człowieczeństwa tyglu myśleć, ten zaraz ginie. To są zupełnie oczywiste mechanizmy obronne oraz instynkty samozachowawcze ludzi, w tym przypadku żołnierzy wysłanych na front, którzy pragną w tych trudnych warunkach tylko jednego - przetrwać. Albo on ukatrupi mnie, albo ja jego. Proste jak... wiecie co.


Myślę, ba, widuję to prawie codziennie, że tej szalenie prostej i zero-jedynkowej postawy chyba nigdy już nie zrozumieją wszech maści współcześni antywojenni pacyfiści w kapciach namawiający cały świat do wzajemnego miłowania się i pokoju, jednocześnie kompletnie nie ogarniając kuwety, historii, polityki i faktów. Oni powinni się tym filmem trochę zawieść. Narrator Mendes nie sili się na jakieś wymuszone przez współczesne normy społeczne moralitety. Być może gdzieś między wierszami mówi, że każda wojna jest złem samym w sobie, niby pokazuje zupełnie niepotrzebną, często bezsensowną, a nawet przypadkową śmierć jednostek, ale opowiada nam o tym w sposób chłodny, uczciwy. Nie próbuje zawracać kijem rzeki, raczej dostojnym głosem Krystyny Czubówny czytającej o krwawych drapieżnikach i ich ofiarach mówi, że tak już po prostu w przyrodzie jest i to od zarania dziejów. Że czasem nasi chłopcy i synowie, mężowie i ojcowie muszą iść się bić, za nas i dla nas, dla celów wyższych, których może nie wszyscy rozumiemy i nie zawsze się z nimi zgadzamy. Nic i nikt tego nie zmieni, choć nadal próbuje wielu. Możemy za to pamiętać o tych, którzy zginęli, którzy poszli się bić, którzy polegli, lub zwyciężyli, o których zapomniał już cały świat. Wszyscy zasługują na pamięć. Zasługują na takie filmy.

W 1917 podobało mi się także to, że pomimo tego, iż na ekranie nieco więcej zaczyna się dziać dopiero po kilkudziesięciu minutach, to cały czas i od niemal samego początku siedziałem na zaciśniętych pośladach. Nie, to nie przez pewną potrzebę fizjologiczną, tylko przez umiejętne przykuwanie mojej uwagi do ekranu nawet w chwilach, gdy sytuacja tego nie wymagała. Kolejny z plusów - Brak znanych i oklepanych gęb na ekranie. Oczywiście mamy Colina Firtha, mamy też Benedicta Cumberbatcha, ale tylko w epizodycznych rolach, natomiast nasi główni bohaterowie, to, przynajmniej dla mnie, bardziej nołnejmy (przynajmniej do dziś), dzięki czemu oglądając ich poczynania nie miałem w głowie żadnych skojarzeń z innych filmów z ich udziałem. Dodaje to bardzo przyjemnego w odbiorze poczucia naturalności, tak rzadkiej w mainstreamowym kinie. Na co dzień skazani jesteśmy na aktorów z top listy, zwłaszcza w pierwszym planie, ale też z drugiej strony, czy George MacKay nie zapukał właśnie do tejże topki?

Kończąc swój wywód, bo też nie ma sensu więcej pisać o dziele niemal kompletnym i bardzo udanym, nadmienię, że 1917 może i nie jest dziełem monumentalnym, pozbawione jest patosu i widowiskowości, nie uświadczymy w nim także spektakularnych wybuchów, epickich walk, efekciarstwa i eksplozji, daleko mu do Szeregowca Ryana, czy ubiegłorocznego Midway, raczej bliżej mu do Dunkierki nakręconej w stylu Zjawy, to i tak jest to produkcja wyjątkowa i awangardowa już w swoim źródłowym zamyśle. Cenię ten film raz, za odwagę w procesie realizacyjnym, dwa, za podjęcie się trudnej i z pozoru niemal niewykonalnej misji. To prawie tak, jakby mało urodziwy i pryszczaty młodzieniec w swetrze informatyka miał wyrwać w nocnym klubie najlepszą laskę na imprezie. Aby to się udało musisz dać z siebie coś ekstra, coś, czego nikt, a zwłaszcza ta laska się nie spodziewa. Mendes & Deakins (Newman za muzykę w sumie też) by wyrwać najlepszą niewiastę na imprezie, czyli nas wszystkich, dali od siebie niezwykłe zdjęcia, kadry i ujęcia, którymi naszkicowali jeden z najpiękniejszych obrazów o piekle wojny w okopach. Nocne sceny z płonącego miasteczka oraz bieg młodego kaprala wzdłuż szturmującego okopu to właśnie te supermoce, którymi zdobywa się wszystko, rządy dusz, cały świat i najlepsze dziewczyny na imprezie. Właśnie dla takich scen chodzę do kina.








poniedziałek, 6 stycznia 2020

Złote Ekrany 2019



Eluwina jesieniarze,

Co prawda mój blog to taka alternatywka na tle innych blogów, na który niechętnie zagląda nawet już sam jego autor, ale jako, że w życiu rzadko otrzymujemy to czego tak naprawdę chcemy, trzeba przyjąć ten fakt z pokorą. Skoro jednak już tu jesteście, to może też doczytacie do końca, może nawet wam się spodoba, a może nie i też będzie spoko. Żółwik dla was wszystkich.

Pewnego rodzaju tradycją w tym miejscu jest gala wręczenia Złotych Ekranów, czyli roczne podsumowanie, które jest proste jak włos Mongoła - składa się z 20 najlepszych filmów jakie Wujek Ekran widział w minionym już roku. Właściwie to nie wiem po co już tyle lat to robię, pewnie z przyzwyczajenia. Tak, to chyba jedyne rozsądne wytłumaczenie. Ludzie z przyzwyczajenia oddychają, piją, żyją w małżeńskich kajdanach po 20 lat i robią też inne głupstwa. Moim głupstwem do którego się już przyzwyczaiłem jest właśnie ten blog oraz niniejsze podsumowanie, które już z samego założenia jest bez sensu, bo przecież nigdy nie da się wszystkiego obejrzeć, wszystkiego przemielić i wydać sprawiedliwy osąd. Ale skoro inni mogą, to ja tym bardziej, zatem zapraszam po raz kolejny do zapoznania się z bardzo subiektywnym rankingiem roku pańskiego 2019. Rankingiem szczególnym, bo jubileuszowym, gdyż dziesiątym. Takie jajca.

A skoro już dziesiąty, to wprowadziłem pewną znaczącą nowość, taki trochę lifting średnio sprzedającego się modelu auta, tudzież lifting starej pomarszczonej twarzy, przez co mój ranking przestanie być ekscentryczną alternatywką na tle innych błyszczących rocznych rankingów, ale czasem tak po prostu bywa, że w rutynie dnia codziennego trzeba coś nagle zmienić, tak dla zdrowotności. Czasem jest to samochód, czasem kobieta, a ja na ten przykład zmieniłem zasady według których do tej pory układałem to zestawienie. Do dziś kierowałem się głównie datą światowej premiery filmu, a nie polskiej, która jak dobrze wiecie, często nie ma zbyt wiele wspólnego ze zdrowym rozsądkiem, bo potrafiła do nas przyjść często z rocznym opóźnieniem względem całego świata, a czasem nawet w ogóle nie przyjść. Głupia pipa. Zatem zakładałem dotąd, że uczciwiej będzie zebrać do kupy filmy z roku produkcyjnego, tyle, że aby mieć czas to wszystko obejrzeć, robiłem takie zestawienie z rocznym opóźnieniem, co wyglądało co najmniej idiotycznie. Przez to traciłem na atrakcyjności i aktualności i w ogóle było to wszystko bez sensu. W tym roku idę już jednak tak jak Kazik, prosto, czyli na skróty i kieruję się już tylko jedną zasadą. W mojej topce znajdują się więc filmy jakie mogliśmy wszyscy obejrzeć w naszych kinach w zakończonym właśnie roku 2019. Tylko tyle i aż tyle.

Zatem zapraszam na jubileuszową, dziesiątą galę Złotych Ekranów 2019. Endżoj.


Miejsce 20
Historia małżeńska - reż. Noah Baumbach, USA

Ledwo się załapała na listę przebojów, trzy raz była już nawet poza nią, ale jednak zawsze wracała, trochę wyciągając ją za uszy, tak jak czasem pomaga się słabszym uczniom w szkole dając im promocję do następnej klasy za ładne oczy. Bo te love story, tyle, że puszczone od tyłu, właściwie ładne ma tylko oczy. Merytorycznie niestety nie złapało mnie za serducho. Takie rozwody i rozpady związków rzadko spotykane są w przyrodzie, przez co nie umiałem w to do końca uwierzyć. Za to plusik za ukazanie cwaniactwa prawników i tych, którzy dobra pragnąc, wiecznie zło czynią.


Miejsce 19
To my - reż. Jordan Peele, USA

Klimat, oryginalność, świeżość, a jakże, jest tu też trochę strasznie i trochę śmiesznie, niby wszystko się więc zgadza. Pan Peele znowu dał mi trochę smacznych frykasów, jednak tym razem w przeciwieństwie do ubiegłorocznego „Uciekaj” kopnął mnie w jajca dużo łagodniej. Ładnie tu nawet i bardzo przyjemnie, tak slasherowo, tylko te aluzje polityczne Peelego trącą myszką i są tendencyjne, przez co trochę mi to w całokształcie wadzi. Niemniej podobało mi się bardzo, bo lubię ładne i nieoczywiste rzeczy.





Miejsce 18
Złodziejaszki - reż. Hirokazu Koreeda, JPN

Kino azjatyckie w minionym roku miało wielu mocnych reprezentantów. Gdyby ich filmy mogły wystąpić w jednej drużynie, np. na Mundialu, to kto wie, mogliby powalczyć nawet o finał. Zwykle podchodzę do ich kina z pewną obawą i nieufnością, to nie moja kulturowa wrażliwość, ale tym razem obyło się bez elektrowstrząsów. Cieplutkie i egzotyczne kino, niczym wakacje na Madagaskarze w zimie. Umiejętnie dotyka społecznych nizin i klasowych nierówności, ale mam wrażenie, że jego uniwersalność kończy się jeszcze gdzieś w Azji.



Miejsce 17
Doktor Sen - reż. Mike Flanagan, USA

Pozytywne zaskoczenie. Podchodziłem do niego tak jak pies do jeża, dużego ciśnienia właściwie nie zaobserwowano, obejrzałem go dopiero tydzień temu, a tu nagle taki suprajs wyskoczył, że z tym jeżem znaleźliśmy wspólny mianownik i polubiliśmy się do tego stopnia, że już piąty dzień nie trzeźwiejemy. To zdecydowanie jedna z najlepszych ekranizacji prozy Kinga. Do tego świetny klimat nawiązujący i czerpiący garściami ze „Lśnienia”. Może nie w stylu Kubricka, bo też nikt tak nie potrafi, ale i tak poczułem się jakbym wrócił ponownie do Hotelu Overlook.



Miejsce 16
Szczęśliwy Lazzaro - reż. Alice Rohrwacher, ITA, FRA, GER, SUI

Fellini i Visconti byliby dumni z młodej Rohrwacher. Dużo tu neorealizmów, baśni, metafor i realizmu magicznego, dziś takiego kina nikt już (prawie) nie robi. Niestety także niewielu też takie ogląda, co poniekąd jedno wynika z drugiego. Szkoda, bo kino jest dzięki takim filmom o wiele pełniejsze, spełniające swoją misję w całej swojej rozciągłości, a nie tylko w wybranych obszarach, czyli takie, o jakie cały czas winno nam wszystkim chodzić. W tej bajce dla dorosłych jest wiele mądrości oraz cennych metafor, które jak ulał pasują do dzisiejszego świata. Trochę niedoceniony, ale nie przeze mnie.


Miejsce 15
Midsommar - reż. Ari Aster, USA, SWE

Chyba największy paradoks na liście. Jedno z największych rozczarowań roku okazało się jednocześnie na tyle dobre jako całość, że i tak uplasowało się wysoko w rankingu. Ciśnienie miałem duże, chciałem to obejrzeć jak najszybciej i na długo przed premierą. W połowie seansu jeszcze byłem kupiony w całości, by w końcówce dostać rozczarowującego kopniaka między nogi. Z kina wychodziłem nieco zawiedziony, ale dziś uważam, że i tak jest to jeden z lepszych i najbardziej zjawiskowych filmów roku. Ari Aster ma u mnie szacun na dzielni za ten okultystyczny folkowy rozgardiasz.


Miejsce 14
Na noże - reż. Rian Johnson, USA

Obejrzałem go ledwie dwa dni temu, głównie dlatego, że co chwila natrafiałem na peany pochwalne i wnioski o kanonizację. Niektóre windowały go nawet na szczyty rocznych podsumowań. Uznałem więc, że siara trochę tego nie zobaczyć przed wydaniem na świat własnej topki. I o ile faktycznie rzutem na taśmę "Na noże" się na nią wdarły, to jednak aż tak mną nie zawładnęły. Owszem, miłe dla oka oddanie hołdu
Agacie Christie. Kryminalny suspens, ciekawa intryga, niezłe nazwiska na planie (acz niestety gorsze aktorstwo), bawiłem się przednio. Kryminał roku, z pewnością, ale do TOP 10 jednak daleko.


Miejsce 13
Faworyta - reż. Jorgos Lantimos, USA, IRL, GBR

Tak, wiem, to przecież reprezentant roku 2018, każdy już dawno i nim zapomniał, ale "Faworyta" jest właśnie najlepszym przykładem na to, że roczne zestawienia według dat polskich premier kinowych nie mają większego sensu. No ale skoro jest jak jest, to z przyjemnością zapraszam Lantimosa do mojej królewskiej topki. Gdyby kobiety rządziły światem, to może faktycznie nie byłoby wojen, ale za to mielibyśmy grupkę zazdrosnych krajów nie gadających ze sobą. Tak, ten film właśnie to obrazuje. Całuję rączki jej królewskiej mości.




Miejsce 12
Dwóch papieży - reż. Fernando Meirelles, ARG, ITA, USA, GBR

Z tezą się nie zgadzam, z zawartym między wierszami przekazem takoż. Jest dość stronniczo, twórcy w ogóle nie kryją się ze swoimi sympatiami i poglądami, przez co czasem jest tu aż za bardzo zero-jedynkowo, niemniej, gdy się już przyzwyczają do tego oczy, to okaże się, że jest to naprawdę zacne filmidło. Najważniejsze, że tym razem nie krytykuje się bezrefleksyjnie instytucji kościoła katolickiego, co w ostatnich latach stało się bardzo modne i smutne zarazem. Tu, jeśli się coś słusznie krytykuje, to z fasonem. I właśnie za ten promyczek humanistycznego ciepełka papieże dwaj lądują tu tak wysoko.


Miejsce 11
Mandy - reż. Panos Cosmatos, USA, BEL, GBR

To najstarszy film w zestawieniu, który znalazł się tu trochę psim swędem, wchodząc na finały poprzez baraże. Oficjalnie został pokazany w polskim kinie dopiero w październiku, zatem sorry, ale formalnie łapie się na czerwony dywan. Dla mnie to bezsprzecznie tytuł roku w kategorii najlepszy trip narkotyczny w kinie. To szaleństwo, ten obłęd, te kolory, ja pierdolę, zobaczyć Mikołaja Klatkę w takim locie, bezcenne, żadne LSD ci tego nie da co może ci ofiarować "Mandy". Najlepsze dragi w mieście. Loffciam całym sercem.



Miejsce 10
Malowany ptak - Václav Marhoul, CZE, SLK, UKR

Nadal nie mogę uwierzyć w to, że ten film znalazł się nie tyle w tym rankingu, co w to, że umieściłem go aż tak wysoko. Przecież miał szkalować Polskę i pluć na naszą historię, miał znów udowadniać, że to nie dobrzy Niemcy mordowali Żydów, tylko głównie czynili to nasi dziadowie i ojcowie. Miał, bowiem w filmie opartym na kontrowersyjnej i nieco kłamliwej książce Jerzego Kosińskiego, o dziwo jest bardzo neutralnie, za to bardzo refleksyjnie i bardzo smutno. Jeden z najbardziej brutalnych obrazów roku. Zdecydowanie nie dla każdego.



Miejsce 9
Ford v Ferrari - reż. James Mangold, USA

Film skrojony pod Oscary. Ckliwa historia oparta na faktach, o amerykańskim śnie o potędze, o wielkim uporze i walce Dawida z Goliatem. Dużo tu adrenaliny, benzyny i typowego amerykańskiego patosu w tle, także niski ukłon do kina lat 80-tych. Do tego świetne nazwiska i kreacje aktorskie, wszystko to powoduje, że mamy do czynienia z typowym festiwalowym samograjem. Niestety nie tylko dla motoryzacyjnych purystów, co piszę ze smutkiem. Za dużo tu łopatologii kierowanej dla motoryzacyjnych głąbów, ale nie szkodzi, w ogromie jego plusów te drobne minusy mi nie wadzą.



Miejsce 8
Sny wędrownych ptaków - reż. Ciro Guerra, Cristina Gallego, MEX, COL, GER, FRA

Gdyby "Narcos. Mexico" wyreżyserował Paolo Coelho, to by wyglądał właśnie mniej więcej tak jak ten film. Przemoc, miłość i gangsterka pisane wierszem. Bardzo poetyckie przedstawienie działalności narkotykowych baronów i karteli w Meksyku z równie pięknym przedstawieniem lokalnego kulturowego folkloru w tle. Ładne. Nawet bardzo. Przy okazji ledwo dostrzeżone. A szkoda.







Miejsce 7
Pewnego razu... w Hollywood - reż. Quentin Tarantino, USA, GBR

Jak to już u Tarantino zwykle bywa, w jego filmach jest wszystko to, za co go uwielbiamy i wszystko to, za co nienawidzimy. Nie inaczej było i tym razem. Osobiście liczyłem na więcej, dlatego daleko mu do best of the best nie tylko w tym rankingu, ale też w całej filmografii Tarantino. Niemniej nadal jest to świetna rozrywka oraz niezwykle wdzięczne dla widza klimatyczne requiem dla lat 60 i 70 w Hollywood. Do czasów, w których celebryci i branża filmowa byli trochę mniej sztuczni, infantylni i wkurwiający niż dziś.




Miejsce 6
Dom który zbudował Jack - reż. Lars von Trier, DEN, FRA, GER, SWE

Gdy niemal równo rok temu wychodziłem z kina jeszcze nie zdawałem sobie sprawy z tego, że film ten wyląduje u mnie tak wysoko. Niby mi się podobało, niby czułem w kościach, że to mocna rzecz, ale też nie byłem do końca zadowolony. Ale taki już jest Von Trier, że budzi w widzu do życia wszystkie możliwe stany percepcji - od lęku i odruchów wymiotnych, po fascynację. Gdy więc po pewnym czasie obejrzałem go po raz drugi, utwierdziłem się w przekonaniu, że Von Trier jest jednym z moich ulubionych pojebów w tej branży. A pojebów to ja szanuję. Bardzo.


Miejsce 5
Irlandczyk - reż. Martin Scorsese, USA

Może trochę za nisko, a może też nawet i trochę za wysoko, ale myślę, że jest tak w sam raz. Scorsese ze swoją ferajną zasłużył na żółwika, głównie za rozbudzenie w mojej głowie tej dziwki nostalgii. "Irlandczyk" wygląda jak pożegnalny benefis poświęcony wielkim i bliskim mi nazwiskom, na których kinie wyrosłem. Wiadomo, że to już nie te lata, nie ta forma i to już wszystko nie wróci, ale za całokształt twórczości należy im się szacunek oraz jedno słowo – dziękuję. Scorsese tym filmem mówi wytrwałemu widzowi to samo. Zatem wszyscy szczęśliwi. O to w tym biznesie chodzi.


Miejsce 4
Oni - reż. Paolo Sorrentino, ITA, FRA

Debiutował w naszych kinach w ostatnich dniach roku 2018, ale większość z nas widziała go już w 2019, więc przymykam oko na konwenanse i daję zabłyszczeć Sorrentino na mojej ściance. Zasłużył. Poza tym na każdej zacnej imprezie winno być trochę dobrego Bunga Bunga. Tak, wiem, mam do niego słabość. Tak, wiem, jestem stronniczy. Tak, ja to wszystko rozumiem, ale mam to w dupie. Uwielbiam jego kino, wrażliwość i filozoficzną mądrość opasaną w kiczowatość, a jak do tego dodamy jeszcze cycki, kokę i niekiepską muzykę, no to mamy imprezę roku.


Miejsce 3
The Lighthouse - reż. Robert Eggers, CAN, USA

Ha, nikt nie spodziewał się w tym miejscu hiszpańskiej inkwizycji. Jeszcze tydzień temu sam też nie spodziewałem się, że zdążę obejrzeć go jeszcze przed końcem roku. Ale udało się. Jako rasowy wilk morski, żeglarz, fan szant i żeglarskiej etykiety zostałem szczerze oczarowany tym co zobaczyłem. Obłęd, szaleństwo i samotność uwięzione w morskiej latarni. Wszystko ślicznie i gładko utkane w morskie szlaczki, oraz zapuszkowane w czerni i bieli. Cudowna ekranizacja mojego ulubionego fragmentu wiersza (od Mickiewicza) – Sam sobie sterem, żeglarzem, okrętem. A w tym przypadku również i... obłędem.


Miejsce 2
Parasite - reż. Joon-ho Bong, KOR

Ten film jest popieprzony tak jak Azjaci, lato z radiem i siostry Godlewskie jednocześnie. Ale popieprzenie użyte z premedytacją, fasonem i wyczuciem jest już towarem deficytowym na tym padole. Bardzo dziękuję Panu Bongowi za możliwość przejechania się tym szalonym rollercoasterem pełnym emocji jakich dostarczył mi jego film. Dziękuję także za to, że dzięki "Parasite" odkryłem także jego wcześniejsze filmowe dzieła. Jedno z największych moich filmowych odkryć w roku. Życzę szczęścia na Oscarach.


Miejsce 1
Joker - reż. Todd Phillips, USA, CAN

No któż by się tego spodziewał? Któż mógłby to przewidzieć? Jak do tego doszło? Nie wiem. Zenek może i nie wie, ale ja tak. Jedyna przyznana przeze mnie w tym roku dziewiątka (szóstka na blogu). Pierwszy i kto wie, może nawet ostatni taki przypadek u mnie, gdzie najlepszym filmem roku uznaję produkt wywodzący się ze świata komiksu i superbohaterów, których fanem jak powszechnie wiadomo nie jestem. Niezwykle udany remake „Taksówkarza” oraz być może pierwszy szanowany przypadek na świecie, w którym plagiatowanie absolutnej świętości może ujść z życiem i mieć sens.




Na koniec jeszcze debeściaki roku 2019 w kategoriach z dupy:

Hasło roku: How Dare You?
Ziomek roku: Keanu Reeves
Dzban roku: Jacek Kurski
Cycki roku: Yennefer
Gniot roku: „Miszmasz czyli Kogel Mogel 3” w Polsce i „Polar” na świecie.
Chujowy film roku: „Polityka”
Polski film roku: Pewnie „Boże Ciało”, ale jeszcze go nie widziałem, zatem głos na „Pana T.”
Serial roku: No przepraszam, ale „Czarnobyl”, zaraz za nim „Euforia” i ostatni BoJack
Głąb roku: Filip Chajzer, za atak paniki i całokształt twórczości
Głąbica roku: Krystyna Janda za niestety stale postępującą chorobę psychiczną
Reżyser roku: ̶P̶a̶t̶r̶y̶k̶ ̶V̶e̶g̶a̶ Martin Scorsese
Dokument roku: „Diego” i „Kult Film”. Remis.
Animacja roku: „Zgubiłam swoje ciało”
Rozczarowanie roku: „Mowa ptaków” i troszkę „Wiedźmin”
Hype roku: Cyberpunk 2077 i raban z Wiedźminem
Facepalm roku: Maryla Rodowicz i Dawid Kwiatkowski śpiewający „Shallow”
Żenujący program TV roku: My Way z Edzią Górniak
Smród roku: Nobel dla Olgi Tokarczuk
Impreza roku: Konkurs piosenki Eurowizji dla Dzieci w Polsce
Smuteczek roku: Śmierć Rutgera Hauera i Jana Kobuszewskiego
Wkurwiająca piosenka roku: „Toss A Coin To Your Witcher”
Scena filmowa roku: Taniec Jokera na schodach
Najpodlejsza scena filmowa roku: Kopniaki Roberta De Niro w „Irlandczyku”
Kampania reklamowa roku: Ogóry Krakusa
Objawienie roku: Baby Yoda
Najpiękniejszy plakat roku: "The Lighthouse"
Wyskakująca/cy z lodówki roku: Greta Thunberg
Złodziej roku: Netflix

THE END