Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Komedia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Komedia. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 15 października 2019

Między sierpem i młotem

Pan T.
reż. Marcin Krzyształowicz, POL, 2019
104 min. Kino Świat
Polska premiera: 25.12.2019
Dramat, Komedia




Niedziela, 13 października, to był wyjątkowy dzień w kalendarzu dni bez większego znaczenia. Nie dość, że ciepły i słoneczny, to jeszcze pełen wyborów. Zarówno tych stricte życiowych, zupełnie powierzchownych, jak i tych ważnych z punktu widzenia naszej bytności w szerszym jej kontekście, znaczy się w społeczeństwie. Wybieraliśmy więc jednocześnie to w co się rano ubrać, co zjeść na śniadanie, jakiego smaku gałkę lodów wybrać w lodziarni po niedzielnym spacerze tudzież mszy, a przy zupełnej okazji wybieraliśmy także kratkę na której postawiliśmy iksa na karcie do głosowania za iluzją lepszego jutra. Po tym wszystkim wróciliśmy do domów, zjedliśmy obiad, wypiliśmy piwo, obejrzeliśmy zwycięski mecz Reprezentacji w telewizji czasem przełączając na studio wyborcze w najmniej znienawidzonej przez nas stacji tv. Część z nas radowała się do późnych godzin nocnych, druga część szła spać na wkurwie i w myślach planowała kolejną już ucieczkę z tenkraju. A ja, zamiast uczestniczyć w tych wieczornych politycznych bachanaliach z obowiązkowym gwoździem programu w postaci obrzucania się gównem, poszedłem do kina i cofnąłem się w nim o jakieś 65 lat do tyłu, by z tejże perspektywy stwierdzić, iż z tą naszą ciągle jeszcze młodą demokracją wcale nie jest tak źle jak niektórzy głoszą.

Teleport w czasie trwał niestety tylko chwilę, tak ze dwie godziny, ale jako, że lubię się cieszyć z rzeczy małych, to było mi tam dobrze, tak w sam raz. Kino to generalnie dobre miejsce na schronienie się przed blaskami i cieniami tego łez padołu, niestety nie przed ludźmi, przed którymi schowałbym się najchętniej i najszybciej, ale na szczęście natura wyposażyła mnie także w całkiem bujną wyobraźnię, dzięki czemu w ciemnościach sali projekcyjnej jestem w stanie wyobrazić sobie ten zbawienny dla mej duszy akt, w którym to przebywam aktualnie samże. Prawdę mówiąc, to w przypadku ataku nuklearnego wybrałbym kino właśnie, a nie schron przeciwatomowy. Mniej kolejek, mniej ludzi i mniej zbędnego zamartwiania się o jutro, w zamian coś ładnego dla oka, czasem też i dla duszy. Tak, przed permanentnym zgaszeniem światła wolałbym, aby moje gałki oczne zerwały swoją rejestrację właśnie na czymś ładnym.

Zatem kino. Tym bardziej ważny był to dzień, bowiem 13 października obchodziliśmy również święto kina artystycznego. To także jedno z tych świąt będących zupełnie bez żadnego znaczenia, ale jak to mawiają moi kompanii do degustacji nieco mocniejszych alkoholi - święto nie święto, wypić zawsze można. Oczywiście najważniejszym prowodyrem mojej kinowej turystyki był Warszawski Festiwal Filmowy, który aktualnie przemyka przez moją przestrzeń życiową bombardując mnie zacnymi tytułami, premierami, także z tych światowych, i który jak to już bywa od lat bodaj czternastu, powoduje bolesne spustoszenie w mej sakiewce zaskórniaków przeznaczonych na piwo. Październik to właśnie taki u mnie miesiąc, gdzie bilety do kina first, piwo i cała reszta second.


Od razu przejdę do sedna. Pan T. w reżyserii Marcina Krzyształowicza, bo o nim tu przecież mowato wielka rzecz, i to przynajmniej z trzech powodów. Po pierwsze, primo, jest to jeden z bardzo nielicznych i udanych reprezentantów polskiego kina, który postanowił opowiedzieć trochę o powojennej historii Polski, tej czarno-białej (także dosłownie), smutnej i ludowej, która w tymże permanentnym smutku i socjalistycznej rzeczywistości potrafiła odnaleźć w sobie także odrobinę radości. Po drugie, primo, to także świetne, acz może i nieco niskobudżetowe zobrazowanie klimatu Warszawy ciągle budzącej się z gruzów i z powojennych zgliszczy zaprezentowanej w ponadczasowym klimacie noir, którego polskiemu kinie nadal tak bardzo brakuje. Ale przede wszystkim, i to jest po trzecie, primo, Pan T. to historia inspirowana (ale tylko inspirowana) osobistą biografią Leopolda Tyrmanda zawartą w Dzienniku 1954, jakże barwnej postaci Warszawki, literata i publicysty, cynicznego bikiniarza, kobieciarza i propagatora zachodnich nowinek oraz mody na kolorowe skarpetki. Dla wielu był wzorem postawy niezłomnej, nie kłaniającej się nisko w pas ludowej nomenklaturze, oraz dla którego od kariery i zaszczytów ważniejsza była lojalność dla swoich przekonań. Ta jakże barwna i ważna dla mnie postać wykraczająca poza nawias literatury zasłużyła jak mało kto na ukoronowanie swojego jestestwa na dużym ekranie.

W tytułową postać Pana T. (rodzina Tyrmanda nie zgodziła się na użycie jego nazwiska) wcielił się trochę już zakurzony i nieco zapomniany Paweł Wilczak. I o ile na początku uważałem to za mocno ryzykowne i chyba jednak niefortunne posunięcie twórców, o tyle dziś twierdzę i napiszę to w tym miejscu bardzo wyraźnie, że był to strzał w sam środek tarczy. Wilczak zagrał to tak, jakby jutra miało nie być, a jednocześnie tak, jakby chlał do późna w noc poprzedzającą każdy dzień zdjęć na planie. Może i trochę za bardzo przypomina charyzmą Bogusia Lindę i jego "nie chce mi się z tobą gadać", ale według mnie było to bardzo na miejscu i bardzo w me gusta. Wilczak świetnie odnalazł się w tej nieco lirycznej, acz monochromatycznej wędrówce po ulicach odbudowującej się Warszawy, w pląsach, zarówno po parkietach balowych organizowanych przez Polską Zjednoczoną Partię Robotniczą, jak i w tych imperialistycznych bachanaliach na jazzowych koncertach tudzież na towarzyskich wizytach w klubie Literatów. Czuć tu ducha tamtej Warszawy, głównie tej inteligenckiej, czuć ducha epoki i czuć tu także ducha dobrego kina. Duża w tym zasługa autora zdjęć Adama Bajerskiego, który przepięknie namalował ten film swoim obiektywem.


Dużym plusem tej produkcji jest także humor, bynajmniej nie z tych oczywistych i lekkich, czasem trochę w stylu Barei, a czasem bliżej mu do tego szemranego z prozy Grzesiuka. Jest trochę groteski, trochę smutku i nostalgii, trochę też ciekawych analogii do dzisiejszych czasów, głównie tych o potrzebie wolności, walce z cenzurą i swobodzie przekonań, co jak znam życie będzie bardzo różnie interpretowane przez dane środowisko. Czerń i biel na którą postawił Krzyształowicz może i po ostatnich sukcesach Pawlikowskiego stała się już czymś nieco wtórnym i oklepanym, ale w mojej opinii to się nadal świetnie broni i jest jak najbardziej na miejscu. Czerń i biel to najlepsi adwokaci tamtej smutnej epoki, poza tym skutecznie pomagają budować napięcie z pogranicza thrillera i kina noir. W sukurs idzie im jeszcze ciekawie dobrana muzyka od której momentami robi się duszno, tak jak od dymu z papierosów odpalonych hurtem w ciasnej piwnicy, w której grany jest polski jazz. Miło było też zobaczyć w epizodach kilka znaczących nazwisk starszego pokolenia polskiego kwiatu aktorstwa, oraz ten czasem mroczny i lekko kryminalny suspens rodem ze Złego Tyrmanda, którego tak na marginesie nadal z wielką nadzieją wyczekuję w kinie.

Właściwie to ciężko jest mi się tu do czegoś przyczepić. Czasem fabuła trochę się rozjeżdża i nie trzyma linii, może też nie do końca satysfakcjonuje mnie zakończenie filmu, ale to nie szkodzi. Nic a nic. W Panu T. najważniejsze były dla mnie emocje i coś nieuchwytnego z pogranicza nostalgii i tęsknoty. Może niekoniecznie za tymi czasami z punktu widzenia historii, lecz bardziej za tym specyficznym pokoleniem ludzi, za ich romantyzmem, niezłomnością i klasą jaką prezentowali w czasach twórczej pogardy dla humanizmu i dla wolności. To także ciekawe źródło antropologiczne pozwalające lepiej zrozumieć życiowe wybory wielu tamtejszych artystów idących ramię w ramię z władzą ludową, zupełnie jakbym czytał Życie towarzyskie i uczuciowe Tyrmanda właśnie, a które okazuje się nadal bardzo aktualne w odniesieniu do dzisiejszych życiowych i tych stricte politycznych wyborów współczesnych celebrytów i ludzi kultury. Świetne kino, z pewnością jedno z najlepszych w polskim wydaniu w tym roku. Co prawda w kinach oficjalnie wyląduje dopiero w grudniu, na Święta, ale warto czekać. Będzie to idealny prezent pod choinkę, głównie dla nas samych, do czego z resztą gorąco zachęcam.









wtorek, 24 września 2019

Złote, a skromne

Parasite
reż. Joon-ho Bong, KOR, 2019
132 min. Gutek Film
Polska premiera: 20.09.2019
Dramat, Obyczajowy, Komedia, Thriller



Zapewne kojarzycie taki program w TV, najpierw był emitowany z importu wprost z brytyjskich wysp, teraz doczekaliśmy się polskiej edycji ochrzczonej jakże wyszukaną grą słów: Bogaty Dom-Biedny Dom. Rozchodzi się w nim mniej więcej o to, że rodzina na co dzień pławiąca się w luksusach wyprowadza się na tydzień z domu i lokuje swoje jestestwo w rozpadającej się chałupie, gdzie otrzymuje budżet jej dotychczasowych mieszkańców jaki ma starczyć im na przeżycie siedmiu dni praktycznie tylko o chlebie i wodzie. Jednocześnie druga rodzina, ta uciśniona i mentalna biedota wywodząca się najczęściej z niższych warstw społecznych dostaje klucze do wypasionej willi tych pierwszych, oraz gruby pieniądz dzięki któremu choć na chwilę zapominają o tym co to są zakupy w spożywczaku na zeszyt. Prawdę mówiąc jeden z głupszych formatów w telewizji, acz przy Projekcie Lady i Big Brotherze i tak wygląda to aż nadto ambitnie.

Abstrahując już od poziomu manipulacji, modelu reżyserii, jawnego wykorzystania bohaterów programu i grania na tanich emocjach, rzuciło mi się w tych kilku obejrzanych przeze mnie odcinków jedno. Biedni, acz jest to z pewnością duże uproszczenie, także nieco krzywdzące oraz niesprawiedliwe określenie, często pozostają nimi mentalnie również po przekroczeniu rubikonu biedy, po wkroczeniu na mlekiem i miodem płynącą autostradę prowadzącą do szczytu celów i pragnień jakim bez wątpienia jest brak ekonomicznego zamartwiania się o jutro. Przykład pierwszy z brzegu. Rodzina X, której topowym głównym posiłkiem dnia był schabowy z ziemniakami, po wkroczeniu na ścieżkę bogactwa, gdzie mogli pozwolić sobie na wiele, naprawdę wiele, w ramach szczycenia się tymże luksusem udaje się do podrzędnej knajpy klasy obrus z ceraty, w której to zamawia tenże schabowy z frytkami i bukietem surówek. A przecież mogli dla odmiany i jako jedyny raz w życiu zamówić faszerowaną pierś bażanta i permantier z czerwoną kapustą w restauracji z gwiazdką od Michelina, ot tak, żeby choć raz w życiu poczuć się jak królowie życia. Stać ich było, w końcu za wszystko płacili producenci programu. Ale nie, oni byli szczęśliwi właśnie z powodu tego schabowego, który jest dla nich synonimem luksusu.

Ludzie ci mają więc zupełnie inną percepcję postrzegania bogactwa, a także wyznają zupełnie inne definicje szczęśliwego życia, czy wręcz życia w ogóle. Bardzo ciężko wychodzi się ze swojej strefy komfortu (pardon za to coachingowe gówno), zwłaszcza tej, do której zostało się wciągniętym siłą przez spiralę ekonomii i dziedzicznych, często rodowych prawidłowości. Słusznie pisał o tym George Orwell w Roku 1984, także Aldous Huxley w Nowym wspaniałym świecie, że ludzie ograniczeni i klasowo skatalogowani na najniższej społecznej drabince jako uczynni, posłuszni i głupi, często nie mają świadomości o istnieniu innego, lepszego świata, także lepszych alternatyw, gdyż ich powszechnie nie znają, co za tym idzie - nie potrzebują. Cały ich świat ogranicza się własnie do tego przykładowego schabowego i będą go tak konsumować bez końca, choćby świat podsuwał im pod nos Confit z kaczki Moulard. Przecież to się można otruć! Dlatego właśnie bieda mentalna oraz intelektualna jest dużo gorsza od tej materialnej. Dużo ciężej jest się jej wyrzec, zdjąć, tak jak zdejmuje się ubranie w przymierzalni w Zarze.


Dlaczego o tym piszę? A dlatego, że koreański reżyser, którego tak przy zupełnej okazji sam Quentin Tarantino nazywa geniuszem oraz wizjonerem kina - Joon-ho Bong - przeprowadził na dużym ekranie całkiem podobny eksperyment społeczny, tzn. mniej więcej podobny, ok, bardziej mniej niż więcej. Wyniki tegoż stricte socjologicznego badania naukowego były tyleż intrygujące, co wręcz zaskakujące, przez co nawet jury konkursu na tegorocznym festiwalu w Cannes zdecydowało jednogłośnie przyznać Koreańczykowi Złotą Palmę. Faworyzowani Almodovar i wspomniany już Tarantino musieli więc uznać wyższość reprezentanta południowej części Półwyspu Koreańskiego i w Cannes wywiesili białą flagę. Acz Tarantino zrobił to z nieskrywaną radością, gdyż - patrz wyżej - jest wielkim fanem talentu Bonga. I powiem wam szczerze, że sam właśnie się do tego fanklubu zapisałem. Mam nadzieję, że nie trzeba płacić tu żadnych miesięcznych składek, bo sam jestem bardziej biedota. Na szczęście tylko ta ekonomiczna. Chyba.

Jednak Parasite, bo o nim mowato coś dużo więcej niż tylko społeczny eksperyment zestawiający ze sobą dwa światy - klasową biedotę z klasową burżuazją. Ten przeszło dwugodzinny projekt wymyka się z jakichkolwiek ram umownych i bliżej znanych mi pojęć w kinie. Łamanie ogólnie przyjętych konwenansów, gatunków i kinematograficznych zasad na dużym ekranie nie jest dziś czymś szczególnie rzadkim, ba, powiedziałbym wręcz, że to już całkiem powszechne zjawisko, niemniej jest pewna subtelna różnica pomiędzy żonglowaniem konwencjami ot tak, dla samej zabawy, a tym, że robi to się ze smakiem, dobrym wyczuciem, a także w odpowiednim rytmie i w konkretnym celu. To umieją już nieliczni (acz fanatyczni). Joon-ho Bonga bez dwóch zdań mogę dziś zaliczyć do tych fanatycznych.


Ale najpierw akapit prywaty i rachunku sumienia. Od niemal zawsze miałem problem z kinem azjatyckim. Ba, mam problem z Azją w ogóle, jako strukturą kulturową, mentalną i obyczajową. Sądzę, że my Europejczycy zwyczajnie nie umiemy nadążyć za Azjatami w bardzo wielu dziedzinach życia i powszechnie uważamy ich za dziwaków, ludzi uczynnych, serdecznych i niegroźnych, ale jednak jakby z innej planety. Oczywiście w sferze kultury wnieśli oni do światowego dziedzictwa mnóstwo wspaniałej treści, dzieł, wrażliwości i piękna, co za tym idzie także w zakresie kinematografii, ale mimo wielu lat serfowania po falach światowego kina nadal mam coś w głowie poprzestawiane w taki sposób, że jak mam do wyboru koreański/japoński lub europejski film, to w 9 przypadkach na 10 wybiorę ten europejski, choćby był dużo słabszy. Rzecz jasna są liczne wyjątki, bo też całe nasze życie to jeden wielki wyjątek od reguły, ale tej mojej umiarkowanej niechęci do azjatyckiego kina od lat nie mogę się wyzbyć i to pomimo tego, że sporo filmów wywodzących się z tegoż kontynentu ciągle błyszczy się w moich prywatnych rankingach. Parasite, jako ten najnowszy wyjątek od reguły także właśnie trafił na moją listę debeściaków, ale i to pewnie niewiele w tej materii zmieni. Cóż, muszę jakoś żyć z tym defektem. W sumie nie taki on znów wielki i taki najgorszy.

Ok, a teraz do celu. Rzeczony film to ciężki orzech do zgryzienia dla każdego szanującego się recenzenta. Ja co prawda nie szanuję siebie zbyt bardzo, powiedziałbym wręcz, że szanuję się mało, więc przynajmniej w teorii będzie mi z tym trochę i łatwiej, ale nie zmienia to postaci rzeczy, że Parasite to bardzo niewdzięczny obiekt do zrecenzowania, gdyż, aby go w pełni okiełznać i dotrzeć do źródła istoty jego sensu, czym wypadałoby ozłocić potencjalnego odbiorcę, trzeba byłoby użyć do tego celu ciężkiego sprzętu w postaci spoilerów. A to zdecydowanie wykracza poza moje ramy sensu stricto, które nie znoszą psuć odbiorcy późniejszego odczucia przyjemności z oglądania przez niego filmu. Autentycznie czułbym się źle (no dobra, tylko troszkę) z myślą, że ktoś z was po przeczytaniu tekstu nie poczuł w kinie tego co ja sam poczułem w trakcie seansu. Zatem będę z wami zupełnie szczery, jak zawsze zresztą, ale tym razem to podkreślę. Otóż, najlepiej będzie, jeśli w tym właśnie momencie przestaniecie czytać ten tekst, zamkniecie również inne zakładki w kompie i wymażecie z paska przeglądarki słowa "Parasite" oraz "recenzja", po czym udacie się do ulubionego kina w swoim mieście i kupicie bilet na seans. Gwarantuję wam, że zrobi wam się kilka razy dobrze i że generalnie będziecie ukontentowani. No, chyba, ze nie lubicie być w kinie zaskakiwani, wtedy zostańcie w domu. Wszyscy pozostali, ci ciekawsi i ci co już film widzieli mogą czytać dalej, ale i tu od razu zaznaczam, że wiele więcej poza zachwytami oraz subiektywnymi odczuciami zdradzać nie zamierzam.


Parasite to film przewrotny, zaskakujący w swojej konstrukcji i pochylający się nisko nad tym co w kinie ostatnio trafia nam się stosunkowo często - nad niesprawiedliwością społeczną oraz coraz mocniej rysującym się podziałem klasowym na biednych i bogatych. Nihil novi, zawsze tak było, jest i będzie, widzieliśmy to już na ekranie tysiące razy, wiem, tyle tylko, że tym razem reżyser sprzedał nam pewne uniwersalne prawdy w sposób mocno odmienny w porównaniu do tego, co już dotąd widzieliśmy i mamy wykute na blachę. Największą i zasadniczą różnicą jest sposób konstruowania scen i zdarzeń, które przypominają klasyczną metaforę efektu domina. Jedno z pozoru niewinne zdarzenie uruchamia cały szereg zdarzeń następujących po sobie i wynikających jedno z drugiego. Przedstawiona w filmie klasyczna czteroosobowa rodzina (matka, ojciec, syn i córka), której, delikatnie rzecz ujmując, nie powodzi się specjalnie w życiu i nikt z nich nie może pochwalić się stałym etatem, dzięki małemu zbiegowi okoliczności, oraz późniejszej konsekwencji, krok po kroku wkracza do obcego im dotąd świata bogactwa i luksusu. Obserwują go, a my wraz z nimi trochę jak eksponaty w muzeum znajdujące się za szklaną gablotą, ale z biegiem czasu zaczynają je coraz mocniej dotykać, w konsekwencji przywłaszczać.

Do pewnego momentu przemiana ta ukazana jest w sposób iście komediowy. Jest zabawnie, momentami groteskowo, z ogromną przyjemnością obserwowałem losy naszych bohaterów, którzy motywowani oczywistą troską o swoich najbliższych w sposób bardzo pomysłowy i konsekwentny stopniowo polepszali byt swojej rodziny. Niestety w przyrodzie panuje pewnego rodzaju równowaga, niektórzy nazywają to niesprawiedliwością, i za każdym razem, gdy ktoś z tej rodziny polepszał swój status społeczny, ktoś inny tracił na ich rzecz wszystko. Im dalej wkraczaliśmy w las z pozoru błahych zdarzeń, tym robiło się ciemniej, atmosfera gęstniała i rosło napięcie. To właśnie mniej więcej od tego momentu zaczyna się największe dobrodziejstwo jakim raczy nas twórca tegoż szaleństwa. Komedia podaje rękę thrillerowi, rozluźnienie skupieniu, błogi nastrój przerażeniu, wszystko staje raptem na głowie i jesteśmy świadkami panhelleńskich igrzysk ku czci Boga  ̶Z̶e̶u̶s̶a̶  Mamony, których stawką jest przetrwanie. Potem następuje coś, co autorzy komiksów opisują zazwyczaj słowami "Boom", "Bang", "Pow" i "Ouch". Czyli, kolokwialnie rzecz ujmując, epicki oraz intelektualny rozpierdol.

Po opadnięciu tumanów kurzu, czyli mniej więcej już po napisach końcowych, zaczyna do mnie stopniowo docierać to, co zdaje się właśnie widziałem. Zapewne każdy z nas dostrzeże coś z goła innego, ale ja osobiście zobaczyłem w nim autentyczną troskę Joon-ho Bonga o istotę człowieczeństwa, o człowieka zagubionego w oszalałym pędzie ku wspinaczce na samą górę drabiny społecznej. Zobaczyłem ból i szloch nad niesprawiedliwością, nad ciągle pogłębiającymi się dysproporcjami klasowymi i materialnymi. Dostrzegłem zestawioną z nimi ludzką dumę - ostoję i romantyczną stałą naszego jestestwa, która paradoksalnie doprowadziła w filmie do finalnej tragedii. Wszystko to zostało nam podane w sposób przewrotny, szalony i niekonwencjonalny, wymykający się ze znanych nam ram definicji oraz schematów. Tak, takie kino mogło powstać chyba tylko w Azji, ale tym razem warto, aby obejrzał je cały świat. Unosi się wysoko ponad kontynentami, ponad politycznymi granicami i ponad ograniczeniami ludzkiego umysłu. Zaskakująco humanistyczne kino i to pomimo tego, że wcale nie zależy mu na tym, by tak właśnie je odbierać. Złote, a skromne. Na dziś, jeden z dwóch, trzech najlepszych filmów jaki w tym roku widziałem.





sobota, 17 sierpnia 2019

Quentin Nostalgino

Pewnego razu... w Hollywood
reż. Quentin Tarantino, USA, 2019
161 min. United International Pictures
Polska premiera: 16.08.2019
Dramat, Komedia



Z nowymi filmami Tarantino jest trochę jak z rollercoasterem Hyperion w EnergyLandii. Byłem niedawno to wiem. Najpierw jedziesz przez pół Polski i z jednej strony nie możesz się doczekać kiedy w końcu wsiądziesz do wagonika, który najpewniej i tak rozwali ci łeb, z drugiej, masz jednak trochę pietra, bo co jeśli jednak ci się nie spodoba i będziesz srał pod siebie ze strachu? Gdy jesteś już na miejscu, musisz przedzierać się przez tak samo pierdolniętych jak ty ludzi gotowych zapłacić każde pieniądze, by tylko zaliczyć tą ekstremalną jazdę bez trzymanki. Z dołu widzisz gigantyczną wieżę z rur wycelowaną w niebieską poświatę i myślisz sobie - kurwa, jakie to wysokie. Potem - kurwa, jakie to szybkie - łamane na - co ja tu robię? Ale podświadomie wiesz, że i tak będzie zajebiście i już nie możesz doczekać się kiedy usiądziesz w tym pieprzonym wagoniku.

W końcu nadchodzi twoja kolej. Wsiadasz, zapinasz pasy, kolejka rusza, łańcuch wciąga wszystkich wysoko, niemal pionowo w górę, niektórzy nie mogą patrzeć na boki i w dół, ekscytacja i adrenalina mieszają się w jednym garze ze strachem i przerażeniem. Nie ma już odwrotu. Zaczyna się stromy pęd ku depresji pod kątem 85 stopni z prędkością 140 km/h, a przy okazji epicki rozgardiasz w twojej głowie. Jeden zjazd, tunel, podjazd, drugi zjazd, korkociąg, ziemia i horyzont zwariowały, zupełnie nie trzymają się poziomu oraz żadnej logiki. Nogi same wyrywają się ku niebiosom, żołądek przybija żółwika z mózgiem, a serce zagląda na chwilę do własnej dupy. Jedyne co do Ciebie dociera to przeraźliwe krzyki współtowarzyszy twojego katharsis. Nagle nadchodzi niespodziewany koniec, kolejka zatrzymuje się, następuje cisza, ty wysiadasz z roztrzęsionymi nogami oraz zupełnie zbity z tropu, nie masz pojęcia co przed chwilą się wydarzyło. Patrzysz na innych uczestników tejże przejażdżki, wszyscy są skołowani jak ty, ale też i dziwnie szczęśliwi. Szybko nachodzi cię myśl – Kurwa, chcę jeszcze raz!

Mniej więcej właśnie tak mam z filmami Tarantino. Raz ten rollercoaster trzęsie mnie i wywraca do góry kołami na łopatki dekorując mnie przy tym cudzymi rzygowinami, innym razem po prostu tylko kręci i trzęsie. Niemniej zawsze dobrze się przy tym bawię i zawsze mam ochotę na więcej. Z takim to więc nastawieniem udałem się w środę do kina na Tarantino vol. 9, na mocno wyczekiwany przez wielu i przeze mnie samego Pewnego razu… w Hollywood.

Chciałem, żeby mnie wytrzęsło i wywróciło do góry nogami, by ktoś mnie obrzygał, bym musiał wycierać krew lejącą się z ekranu ze swoich spodni, żądałem plebejskich igrzysk dla mej duszy. A tu proszę ja was... Supraśl. Tarantino jakby złagodniał, dorósł, nie wiem, może nawet i dojrzał jako artysta, bo zamiast kręcenia beczek i korkociągów zaserwował mi na dzień dobry cały worek melancholii z domieszką nostalgii. Siarczyste przekleństwa, krew i przemoc zostały przez niego nakryte czapką niewidką, wyparowały, nie ma.


I powiem wam szczerze, że bardzo mi się to podobało. Niby było jak zawsze, szybkie kadry skoncentrowane na przedmiotach, ubraniach, autach, mimikach twarzy, epickich dialogach i muzyce. W zasadzie to nadal ten sam Tarantino i te same żółte napisy początkowe, ale jednak jakby inny, jakby Marsjanie porwali i podstawili nam jego klon. Zaprowadzeni jesteśmy za rękę wpierw do czarno-białego westernu z lat 60-tych, by po chwili zawitać w kolorze i w kulisach jego powstawania, do tamtej epoki, do kina i Hollywood w którym wszyscy jarali, pili, jarali zioło i połykali LSD w rytmie rock’n’rolla. W zasadzie robią to samo także i dziś, zgoda, tyle, że w latach 60-tych ubiegłego stulecia było jakby więcej improwizacji, naturalności, stylu i luzu. Aktorzy i twórcy kina byli nieco mniej zmanierowani i zblazowani, właściwie to ten przemysł dopiero się rozkręcał i wspinał po szczebelkach drabiny prowadzącej na ośnieżone szczyty. Ale też być może było inaczej dlatego, że nie było Instagrama i Pudelka.

Tarantino pokazał więc wycinek tamtej epoki, całej tej branży i ludzi kina, którzy błyskawicznie się wznosili ku gwiazdom na niebie oraz równie szybko spadali na same dno. Wszystko to ukazane zostało trochę w oparach groteski i absurdu, a trochę w oparach melancholii. Niemal w każdym kadrze czuć tu pewnego rodzaju tęsknotę za czymś już dawno utraconym i zapomnianym. Za innym podejściem do sztuki filmowej, o czym sam wielokrotnie wspominał sam reżyser, za stylem życia i innego rodzaju pracą na planie, acz z wyraźną analogią i puszczaniem oka do czasów współczesnych. Pod kątem scenografii, kostiumów, sposobu przeniesienia klimatu tamtych lat na ekran to jest to proszę ja was Ekstraklasa, 10 na 10. Muzyka, ubrania, auta, ulice, kluby, neony, bannery reklamowe, byle chrupki, piwo i ciasteczka z tamtych lat, to wszystko tu jest obecne, jakby można było to zaobserwować tuż za rogiem, czy kupić w Biedronce. Niby nic, tak się po prostu kręci dziś filmy lokowane w danej epoce, ale i tak cieszy oko.

Z gracją czasem słonia penetrującego skład porcelany, a czasem zwinnego kota spacerującego po ciemnej ulicy poruszamy się po zakamarkach planów filmowych, barów i imprezowni Beverly Hills. Towarzyszą nam główni bohaterowie tej opowieści – gwiazda westernów Rick Dalton (Leonardo DiCaprio), oraz towarzysz jego hollywoodzkiej egzystencji – kaskader Cliff Booth (Brad Pitt). Ich relacje można porównać trochę do równie barwnego duetu Vincenta Vegi i Julesa Winnfielda. Dialogi, wspólne gadanie o niczym i bujanie się jednym autem, to wszystko nosi znamiona typowej tarantinowszczyzny i ogląda się ich, zaiste, wybornie. Gdzieś za ich plecami w tle obserwujemy całą machinę filmowej propagandy, układy i układziki, kulisy produkcji filmowych, małe dramaty i wielkie sukcesy. Hollywood w oku Tarantino tętni życiem, jest na ostatniej prostej do osiągnięcia szczytów, a jednocześnie tuż za zakrętem, za którym jest już tylko równia pochyła prowadząca cały ten biznes w dół, do moralnego zepsucia. Trochę w tym wszystkim typowego American Dream, a trochę ciszy przed burzą.


Ale Hollywood u schyłku lat 60-tych to także dramaty. To początek końca epoki w której dominował niczym nieskrępowany luz oraz obyczajowa swoboda. Na ekranie pojawiają się rzeczywiste oraz czołowe gwiazdy tamtych lat, których Tarantino czasem celowo podpisuje, żeby ten młodszy mainstreamowy odbiorca skumał kto jest kim, a czasem kazał nam się domyślać i martw się człowieku młody oraz nieotrzaskany z ikonami popkultury tamtej epoki sam. Pojawiają się więc Steeve McQueen, Bruce Lee, Marvin Schwartz, oczywiście Romek Polański i śliczna Sharon Tate, czasem jednak Tarantino wprowadza na plan niezłą nomen omen zawieruchę i nie wiadomo kto jest tu kim, lub kto kogo naśladuje. Myślę, że amerykański odbiorca będzie miał dużo łatwiej z rozszyfrowaniem zakodowanych między wierszami licznych smaczków i wiadomości, zaś europejski będzie miał trochę pod górkę, wszak niewiele mogą nam mówić np. nazwy programów rozrywkowych lecących w latach 60-tych w amerykańskiej TV. Niemniej wyłapywanie pewnych powszechnych i międzynarodowych niuansów oraz smaczków, np. plakatów filmowych z tamtych lat, mnie osobiście bardzo mocno jarało i dostarczało dodatkowych drobnych rozkoszy. Geek retro tak bardzo.

Pewnego razu… w Hollywood to także wielki popis montażystów i samego zmysłu konstrukcyjnego Tarantino, który jak zwykle zawładnięty fascynacją do mieszania ze sobą wielu różnych konwencji oraz gatunków w kinie chętnie teleportuje nas z jednej sceny do drugiej, przeskakując przy tym z jednego gatunku i stylu do innego, z filmu do filmu o filmie, z czerni i bieli do koloru, z westernu do dramatu i z komedii do kina akcji. Dawno już zdążyłem się z tym oswoić, lecz za każdym razem cieszę się jak małe dziecko na widok nowej zabawki, gdy tylko widzę jak z gracją baletnicy skacze nam pan reżyser z kwiatka na kwiatek. Tyle lat na karku oraz widoczna nadwaga, a on ciągle robi te ekranowe wygibasy jakby startował na olimpiadzie w akrobatyce. Perfekcja i czyste piękno w jednym akcie. Tak, tu trzeba ponownie postawić dużego plusa.


Nie można także przejść obojętnie obok kreacji aktorskich. Właściwie wypada wymienić tu tylko dwa nazwiska, co z resztą już wyżej uczyniłem. DiCaprio i Pitt. Pitt i DiCaprio. Reszta jest tu tylko tłem, czasem bardzo zacnym, przyznaję, ale jednak tylko tłem. Nawet boska Margot blednie przy aktorskim popisie wspomnianej dwójki. Al Pacino? Miło go było zobaczyć na ekranie, ale bitch please, to tylko chwilowy przerywnik, mało znaczący przecinek w mocno rozbudowanym zdaniu. Z resztą bardzo wiele tu takich małych i drobnych trzecioplanowych rólek i epizodów. Gremialnie pojawiają się tu mordki dobrze kojarzone z poprzednich filmów Tarantino. Nie tylko więc nasz Rafał Zawierucha jest tu takim filmowym przecinkiem oraz Filipem z Konopii, który praktycznie nie wypowiada w filmie żadnej kwestii (no dobra, raz odezwał się do swojego psa), takich ananasów jest dużo więcej. I bynajmniej nie jest to powód do wstydu, wręcz przeciwnie, na miejscu Zawieruchy powiesiłbym sobie fotkę z Tarantino i Margot Robbie w ramce nad łóżkiem i chełpiłbym się tą chwilą do końca swojego życia. Widać i czuć niemal w każdej scenie świetną zabawę jaką miała na planie cała ta zbieranina. Cóż, ja też bawiłem się z nimi przednio. Wygrani są więc wszyscy.

Ale jeśli już jesteśmy przy aktorstwie, to kolejny raz muszę nisko pochylić się przed chyba najbardziej niedocenianym aktorem w Hollywood – Leosiem DiCaprio. Bożesztymój, czegoż on tu nie odjebał... Płacz, emocjonalne rozklejenie się, humor, cięta riposta, błyskotliwość, obłęd w oczach i urocza ciapowatość. Odwzorowywał tu nie tylko Ricka Daltona, ale także grane przez niego czarne charaktery w licznych westernach oraz fikcyjnych filmach akcji. Przeszedł przez to jak dzik puszczony w żołędzie, z majestatyczną dostojnością, urokiem osobistym i stylem pijanego mistrza. Patrzyłem na niego z nieskrywaną przyjemnością i chętnie zrobiłbym to raz jeszcze, a potem może jeszcze z dziesięć. Brad Pitt, który obrazuje tu ten wspaniały i niczym nieskrępowany amerykański luz, mimo, że warsztatowo i wizerunkowo nie można mu niczego zarzucić, nieco blednie przy DiCaprio, ale też trzeba to jasno napisać, że każdy z nich bez wzajemnego dopełniania się przez siebie nawzajem byłby tylko zagubionym dzieckiem na plaży we Władysławowie.

Stanowią oni jedność, trochę jak Flip i Flap, jak Bonnie i Clyde. Jedność, która obrazuje wszystko to co chciał nam finalnie przekazać sam Tarantino. Odnoszę wrażenie, że rozrysowanie przez niego postacie wcale nie miały nam dostarczać tylko i wyłącznie plebejskiej rozrywki, one także, a może nawet i przede wszystkim, zdefiniowały pewnego rodzaju upadek całej filmowej branży jaki został ukazany w kilku szalonych aktach. Od wielkości, przez stagnację, wypalenie, pychę i upadek. Podoba mi się jak to ktoś zgrabnie ujął w swojej recenzji, że bohaterowie robią tu spektakularny krok do przodu, by po chwili zrobić szybkie dwa kroki w tył. Właśnie takie było (jest?) Hollywood. Żyj szybko, baluj grubo, ale potem umieraj w samotności. Zupełnie jakby Tarantino na stare lata nam się rozczulił i mocno zamartwiał nad kondycją współczesnej branży filmowej (słusznie zresztą). To bez wątpienia jeden z najmądrzejszych jego filmów, który paradoksalnie wcale nie jest tym najlepszym, acz tu pewnie zdania będą podzielone.


I generalnie wszystko byłoby git majonez, suniemy tak sobie oto po autostradzie nowym Cadillaciem DeVille z roku 69, prosto ku zachodzącemu słońcu. Dwie i pół godziny leniwego, acz wcale nie nudnego snucia się między kolejnymi lokacjami oraz błyskotliwymi scenami i gagami mija w poczuciu pewnego rodzaju nostalgii, ale też w asyście śmiechu i dobrej zabawy. Jednak w głowie coraz bardziej rysował mi się już finał, który czy chciałem tego czy nie, musiał w końcu nastąpić. Celowo unikałem przed projekcją cudzych recenzji i czytania komentarzy, gdyż nie chciałem psuć sobie zabawy. Spokojnie, wam też nie będę tego czynił. Przez cały film zastanawiałem się jednak w jaki sposób Tarantino odniesie się do bestialskiego mordu na ciężarnej Sharon Tate i jej współtowarzyszy niedoli przez bandę Mansona, o czym w okresie promocji filmu było przecież tak bardzo głośno. Jak on u licha wybrnie z tej makabry jaka nadal wstrząsa światem siedząc po uszy w komediowej stylistyce?

Znając jego przewrotność i odwagę spodziewałem się grubej i zaskakującej puenty, ba, oczekiwałem krwawego finału, obuchu uderzającego mnie w tył głowy, tego, że pożre mnie wielki pterodaktyl wynurzający się zza cienia pałacu kultury, po czym wysra na środku Marszałkowskiej. Tak, spodziewałem się wszystkiego i w zasadzie to dostałem, tyle, że tkwiąc tak w kinowym fotelu wcale tego chciałem. Nie powiem, ze mi się nie podobało. Skłamałbym bardzo i nie mógłbym się potem przejrzeć w lustrze. Świetnie się bawiłem na tej ostatniej kilkunastominutowej sekwencji filmu, słowo harcerza. Dostałem w nich wszystko to z czego dotąd znany był Tarantino. Mniej więcej. Tylko w mordę jeża… za cholerę mi to nie pasowało do całości. Zobrazowanie bandy Mansona (tudzież pieprzonych hipisów) było dość hmm… przewrotne, to fakt, ale jednocześnie nazbyt płytkie i mocno niepełne. Wątek, na którym bazował cały hype filmu przed jego premierą został potraktowany trochę jak bezdomny na dworcu centralnym w Warszawie. Można było obok niego przejść nawet go specjalnie nie zauważając. Jakby go w ogóle nie było. Amba Fatima.

Trochę zatem finalnie kuje mnie to w oko, także uwiera w tyłek, bo jednak przeszło 2 i pół godziny w fotelu robią swoje, trochę też czuję się tym wszystkim skołowany i zamroczony jak Artur Szpilka po ostatniej walce. Ale też im dłużej o tym wszystkim myślę, tym bardziej mi się to wszystko podoba i skleja w logiczną całość. Ta tarantinowska przewrotność, urocze żonglowanie faktami oraz różnymi filmowymi konwencjami finalnie budzi mój wielki podziw i szacunek. Jest tu zbyt wiele dobrych rzeczy, by silić się na rozdmuchaną krytykę. TAK, jednak jestem ukontentowany. TAK, przez jedną noc podwyższyłem ocenę o jedno oczko. NIE, to nie jest najlepszy film Tarantino. Te zostały już nakręcone. Ale TAK, jego filmy to nadal świetna zabawa, jakość i odmienność. Tym razem dostajemy także coś ekstra, coś zupełnie nowego - garść melancholii, co prawda zmieszanej z dwunastoletnią whiskey, ale zawsze to jakiś powiew świeżości. I w końcu TAK, idźcie na to do kina.






poniedziałek, 31 grudnia 2018

Bunga Bunga

Loro / Oni
reż. Paolo Sorrentino, ITA, FRA, 2018
151 min. Gutek Film
Polska premiera: 28.12.2018
Biograficzny, Dramat, Komedia



Signore e signori, il caimano arriva! – Tak Silvio Berlusconi zwykł zapowiadać samego siebie. Aligator. Tym mianem ochrzciła go lewica, jego polityczni oponenci. Miało obrażać, stało się inaczej, ponieważ tak na prawdę nigdy i nic nie było w stanie go obrazić. Każdą skierowaną w jego stronę obelgę szybko potrafił z uśmiechem przekonwertować na zabawną i ironiczną zaletę. Taki właśnie jest/był Silvio Berlusconi, najdłużej urzędujący premier w powojennej historii Włoch, trzeci najbogatszy człowiek na Półwyspie Apenińskim, twórca telewizyjnego imperium, magnat budowlany, ex właściciel klubu AC Milan, dwukrotny rozwodnik i obyczajowy skandalista, który wielce miłował piękne kobiety (wino i śpiew) oraz władzę, co więcej, był w tym niedościgniony.

Postać na tyle barwna, że nie sposób przejść obojętnie obok cienia jaki jeszcze do dziś rzuca na cały świat, i to nawet mimo tego, że od lat skrywa się z dala od słońca. Atakowali i walczyli z nim niemal wszyscy, nie tylko ci, którym bliska była ideologiczna lewica oraz komunizm, bali się go, a jednocześnie wpraszali głęboko w jego cztery litery nawet jego polityczni sojusznicy, ministrowie i członkowie jego partii. Przez wiele lat był prawdziwym ojcem chrzestnym włoskiej polityki, szarą eminencją, która dodawała kolorytu zarówno na bezbarwnych politycznych międzynarodowych szczytach, jak i błyszczała na imprezowych parkietach od Sycylii po Mediolan i od rana do nocy. Berlusconi w szczycie swojego istnienia żył według autorskiego scenariusza napisanego w myśl nieśmiertelnej włoskiej zasady - Dolce Vita. Człowiek impreza, życiowy egoista i ekscentryk, miłośnik piękna i kobiet, skandalista i pan Bunga Bunga w jednej osobie w końcu doczekał się ekranowego dzieła na miarę swojej wielkości.

Kiedy więc dowiedziałem się, że Paolo Sorrentino, mój człowiek w świecie wielkiego, autorskiego kina robi podejście do biografii Berlusconiego, to aż nie napiszę jaka to fizjologiczna reakcja zadziała mi się gdzieś tam na podbrzuszu. No bo kto jak nie On? Krajan, mimo, że neapolitańczyk, który doskonale potrafił wgłębić się w artystyczną i snobistyczną bohemę Rzymu, był z automatu jedynym i zarazem idealnym kandydatem do pokazania światu, ale chyba przede wszystkim samym Włochom jak działają mechanizmy władzy, biznesu i polityki z uwypukleniem okresu wielkich przemian oraz "włoskiego marzenia", które ucieleśniał sobą Silvio Berlsusconi właśnie.

Nie będę kłamał, to był najbardziej wyczekiwany przeze mnie tytuł mijającego właśnie roku. I od razu powiem, ze warto było czekać te 360 dni. Ale na wstępie musiałem zmierzyć sie z lekkim zawodem, gdyż Sorrentino zdecydował się pokazać światu skróconą wersję i zamiast dwóch części jakie zobaczyli tylko Włosi musimy zadowolić się jedną, pociętą z przeszło czterech i pół godzin materiału do dwóch trzydziestu. Z jednej strony to zupełnie zrozumiałe. Raz, że wysiedzieć w kinie ponad cztery godziny to wielkie wyzwanie dla przeciętnego kinomana i duże ryzyko dla dystrybucji, dwa, jest to w zasadzie włoska epopeja i wiele zawartych w niej niuansów może zrozumieć tylko mieszkaniec Półwyspu Apenińskiego. Niemniej zawsze jest jakaś druga strona medalu i świadomość doświadczenia ledwie 60% treści z całości trochę jednak gdzieś mnie tam z tyłu głowy uwiera. Tym bardziej, że to niestety wyraźnie czuć i widać w wielu scenach, które czasem zdają się być ze sobą powiązane jakimś dziwnym kluczem chaosu, ale w zasadzie jest to jedyny znaczący minus jakiego tu doświadczyłem i odtąd będzie już tylko lepiej.


Sorrentino w postać Berlusconiego wcielił... no kogóżby innego jak nie Toniego Servillo, swojego etatowego pupila, który jeśli zajdzie taka potrzeba zagrałby chyba nawet traktor. Mimo mojego prywatnego uwielbienia do tego człowieka byłem nieco sceptycznie nastawiony do takiego wyboru, gdyż za cholerę nie mogłem sobie wyobrazić Servillo w skórze Silvio. I będąc już po kinowej lekturze, mimo, że czasem rzeczywiście wygląda z tym swoim wiecznym uśmieszkiem i dziwaczną tapetą na twarzy lekko komicznie, to jednak zwracam honor - jest dobrze, a nawet bardzo. Znowu się udało panie reżyserze.

Zresztą, umówmy się, Loro/Oni, to nie tylko Berlusconi i teraz już wiem, skąd ten tytuł zapodany w trzeciej osobie i liczbie mnogiej. Sorrentino opowiada w nim o całej klasie politycznej, o mitycznej grupie trzymającej władzę, która jest zupełnie odseperowana od rzeczywistości i zasadniczo niewiele kuma z życia zwykłych, szarych żuczków. To niby oczywista i mało szokująca rzeczywistość w każdej demokracji, republice, królestwie, a nawet dyktaturze, niemniej ciągle warto o tym mówić i ukazywać jej kontrasty. Sam Berlusconi pokazuje się na ekranie stosunkowo późno, reżyser tym samym bawi się widzem i podsyca w nim ciekawość, niecierpliwość oraz pewnego rodzaju pożądanie. To samo dzieje się z kolejno przedstawianymi nam bohaterami umorusanymi w plebejskiej zabawie, biblijnej sodomie i gomorze, którzy gdzieś pomiędzy wciąganiem koksu, rypaniu i świeceniu cyckami utwardzają grunt pod rzeczywistosć i codzienność elit - tytułowych "Ich".

I kiedy tak mija pierwsze kilkadziesiąt minut filmu zapodanych w klimacie imprez w stylu Wielkiego piękna łamane na Warsaw Shore, poznajemy w końcu "jego" w przededniu ponownego odzyskania władzy we Włoszech w roku 2007. Bardzo ciekawiło mnie w jakim świetle to wszystko nastąpi, oraz jak Sorrentino pokaże nam tak charyzmatycznego i tak wielce demonizowanego człowieka, którego jednak pokochało miliony Włochów? Czy może zostanie jednoznacznie przez niego potępiony, wszak artystyczne środowisko we Włoszech, deliktanie rzecz ujmując, nigdy za nim nie przepadało, a może wręcz przeciwnie i pokaże go jako wzorowego męża stanu? Z wielką ulgą mogę teraz napisać, że Sorrentino podszedł do tematu zdroworozsądkowo, czyli uczciwie, jednoczesnie ukazując jego zalety i wady, sukcesy i porażki, ale głównie skupił się na jego prywatnym życiu, relacjach z najbliższymi i jego melancholii, acz, i tu patrz mój zarzut, przez skrócenie historii dowiadujemy się o nim stosunkowo niewiele.

Reżyser za to strzela jak asami z rękawa iluzją wielkiego świata, bogactwa, ściemy i polityki, która stanowi jakże pożądany bilet do innego, lepszego świata znanego nam, szarym Kowalskim głównie z Pudelka i kolorowych rubryk opisujących zwykle pusty żywot nie mniej pustych celebrytów. Kontrast między "Nimi" a "Nami" jest przez niego umiejętnie rozrysowany, ale momentami trudno dostrzegalny. Dużo bardziej widoczny jest on dopiero w końcowej fazie tej szalonej opowieści. Wcześniej, przez bite dwie godziny uczestniczymy w witalnym Bunga Bunga, któremu towarzyszą równie epickie cycki, ogolone bobry, tony koksu i różnej maści alkoholu, to wszystko leje się strumieniami i sypie kilogramami, a ja czułem się jak na imprezie marzeń, na którą nigdy nie zostałem wpuszczony, no bo albo obuw nie ten, albo zły adres, albo mi się nie chciało. Niemniej fajnie jest sobie na to wszystko popatrzeć i powzdychać do świetnych cycków na ekranie boleśnie sobie przy tym uświadamiając, że piękno życia każdego dnia ucieka nam gdzieś między palcami.


Jednak Sorrentino z czasem tonuje te rozmarzone i skąpane w ejakulacie nastroje. W tym przepychu i szalonej jeździe bez trzymanki dostrzega wiele zagrożeń i niebezpieczeństw, czym rzecz jasna postanawia podzielić się także z widzem. Dostrzegalne jest wielkie zagubienie oraz naiwność ukazanych nam pięknych i młodych ludzi, którzy pragną żyć jak tytułowi "Oni", u boku wielkiego Silvio. Z dużym trudem i poświęceniem dostają się do jego świata i nagle brutalnie odkrywają, a my wraz z nimi, że to nie jest wcale miejsce dla nas, że to tylko iluzja, a za fasadą ze złota i marmuru kryją się nicość, próżnia i nieświadomość. Acz piękna, trzeba przyznać. Reżyser ukazując nam tą żelazną zależność próbuje uświadomić i przestrzec przed pokusami, egoizmem i tanim populizmem, ale nie robi tego tak jak kościół katolicki, zerojedynkowo, tylko bezrefleksyjnie ukazuje niewątpliwe plusy takiego postępowania skąpane w bezsprzecznych minusach. Wszystko widoczne jak na dłoni i jedyne czego potrzeba, to mądrości, by wszystko odpowiednio wyważyć.

Ale to tylko jedna strona medalu tej opowieści. Druga, skupiona jest na jednym konkretnym człowieku przedstawionym nam u szczytu biznesowej i politycznej kariery, który jednocześnie jest pogrążony w melancholii oraz w mentalnym kryzysie. 70-letni Berlusconi z gracją Kabaretu Starszych Panów balansuje na szachownicy życia gdzieś pomiędzy Królową a zwykłym pionkiem. Bardzo podoba mi się takie przedstawienie jego postaci. Nie ma tu klasycznej biografii zapodanej w hollywoodzkim stylu "od zera do milionera", tylko od razu poznajemy człowieka będącego u szczytu kariery,  majętnego i wpływowego, którego boją się i jednocześnie kochają niemal całe Włochy. Sorrentino próbuje odpowiedzieć na pytanie, jak to możliwe, że taki człowiek jak on przez tyle lat dzierżył samodzielnie władzę, a także, jak to możliwe, że tak jawne, głównie moralne zepsucie w elitach władzy jest tak bekrytycznie akceptowane przez całą masę poddanego mu społeczeństwa? I właśnie ten wątek polityczny ze społecznym tłem bardzo mi się w Loro/Oni podoba. Z jednej strony Włosi są przyzwyczajeni do pewnego rodzaju politycznego dyktatu i klasowego podziału w stylu mafijnym, z drugiej zaś, Sorrentino na tle rodzimej historii opowiada tak naprawdę o mechanizmach zachodzących na całym świecie oraz ogólnym wpływie polityki i biznesu na społeczeństwo. To bardzo udany i rzadko przedstawiany dziś w kinie eksperyment i warto się nad tym niżej pochylić.

W filmie ukazane są co najmniej dwie piękne sceny, które doskonale pokazują stosunek jednych do drugich, czyli "Ich" do "Nas" i choćby tylko dlatego warto obejrzeć tą filmową impresję. Nie chcę ich dosłownie opisywać, by nie psuć wam frajdy z oglądania, napiszę tylko, że chodzi o sposób sprzedawania ludziom iluzji o możliwości spełnienia ich marzeń, że polityka i wielkie obietnice to nic innego jak próba sprzedania nam garnków przez telefon, tudzież nowego apartamentu, którego tak po prawdzie w ogóle nie potrzebujemy. Niby oczywistość, ale jakże pięknie nakręcona przez Sorrentino i cudownie zagrana przez Servillo, co stanowi dla mnie creme de la creme całego filmu. W ogóle jest tu jeszcze wiele takich bardziej lub mniej znaczących smaczków, które w oparciu o audiowizualną ekspresję reżysera próbują odpowiedzieć na pewne porozrzucane niedbale po całej taśmie filmowej pytania, w czym przyznaję, Sorrentino jest prawdziwym mistrzem. Czuć tu wyraźnie ducha Wielkiego piękna i z pewnością oglądając go kilka razy za każdym razem natrafię jeszcze na coś nowego, na co wcześniej nie zwróciłem uwagi. Mnogość zawoalowanej treści przedstawionej w formacie obrazkowym oraz z manierą teledysków na MTV jest iście porażająca. Tu nawet kilkusekundowy przerywnik między jedną, a drugą sceną potrafi wołać tysiącem słów. Magia.


W Loro/Oni roi się także od dwuznacznych i bardzo wymownych scen, które starają się komentować aktualną rzeczywistość, nie tylko tą, w której żyją sami Włosi, ale oczywiście głównie w opariu o ich kraj. Np. bardzo charakterystyczne jest ukazanie słynnego trzęsienia ziemii w L'Aquilii w roku 2009, które reżyser postanowił wykorzystać do uwypuklenia podziału między światem iluzji reprezentującym władzę, a światem rzeczywistym, prawdziwym, ległym pod gruzami zrujnowanego miasta. Końcowa scena z napisami, która ukazuje ratowników odpoczywających na tle ruin kościoła, to po prostu poezja kina nacechowana tak wielkim symbolizmem, że można go wyciskać godzinami jak wodę z mokrej gąbki.

Na koniec dwa słowa o aktorstwie. Toni Servillo zagrał Berlusconiego w taki sposób, ze nie sposób go nie polubić. Osobiście nigdy nie miałem z tym większych problemów, wszak facet był ideologicznie skierowany na prawo sceny politycznej, wielbił piękne kobiety, piłkę nożną, był też na bakier z konwenansami i poprawnością polityczną, czym może często irytował, ale jako fan barwności życia oraz przyziemnych przyjemności uznaję to za bardzo pożądaną dziś jakość życia w sferze publicznej jaka niegdyś na wiele lat zadomowiła się na salonach lasu szarości. Dziś takich polityków już nie robią, to pewne jak techno w Trendzie, ale jeszcze nie wiem do końca, czy to dobrze, czy może jednak już aby niekoniecznie. Z jednej strony polityka tak bardzo mi już zbrzydła, że przestaję powoli oczekiwać od niej rzetelności i uczciwości, o powadze nie wspominając, z drugiej zaś, ciągle żyję iluzją, że może w końcu doczekam się w niej autentyczności, ucziwości i poszanowania dla bliźniego (o ja głupi i naiwny). I sądzę, że kręcąc ten film ta myśl zaprzątała głowę także samego Sorrentino. Z pewnością film ten powinien sprowokować was do podobnych przemyśleń, przynajmniej tak mnie się wydaje.

Warto tu jeszcze wspomnieć o naszej Kasi Smutniak, która zgodziła się na bardzo odważną i uwodzicielską rolę albańskiej bogini, jednej z muz filmowego Berlusconiego, która swym seksapilem uwiodła także i mnie. Ale też, żeby być uczciwym napiszę, że właściwie to niewiele trzeba, żeby mnie w sobie rozkochać. Wystarczy pokazać cycki i mieć to coś w oczach. Niemniej Kasia zrobiła to z klasą i chciałem ją za to pochwalić.

O filmie mógłbym jeszcze długo, bo to jeden z tych obrazów, który jest nasiąknięty wieloznacznością  i wielowymiarowością. Z pewnością jest to obraz, którego parafrazując klasyka, nie zapomnę go nigdy, kolejny w kolekcji Sorrentino, który już nie tyle wyrasta ponad przeciętność, co sam wyznacza standardy trudne do osiągnięcia przez innych. To zupełnie inny wymiar kina, którego łaknę i które przeżywam całym sobą, była to także prawdziwa rozkosz dla wszystkich moich zmysłów, prawie jak udział w nieziemskiej imprezie po zażyciu Metylenodioksymetamfetaminy, co w ciemnościach sali kinowej potęgowały doznania w stylu głośnego wystrzału korka od szampana w rzędzie gdzieś obok, oraz brzdęk przewracanych pustych, szklanych butelek po, jak mniemam piwie.

Ale Loro/Oni to także coś więcej niż tylko imprezowa jazda bez moralnych i fizycznych barier, to także cenny i unikalny głos w ważnej dyskusji na tematy stricte społeczne, polityczne, klasowe oraz te czysto ludzkie. Reżyser niczego i nikogo jawnie nie osądza, ale za to głośno komentuje rzeczywistosć zmuszając widza do interakcji dużo bardziej, niż Netflix w swoim najnowszym projekcie Black Mirror: Bandersnatch. Tylko niestety tego człowieka jest tu jakby najmniej i liczę bardzo na to, że z pełnej wersji filmu jaka mam nadzieję niebawem wypłynie na szerokie wody Internetu dowiem się o nim czegoś więcej. Dlatego koniec końców w finalnej ocenie odejmuję jednego cycka. To wprawdzie nadal jest epickie Bunga Bunga, w którym nie będę ściemniał, chciałbym kiedyś wziąć udział, ale gdy tylko opadnie po nim cała zawierucha, pył i brokat, zastany kac może stać się nie do zniesienia. Ale gdyby mnie ktoś wtedy zapytał, czy warto było szaleć tak...? bez wahania odrzekłbym - No pewnie, że warto. Polej i posyp mi więcej.






piątek, 23 listopada 2018

Dziki Zachód w sosie własnym

Ballada o Busterze Scruggsie
reż. Joel i Ethan Coen, USA, 2018
138 min. Netflix
Polska premiera: 16.11.2018
Western, Komedia, Dramat



Western jest jak Salma Hayek. Niby ma już swoje lata, niby nie jest już tak świeża i atrakcyjna jak niegdyś, ale każdy facet nadal chciałby złapać ją za cycka. Myślę, że także każdy szanujący się reżyser prędzej czy później chciałby mieć western w swoim CV. To taki specyficzny gatunek kina, w którym można się jednocześnie trochę powygłupiać, trochę poawanturować i postrzelać, trochę też poudawać i powymądrzać się. Umowne graniczne nawiasy gatunku nadal są w stanie pomieścić bardzo wiele różnorodnej formy i treści, właściwie, to jedynym ograniczeniem jest tu tylko wyobraźnia twórców. Prawdopodobnie nie ma drugiego takiego gatunku filmu, w którym można byłoby sobie pozwolić na tak wiele. No, może poza horrorem.

Oczywiście jak każde kino gatunkowe także i klasyczny western ma swoje prawidłowości, normy i ściśle określone zasady, ale też współczesny poziom rozrywki oraz potrzeby widowni lubią dziś definiować nieco przykurzony już obraz tego gatunku na nowo, czego najbardziej jaskrawym przykładem jest chociażby Quentin Tarantino i jego wariacje na temat Dzikiego Zachodu. Western więc nie kojarzy nam się dziś już tylko z Eastwoodem, Sergio Leone i John’ym Wayn’em, nie przywodzi skojarzeń z zestawem obowiązkowym numer pięć: Dziki Zachód + kowboje + Indianie + moja strzelba + mój kucyk + I brawo ja. Western to także umowna formuła, której szablon może się świetnie odnaleźć także na stepach akermańskich, w Kazachstanie, Meksyku, w przyszłości i w kosmosie, a nawet w powojennej Polsce (Prawo i pięść). Dlatego jego występowanie we współczesnym kinie jest w zasadzie niezagrożone, acz nie każdemu może podobać się kierunek w którym zmierza. I generalnie to dobrze, bo jeśli wyginą westerny, nie będzie już po co żyć, nie będzie niczego.

Bracia Coen i western to dziś trochę taki klasyczny zestaw w McD - Big Mac, frytki i Cola. Coś z pozoru i niemal oczywistego, a mimo to bracia dość długo kazali czekać swoim fanom na ich klasyczną westernową eksplorację. Dopiero w roku 2010 świat ujrzał Prawdziwe męstwo – ich własną adaptację filmu z roku 1969 roku, natomiast kilka lat wcześniej w podobnej konwencji przedstawili współczesny świat w To nie jest kraj dla starych ludzi. Joel i Ethan Coen często mówili w wywiadach, że może nie byli w dzieciństwie wielkimi fanami westernów, ja z resztą też nie, ale zawsze lubili klimaty prowincjonalnej Ameryki, dzięki której mogli do woli zanurzać się w realiach małomiasteczkowego społeczeństwa jakie często występuje na pierwszym planie w ich filmach. Western jako gatunek daje im więc w tym zakresie ogromne pole do popisu.


Nie inaczej jest i tym razem. Ballada o Busterze Scruggsie powstała we współpracy z Netflixem i pierwotnie miała być miniserialem. Nie wiem co ostatecznie stanęło na przeszkodzie, ale braciszkowie wzięli do rąk nożyczki i pocięli materiał tak, że zamiast sześciu oddzielnych odcinków upchnęli całość w przeszło dwugodzinną fabułę, w sam raz na jeden wieczór. Nie wiem czy to dobrze, czy może niekoniecznie, prawdopodobnie nigdy się tego nie dowiemy, osobiście mam pewne wątpliwości, ale też nie ma co dyskutować nad faktem dokonanym – mleko się wylało i nie ma. Jedynym śladem ich pierwotnego założenia jest forma konstrukcji filmu, utkana z sześciu osobnych i niepowiązanych ze sobą nowel. W dwóch, może trzech przypadkach mój wewnętrzny głos prosił o ich szersze rozwinięcie, dlatego gdzieś w mojej głowie ulokowało się odczucie pewnego rodzaju niedosytu, ale też bez dramatyzmów - da się z tym żyć.

Nie chcę się szerzej rozwodzić oraz streszczać wszystkich ballad po kolei, można to przeczytać niemal w każdej recenzji jakich się zaroiło w sieci w ostatnim tygodniu, ja postanowiłem ocenić film jako całość, a nie rozszarpywać go na małe kawałki i dyskutować o tym, który jest mniej lub bardziej posolony, czy też popieprzony.

Może najpierw słów kilka o tym, co mi się podobało. Bracia Coen z pełnej talii kart wyciągnęli praktycznie same asy i króle (no, znalazł się może jeden walet), czyli karty pozwalające im wygrać niemal każdą partyjkę pokera w pierwszym lepszym Saloonie. Klasyczny western charakteryzuje się stałymi i niezmiennymi cechami jakimi są: Tło historyczne na Dzikim Zachodzie; główny bohater odznaczający się budzącymi sympatię cechami oraz jaskrawo przedstawiony na tle bandytów, dziewczyny, złowrogich przeciwników, czy też lojalnych przyjaciół; wyrazista akcja o czytelnie zarysowanym konflikcie dramatycznym, często też powiązany z wątkiem miłosnym; obowiązkowe elementy awanturnicze – strzelaniny, końskie pościgi, bójki; oraz - co oczywiste - operowanie efektownymi plenerami Dzikiego Zachodu. I cóż. W Balladzie… to wszystko tu jest. Po prostu. I to jest dobra wiadomość dla miłośników starej, dobrej, siodłatej szkoły. Zawartość cukru w cukrze w normie.


Braciszkowie do tych stałych i niezmiennych dołożyli swoje również stałe i niezmienne poczucie humoru, dzięki czemu ten krwisty stek nabrał jeszcze lepszego smaku i wyrazistości, a przy okazji kilku dodatków, smacznej surówki i młodych ziemniaczków. W oczy rzuca się także perfekcyjny montaż i świetna praca kamer. To prawdziwa rozkosz dla zmysłu wzroku móc patrzeć na ów rzemiosło lokowane w rękach fachowców od rozrywki i jakości obrazu. Dlatego trochę dziwię się pojawianym tu i ódzie zarzutom, że Ballada... zajeżdża im tanią, telewizyjną manierą. Co to właściwie znaczy, że film jest bardziej telewizyjny niż kinowy? 10, 15 lat temu to mogło mieć jeszcze jakieś znaczenie, dziś nie znaczy nic, jest oksymoronem, ale ok, uznaję sprzeczny punkty widzenia. Ja w każdym razie chętnie poszedłbym na to także i do kina. Na szczęście nie musiałem i tu plusik dla Netflixa, który został także nagrodzony przez kapitułę festiwalu w Wenecji, gdzie jego produkcja została ozłocona za najlepszy scenariusz, a w konkursie głównym przegrała tylko z Romą Cuarona - swoją drogą także powstałą we współpracy z Netflixem. Idzie nowe? Nie, nie idzie, ono już galopuje na białym rumaku.

Kolejnym plusem jest fakt, że każda nowela nawiązuje czasem w bardziej spięty, a czasem w bardziej rozpięty sposób do jakiejś życiowej prawdy objawionej, do postawy moralnej i etycznej, tudzież po prostu komentuje rzeczywistość ukazaną zwykle w nieco krzywym zwierciadle. Stanowi także udaną satyrę na typową westernową manierę, która ukazana niby w ten sam sposób co zwykle, pozwala widzowi dostrzec coś co już dobrze zna z innej perspektywy. Trochę przypomina mi to Monty Pythona i ich Świętego Graala oraz Żywot Briana. Momentami bracia operują podobnym językiem i stylówą, co też tylko dodaje uroku całości. Lubię, gdy o poważnych tematach mówi się czasem w sposób nieskomplikowany i zabawny. Człowiek czasem musi zwolnić i odetchnąć od tego śmiertelnego uganiania się za sensem życia, a Ballada... właśnie taka jest. Głębokim oddechem i krótką przerwą w codziennej prozie życia.

Warto też pochwalić zestaw aktorski. Miło jest się zderzyć z charyzmą Toma Waitsa, Liama Neesona, czy Jamesa Franco umorusanych w prowinjconalnej rzeczywistości, zwłaszcza z Waitsem, gdyż jego nowela jest chyba najlepsza, mimo, że najbardziej oszczędna w słowa. A jeśli już koniecznie trzeba tu czymś zaminusować, to chyba tym, nad czym ubolewa prawie cały Internet. Nierówność oraz płytkość scenariuszowa i fabularna poszczególych nowel jest bardzo widoczna. Zaczyna się świetnie, a potem "grywalność" filmu spada i jest tylko gorzej. Zapewne to z powodu licznych cięć i zmiany reguł jakie nastąpiły w trakcie napoczętej już gry. Być może w wersji serialowej poszczególne historie błyszczałyby bardziej, a tak, ich nierówność, słabości oraz ubytki w treści i konstrukcji mogą trochę uwierać w kowbojskim bucie. Niemniej jako całość broni się to na tyle dobrze, żeby w ogólnym rozrachunku lekko kiwnąć głową z uznaniem, tak wiecie, jak to zrobił Clint Eastwood w Dobrym, złym i brzydkim. Koniec końców wychodzi z tego kawał rozrywkowego kina, które na nowo rodzi resentymenty i przywraca nam western na nowo, ukazując mit Dzikiego Zachodu trochę w skróconej formie bryku dla licealistów, ale jednocześnie też w bardzo przyswajalnej oraz akceptowalnej przez weteranów i prawdziwych smakoszy westernu.





czwartek, 25 października 2018

34'WFF vol. 4

Heavy Trip
reż. Juuso Laatio, Jukka Vidgren, FIN, NOR, 2018
92 min.
Polska premiera: ?
Komedia, Muzyczny



Co prawda zostały mi jeszcze trzy festiwalowe tytuły do opisania, ale dwa pozwolę sobie odpuścić zupełnie, bo szkoda prądu i waszego czasu, no dobra, głównie mojego. Dlatego w ostatnim odcinku podsumuwującym 34’WFF skoncentruję się tylko na jednym filmie, który, jak się później okazało, został wybrany przez publiczność festiwalu za ten najlepszy. A ja za chwilę napiszę dlaczego uważam, że troszkę na wyrost. Ale spokojnie, tylko troszkę.

Heavy Trip jest wyposażony w zasadzie we wszystkie cechy potrzebne do tego, żeby publiczność każdego kina na świecie świetnie się na nim bawiła i wyszła z sali w dobrym humorze. Jest zabawny. No, co za odkrycie, wiem, głębokie, ale to prawda. Jest bardzo zabawny, momentami aż za bardzo, ale o tym za chwilę. Jest także skandynawski, dokładniej rzecz biorąc to fiński z jakąś tam norweską domieszką, a w tej części świata lubują się w kinie z pozoru chłodnym, jak ich klimat, ale zarazem ciepłym, jak nagie piersi pod swetrem. Przy kominku. Ale film przede wszystkim opowiada zwariowaną historię z wykorzystaniem bardzo charakterystycznych bohaterów, który każdy jest tu jakiś i który od razu skrada serce każdego widza. Zwłaszcza Xytrax, który ma charyzmę kogoś, kto zasługuje na własny komiks, a nawet serial od HBO.

Wprost nie da się odebrać Heavy Trip inaczej, niż dobrze. Można się sprzeczać, czy film jest bardzo dobry, czy może jednak tylko dobry, do czego zresztą sam wąską i górską serpentyną właśnie usilnie zmierzam, ale jeśli ktoś by mi tak teraz wstał przed twarzą i rzekł do mnie, że - słuchaj Ekran, pierdolisz pan jak połtuczony, ten film to wielkie śmierdzące gówno - to wysłałbym go do lekarza. Specjalisty. Od głowy. I niech najpierw czeka rok w kolejce na przyjęcie. Finowie zrobili bowiem film być może według oklepanych i starych jak klisze filmowe schematów, ale za to tak dobrze, że trudno było to wszystko spieprzyć. Niemniej, żeby oddać malkontentom co malkontenckie, czuć parę razy było, że mieli ku temu odchyły.


Film opowiada o lekko ciapowatych młodych metalach w długich piórach na łbie, które u nas wyginęły gdzieś tak mniej więcej na początku XXI wieku (wiem, bo sam nim byłem w latach 90 - klawe czasy), a które jeszcze gdzieniegdzie wydają ostatnie swoje szatańskie pomruki, chodzą w czarnych koszulkach z napisem Cannibal Corpse i Pantera, łoją tanie piwa, a w domu wymiatają covery na wiośle z prądem. W prowincjonalnym fińskim miasteczku uchowało się ich jeszcze kilku, mało tego, mają nawet swój zespół, acz bez nazwy i bez choćby jednego własnego kawałka, ale widać, że chłopaki to lubią, tylko nic z tym właściwie nie robią. Żadne fińskie "Mam talent", żadna "Szansa na sukces", po prostu po pracy udają się do piwnicy i dają trochę do pieca udając przez chwilę, że ich życie ma jakiś sens.

Pewnego dnia jednak dostają olśnienia i ot tak postanawiają wypłynąć na szersze wody. Nagrywają przypadkiem jeden utwór inspirowany odgłosem zarzynanego renifera, po czym próbują go sprzedać światu. No dobra. Komukolwiek. Świat dowie się o ich geniuszu później. Dziwnym zrządzeniem losu w miasteczku pojawia się promotor i organizator największego metalowego festiwalu w Norwegii i nasza kapela postanawia się do niego zakwalifikować. Wszystkimi możliwymi sposobami. I tu zaczyna się tytułowy trip, który z czasem wymyka się spod kontroli i przekracza wszelkie granice, nawet te absurdu. Jest kupa śmiechu, przyznaję, sam wiele razy parsknąłem. Niektóre liczne pojawiające się tu postacie i sceny z ich udziałem są wprost wybitne, mimo, że proste w swojej konstrukcji (wspomniany już Xytrax). Na pewno świat będzie o nich długo pamiętał. Np. ja.

Finowie z wielkim dystansem śmieją się sami z siebie, ze swoich przywar, głupoty i stereotypów, a także delikatnie kąsają swoich skandynawskich sąsiadów, Szwedów i Norwegów. Robią to naprawdę dobrze, rześko i swobodnie, a gdzieś między wierszami wmawiają widzowi, że chcieć to móc, uwierz w siebie i takie tam coachingowe bzdury. Trochę niepotrzebnie, no ale powiedzmy, że kumam, że tak trzeba było. I generalnie wszystko by siadło tak na bardzo mocne pięć cycków, gdyby nie ten przesłodzony happy end i zjadanie w końcówce własnego ogona, jakby siłą rozpędu. Skrojony dotąd niemal na miarę czarny i ekscentryczny humor zaczął wymykać się twórcom spod kontroli i zmierzać ku samozagładzie. Kolejne sceny zaczęły przypominać trochę mało śmieszne skecze charakterystyczne dla nieśmiesznych polskich kabaretów i głupkowatych wigilijnych komedii, ale koniec końców i zbierając wszystko do jednej zgrabnej kupy, można rzec, że Heavy Trip to bardzo udana, szalona rock’n’rollowa jazda bez trzymanki, która porwie do pogo nawet Panią Grażynkę z działu mięsnego w Tesco. Hipotetycznie. Swoją charyzmą przypomina mi nawet trochę nowozelandzkie Co robimy w ukryciu. Tylko trochę, niemniej to duży komplement. Tak czy owak, ciężki metal znów wkracza na salony. Chwała Szatanowi.





wtorek, 23 października 2018

34'WFF vol.3

Człowiek, który ukradł Banksy'ego
reż. Marco Proserpio, ITA, 2018
84 min.
Polska premiera: ?
Dokumentalny



Kim do licha jest Banksy? To pytanie stare jak jego prace na murach. Tajemniczość tego brytyjskiego artysty doprowadza miliony ludzi na całym świecie do szewskiej pasji, innych inspiruje, jeszcze inni zarabiają na jego wizerunku tworząc t-shirty z jego pracami, tudzież kradnąc jego prace ze ścian. Dosłownie. Z dokumentu Człowiek, który ukradł Banksy’ego oczywiście nie dowiadujemy się niczego nowego i odkrywczego na temat jego personaliów, ale za to otrzymujemy ciekawe spojrzenie na szeroko rozumiany współczesny street-art.

Autorzy próbują zarysować i zdefiniować tą jakże subtelną granicę pomiędzy prawdziwą sztuką, a zabawą w robienie nielegali sprayem w ręku i w kominie na głowie. Ale to nie wszystko. Podejmują się także określenia ile jest dziś wart street-art i czy można na nim zarabiać. A jeśli tak, to czy da się to robić kosztem i wbrew woli artystów, którzy umieszczają swoje prace na ogólnodostępnych ścianach, bynajmniej nie z myślą o trafieniu pod strzechy galerii i muzeów. Bazą wyjściową tej szerokiej dyskusji jest Betlejem, a konkretnie to wielki mur separujący osiedla żydowskie od terytorium Autonomii Palestyńskiej. Na początku XXI wieku wielu ulicznych artystów z całego świata skrzyknęło się i przyleciało do Palestyny, by po jej stronie namalować trochę prac i murali, które miały stanowić ich komentarz do zastałej sytuacji politycznej, oraz w celu wsparcia uwięzionych za murem Palestyńczyków.

Wśród nich był także i sam Banksy, który zostawił po sobie kilka większych i mniejszych prac, w tym słynnego chuligana rzucającego kwiatami. Autorzy dokumentu zaczynają wpierw od wyjaśnienia historii wyjściowej, tej o spektakularnym wycięciu przez miejscowych kawałka nielegalnego muralu z jedną prac Banksy’ego w celu sprzedania go, ale tu już jak najbardziej legalnie. Ten precedens zainspirował wielu artystów, miłośników oraz handlarzy sztuki, ale przede wszystkim autorów filmu do spenetrowania tego wątku i pochylenia się nad znacznie szerszym zjawiskiem jakim jest kolekcjonowanie ulicznych prac i masowe ich zawłaszczanie w celu wystawiania na aukcjach oraz wieszania sobie na ścianach w prywatnych domach, jak jakieś zdobyczne poroże jelenia.

Dokument to ciekawe i szerokie spojrzenie na to co się dzieje obecnie w street-arcie, oraz na to jak jest on odbierany przez rynek, który w tej niszy poczuł gruby hajs. W filmie wypowiadają się wszystkie strony tego konfliktu: artyści, handlarze, kolekcjonerzy itd. Tak naprawdę autorzy nie podają na tacy żadnej konkretnej odpowiedzi, nie mówią co jest złe i dobre, przynajmniej nie wprost, ale za to pokazują jakie są skutki i konsekwencje pewnych czynów. No i że w tym wszystkim chodzi głównie o pieniądze, no bo o cóżby innego. Warto.







Motyle
reż. Tolga Karaçelik, TUR. 2018
114 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Komedia, Film drogi



"Cudowna akcja! Szkoda, że Państwo tego nie widzą" - rzekł niegdyś Dariusz Szpakowski. I ja mogę napisać teraz to samo. Szkoda, że tego (jeszcze) nie widzieliście. Czego tu nie ma? Są strajkujący astronauci, wybuchające kurczaki i ślepy pasterz, jest także klasyczny motyw kina drogi, absurdalne poczucie humoru i turecka prowincja. Mieszanka wybuchowa jak wspomniane kurczaki właśnie, ale to naprawdę świetnie tu się ze sobą miksuje. Motyle to nagrodzony już bodaj jedenastokrotnie, m.in. na festiwalu w Sundance, turecki rodzynek w reżyserii Tolgi Karacelika, który chyba jako jeden z pierwszych filmów wyświetlanych na WFF został wyprzedany w całości. Wśród tych wybrańców byłem także i ja. Na szczęście.

Jest to (pół) klasyczne kino drogi, które obrazuje życie trójki nie utrzymujących ze sobą kontaktu rodzeństwa (dwóch braci i siostrę) wciągniętych przez ich dawno niewidzianego ojca w podróż do rodzinnej wioski. Poznajemy więc wpierw jakże różne i barwne jestestwa każdego z trójki naszych bohaterów, a później wsiadamy wraz z nimi do Dacii Duster i udajemy się w szaloną podróż, która odmieni ich życie, a przede wszystkim naprawi złe dotąd wzajemne relacje.

To bardzo barwna, ciepła, lekka i zabawna opowieść, która trzyma raz za serce, a raz za krtań. Traktuje o szorstkiej przyjaźni, oraz skomplikowanych rodzinnych meandrach, które u źródeł fatalizmu kryją jakąś tajemnicę. Podoba mi się przede wszystkim lekkość w narracji i autentyczność naszych bohaterów, ich momentami ekstrawaganckie relacje oraz sposób komunikowania się. Jest w tym sporo uroku, ale też i kawał błyskotliwego humoru z pogranicza, ja wiem, może nawet i Monty Pythona. Autor z gracją cyrkowca żongluje emocjami, raz stawiając na śmiech, innym razem na smutek, żal i złość. Klasyczna słodko-gorzka opowieść o odkrywaniu własnego ja, o zakopywaniu toporów wojennych i o tym, że z rodziną niekoniecznie najlepiej wychodzi się tylko na zdjęciach.

Niemniej dostrzegłem też kilka minusów, właściwie to tylko jeden. Film, może nie jest specjalnie za długi, ale i tak kilka razy, już bardziej pod koniec odczuwałem zmęczenie materiału i w myślach szukałem pilota w celu przewinięcia nieco do przodu. Taka mała zadra, ale skubana im bliżej końca, tym bardziej siedziała mi w głowie. Ale za to końcowa scena - cud, miód i orzeszki. Duża, mimo, że mała rzecz. Mocne cztery cycki z plusikiem. Warto dodać do ulubionych.







Klub kanibali
reż. Guto Parente, BRA, 2018
81 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Horror, Thriller, Komedia


Właśnie na takie filmy chodzę na WFF już przeszło trzynaście lat. Klub kanibali jest jakby szyty na miarę ogólnej stylówki tego festiwalu. Z każdej strony wołał do mnie - Bierz mnie, oglądaj i smakuj! Od razu wiedziałem, że muszę to obejrzeć. A jeszcze świadomość tego, że mam do czynienia z produkcją brazylijską dodawała dodatkowego kopa w cztery litery tak, że Red Bull może się wylać. Zatem nie miałem wyjścia, wyrobiłem sobie kartę członkowską i wstąpiłem na chwilkę na pięterko do ekskluzywnego klubu kanibali.

Właściwie to przechodziłem tylko obok z tragarzami, ale coś tam zdążyłem posmakować. Reżyser Parente przedstawia obraz brazylijskiej elity, bogatych mieszczuchów, którzy pławią się w luksusach. Taka typóweczka - wypasione wille z basenem, super auta, fajne babeczki i beztroska. Słowem - nuda. A jak się człowiek nudzi to do głowy przychodzą mu durne pomysły. W tym przypadku głupim pomysłem okazało się zjadanie innych ludzi, tych biednych, ze slumsów, byle tylko zdrowi byli, no bo jak już jeść, to tylko zdrowe mięsko. Na co komu komplikacje, ból żołądka, mdłości i wrzody.

Obserwujemy ten specyficzny i bardzo niszowy fetysz, który dla podkreślenia ciężaru zmiksowany jest jeszcze z erotycznym napięciem. Głównym celem obiektywów kamer jest małżeństwo bogaczy, którzy w wolnych chwilach między pracą a nicnierobieniem lubią sobie przekąsić jakieś świeże ludzkie mięsko. No, ale żeby zjeść, trzeba je wpierw jakoś legalnie zdobyć. Najczęściej służy im do tego celu siekiera i znajomości w pośredniaku. Z czasem dowiadujemy się, że takich smakoszy jak oni jest więcej. Regularnie spotykają się na seansach i wszyscy robią sobie wtedy dobrze. Zupełnie jak pewna grupa zboczków w Oczy szeroko zamknięte Kubricka. Tylko bardziej.

Idealny i wypracowany latami układ pewnego wieczora przypadkowo się wysypuje i tu zaczynają się schody, które doprowadzają do ekhm.... dość ekscentrycznego finału. To tak w skrócie. Film, mimo scen czasem lekko obrzydliwych i brutalnych ma raczej zabawny posmak. Sala często lekko chichotała, ja również. W dodatku są cycki, nie za duże, ale jednak, trzeba to w dzisiejszych czasach szanować. Hitoria fajnie, acz lewniwie toczy się swoim torem w asyście przyjemnej, bardzo pasującej do klimatu muzyczki i ogląda się to po prostu dobrze. Kończy się też pewnego rodzaju happy endem, trochę w stylu Tarantino, jakkolwiek to rozumieć. Bardzo zacna rozrywka i gdyby nie trzeba było jeść ludzkiego mięsa to być może sam bym się zapisał do takiego klubu. To jest świeże!




piątek, 19 października 2018

34'WFF vol. 2

7 uczuć
reż. Marek Koterski, 2018, POL
116 min. Kino Świat
Polska premiera: 12.10.2018
Dramat, Komedia



Adaś Miauczyński is back. To jedna z najlepszych kinematograficznych wiadomości tego roku. Trochę się za nim stęskniłem, a moje życie było przez to jakby bez sensu, bez sensu jakby było trochę, a nawet odczuwałem momentami pustkę, czułem, że coś, czegoś mi brakuje, jakiegoś defetyzmu i elementu depresji. No dobra, koloryzuję, ale fakt jest faktem, że micha mi się cieszyła na myśl o tym, że tak oto za chwilę obejrzę kolejne perypetie bohatera tragicznego moich, tfu, naszych czasów.

Tym razem Koterski wymyślił to sobie w taki sposób, że zabierze nas do lat dzieciństwa Adasia, do czasów szkolnych, gdzie rodziła się powoli jego późniejsza, życiowa trauma, smutek i depresja. Ten jeden z najlepszych, ba, być może także i jedynych szanujących się twórców kina artystycznego w Polsce zebrał sporą grupkę liczących się, i tych liczących mniej polskich aktorów, założył im na nogi trampki oraz stare fartuszki szkolne z czerwoną tarczą, po czym wsypał do ich kaw eliksir młodości. Albo LSD, pewny do końca nie jestem. Uważam, że obsadzenie dorosłych w role małych, dwunastoletnich dzieciaków, to iście genialny pomysł. Zobaczyć dajmy na to Kasię Figurę w fartuszku i podkolanówkach, albo Dorocińskiego jak harata w gałę i podpala fajki gdy nikt nie widzi, to creme de la creme aktorskiej improwizacji. Nawet mały Karolak odgrywający w szkolnym przedstawieniu rolę małpy bardzo był tu na miejscu. Życiowa rola, taka nie za dobra.

Tym razem w postać Adasia Pan reżyser wcielił własną latorośl, która, umówmy się, nie ma najlepszych notowań na giełdzie aktorskiej. Myślę, że przed seansem każdemu przeleciała przez łeb myśl, że „to się przecież nie może udać”. A tu suprajs, czy tam Supraśl. Młody Koterski nie tyle udźwignął narzucony mu przez ojca ciężar, co nawet postanowił z tą sztangą dumnie paradować z jednej sceny do drugiej, jakby próbując przy tym udowodnić, że wszyscy się co do niego mylili. Miał co prawda nieco ułatwione zadanie, gdyż przez cały film grał rozkapryszonego gówniarza, za co prawdę mówiąc nadal dotąd go uważałem, ale myślę, że i tak dał radę. Problem jednak tkwi gdzie indziej. Otóż przez dotychczasowych odtwórców Miauczyńskiego poprzeczka została zawieszona na tyle wysoko, że dosięgnąć do niej miałby dziś problem nawet sam Al Pacino, czy inny Stallone. Zatem siłą rzeczy, mimo, że formalnie nie mogę młodemu Miśkowi niczego konkretnego zarzucić, to i tak zapisze się on najpewniej w mojej głowie jako ten najsłabszy Adaś. Sorry, taki klimat.

A co z resztą? Film tak mniej więcej do połowy swojej długości mocno bawi i raduje duszę. Przynajmniej moją. Dorośli ludzie wygłupiają się, czuć przyjemny powiem improwizacji. Miło też słyszy się głos Krystyny Czubówny w roli narratora/lekarza Adasia. Ale im dalej w las, tym mina 7 uczuć robi się coraz bardziej ponura, przyjmuje kształt zbitego kundla i zaczyna też wąchać kwiatki depresji, tak jakby od spodu. W pewnym momencie zacząłem nawet podejrzewać, że Koterski trochę nie bardzo wie dokąd zmierza, i że zasadniczo mógłby już trochę się streszczać, bo kota darmozjada trzeba w domu nakarmić. Niemniej nadal było względnie dobrze, tylko już trochę za długo, z użyciem zbyt wielu powtórzeń, a ja żądałem finału. A ten, gdy w końcu już nadszedł, okazał się co najwyżej głuchym wystrzałem z kapiszonowca.

Takie jakieś to trochę bez polotu było i z puentą, która nie chciała usiąść mi nigdzie, nawet na kolanach, że aż nie wiedziałem co mam z nią począć. Połknąć, przerzuć, czy może jednak wypluć. Takie trochę klasyczne flaki z olejem, a trochę WTF? Szkoda, bo film rozpędzał się od początku tempem jednostajnie przyśpieszonym i aż nie do twarzy mu tak z tym ostrym hamowaniem tuż przed końcowymi napisami i spektakularnym dachowaniem. Niemniej nie chcę, żeby to zabrzmiało, jak opierdol jakiś, wielki żal i smutek. Co to to nie. Nie ma tak łatwo. Z kina wyszedłem zadowolony i ukontentowany. Koterski nadal jest w formie, ciągle jeszcze robi dobre, wymagające kino, tak po swojemu, bez oglądania się za siebie. Szanuję bardzo.

7 uczuć zabiera nas na chwilę do czasów naszej, acz chyba bardziej naszych rodziców młodości, by w oparach nostalgii wbić nam do głów rozżarzony kawał żelastwa w celu zdołowania, naplucia i wyrzucenia na śmieci. Film ma generalnie smutny posmak, mimo, że na opakowaniu jest jak wół napisane „słodycze”, ale osobiście odbieram to za wielką zaletę tej odsłony. Lubię taki gorzko-słodki smak. Koterski niepotrzebnie tylko uderza w moralizatorskie tony, chce coś głosić i tłumaczyć, gada coś o złym wychowaniu w stylu ONZ i Majki Jeżowskiej „Wszystkie dzieci nasze są”. Ja wolałbym skupić się głównie na Adasiu, a on tak jakby momentami jest tu tylko tłem, przez co ostatecznie obniżyłem finalną ocenę o jednego cycka, ale i tak cztery na sześć, to dobry wynik i generalnie polecam.







Moje arcydzieło
reż. Gastón Duprat, ARG, ESP, 2018
100 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Komedia



Zmiana sali i kilka minut później byłem już w Argentynie. Konkretnie to w Buenos Aires i jechałem wypasionym Audi R8, gdzie podczas przejażdżki jeden z głównych bohaterów filmu tłumaczył, dlaczego Buenos jest fajniejsze od dekadenckiego Paryża i globalnego Nowego Jorku. No, mnie przekonał. Mowa o najnowszym dziecku jednego z najciekawszych twórców tej części globu – Gastrona Duprata – Moje arcydzieło.

Jego poprzedni film – Honorowy obywatel, bardzo mocno trafił w me gusta. Przed dwoma laty także był wyświetlany na WFF, a ja mając już bilet w łapie musiałem ostatecznie odpuścić, jeśli dobrze pamiętam, to przez jakiś pieprzony wirus, który mnie rozłożył na łopatki. Ileż musiałem się później nakombinować, żeby go zdobyć i obejrzeć. A z rok się męczyłem, ale warto było. Zatem nazwisko reżysera już wyrobione i skutecznie przetestowane przez moją wątrobę. W związku z tym napaliłem się na jego najnowsze dzieło jak mój nowy kot na mięsne żarcie z puszki. Moje arcydzieło przedstawia świat wielkiej sztuki, w którym poznajemy dwójkę starych przyjaciół, artystę malarza i właściciela niewielkiej galerii, który jednocześnie jest pewnego rodzaju menadżerem tego pierwszego.

Duet to zaiste, wyborny. Artysta, jak to artysta, lekkoduch, niechluj i niepoprawny optymista z bardzo ekscentrycznym poczuciem humoru. Typowa jednostka aspołeczna wychowana w duchu kulturowej rewolucji ceniąca jedynie samego siebie i mająca wywalone na obowiązujące trendy w sztuce, jak i na te obowiązujące w życiu w ogóle. Jego przyjaciel, to jego rewers, ustatkowany i dojrzały znawca oraz handlarz sztuki idący z duchem czasu, no bo żreć trzeba. Pragmatyczny i pedantyczny do bólu. Ich relacje są bardzo szorstkie, niemal wybuchowe, ale też szczere i charakteryzujące się dużą dawką humoru, i to tego najwyższych lotów.

Duprat na ich tle obrazuje historię trudnej przyjaźni i wierności życiowym ideałom, nakazuje też pochylić się trochę nad tym, co w życiu naprawdę jest dla nas ważne, a nie to co powinno być bo tak nam mówią w telewizji. Momentami historia ta przypomina mi francuskich Nietykalnych, ale tu, mimo, że jest lokowane sporo lolkontentu, jest także sporo zadumy, która nawołuje do osobistych refleksji. Dlatego jest od Nietykalnych lepsze, ale też to nie ta sama półka gatunkowa, więc nie traktujcie tego zbyt poważnie. Świetnie wyważone emocjonalnie kino z naprawdę idealnie rozrysowaną historią, także z interesującymi zwrotami akcji, które po prostu kapitalnie się sprzedaje na ekranie. Wyborna zabawa i mam szczerą nadzieję, że film trafi do polskich kin.









Lajko, cygan w kosmosie
reż. Balázs Lengyel, HUN, 2018
90 min.
Polska premiera: ?
Komedia, Dramat



Już sam tytuł, opis jak i zwiastun zrobiły mi harmonogram. Pozycja obowiązkowa w tegorocznym programie, a przynajmniej każdy szanujący się kinoman, który poszukuje w kinie Świętego Graala winien pochylić się nad tą węgierską zwariowaną produkcją i jej się nisko ukłonić. Nasi bracia gadający w najdziwniejszym języku świata stworzyli film, którego osobiście ciągle poszukuję w rodzimej kinematografii, niestety nadal bezskutecznie. 

Reżyser - Balazs Lengyel, tudzież Balazs Polski, to jeszcze żółtodziób, który jak sam z rozbrajającą szczerością zaznaczył przed seansem, jest mało znany nawet na Węgrzech i dla niego obecność tu, na festiwalu w Warszawie to wielka rzecz i cieszy się bardzo, że będziemy mogli wspólnie obejrzeć jego film. Nawet chyba nie zdawał sobie sprawy z tego, jak wielką frajdę nam wszystkim obecnym na sali sprawił.

Film idealnie trafił w moje fabryczne ustawienia. Jest tu wszystko. Kapitalna historia, z nutką absurdu i niedorzeczności, kawałek historii, tej dobrze nam znanej, zza żelaznej kurtyny, są wyraziści aktorzy oraz kupa śmiechu. Poznajemy cygana Lajko, który od najmłodszych lat marzył o tym, żeby polecieć w kosmos. W jego okolicznościach przyrody i biorąc pod uwagę czasy w jakich dorastał (lata 30-40 ubiegłego wieku) marzenie rangi tej hmm... dość ekskluzywnej. Ale małe cyganiątko nie zrażało się i między codziennymi obowiązkami cygana pracował nad stworzeniem napędu rakietowego bazującym na gnojówce, by w szczytowym momencie swoich badań, wystrzelić drewniany wychodek w powietrze. Niestety wraz z jego matulą.

Z czasem nasz Lajko dorasta i dziwnym zrządzeniem losu trafia w czasach zimnej wojny do Bajkonuru, radzieckiego kosmodromu, gdzie w latach 50-tych bierze udział w testach kosmicznych w ramach przyjaźni bratnich socjalistycznych narodów. Poznajemy więc Jurija Gagarina, psa Łajkę, nazistowską Helgę, mongolskiego mnicha, estońskiego kontrrewolucjonistę i creme de la creme tej absurdalnej historii – Leonida Breżniewa, 4. Sekretarza Generalnego KPZR, o którym można by stworzyć oddzielny film, gdyż ponieważ, skradł niemal cały plan dla siebie. Rola wprost epicka i choćby tylko dla niego warto poszperać za jakiś czas w sieci, by ściągnąć film i mieć go na swoim rozkładzie. Warto po pięciokroć. Węgrzy zrobili kolejny raz świetne i zabawne kino będące nieco na bakier z wszelkimi poprawnościami jakie ciągle gdzieś się nam nieproszone pchają miedzy wódkę i zakąskę. Ege szege dre Panie Lengyel!