wtorek, 15 października 2019

Między sierpem i młotem

Pan T.
reż. Marcin Krzyształowicz, POL, 2019
104 min. Kino Świat
Polska premiera: 25.12.2019
Dramat, Komedia




Niedziela, 13 października, to był wyjątkowy dzień w kalendarzu dni bez większego znaczenia. Nie dość, że ciepły i słoneczny, to jeszcze pełen wyborów. Zarówno tych stricte życiowych, zupełnie powierzchownych, jak i tych ważnych z punktu widzenia naszej bytności w szerszym jej kontekście, znaczy się w społeczeństwie. Wybieraliśmy więc jednocześnie to w co się rano ubrać, co zjeść na śniadanie, jakiego smaku gałkę lodów wybrać w lodziarni po niedzielnym spacerze tudzież mszy, a przy zupełnej okazji wybieraliśmy także kratkę na której postawiliśmy iksa na karcie do głosowania za iluzją lepszego jutra. Po tym wszystkim wróciliśmy do domów, zjedliśmy obiad, wypiliśmy piwo, obejrzeliśmy zwycięski mecz Reprezentacji w telewizji czasem przełączając na studio wyborcze w najmniej znienawidzonej przez nas stacji tv. Część z nas radowała się do późnych godzin nocnych, druga część szła spać na wkurwie i w myślach planowała kolejną już ucieczkę z tenkraju. A ja, zamiast uczestniczyć w tych wieczornych politycznych bachanaliach z obowiązkowym gwoździem programu w postaci obrzucania się gównem, poszedłem do kina i cofnąłem się w nim o jakieś 65 lat do tyłu, by z tejże perspektywy stwierdzić, iż z tą naszą ciągle jeszcze młodą demokracją wcale nie jest tak źle jak niektórzy głoszą.

Teleport w czasie trwał niestety tylko chwilę, tak ze dwie godziny, ale jako, że lubię się cieszyć z rzeczy małych, to było mi tam dobrze, tak w sam raz. Kino to generalnie dobre miejsce na schronienie się przed blaskami i cieniami tego łez padołu, niestety nie przed ludźmi, przed którymi schowałbym się najchętniej i najszybciej, ale na szczęście natura wyposażyła mnie także w całkiem bujną wyobraźnię, dzięki czemu w ciemnościach sali projekcyjnej jestem w stanie wyobrazić sobie ten zbawienny dla mej duszy akt, w którym to przebywam aktualnie samże. Prawdę mówiąc, to w przypadku ataku nuklearnego wybrałbym kino właśnie, a nie schron przeciwatomowy. Mniej kolejek, mniej ludzi i mniej zbędnego zamartwiania się o jutro, w zamian coś ładnego dla oka, czasem też i dla duszy. Tak, przed permanentnym zgaszeniem światła wolałbym, aby moje gałki oczne zerwały swoją rejestrację właśnie na czymś ładnym.

Zatem kino. Tym bardziej ważny był to dzień, bowiem 13 października obchodziliśmy również święto kina artystycznego. To także jedno z tych świąt będących zupełnie bez żadnego znaczenia, ale jak to mawiają moi kompanii do degustacji nieco mocniejszych alkoholi - święto nie święto, wypić zawsze można. Oczywiście najważniejszym prowodyrem mojej kinowej turystyki był Warszawski Festiwal Filmowy, który aktualnie przemyka przez moją przestrzeń życiową bombardując mnie zacnymi tytułami, premierami, także z tych światowych, i który jak to już bywa od lat bodaj czternastu, powoduje bolesne spustoszenie w mej sakiewce zaskórniaków przeznaczonych na piwo. Październik to właśnie taki u mnie miesiąc, gdzie bilety do kina first, piwo i cała reszta second.


Od razu przejdę do sedna. Pan T. w reżyserii Marcina Krzyształowicza, bo o nim tu przecież mowato wielka rzecz, i to przynajmniej z trzech powodów. Po pierwsze, primo, jest to jeden z bardzo nielicznych i udanych reprezentantów polskiego kina, który postanowił opowiedzieć trochę o powojennej historii Polski, tej czarno-białej (także dosłownie), smutnej i ludowej, która w tymże permanentnym smutku i socjalistycznej rzeczywistości potrafiła odnaleźć w sobie także odrobinę radości. Po drugie, primo, to także świetne, acz może i nieco niskobudżetowe zobrazowanie klimatu Warszawy ciągle budzącej się z gruzów i z powojennych zgliszczy zaprezentowanej w ponadczasowym klimacie noir, którego polskiemu kinie nadal tak bardzo brakuje. Ale przede wszystkim, i to jest po trzecie, primo, Pan T. to historia inspirowana (ale tylko inspirowana) osobistą biografią Leopolda Tyrmanda zawartą w Dzienniku 1954, jakże barwnej postaci Warszawki, literata i publicysty, cynicznego bikiniarza, kobieciarza i propagatora zachodnich nowinek oraz mody na kolorowe skarpetki. Dla wielu był wzorem postawy niezłomnej, nie kłaniającej się nisko w pas ludowej nomenklaturze, oraz dla którego od kariery i zaszczytów ważniejsza była lojalność dla swoich przekonań. Ta jakże barwna i ważna dla mnie postać wykraczająca poza nawias literatury zasłużyła jak mało kto na ukoronowanie swojego jestestwa na dużym ekranie.

W tytułową postać Pana T. (rodzina Tyrmanda nie zgodziła się na użycie jego nazwiska) wcielił się trochę już zakurzony i nieco zapomniany Paweł Wilczak. I o ile na początku uważałem to za mocno ryzykowne i chyba jednak niefortunne posunięcie twórców, o tyle dziś twierdzę i napiszę to w tym miejscu bardzo wyraźnie, że był to strzał w sam środek tarczy. Wilczak zagrał to tak, jakby jutra miało nie być, a jednocześnie tak, jakby chlał do późna w noc poprzedzającą każdy dzień zdjęć na planie. Może i trochę za bardzo przypomina charyzmą Bogusia Lindę i jego "nie chce mi się z tobą gadać", ale według mnie było to bardzo na miejscu i bardzo w me gusta. Wilczak świetnie odnalazł się w tej nieco lirycznej, acz monochromatycznej wędrówce po ulicach odbudowującej się Warszawy, w pląsach, zarówno po parkietach balowych organizowanych przez Polską Zjednoczoną Partię Robotniczą, jak i w tych imperialistycznych bachanaliach na jazzowych koncertach tudzież na towarzyskich wizytach w klubie Literatów. Czuć tu ducha tamtej Warszawy, głównie tej inteligenckiej, czuć ducha epoki i czuć tu także ducha dobrego kina. Duża w tym zasługa autora zdjęć Adama Bajerskiego, który przepięknie namalował ten film swoim obiektywem.


Dużym plusem tej produkcji jest także humor, bynajmniej nie z tych oczywistych i lekkich, czasem trochę w stylu Barei, a czasem bliżej mu do tego szemranego z prozy Grzesiuka. Jest trochę groteski, trochę smutku i nostalgii, trochę też ciekawych analogii do dzisiejszych czasów, głównie tych o potrzebie wolności, walce z cenzurą i swobodzie przekonań, co jak znam życie będzie bardzo różnie interpretowane przez dane środowisko. Czerń i biel na którą postawił Krzyształowicz może i po ostatnich sukcesach Pawlikowskiego stała się już czymś nieco wtórnym i oklepanym, ale w mojej opinii to się nadal świetnie broni i jest jak najbardziej na miejscu. Czerń i biel to najlepsi adwokaci tamtej smutnej epoki, poza tym skutecznie pomagają budować napięcie z pogranicza thrillera i kina noir. W sukurs idzie im jeszcze ciekawie dobrana muzyka od której momentami robi się duszno, tak jak od dymu z papierosów odpalonych hurtem w ciasnej piwnicy, w której grany jest polski jazz. Miło było też zobaczyć w epizodach kilka znaczących nazwisk starszego pokolenia polskiego kwiatu aktorstwa, oraz ten czasem mroczny i lekko kryminalny suspens rodem ze Złego Tyrmanda, którego tak na marginesie nadal z wielką nadzieją wyczekuję w kinie.

Właściwie to ciężko jest mi się tu do czegoś przyczepić. Czasem fabuła trochę się rozjeżdża i nie trzyma linii, może też nie do końca satysfakcjonuje mnie zakończenie filmu, ale to nie szkodzi. Nic a nic. W Panu T. najważniejsze były dla mnie emocje i coś nieuchwytnego z pogranicza nostalgii i tęsknoty. Może niekoniecznie za tymi czasami z punktu widzenia historii, lecz bardziej za tym specyficznym pokoleniem ludzi, za ich romantyzmem, niezłomnością i klasą jaką prezentowali w czasach twórczej pogardy dla humanizmu i dla wolności. To także ciekawe źródło antropologiczne pozwalające lepiej zrozumieć życiowe wybory wielu tamtejszych artystów idących ramię w ramię z władzą ludową, zupełnie jakbym czytał Życie towarzyskie i uczuciowe Tyrmanda właśnie, a które okazuje się nadal bardzo aktualne w odniesieniu do dzisiejszych życiowych i tych stricte politycznych wyborów współczesnych celebrytów i ludzi kultury. Świetne kino, z pewnością jedno z najlepszych w polskim wydaniu w tym roku. Co prawda w kinach oficjalnie wyląduje dopiero w grudniu, na Święta, ale warto czekać. Będzie to idealny prezent pod choinkę, głównie dla nas samych, do czego z resztą gorąco zachęcam.









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz