Pokazywanie postów oznaczonych etykietą POR. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą POR. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 21 lutego 2013

Odtrutka na Oscary

Tabu
reż. Miguel Gomes, POR, BRA, FRA, 2012
119 min. Aurora Films
Polska premiera: 1.03.2013
Dramat, Melodramat




W miniony weekend skończyło się Berlinale. Ktoś zauważył? Złotego Niedźwiedzia zdobył film, o którym nic wcześniej nie słyszałem. Srebrnego zresztą też. O pozostałych kategoriach i wyróżnieniach nawet nie pomnę. Prawie obce mi nazwiska, niewiele mówiące tytuły, no wyższa matematyka. Jak na kinofila przystało (wcale do tego miana nie aspiruję, ktoś mi tą kartkę zwyczajnie przykleił na plecach), powinienem się tej wstydliwej niewiedzy zapewne wstydzić, ale osobiście uważam, że tak właśnie powinno się to odbywać. Każdy szanujący się fan filmowej rzeczywistości równoległej winien jarać się tym, że czegoś nie wie i jeszcze dotąd nie widział. Ta niewiedza jest naszym największym skarbem i atutem zarazem. Powinniśmy się cieszyć z tego, że jest jeszcze co odkrywać w kinie, oraz, że istnieje coś, co ciągle potrafi nas zaskoczyć i zmasakrować na dwóch metrach kwadratowych kinowego fotela. Na tym właśnie chciałbym, aby polegały role filmowych festiwali. Nie na nagradzaniu wielkich, już do cna przetrawionych przez publikę, lecz na wyznaczaniu nowych standardów i jakości w świecie uwięzionym na taśmie filmowej. Idziesz do festiwalowego kina i nie oglądasz zeszłorocznego komercyjnego hitu pod który spuszczają się miliony, tylko dostajesz po mordzie zupełnie czymś nowym i świeżym, co w dodatku oraz w ogromnej większości, nigdzie indziej i nigdy później nie zostanie już na wielkim ekranie wyemitowane. Zwłaszcza u nas.

To trochę jak z kinem objazdowym, u nas popularnym zwłaszcza w latach 60-tych ubiegłego stulecia. Przyjeżdżają do wioski, wyświetlają jeden seans i jadą dalej. Może wrócą w przyszłym roku, ale pewnikiem już z innym tytułem. Większość mieszkańców nigdy później już tego filmu nie obejrzy, no bo przecież nie mają u siebie kina. Dziś tą misję przejęły festiwale filmowe. Seans dla wybranych i szczęśliwców trochę innych niż w multipleksowym świecie masowej dystrybucji biletów. Kilkadziesiąt, sto, dwieście osób na sali, a Ty jesteś jednym z nich. Miliony ludzi tkwi wokół w domach bez bladego pojęcia, że oto właśnie ta garstka szczęśliwców ogląda w tej chwili zupełnie nikomu szerzej nie znany tytuł. Kocham ten stan wyjątkowy. Alkohol, kino, ja. No dobra, z alko przesadziłem. Właśnie to powinno być nadrzędną rolą wszystkich tych festiwali, które aspirują do czegoś więcej niż tylko wyreżyserowanie flash mobu na czerwonym dywanie i stroszenie się celebrytów do błyskających fleszy aparatów. Święto kina powinno być organizowane dla ludzi, dla publiczności, dla nas, kurwa*, przecież to my sponsorujemy cały ten biznes. Dlatego chwała tym, którzy jeszcze się na tym ostrzeliwanym przez meteoryty świecie ostali i jakąś tam większą, bądź też mniejszą misję uskuteczniają.

Gdybym był szanującym się znawcą kina, który w dodatku domagałby się chwały w Internecie i poklasku w branży, musiałbym napisać elaborat o wszystkich nominowanych filmach w Berlinie, a o zwycięzcach spłodzić co najmniej rozprawkę naukową na szesnaście stron. No niemożliwa sprawa. Na szczęście nie jestem i nie chcę nim być. Szanuje mnie co najwyżej moja szanowna rodzicielka i może jeszcze z kilka życzliwych mi osób, które tu czasem zagląda. Tak więc nie muszę przesadnie się spinać i udawać, że pozjadałem wszystkie rozumy, wszystko wiem i klękajcie narody. Zwłaszcza te przeciwnej płci o obfitych biustach i jędrnych ustach. Acz, przyznaję, byłaby to dość miła perspektywa na spędzenie reszty mego chyba raczej zgorzkniałego już żywota. W chwale i z narodem kobiet na kolanach u mych stóp. W takich chwilach zwykle budzę się ze snu. Zawsze w najlepszym momencie. Choćby dziś, gdzie znów śniła mi się miłość mego życia. Kurwa*.

Zacząłem tak około festiwalowo i wynaturzeniowo, bo chyba nie dokończyłem myśli poruszonej w ostatniej recce, a przecież kłębiła się ona w mej głowie nadal. Poza tym, taki to okres. Kończy się Berlin, zaraz zacznie się szczytowanie pod Hollywood. A każdy powód, żeby wcisnąć szpilę Oscarom jest dobry i słuszny z moim wewnętrznym głosem bluzgającym na wszystko jak leci: Na ludzi, na świat, na złe dziwki ciągle się o mnie ocierające i na te nieszczęsne Oscary również. Im więcej wiosen na karku (a właśnie, gdzie ona jest do kurwy* nędzy?) tym bardziej nie znoszę tych nagród. Śledzę, czytam, mam swoje typy i zdanie, ciężko jest przecież zatopić się po nos w jeziorze celowej niewiedzy, ale nie lubię i to bardzo. Są kwintesencją wszystkiego, czego aktualnie w kinie unikam i co mnie odrzuca. Promują one bowiem bardziej tandetę i kicz, a nie wartości artystyczne, które w czasach z plastiku powinny stanowić duchową odskocznię od miałkiej i sztucznie podtrzymywanej przy życiu codzienności.

Dlatego właśnie bardziej kręcą mnie dziś festiwale, które pokazują oraz nagradzają przeważnie obce mi filmy, niż obdarowane złotem tytuły już dawno przetrawione przez mainstream, oraz ściągnięte w milionowych odsłonach z torrentów. Ok. Niech sobie egzystują. Każda branża musi mieć swój bal. Nie chcę ich przecież wszystkich przenosić do kosza, ale ta nachalność mnie drażni. A to przecież właśnie te mniej widowiskowe i spopularyzowane produkcje są dziś namiastką tej tajemnicy, którą uwielbialiśmy odkrywać w czasach naszego dzieciństwa. Do dziś pamiętam swoje pierwsze wizyty w kinie ze starszą siostrą, która z wielką niechęcią i jakby za karę czytała mi napisy do ucha. Byle durna komedia amerykańska była dla mnie oknem na magiczny świat. Fakt faktem, że były to czasy szare i nikczemne z socjalistycznego punktu widzenia, a wszystko co kapitalistyczne wydawało nam się wtedy odrealnione, malowane inną paletą kolorów, jakby nie z tego świata. Ale też przecież dzieckiem byłem, niewiele rozumiałem, kino więc było dla mnie kluczem do drzwi, do których w świecie rzeczywistym nie miałem nawet dostępu. Siedząc na skrzypiących fotelach starych kin mogliśmy bez strachu za nie zaglądać. Uwielbiałem to robić, bardzo. Dziś, te dwadzieścia kilka lat później, nadal szukam w kinie tych samych drzwi. Często znajduję, nie twierdzę, że nie, ale i one zmieniły dziś swój materializm. Są wykonane z grubej warstwy stali, a zamiast klucza, otwiera je czytnik kart, tudzież skaner rogówki. Nie mniej jednak świat za nimi ciągle bywa pociągający, tylko trzeba go ciągle szukać i przedzierać się przez gąszcz tandety wyrastającej nam ciągle przed twarzą.

Na szczęście nadal znajduję w kinie to co kręci mnie najbardziej. Muszę tylko unikać tłumów i zwykle poszukiwać w innych miejscach niż wszyscy, ale osobiście, bardzo lubię to robić. Nie tylko w kinie, ale i w życiu prywatnym, na co dzień. Trzeba mieć jakiegoś outsidera w sobie, potworny chaos, by narodzić tańczącą gwiazdę. Dlatego nie chcę już pisać o tych o Oscarach. Widziałem już wszystko co w nich w tym roku jest potencjalnie ciekawe. Ledwie kilkanaście procent z ich całościowego menu, co jest i tak niezłym wynikiem. Ale żeby zarywać dla nich nockę z niedzieli na poniedziałek? Toż to hard core tak mocny, jak oglądanie w całości orędzia do narodu naszego premiera. Znam o wiele ciekawsze zajęcia jakie można uskuteczniać w środku nocy, ale jako, że zaglądają tu także czasem osoby niepełnoletnie, to przez grzeczność i wrodzone poczucie moralności nie napiszę. Acz liczę na waszą domyślność i hmm... kłębiącą się głęboko w waszych wnętrzach niegrzeczność.

O tegorocznym Berlinale, z pozoru niewiele różniącym się od hollywoodzkiej wytwornej kolacji też dużo napisać nie potrafię, bo poza tym co można powszechnie przeczytać nic więcej nie wiem i wiedzieć nie mogę. I tam i tu gwiazdy z importu, czerwone dywany, ale jednak tytuły filmów zupełnie inne oraz absolutnie ze sobą nieporównywalne. O tych oscarowych mogą dziś pisać praktycznie wszyscy. Nawet totalni ignoranci i kinowi analfabeci, jak ja na ten przykład. Ale żeby już przeczytać coś o filmach nagradzanych w Cannes, w Sundance, czy w Karlovych Varach (uwielbiam tą nazwę, zwłaszcza te wary), to już trzeba być gdzieś na ą i ę etacie, a także liczyć na cud, że zwierzchnictwo wyśle cię zagranicę, wyposaży w akredytkę i da trochę diet na alko i dziwki śniadania i obiady. Chciałbym móc to robić, piszę bez wstydu i z dużą dozą śmiałości, ale niestety nie jestem szanowanym w świecie znawcą kina oraz, co chyba ważniejsze, nie lubię przebywać wśród ludzi. Przez to rzecz jasna nie mogę mieć dostępu do zagranicznych premierowych projekcji, a i w autobusach komunikacji miejskiej czuję się trochę nieswojo. Trudno. Może w następnym wcieleniu.


Tak więc pozostaje mi skupianie się na marginesie mainstreamu i nieprzesadnej niszowości, która czasem i do nas dociera, acz zwykle w niewielkich ilościach. Tak jak np. teraz. Oto właśnie za chwilę, za mniej więcej tydzień, do kin wchodzi nagrodzone rok temu za naszą zachodnią granicą Tabu, Miguela Gomesa, z którym to właśnie postanowiłem się zmierzyć, tak na przekór oscarowej gorączce. Prawdę mówiąc pieprzę Lincolna, Życie Pi i Zero Dark Thirty. Jeśli mam znów przechodzić podobne męczarnie jak podczas projekcji Argo, to dziękuję bardzo, już wolałbym czyścić kible na 30 piętrze pałacu kultury w Warszawie (żartuję, wolę jednak te kiepskie filmy). Polska premiera Tabu odbywa się już po roku, czyli całkiem nieźle jak na nasze rodzime standardy. Mojżeszowym cudem jest już sam fakt, że taki tytuł w ogóle wchodzi do naszych kin. Dzieje się tak chyba przez dominujące w naszym kraju wiatry zachodnie, które zdaje się przywiały znad Berlina oraz z pomocą sił natury i wbrew zdrowemu rozsądkowi tą dość ekscentryczną produkcję. Chwała więc w tym miejscu należy się polskiemu dystrybutorowi Aurora Films, za to, że się odważył i zaryzykował. A ryzyko jest dość duże, ponieważ tak na moje oko, to Tabu dysponuje wszystkimi cechami filmu, który na dzień dobry i w 98% przerasta swą ekspresją dość płytkie i mało wymagające gusta polskiej widowni. Nawet ja miałem problem z trawieniem, więc o czym ta mowa.

W zasadzie to nie chciałem o tym filmie tu pisać, bo po pierwsze primo, nie bardzo wiem w jakiej kolejności mam naciskać w te klawisze, by pozbyć się skumulowanych na jego temat myśli w mej głowie, a po drugie primo, niestety nie jest to chyba produkcja na tyle godna uwagi, by poświęcać jej aż cały jeden wieczór. Ale zrobię to, bo lubię pisać o filmach jak jest ciemno. Jakichkolwiek. Jest wtedy prawie jak w kinie. Poza tym sączę sobie przy tym łiskacza z lodem i delektuję się rozpływającymi się w tle ciemnego salonu muzycznymi stęknięciami, które skutecznie odcinają mnie od świata rzeczywistego aktualnie skrytego pod grubą pierzyną śniegu. Kurwa*, jak ja już mam go dość. I tej zimowej kurtki też. Najchętniej bym ją spalił i ogrzał się w blasku ogniska. No ale do rzeczy…

Tabu jest filmem przeznaczonym chyba najbardziej dla ekranowych masochistów, którzy cenią sobie wrażliwość na ludzkie, trochę ckliwe historie i uniesienia opowiedziane w sposób zupełnie nieszablonowy, w dodatku na przekór wszelkim filmowym standardom. Jest też czarno-biały, a to ponoć dla dzisiejszego kinomaniaka przeszkoda tak zaporowa, jak cena za błyszczący się zza szyby salonu najnowszy model BMW M3. Dla mnie to są jednak wartości dodatnie. Lubię taki format zapisu, nie zawsze, ale sympatyzuję. Świat widziany z tejże palety barw jest albo jasny, albo ciemny, albo jasno-ciemny. Nie ma niczego pośredniego, żadnych kolorowych przeszkadzajek, żadnego tła, drugiego planu i pięknych widoków utkanych z soczystej zieleni. Tą musisz sobie wyobrazić sam, dzięki czemu nieco bardziej aktywuje się mózg podczas seansu. Człowiek, by pokolorować w głowie ten świat po swojemu, zmuszony jest wyostrzyć własne zmysły. Całkiem fajna jest to zabawa, czasem można się tak pobawić bez większych strat moralnych oraz z zachowaniem estetycznego ordnungu, acz w tym konkretnym przypadku może być to trochę trudne, gdyż połowa filmu toczy się w teoretycznie bardzo kolorowej Afryce. Potraficie sobie wyobrazić ten kontynent w czerni i bieli? W XXI wieku? W dniu, kiedy Sony zapowiedziało premierę Playstation 4?

Oryginalność miłosnej opowieści, a bo chyba nie napisałem, że jest to film o nieszczęśliwej miłości chyba najbardziej, ale nie tylko, no więc oryginalność i innowacyjność Tabu polega właśnie na dość interesującym podziale nożem rzeźnickim na dwie mniej więcej równe i mało ze sobą zależne części. Niby nic nadzwyczajnego, ale nie dysponując przed seansem praktycznie żadną wiedzą na temat tejże produkcji, takie rozwiązanie wydało mi się w trakcie oglądania nawet ciekawe i chyba jednak mało spotykane na wielkim ekranie. Najpierw więc obserwujemy losy trzech kobiet: Aurory, pani będącej już w podeszłym wieku, jej czarnoskórej opiekunki Santy, oraz ich sąsiadki, Pani Pilar. Owe trzy panie żyją sobie od tak w jednej kamienicy usytuowanej gdzieś w słonecznej Lizbonie. Najstarsza z pań, Aurora, jest bardzo ekscentryczna, chimeryczna i bardzo energiczna jak na swój wiek, w dodatku z widocznymi zaburzeniami wszelkiej maści oraz ze śladami demencji starczej. Poznajemy ją w chwili, gdy traci wszystkie pieniądze w kasynie. No bo kto bogatemu zabroni. Przez połowę filmu obserwujemy nasze szanowne panie, ich dysputy, oskarżenia, drobne kłótnie i momentami ciekawe dialogi, ale w sumie nie wiele się dzieje. Starsza, wyniosła pani raczej irytuje i w momencie (UWAGA, za chwilę gdzieś na świecie zginie mała foczka, znaczy się spoilery będą, sorry), kiedy zacząłem już godzić się z myślą, iż opowieść o naszych bohaterkach prowadzi donikąd i raczej nic z tego dobrego już nie będzie, starsza pani umiera, kończy się pewien rozdział i zaczyna drugi. A w nim, przenosimy się do Afryki dobre kilkadziesiąt lat wcześniej, gdy nasza panienka Aurora była niezwykle piękną kobietą (w dodatku z ładnymi cyckami – dopisek autora).

W dość oryginalny sposób, z pomocą lektora, trochę jakby w paradokumentalnym zamyśle, przechodzimy przez jej cały młodociany życiorys, miłosne uniesienia, zdrady, intrygi i ekscytujące przygody na tle dzikiej Afryki. Poznajemy ciągle nowych bohaterów, jej mężczyzn, ojca, męża i kochanka, pojawiają się nowe postacie, mamy więc w pewnym sensie do czynienia z zupełnie nowym filmem w filmie rozpoczynającym się w jego połowie. Osobiście drugą część opowieści o młodej pani Aurorze utkałbym już z żywych kolorów, tak, aby zachować wyrazistą dysproporcję i zaakcentować w ten sposób podział na witalną młodość, oraz schyłek żywota w asyście szarych odcieni samotności i choroby. No ale to nie ja jestem reżyserem, więc niech sam Gomes się teraz z tego tłumaczy. Nie mniej jednak miło się to ogląda. Jest to trochę nostalgiczne kino zmuszające do drobnych refleksji i własnych przemyśleń nad sporą częścią naszego życia, które poszło już z dymem i jest daleko za nami. Na łożu śmierci, wiele lat później potrafi jednak do nas powrócić i uronić nie jedną łezkę. Cóż, będziemy to sami przerabiać za lat ileś. Oby nie prędko.

Nie bardzo wiem jak sklasyfikować tą opowieść, nawet nie wiem do końca, czy ten film finalnie mi się spodobał. Momentami jest dość interesujący, na pewno oryginalny, z pewnością inny niż większość, głównie ze względu na niecodzienną narrację, ale przy tym jakoś specjalnie nie wciąga. Przynajmniej mnie, tak z męskiego punktu widzenia patrząc. Ale myślę, że kobiety Tabu będzie w stanie poruszyć. Być może nawet te o skamieniałych sercach. W końcu to taki niby klasyczny i encyklopedyczny melodramat, który został tylko opowiedziany w dość ekscentryczny sposób. Co prawda nie da się go porównać z typowo hollywoodzkimi wyciskaczami łez, ale jako odskocznia od komercyjnych i ckliwych historyjek z pewnością się nada. W sam raz jako odtrutka na Oscary.

Także tego. Znowu więcej literek o bzdurach zamiast o samym filmie, w końcu po to tu zaglądacie. Ale taki to czas jakiś dziwny nastał w mym życiu. Ciągle tłumaczę to sobie tym, że to przez tą Syberię za oknem. Zrobi się ciepło, to zamiast siedzieć ze szklanką w dłoni i stukać tak bez sensu w tą klawiaturę, będę buszował po swoich lasach na rowerze i penetrował matkę naturę. Wszyscy sobie wtedy odpoczniemy. Ja od stękania do laptopa, a wy ode mnie. Tabu. Solidny film. Polecam.

----------

* Przepraszam za te ciągle powtarzające się „kurwa” w tym tekście, ale cholera jasna, uwielbiam to mięso. To najbardziej szczere i prawdziwe słowo pod słońcem. Kto go nie używa na co dzień – nie żyje. Nie wstydzę się go. Będę dalej nadużywał, przynajmniej do czasu, kiedy Google nie zacznie go cenzurować. Poza tym, dziś obchodzimy Dzień języka ojczystego i co jak co, ale "kurwa" jest najpiękniejszym z polskich słów jakim można uczcić owe wzniosłe wydarzenie. Oprócz "cycków" rzecz jasna.

4/6

IMDb: 7,4
Filmweb: 6,3


poniedziałek, 15 października 2012

28'WFF - Imagine

Imagine
reż. Andrzej Jakimowski, POL, POR, FRA, GBR, 2012
105 min. Kino Świat



Drugi dzień festiwalu i od razu potężne zderzenie z mocnym kandydatem nie tylko do głównej nagrody, ale kto wie, może nawet i do lauru od publiczności. Piątkowa europejska premiera Imagine naszego krajana Andrzeja Jakimowskiego uroczyście otwierała tegoroczny WFF. Ja jednak wybrałem seans sobotni, w nieco mniej gwiazdorskiej obsadzie na trybunach, bardziej po „warszawsku”, mniej uroczyście i wylewnie, tak jak cała ta niezwykle kameralna i trochę magiczna opowieść. Myślę, że nie będę zbyt oryginalny pisząc już na wstępie i psując zabawę w dalsze czytanie stojąc do samego końca w niepewnym rozkroku, że film zrobił na mnie wielkie wrażenie.

Niezmiernie cieszą mnie w tym miejscu trzy rzeczy. Przede wszystkim powrót Jakimowskiego na wielki ekran, gdyż od jego świetnych i licznie nagradzanych Sztuczek minęło już 5 lat. To trochę za długo jak dla mnie. Niewielu mamy w kraju twórców o tak wyrazistej kinowej wrażliwości i umiejętności łączenia magii z brutalnym realizmem świata nas otaczającego, dlatego na tego rodzaju reżyserów powinniśmy chuchać i dmuchać, by niczego im nie brakowało oraz, by za każdym razem znajdowali pełnię zadowolenia w planowaniu budżetu na swoją kolejną produkcję. Cieszy mnie także to, że Jakimowski idzie dalej naprzód i rozwija się w sposób dostojny i miarowy. Każdy jego kolejny film pokonuje następny szczebelek na drabinie prowadzącej do jeszcze bliżej nieokreślonego szczytu, który jednak z każdym krokiem nabiera bardziej wyrazistego kształtu. Imagine to koprodukcja czterech państw z mocną zagraniczną obsadą, kręcony w słonecznej Lizbonie i mówiony w kilku językach świata. Nie czuć w nim ani przez moment typowo polskich grzechów produkcji, a mimo to z dumą można ogłosić, że jest to film nasz, rodzimy, polskiego autorstwa, skrojony według polskiego pomysłu i sfotografowanego dzięki polskiemu autorowi zdjęć. Wreszcie po trzecie i ostatnie, cieszę się także dlatego, że Jakimowski jako urodzony Warszawiak otwierał tegoroczny WFF, dzięki czemu radość uczestniczenia w tym wydarzeniu osiągnęła swoje apogeum.

Imagine to produkcja na wskroś niezwykła. Swoim minimalizmem i wrażliwością może poruszać serca milionów, ale jednocześnie nie jest pogrążona w banale, kalkomanii i przeroście formy nad treścią. Autorska opowieść Jakimowskiego jest umiejętnie wyważona, dzięki czemu w satysfakcjonujący sposób jednocześnie bawi, smuci, jak i czaruje. Reżyser już od początków swojej ekranowej kariery dysponował zdolnością stosowania metafizycznych doznań i uniesień, które w umiejętny sposób potrafił zrównoważyć pomiędzy poetycką wzniosłością i zadumą oraz prozą codzienności. Aby dotknąć tego co ulotne, niedoceniane i w nas wymarłe, producenci zabierają nas do świata, w którym najważniejsze są wyostrzone zmysły węchu i słuchu oraz to, żeby nie upaść i nie wybić sobie przypadkiem zębów o krawężnik. Prowadzą nas za rękę do obcej większości z nas rzeczywistości, w której rządzi bolesne poczucie alienacji, wyobcowania i społecznego odrzucenia. Zabierają nas do świata ludzi niewidomych.


Jakimowski napisał scenariusz po kilku miesiącach badań nad technikami orientacji przestrzennej używanej przez niewidomych. Uważa, że niektóre ze stosowanych przez nich metod są poetyckie i jednocześnie całkowicie kinematograficzne, dlatego tak bardzo go urzekły. Według niego kluczem do poruszania się i osiągnięcia spełnienia w życiu są umysł i wyobraźnia, a nie percepcja zmysłowa sama w sobie. I po obejrzeniu tego filmu, w pełni się z nim zgadzam.

W lizbońskiej prywatnej klinice chorób wzroku usytuowanej gdzieś w małym klasztorze, mają swój dom odcięte od świata barierą wzroku dzieci pozbawione tego daru od niebios, tudzież matki natury. Ich świat pogrążony jest w ulotnych marzeniach oraz rutynowych ćwiczeniach i nudnych obowiązkach dnia codziennego. Wszystko to jednak zmienia się z nadejściem nowego nauczyciela Iana, który będąc także ślepcem wyposażonym jedynie w szklane imitacje gałek ocznych, zaraża ich optymizmem i szczyptą nadziei na to, że świat bez wzroku może być również piękny i w pełni dla nich dostępny. Oczywiście Jakimowski wykorzystał do tego celu stary niemal jak sztuka filmowa szablon w postaci „niekonwencjonalne metody nauczania zmorą przełożonych i radością dla uczniów”, nie mniej jednak absolutnie w niczym mi to nie przeszkadza oraz nie postrzegam tego jako kalki przyłożonej na żywca do innych, „szkolnych” produkcji. Reżyser daje w zamian dużo od siebie, dzięki czemu cała opowieść o pokonywaniu własnych słabości i chęci walki o lepsze dziś i jutro wydaje się niezwykle bogata w treść, mimo, że osadzona jest ona w błogiej ciszy i w nieśpiesznym odczuciu spokoju.

Nowy nauczyciel to oczywiście nowe metody nauczania. Ian za pomocą echolokacji uczy niewidomych jak postrzegać otaczającą ich przestrzeń. Porzućcie swoje laski mówi, zacznijcie słuchać i wąchać najbliższe wam otoczenie. Wszystko wydaje jakieś dźwięki, dysponuje własnym zapachem, nauczcie się je wszystkie dostrzegać i rozróżniać a będziecie częścią tego świata. W tym miejscu należą się kolejne brawa dla twórców. Z pomocą wyostrzonej techniki przeciętny widz może wejść w świat ludzi niewidomych i poczuć ich niepełnosprawność niemal na własnej skórze. Wszystkie dźwięki w tym filmie, począwszy od tupotu małych nóżek wróbli, przez trzepotanie skrzydeł gołębi, różnorodne ludzkie odgłosy kroków, po gwarne życie nadmorskiego miasta, odgłosy samochodów i ruchu ulicznego jest stylowo uwypuklone. Prawdziwa rozkosz dla audiofilów oraz fanów perfekcji dźwięku w filmie. I wcale nie przeszkadza fakt, że naszym bohaterom towarzyszy stosunkowo mało muzyki.

Widz wraz z pensjonariuszami kliniki, niewidomymi dziećmi, oraz z nową fascynacją Iana, Ewą, uczy się postrzegać rzeczywistość za pomocą swoich zmysłów, które co prawda są na swoim miejscu i funkcjonują jak należy, to jednak dzięki ascetycznemu zderzeniu się z ich światem może postrzegać go w zupełnie inny niż dotąd sposób. Niby zwyczajne ulice, chodniki, dziedziniec klasztoru, liczne zapachy, czy morska bryza, ale dzięki wysiłkowi twórców prężą się one wszystkie na ekranie w zupełnie inny, o wiele barwniejszy sposób, a my możemy dostrzec ich niemal namacalny kształt. Przypomina mi to wszystko trochę baśniową filozofię Jana Jakuba Kolskiego. W Imagine jest podobna ilość magicznej poezji, zmysłowej wrażliwości i piękna samego w sobie. Prawdziwa uczta dla oczu, uszu i duszy. Gdyby kawał białej płachty ekranu był w stanie dostarczyć widzom w kinie także zapachy, Imagine byłby absolutnym perfectum.


Dzięki tej produkcji możemy też nieco zwolnić, zatrzymać się na chwilę i zastanowić nad rzeczami z pozoru błahymi i oczywistymi, do których nie przywiązujemy zbyt wiele wagi na co dzień. To trochę jak nagła utrata nóg w wypadku samochodowym i mozolna nauka od podstaw poruszania się na wózku inwalidzkim, pokonywania własnych słabości i ułomności, że o ratowaniu kondycji psychicznej nie pomnę. Człowiek zwykle dopiero w chwili drastycznej oraz traumatycznej przemiany jest w stanie przerzucić się na inny tok myślenia i postrzegania rzeczywistości. Imagine jest właśnie w pewnym sensie taką terapią szokową, która z pomocą swej magicznej metafizyczności otwiera nam oczy trochę szerzej i myślę, że wiele ludzi po seansie może nieco inaczej patrzeć nie tyle na osoby niewidome i okaleczone na wiele różnych sposobów, co na swoje życie, po prostu.

I właśnie chyba tu tkwi największa siła najnowszego dziecka Jakimowskiego. Mimo kameralnej stylistyki i delikatnego podejścia do zagadnienia, Imagine wydaje się być opowieścią na wskroś uniwersalną. Odosobnienie ludzi okaleczonych, walczących każdego dnia o realizację własnych marzeń, przezwyciężających swoje lęki i fizyczne niedoskonałości można odbierać w sposób szalenie osobisty. Każdy ma jakieś problemy, fragmenty z definicji życia z którymi sobie nie radzi, ale upór Iana, człowieka świadomego własnych niedoskonałości jest imponujący i zaraża swoją siłą oraz charyzmą. Każdy jego dzień to walka o godność i przetrwanie, o szacunek innych do własnej osoby, o poczucie się ważną częścią tego świata. Jest pewny swoich metod i pragnie nimi zarażać innych. Wymaga to wielu wyrzeczeń, odwagi, a nawet ofiar. Nie jest nieomylny, także popełnia błędy, jak wszyscy, ale jego szaleńczy upór i chęć stawiania czoła naturalnym przeciwnościom losu może imponować. Wszystkim. Postać Iana nie jest więc tylko nauczycielem i przewodnikiem dla ludzi z wadami wzroku i okaleczonych, ale także dla nas samych, zupełnie normalnych i zdrowych. Całość stanowi niezwykle barwną i cenną naukę oraz prawdziwą szkołę życia. Świat ludzi pogrążonych w wiecznej czerni wcale nie jest taki smutny i zero-jedynkowy jak się na pierwszy rzut oka może wydawać. To także kraina pełna barw i radości, a Andrzej Jakimowski z pomocą kamery filmowej potrafił to wszystko dostrzec i podejść na tyle blisko, by zarazić widza szczyptą magii i życiowego optymizmu.

Bardzo ciepła i pozytywna produkcja. Na pewno pojawi się w naszych kinach, mam nadzieję, że prędzej niż później. Radzę więc zapamiętać ten tytuł. Jeszcze tylko finalne dwa słowa na temat aktorów którzy są współodpowiedzialni za całe to zamieszanie. Fenomenalna rola Edwarda Hogga. To druga już po White Lightnin’ która tak bardzo mnie urzekła. Świetny kolo tak na marginesie, fajnie było zamienić z nim kilka słów po seanse. Jego filmowa towarzyszka, Rumunka Alexandra Maria Lara robiąca karierę w Niemczech (znana przede wszystkim jako osobista sekretarka Hitlera hehe), też zdaje się wypływać na coraz to szersze wody. Świetny duet obdarty z nadmiaru zbędnych słów, aż kipiący szczerą namiętnością. W tle naszej dwójki są jeszcze prawdziwie i doświadczone przez złośliwość losu dzieci, które nie muszą niczego udawać, a my próbować pozbyć się dziwnego wrażenia, że wszystko jest tu na niby. Na szczęście nie jest. Aż wali po, nomem omen oczach swoją bezpruderyjną szczerością.

5/6





wtorek, 26 czerwca 2012

Szczur szczurowi szczurem

Cosmopolis
reż. David Cronenberg, ITA, FRA, CAN, POR, 2012
108 min. Monolith Films
Polska premiera: 22.06.2012




„Jeśli się kocha kino, można się po Cosmopolis poczuć lepiej”. Tak przynajmniej twierdzi jego twórca, David Cronenberg. Cholera. Zostałem zdemaskowany. Wcale nie lubię kina, tylko wmawiam sobie, że mnie kręci, a wszelkie moje wpisy można uznać za przestylizowany pseudoartystyczny bełkot jakiegoś oszołoma, który myśli, że jest fajny, bo czasem chodzi do kina. Otóż nie poczułem się po tym filmie lepiej panie reżyserze. Nic a nic. Wręcz przeciwnie. Już bliżej mi było do niesmaku, czy też po prostu zawodu. Tak. Zawód. To chyba najlepsze określenie. Lepiej to mi było po obejrzeniu Gorących stewardess cz.4, choć trójka też była niezła. Na szczęście mam pewne podejrzenia co do tego, że w mym dość sterylnym odczuciu wcale nie jestem osamotniony. Być może jest nas cała chmara. Nie bójmy się więc krzyczeć!

Przyznaję. To był dość długo wyczekiwany przeze mnie tytuł. Co prawda Cronenberga cenię sobie bardziej za jego starsze filmy, to jednak magia jego warsztatu jest we mnie ciągle załączona na ON. Niestety po jego dwóch ostatnich filmach (miałka Niebezpieczna metoda i Cosmopolis właśnie) mój palec wskazujący w dość zauważalny sposób drży nad przełącznikiem w kierunku napisu OFF, i Bóg mi świadkiem, jeszcze jeden taki bełkot, a tak uczynię.

"Jednostką obiegową stał się szczur". Tym oto skądinąd kapitalnym fragmentem bardzo dobrego i ważnego dla pokolenia Solidarności wiersza (Raport z oblężonego Miasta) naszego najlepszego (rzecz jasna w mojej subiektywnej opinii) współczesnego poety, nieżyjącego już Zbigniewa Herberta, rozpoczynamy wyprawę wielką i lśniącą białą limuzyną ulicami sparaliżowanego do cna miasta Nowy Jork. Przyznam bez bicia, że ów konwencja zaproponowana przez Cronenberga, choć właściwie to bardziej przez autora powieści CosmopolisDona DeLillo, przypadła mi do gustu bardzo. Pomysł świetny, oryginalny, bardzo aktualny, jak i rozwojowy. Zwiastun filmu obiecujący, skrajne reakcje na festiwalu w Cannes również orzeźwiające, nazwisko reżysera w porządku. Cosmopolis miał więc na starcie wszystko to, czego średnio wymagający widz oczekuje od udanej i godnej zapamiętania produkcji. Być może właśnie te wysokie oczekiwania zabiły we mnie całą radość z odbioru filmu, a może też zwyczajnie, to Cronenberg nie udźwignął odpowiedzialności i ciężaru oczekiwań jakie się zalęgły na jego plecach. Prawda pewnie jak zwykle leży gdzieś tak po środku, ale ja nie jestem żadną tam wagą, żeby to ustalać, macać i fizycznie udowadniać. Przekombinował i tyle.

Film wpisuje się w bardzo aktualne nastroje społeczne. Wciska szpilkę w świat pogrążony w kryzysie gospodarczym, mentalnym i światopoglądowym. Mimo, że książka została napisana dekadę temu, to jednak jej uniwersalność przynajmniej w teorii powinna być akceptowalna jeszcze przez wiele lat. Cronenberg wykorzystał ją do realizacji własnych kinematograficznych ambicji w chwili wprost idealnej, wręcz najlepszej z możliwych. W przeddzień katastrofy ekonomicznej, która, jestem tego pewien, w niedalekiej przyszłości zmiecie z tej planety twór o nazwie Unia Europejska, a gospodarki wielu rozwiniętych dziś krajów będą lizać swoje rany długimi latami. O kryzysie mentalnym i duchowym nawet nie pomnę. Nie chcę się powtarzać z wcześniejszych przemyśleń na te i podobne tematy. Tak więc ten kanadyjski reżyser miał wszystkie asy w swoim rękawie, a nawet kilka z innej talii w razie, gdyby jednak mu nie szło. To bardzo wygodna pozycja startowa. Mógł pojechać po bandzie od prawa do lewa, schlać się do nieprzytomności, wyjąć fallusa w celu oddania moczu i mimo to liczyć na oklaski. Kto jak kto, ale świat przecież zrozumie. Babra się w tym całym gównie nie od wczoraj.

Eric Packer został przez swojego stwórcę wybrany na reprezentanta współczesnej ludzkości, która w dążeniu do swojej ogólnej zajebistości, wyznacza sobie za wzór właśnie takiego człowieka jak Packer. Młodego, przystojnego, okrutnie bogatego i potężnego, który, jak to często w życiu bywa, w całej tej litanii swojej najlepszości i wielkości, zwyczajnie się trochę zagubił. To dobrze, że ludzie coraz częściej zadają sobie pytanie, dokąd zmierza nasza próżność i permanentna chęć dążenia do samodestrukcji. Niby doskonale zdajemy sobie sprawę z tego, że nawet jeśli osiągniemy swój cel (zwykle po trupach), oraz wejdziemy na ten ostatni i najwyższy szczebelek drabinki jaką człowiek jest w stanie dosięgnąć, to po osiągnięciu tego szczytu szczytów i po chwilowej ekstazie, pozostaje nam tylko permanentne pikowanie głową w dół. Ale co nam z tej świadomości, skoro i tak wszyscy jak jeden mąż kupują zajebiste uprzęże, buty do wspinania, czekany, raki i podążają ku ośnieżonym trudno dostępnym szczytom. Każdy chce być wielkim alpinistą-zdobywcą, być ponad wszystkimi, choćby na 5 minut. Przecież tak twierdzi definicja szczęścia, którą często sami sobie wymyśliliśmy.

DeLillo-Cronenberg stworzyli więc postać na wzór naszych wszystkich pragnień i lęków. Człowieka, który miał dać nam wszystkim odpowiedź na to, jak żyć. I czegóż to my się od niego dowiadujemy? No na pewno tego, że ma wszystko, sławę, pieniądze, piękne kobiety i fajne ciekłokrystaliczne błękitne ekraniki w swojej zajebistej limo. Ma nawet stary, radziecki bombowiec Su-22, który w czasach zimnej wojny mógł przenosić broń jądrową. A tak poza tym, to nie ma nic. Siedząc tak w swej śnieżnobiałej limuzynie, która sprawia wrażenie promu kosmicznego penetrującego odległe lądy i krainy obcego układu słonecznego, sprawuje władzę absolutną. Ale kiedy wychodzi na zewnątrz w swoim skafandrze astronauty, staje się zupełnie bezradny jak małe dziecko. Słyszy i obserwuje ludzi na ulicy, w restauracjach i sklepach, którzy rozmawiają w innym, niezrozumiałym dla niego języku. Nie potrafi dogadać się nawet z własną żoną. Nie wie, jak zamówić obiad w restauracji. Poza swoim opancerzonym promem kosmicznym z własną obstawą jest nikim.

Tak przedstawienie postaci jest w gruncie rzeczy kapitalne i bardzo ciekawe, ale tylko jeśli się o niej czyta przed seansem. Na ekranie wyglądało to trochę gorzej. Owszem, może i jestem uprzedzony do Roberta Pattinsona, nie lubię go m.in. za to, że milionom młodocianych dam (i nie tylko młodocianych) zrobił prawdziwą sieczkę w mózgu. Ale nawet wyzbywając się wszelkich złośliwych naleciałości (serio starałem się) nie byłem w stanie nawet przez minutę zaakceptować go w roli Erica Packera. Niby jego zmrożona i przystojna buźka świetnie się odnajdowała w tym zimnym, powierzchownym, zgniłym kapitalistycznie draniu, niby wiele było jak należy - niewzruszony, zastygły wzrok, mimika twarzy nie zdradzająca żadnych emocji, ale dla mnie była to prawdziwa gehenna patrzyć się na niego przez blisko dwie godziny. Oczywiście to kwestia prywatnych układów samosterujących. Ja ze swoich tłumaczyć się rzecz jasna nie zamierzam.

W pewnym momencie nawet mi się to wszystko podobało. Już nawet myślałem, że złapałem Pana Boga za nogi, bo ku mej wielkiej wewnętrznej radości, wpadłem nagle i niespodziewanie na to, o co mogło chodzić temu staremu Cronenbergowi. Te wszystkie wizyty składane mu przez jego przyjaciół i współpracowników w jego limo. Pal licho, że połowa z nich była zwyczajnie nudna oraz obdarzona pustymi aż do wymiocin dialogami, to jednak nie wiedzieć czemu, odnalazłem w tej konwencji przyjemnie kojarzone przeze mnie zapożyczenia od samego mistrza dialogu sytuacyjnego jakim jest Jim Jarmusch. Kawa i papierosy, Nieustające wakacje, nawet The Limits Of Control. Widziałem je wszystkie w co najmniej kilku scenach w limuzynie. Ale na tle całości, to były tylko chwile. Nanosekundy. Zajawka więc, tak szybko jak się we mnie wykluła, umarła, a szczytem zażenowania była scena z pogrzebem jakiegoś tam słynnego filmowego rapera/muzyka. Jego utwór o Mekce będzie mnie prześladował latami. Tak samo jak śmiech publiczności w kinie jaki jej towarzyszył. No cholera. Jarmusch nakręciłby ten film o niebo lepiej. Jestem tego pewien.

Cronenberg w którymś z wywiadów powiedział, że w filmie najważniejsze są dialogi. Że to na nich opiera cały swój warsztat. I fajnie. Uważam dokładnie tak samo. W każdym filmie, nie tylko tego reżysera, najważniejsze są dialogi. Słowa. Myśli. Zdania. Tu jest ich mnóstwo, zgoda. Ale tych dobrych można policzyć na palcach najwyżej dwóch rąk. Aktorzy dużo mówią, ale mało rozmawiają. Nie wypowiadają słów, tylko cytaty. Sztuczne i pompatyczne stwierdzenia, wiersze, zapożyczone cudze złote myśli, jakby żywcem zerżnięte z Wikipedii. Męczyłem się nimi tak samo, jak w przeintelektualizowanej Niebezpiecznej metodzie przed rokiem. Ludzie tak ze sobą nie rozmawiają. Widać dzisiejszy Cronenberg postawił już na inne konie. Szkoda.

Jednak pomimo tej dość uciążliwej niedoskonałości, z całego słowotoku tekstu i zdań złożonych, można wyciągnąć kilka smakowitych kąsków, które powinny krążyć latami po sieci. Ale całościowo i ogólnie, teksty leżą i kwiczą niestety. Znacznie lepiej jest z warstwą mentalną, światopoglądową, oraz z kilkoma przesłaniami jakie twórcy chcieli przy okazji przekazać widzowi. Co prawda niczym nie zaskakują, niczego nowego nie mówią, mimo, że bardzo by chcieli, żeby tak było, nie odkrywają też nowych kart (choć dam sobie rękę uciąć, że młodsze pokolenia będą zupełnie odmiennego zdania), to jednak ich uniwersalność jest bardzo pożyteczna. Kilka smaczków w tej całej śnieżnobiałej historii nawet mi się podoba. Np. ten, w którym pikujący głową w dół, zmanierowany oraz do krzty zepsuty pieniądzem i wykresami giełdowymi Packer, przez cały niemal film dąży do czegoś mu teoretycznie obcego i odległego, co żyje w nim od czasów dzieciństwa. Do świata względnej normalności i niewinności, której twarzą w tej opowieści jest jego stary fryzjer. Symbolizuje on pewną harmonię, tradycjonalizm, stary porządek świata. Po drodze do jego zakładu wielu życzliwych mu osób namawia go, by ostrzygł się w którymś z ekstra salonów w pobliżu. Że można nawet mu przyprowadzić fryzjera do jego limuzyny. Ale nie. Packer się uparł. Chciał starego fryzjera ze swojego dzieciństwa. Zapachu jego zakładu, twardości jego fotela. Niby fanaberia. Próżność bogacza. Ale jednak z podtekstem. Przynajmniej ja go tak zdefiniowałem w swej głowie. Takich niuansów jest tu trochę więcej, ale sądzę, że film trzeba obejrzeć kilka razy, żeby je wszystkie wychwycić i jakoś logicznie nazwać oraz przypisać sensowne znaczenie. To akurat idzie na plus na konto Cronenberga.

Mimo niewysokiego, europejskiego budżetu (to nie jest film amerykański), technicznie jest całkiem w porządku. Co nie oznacza, że w kilku przypadkach zrobiłbym to i owo zupełnie inaczej. Ale to akurat normalne. Jestem zboczony na punkcie poprawiania w swej głowie rzeczy nawet do bólu perfekcyjnych. Z rzeczy mnie irytujących (poza Pattinsonem rzecz jasna), trochę za bardzo eksponowane są szczury, do których na samym początku i z pomocą twórczości Herberta chciał nawiązać Kanadyjczyk. Ociera się to o tandetę i kicz niestety. Nie docenił mądrości widza, któremu przecież sto razy powtarzać nie trzeba. No chyba, że właśnie o taki target docelowo chodzi, w takim razie przepraszam. Imho wystarczyłby ten cytat z samego początku. Każdy myślący człowiek i tak by wyniuchał szczura na odległość, nie trzeba mu wcale podpowiadać. Irytuje mnie także nierówność tej opowieści. Są długie modelowe i całkiem znośne momenty, by raptem wszystko zaprzepaścić kilkoma scenami śmiechu i błażenady. Ale i tak to wszystko jakoś bym zniósł, gdyby nie to infantylne zakończenie. Dwudziestominutowa scena tylko w jednym zamkniętym pomieszczeniu. Konwencja teatralna, ale... płytkość w mowie porażająca. Film kończy się najgorzej jak tylko mógł. Pozostawia widza na środku sali z głupawą miną, która woła z wielkim przerażeniem: „O co ci kurwa chodziło człowieku?”

Duży zmarnowany potencjał. Był gigantycznych rozmiarów. Jak rzadko kiedy. Dlatego zawód jest tym większy. Mam wrażenie, że sam, gdym miał wszystkie niezbędne do tego celu narzędzia, nakręciłbym ów film lepiej, czy też po prostu, inaczej. No ale z drugiej też strony, książki nie czytałem. Jakąś tam jej wierność Cronenberg z pewnością musiał dotrzymać. W gruncie rzeczy wyszedł z tego trochę przeintelektualizowany bełkot, który bardzo chciałby aspirować do salonów, w których pławi się umysłowa i artystyczna elita. Chciałby ich przed czymś ostrzec i uratować świat, ale póki co, bliżej mu do piaskownicy, w której babki z piachu lepi wampirek Pattinson. Film jest bardziej skierowany do ludzi młodych, którzy nie znają jeszcze życia. Dorośli, z sowitym bagażem doświadczeń życiowych i z garścią przemyśleń, chyba jednak muszą obejść się smakiem. Jeszcze tylko jedno, dwa zdania na koniec o Sarze Gadon. Jest boska. Najlepsza rola w filmie, mimo że jest jej niewiele. Ta zamglona poświata, niewyraźny wzrok niczym w reklamie Rutinoscorbin. Jakże inna, jakby zza światów. Jest w niej jakaś niedefiniowalna magia, niebezpieczne przyciąganie, magnez znany z filmów Davida Lyncha. Auć. Dałem się jej złapać jak ryba na haczyk. To boli. Wszystko boli. Dupa, głowa, ręce, szyja. Wszędzie widzę teraz szczury. Żyjemy w cuchnącym kanale nad którym ciąży widmo katastrofy. Znikąd nadziei i pomocy. A do fryzjera kurwa daleko.

3/6


IMDb: 6,2
Filmweb: 5,5