Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Netflix. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Netflix. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 25 listopada 2019

Wisienka na Cadillaku

Irlandczyk
reż. Martin Scorsese, USA 2019
210 min. Netflix
Polska premiera: 22.11.2019
Dramat, Biograficzny, Kryminał



Kiedy w roku 1995 swoją światową premierę miało Kasyno Martina Scorsese jeszcze nie zdawałem sobie sprawy z tego, że kolejna szansa na uświadczenie na dużym ekranie wieloletniego duetu aktorskiego De Niro-Pesci dziarsko brykających z giwerą za paskiem pod batutą Maestro Scorsese pojawi się dopiero za ćwierć wieku. W '95 roku rzecz jasna miałem inne życiowe priorytety i bezgranicznie pochłaniały mnie różne szczeniackie głupstwa, w związku z czym Kasyna w kinie nie obejrzałem. Gdy jednak po latach odzyskałem pełną kontrolę nad swoim jestestwem i gdy w końcu dotarło do mnie jak wielką szansę wtedy zaprzepaściłem, kac moralny zdawał się nie móc znaleźć swojego skutecznego pogromcy. Lata mijały, a okazja na doświadczenie na dużym ekranie kolejnej gangsterskiej epopei z udziałem naczelnych i ulubionych żołnierzy Scorsese z każdym rokiem dramatycznie malała. De Niro zadomowił się w głupiutkich komediach, oraz zatracił w durnych politycznych gierkach, a Pesci niemalże zupełnie zniknął z pola widzenia i dawał o sobie znać tylko raz w roku w okolicach Świąt Bożego Narodzenia, kiedy to ciągle uganiał się na Polsacie za jakimś smarkaczem.

I gdy tak już końcu pogodziłem się ze smutną konstatacją, że moje ulubione filmowe włoskie zawadiaki już nigdy więcej nie wystąpią wspólnie w jednym filmie, że nastąpiła już kolejna za mojego życia zmiana pokoleniowa i Martin Scorsese znalazł sobie innego, znacznie młodszego ulubieńca w postaci Leonardo di Caprio, tak niespodziewanie nastał cud tak wielki, przy którym przemiana przez Chrystusa wody w wino na weselu w Kanie nie ma w ogóle podjazdu. Już w roku 2015 usłyszeliśmy, że coś jest na rzeczy, że Panowie rozpoczynają kolejną współpracę oraz nawet trwają już zaawansowane prace nad ekranizacją powieści Charlesa Brandta - "Słyszałem, że malujesz domy". Do dziś pamiętam stukot mojej dolnej szczęki, która z wrażenia i bez telemarku przywaliła impetem w podłogę.

Mijały miesiące i do opinii publicznej przedzierały się kolejne wiadomości z rodziny tych sensacyjnych. Do legendarnego duetu De Niro-Pesci dołączyli Al Pacino i Harvey Keitel i wiedziałem już, że kroi się coś naprawdę grubego, coś tak szalonego, na co być może jeszcze nikt dotąd się nie zdecydował. Jednocześnie z tyłu głowy siedziała jakaś zadra, pewnego rodzaju niepokój, który szeptał mi do ucha, a także powątpiewał w to, czy mocno podstarzali już dziś chłopcy z ferajny przezwyciężą reumatyzm oraz osteoporozę i dadzą radę podołać temu już bardziej młodzieńczemu zadaniu. Za finansowanie fanaberii starszych Panów wziął się Netflix i był to chyba pierwszy taki moment, w którym poczułem tak na poważnie, że jestem im za coś szczerze wdzięczny. Na produkcję filmu wyłożyli 160 mln zielonych. Oficjalnie. Gdyż nieoficjalnie padają kwoty rzędu 200 mln. Atak na Oscary, czy może to tylko sponsorowanie Scorsese i spółce godnego pożegnania się z publiką na jakie bez dwóch zdań zasłużyli? Ta niepewność ciągle nie chciała wyskoczyć mi ze łba.


I gdy tak w końcu dotarliśmy do roku 2019 i ujrzeliśmy pierwsze zdjęcia z planu, a dzień później pierwszy teaser Irlandczyka, wróciła na moje ciało ta sama gęsia skórka co niegdyś. Oczywiście raziła po oczach odmłodzona cyfrowo twarz odgrywanego przez De Niro Franka Sheerana, ale w głębi duszy tłumaczyłem to sobie tym, że przecież tak trzeba było, że wymagał tego scenariusz, przymknąłem oko i rzekłem do mojego głosu w głowie, że w filmie na pewno będzie lepiej, że w tych przeszło trzech i pół godzinach epickiej gangsterskiej epopei tych kilka trików CGI zginie w natłoku perfekcyjnie przyciętych, żywych i szybkich scen do których przyzwyczaił nas Scorsese. Dodatkową frajdę niwelującą wszystkie potencjalnie minusy tej produkcji sprawił mi sam Netflix, który zdecydował, że zanim Irlandczyk trafi na ich platformę, zrobi wpierw rozpierduchę w wybranych kinach. Zatem nagle okazało się, że mój niewybaczalny błąd z czasów szczeniackich dostał drugą i zarazem ostatnią szansę na naprawienie krzywd moralnych, dzięki której na stare lata zepnę w końcu jedną z najważniejszych niedomkniętych przeze mnie filmowych klamr, jaka pozwoli mi obejrzeć w kinie film Scorsese z udziałem jego najlepszych i najwierniejszych żołnierzy. Moja radość w tym momencie sięgnęła już co najmniej krzyża na Giewoncie i kto wie, czy w tym sierpniowym porażeniu piorunem turystów nie miałem jakiegoś współudziału. Jakby co, to przepraszam.

Równie duży dreszcz emocji pojawił się u mnie przy nazwisku Ala Pacino, który u Scorsese jeszcze nigdy nie zagrał, a z samym Robertem De Niro, swoim wieloletnim przyjacielem, wystąpił dotąd ledwie trzy razy, a w jednej scenie jednocześnie - a może ze sześć. Dwa wielkie aktorskie nazwiska, które kilka różnych pokoleń wymienia jednym tchem, jedno obok drugiego, dziwnym trafem nie miały zbyt wielu okazji, by popisywać się swoją klasą w jednym filmie jednocześnie. Być może nigdy nie powstał taki plan zdjęciowy, który byłby w stanie pomieścić tak wielkie dwie aktorskie osobowości, a być może zaważył o tym zwykły przypadek, niemniej na kolejny ich wspólny film musieliśmy czekać 7 lat. Poprzednio wystąpili razem w Zawodowcach w reż. Jona Avneta oraz w Gorączce z roku 1995. Filmy dobre, ale czy wybitne? A jeśli do tego duetu dołożymy jeszcze dwóch innych ulubieńców Scorsese - Joe'go Pesci i Harveya Keitela, to rysuje nam się projekt iście bezprecedensowy i historyczny zarazem, jakby w ostatnią i pożegnalną trasę koncertową mieli wyruszyć reaktywowani po latach Guns'n'Roses.

W głowie siedziało mi więc przed seansem tylko jedno pytanie. ̶C̶z̶y̶ ̶n̶a̶ ̶3̶,̶5̶ ̶g̶o̶d̶z̶.̶ ̶w̶y̶s̶t̶a̶r̶c̶z̶y̶ ̶m̶i̶ ̶t̶y̶l̶k̶o̶ ̶j̶e̶d̶n̶a̶ ̶b̶u̶t̶e̶l̶k̶a̶ ̶m̶a̶g̶i̶c̶z̶n̶e̶j̶ ̶a̶m̶b̶r̶o̶z̶j̶i̶?̶ Czy Irlandczyk będzie bardziej hołdem złożonym minionej już epoce w kinie, kropką nad i twórczości Scorsese, czy może jednak potraktuje on sprawę śmiertelnie poważnie i zapisze się w historii dając światu kolejny filmowy absolut - dzieło kompletne?

Cóż, prawda jest taka, że na wszystkie wątki tegoż pytania odpowiedź brzmi - TAK. Może oprócz tej jednej nieszczęsnej butelki. Oczywiście nie starczyła, weźcie dwie.


TAK, Irlandczyk jest hołdem złożonym minionej epoce. Na każdym etapie tej wielowątkowej historii czuć powiew kina o jakie jest dziś już bardzo trudno w każdym szanującym się sklepie z filmami. Jeśli więc ktoś nadal dostaje gęsiej skórki na Chłopcach z ferajny, na wspomnianym już Kasynie, jeśli ktoś nadal z wypiekami na twarzy zasiada do kilkugodzinnego maratonu z Ojcem Chrzestnym, to mam dla was dobrą wiadomość, z Irlandczykiem przeżyjecie dokładnie te same chwile uniesień. To jest dokładnie ten sam proces tworzenia filmowej epopei. Nie podobny, nie tylko przypominający go, lecz identyczny. I bynajmniej nie można w tym przypadku mówić o rozczarowaniu, o wtórnym powielaniu klasyków kina. Nie. To tylko i wyłącznie powód do radości. Scorsese nie tyle daje nam te same zabawki, którymi bawiliśmy się przed laty i z których tak po prawdzie nigdy do końca nie wyrośliśmy, lecz jednocześnie stawia na najwyższej filmowej półce kolejną statuetkę, która już w dniu swojej premiery błyszczy takim samym blaskiem co wszystkie dotąd.

TAK, Irlandczyk jest także "kropką nad i" oraz jednocześnie wisienką na torcie twórczości Martina Scorsese. To akurat było pewne jak techno w Trendzie, zwłaszcza biorąc pod uwagę wiek reżysera oraz jego aktorów. Trudno jest oczekiwać kolejnego takiego projektu, raczej musimy pogodzić się z myślą, że było to ostatnie tchnienie tej części kina, która przez pięć dekad dostarczała nam epickiej frajdy i emocjonującego rozgardiaszu opartego głównie na treści i klimacie, a nie na efektach specjalnych, bez których dziś każde mainstreamowe widowisko nie ma racji bytu. Z jednej strony trochę smutek, z drugiej jednak radość, że dane nam było żyć w tej epoce i jarać się na żywo filmami Scorsese. W Irlandczyku czuć to przemijanie bardzo. Rzecz jasna głównie w wyglądzie głównych bohaterów, bowiem jeśli chodzi o kondycję samego reżysera, to tu nie mogę mu niczego zarzucić. Nadal to ma. Ale też, z reżyserią jest trochę jak z jazdą na rowerze. Tego się nie zapomina i jeśli tylko nogi pozwalają pedałować, to można tak jeździć bez końca.

Natomiast aktorzy na których w pewnym sensie wyrosłem, mimo zabiegów CGI rodem z gier komputerowych, oraz pomimo ich doświadczeniu i charyzmie, boleśnie uświadamiają mi skutki upływu tegoż czasu. Robert De Niro, mimo rzecz jasna świetnej kreacji, mimo tego, że to przecież nie jego wina, że ma już tyle lat co ma, jest jednak małym minusem filmu, acz też takim na zasadzie szukania dziury w całym. To już nie jest ten sam zawadiaka znany chociażby z czasów Kasyna. Jego ruchy, mimo technicznego kamuflażu, zdradzają jego aktualną fizyczną kondycję i tylko w tym jednym przypadku miałem odczucie, że Irlandczyk powstał o dziesięć lat za późno. Na drobny minus De Niro świadczy także fakt, że jego rówieśnicy - Joe Pesci, oraz Al Pacino, mimo tych samych ograniczeń wiekowych wypadli w tej historii dużo bardziej przekonująco. Zwłaszcza ten drugi. Al Pacino w sposób zuchwały skradł cały show. Jest zdecydowanie największym wygranym i w tym konkretnym przypadku TAK, to była wisienka na torcie także i jego aktorskiej twórczości (acz z pewnością nie powiedział jeszcze ostatniego słowa). Chylę nisko czoło Panie Aktorze. To była wielka przyjemność móc Pana oglądać na dużym ekranie.


Scorsese bardzo szanuje swoich widzów, zatem nie mogło być mowy o tym, żeby stworzyć coś w rodzaju The Greatest Hits, składanki złożonej z największych hitów, którą wielkie zespoły i muzycy często wypuszczają pod koniec swojej wieloletniej kariery na zasadzie odcinania kuponów od sławy. Dlatego TAK, Irlandczyk daje światu dużo więcej, niż tylko sentymentalną podróż do czasów minionych. Oczywiście zawartych jest w tym albumie wiele starych melodii, które doskonale już znamy na pamięć, to jednak ten filmowy absolut dostarcza światu także wiele nowych doznań i zamyka pewien otwarty przed wieloma laty nawias burzliwej historii Stanów Zjednoczonych, postawiony w latach 40-tych i zamykając go w latach 90-tych. Scorsese robi to w sposób bardzo dwuznaczny i smutny zarazem, z czym idealnie komponuje się fakt zestarzenia się naszych głównych bohaterów.

Wybaczcie, ale nie będę specjalnie skupiał się na samej fabule, raz, że nie starczyłoby mi na to czasu, a sam tekst miałby tak wiele liter, że nikt normalny by tego nie przeczytał, łącznie ze mną samym, dwa, o fabule możecie przeczytać w setkach innych miejscach, lub po prostu przeanalizować streszczenie książki Brandta. Na ekranie przez bite 210 minut przeplata się ze sobą tak wiele wątków ze świata polityki, biznesu i szeroko rozumianej gangsterki, że aby to wszystko wypunktować, należałoby rozbić ten film na części pierwsze i obdarować nimi kilka odrębnych tekstów. Reżyser, jak to ma w swoim zwyczaju, wnikliwie prześwietla burzliwy okres rozkwitu amerykańskiej wielkości widziany oczami napływowej kontynentalnej migracji, która przy pomocy broni i szemranych interesów buduje Amerykę na swój sposób. Przedstawiona w filmie historia Franka Sheerana, weterana II WŚ, a przy okazji także zabójcy na zlecenie, obejmuje swoim zakresem kilkadziesiąt lat i skupia się głównie na głośnym na początku lat 80-tych zniknięciu przywódcy związków zawodowych Jimmy'ego Hoffy (Al Pacino). Między wierszami zabiera nas także w podróż po zawiłych korytarzach zorganizowanej przestępczości w Ameryce, odsłaniając jej mechanizmy, walkę o wpływy i powiązania z amerykańską polityką. Scorsese w sposób bardzo wymowny rozpoczyna swą epopeję od II WŚ, kończąc ją na wojskowej operacji Allied Force w 1999 roku, jakby chciał w ten sposób ukazać pewną cykliczność, powtarzalność i zatoczenie historycznego okręgu.

Trzy i pół godziny zleciało w kinie jak moja młodość, jakby nagle zakrzywione zostało znaczenie jednostki czasu. Wraz ze swoimi kinowymi współtowarzyszami przeżyłem iście emocjonalny katharsis, co uczciliśmy później wielogodzinną dyskusją w oparach wyskokowych degustacji. Ba, byłem gotów siedzieć w kinie jeszcze długo po napisach końcowych, a nawet więcej, mógłbym obejrzeć ten film ponownie, do czego z resztą już dziś się szykuję, lecz tym razem w domowych i bardziej ekskluzywnych pieleszach. Irlandczyka traktuję trochę jak nagrodę za wytrwałość i wierność kinematografii będącej już od dawna w odwrocie, także za to nieco moje egoistyczne, purystyczne i zero-jedynkowe podejście do kina. Warto więc było czekać tyle lat, właściwie to większość mojego życia, na możliwość doświadczenia w kinie na żywo i w dniu polskiej premiery przejażdżki otwartym Cadillakiem DeVille z lat 60-tych. Jakże inna wydaje się być obecna rzeczywistość widziana z jego wnętrza. Może i produkuje się już dziś inne, dużo bardziej nowoczesne auta, ale zapachu jego tapicerki i boskiego bujania się na resorach przypominające dostojne płynięcie luksusowym jachtem po wodach Zatoki Meksykańskiej nie zastąpi mi żaden Cybertruck od Elona Muska.








wtorek, 18 grudnia 2018

Pustka niemal doskonała

Roma
reż. Alfonso Cuarón, MEX, USA, 2018
135 min. Netflix
Polska premiera: 14.12.2018
Dramat



Pisząc w kwietniu przy okazji Anihiliacji, że oglądając w dniu premiery film nie na ekranie kina, lecz w domu na kanapie jest pewnego rodzaju niebezpiecznym precedensem mogącym w niedalekiej przyszłości skruszyć mocne dotąd kinowe fundamenty, nie spodziewałem się jeszcze, że ledwie pół roku później kolejny taki przypadek będzie jeszcze bardziej rewolucyjny, wszak mamy właśnie do czynienia już nie tylko z niezłą fabularną produkcją Netflixa, lecz z głośnym filmem cenionego reżysera nagrodzonego Złotym Lwem na festiwalu w Wenecji i w ogóle z jednym z najbardziej oczekiwanych projektów roku ociekającego ejakulatem ktytyki. Ot tak, tu i teraz, na kanapie. Jakby to powiedział Owen Wilson - Wow.

Zdumiewa także fakt, że festiwale filmowe z pierwszej ligi zaczęły tak szybko zapraszać do siebie produkcje "platformowe", będące do tej pory jakby w opozycji do konserwatywnego kinowego status-quo. Co więcej, zaczynają je nagradzać najwyższymi laurami, a te bez krępacji rozpychają się już śmielej łokciami wsród kinowych wyjadaczy. Co prawda są jeszcze tacy, którzy ciągle się jeszcze opierają i zaklinają rzeczywistość,  np. festiwal w Cannes, ale konie po betonie już ruszyły i nikt ich zatrzymywał raczej nie będzie. Chyba, że samobójca. W ogóle to wicher zmian w tej branży zaiwania tak szybko, że wcale nie zdziwi mnie fakt, że lada chwila zaczną znikać z mapy świata kina i to te tuż za rogiem. Na co komu one skoro jest Netflix, HBO, Amazon Prime, Showmax... wróć! Showmax już nie. Nie to, żebym płakał z tego powodu, kina to nie dinozaury - nie wyginą, tak samo jak nie odejdą w niebyt tradycyjne książki, mimo, że od lat nas tym straszą, ale drobny lifting jakiś by im się jednak przydał. A nawet nie tyle kinom, co dystrybutorom i producentom, którzy muszą szybko przestawić się na nowe realia. W każdym razie Netflix rzucił w nich wszystkich ciężką rękawicą z żelbetonu i czeka na reakcje.

Z punktu widzenia odbiorcy ta raczkująca rewolucja winna przynieść sporo korzyści, wszak na końcu procesu trawienia i tak rozchodzi się tylko o jedno, o dostęp do pożądanej treści i zadowolenie klienta. Jeśli ktoś postanawia ją nam podać na srebrnej tacy bez konieczności wychodzenia z domu, bez dodatkowych pośredników, półgodzinnych bloków reklamowych, gadających bab obok w kinie i zapachu spalonego popcornu, to jest to sytuacja typu win-win. I właśnie tak nalezy traktować mariaż Netflixa z Alfonso Cuarónem, którzy wspólnie i w porozumieniu spłodzili obraz w wielu aspektach iście rewolucyjny, głównie pod kątem dystrybucji, ale nie tylko, Roma, to projekt, który nisko pochyla się temu, co w kinie najcenniejsze - magii.


A przynajmniej tak twierdzi krytyka. Ja, no cóż, do szanowanego krytyka mam na szczęście tak daleko, jak stąd do ciepłej i słonecznej wiosny, dlatego też dla odmiany mogę trochę ponarzekać. Niestety jest na co. Ale też, żeby uciąć spekulacje rodzące się właśnie w waszych głowach, finalnie uznaję Romę za dzieło wielkie, tyle, że nie wybitne, jak widzi to wielu. Ale do rzeczy.

Cuarón stworzył bardzo ascetyczne, wyciszone i skupione na rodzinie kino, które w czerni i bieli koloruje rzeczywistość Meksyku lat 70-tych. Wraca w ten sposób do swojej Ojczyzny, dzieciństwa i autorskich korzeni posiłkując się przy tym nostalgią, czasem w dużych ilościach, by przedstawić bardzo osobiste i kompletne dzieło. Dzieło, które chwyta za serce głównie z punktu widzenia realizacji. Tu Pan reżyser kupił mnie w całości, a właściwie to nic nie musiał mi płacić. Ci co mnie czytają od lat wiedzą już doskonale, że jestem osobą chorobliwie wręcz uwrażliwioną na punkcie sztuki obrazu. Uwielbiam i bacznie zwracam uwagę swoim błędnikiem nie na CO, lecz w JAKI sposób pokazuje się na ekranie. Czasem jestem w tym fetyszu nie do wytrzymania, że aż sam mam z tym problem, ale nic na to nie poradzę, że lubię ładne rzeczy. W tym aspekcie Cuarón rozbił bank. Bezapelacyjnie. Film jest obłędny wizualnie. Kadry, praca i ruchy skupionej na detalach kamery, do tego długie, lecz nie puste ujęcia utkane z wyrazistej czerni i bieli zachwyciły mnie tak bardzo, że choćby już tylko z tego powodu powinienem upaśc przed twórcą na kolana, by ucałować mu stópki.

Niestety w treści znajduję już jednak nieco więcej lężacych na jezdni progów zwalniająych, po których, czy cię tego chce, czy nie, trzeba się było przejechać. Historia Romy skupiona jest na wielodzietnej, dobrze sytuowanej mieszczańskiej rodzinie cenionego Doktora, oraz na służących im dwóm młodym kobietom, z perspektywy których obserwujemy powolny rozpad idealnego modelu rodziny. W oczy rzuca się także charakterystyczny dla Meksyku tamtych lat podział klasowy, z wyraźnym, acz spejcalnie niezaangażowanym politycznie historycznym tłem, w którym ukazana jest fala radykalizacji młodzieży i studentów jaka doprowadziła do licznych protestów oraz zbrojnej reakcji rządu. W tym niespokojnym czasie i niemal w centrum wydarzeń Cuarón przedstawia obraz rodziny nacechowany miłością taką trochę w stylu "la dolce vita". Ten kontrast i naturalne sprzeczności są motorem napędowym całej sennie poprowadzonej opowieści.


Sposób przedstawienia głównych postaci stoi na wysokim poziomie. Ale nie chodzi tu tylko o wymiar stricte ludzki. Tu każdy przedmiot żyje i woła do widza, nawet psie kupy. Perfekcyjne odwzrorowanie ludzkich emocji, osobistych rozterek, drobnych porażek i radości napędza witalność Romy, ale też i dostarcza jej nieco słabości. To, co według wielu krytyków stanowi jej najcenniejszą cechę, mnie osobiście nieco wadzi. Fabuła istnieje, ale tak jakby teoretycznie. Poza kilkoma bardzo krzykliwymi scenami, które z pewnością zapadną na dłużej w mojej pamięci, ba, nawet w historii kina, to jednak nie dzieje się tu zbyt wiele. Spokojnie można byłoby ją upchnąć w 30-minutowym krótkim metrażu, ale wtedy oczywiście nie byłoby takiego efektu i wybuchów emocji. Wolę jednak rozwiązanie jakie przedstawił reżyser, jest przynajmniej ładnie, ale też trzeba przy tym uzbroić się w cierpliwość.

Niestety męczyła mnie trochę subtelność oraz wrażliwość niektórych postaci, która jest tu mocno kobieca i uległa. Z jednej strony jest to zupełnie zrozumiałe, wszak to one są tu głównymi bohaterkami, z drugiej zaś, Cuarón ukazuje ten skomplikowany świat właśnie z tej jednej, kobiecej perspektywy i momentami bardzo brakowało mi jej męskiego, bardziej szorstkiego dopełnienia. Samcze pierwiastki oczywiście także są tu obecne, ale jeśli już się pojawiają, to mają mocno negatywny wydźwięk, definiują głównie zdradę, tchórzostwo, agresję i śmierć. Autor ukazuje męskość jako coś niedojrzałego i złego, skupiając się głównie na kobiecym instynckie przetrwania. Bohaterki pozostawione same sobie muszą w chwili największej próby radzić sobie same, i to oczywiście ma wiele uroku oraz mocno zyskuje na ogólnej subtelności dzieła, ale miękkość w ten sposób budowanego szkieletu opowieści dla mnie jest nieco zbyt hmm... miałka. Roma wydaje się być rodzaju niemęskoosobowego. To w istocie bardzo kobiecy film, co nie jest wadą samą w sobie, ale nie do każdego trafi z taką samą mocą przekazu.


Niemniej ogląda sie to wspaniale. Film jest prawdziwy, ciepły i uderzający swoją wyrazistością, dziś rzadko kto sięga po taką formę ekspresji i choćby tylko za to należą się Cuarónowi brawa. Doskonale rozumiem wysyp wielkich słów jakie pojawiają się w kontekście Romy, to rzeczywiście jest kino czerpiące całymi garściami z gatunkowej klasyki, zrodzone z emocji i dla emocji, obdarte ze złudzeń i sztuczności, zanurzone w alkowach kinematograficznej magii. To wszystko sprawia, że Roma wydaje się być filmem wybitnym, bardzo skupionym na człowieku. Jednak dla mnie jest wielki głównie z punktu widzenia obrazu i procesu realizacji, gdyż poza tym dostrzegam kałuże pełne emocjonalnej pustki, acz przyznaję, obłędnie dobrze naszkicowanej. Bohaterowie mówią do mnie czasem w niezrozumiałym języku, nie potrafię więc w pełni podzielać ich cierpienia, radości i bólu, obserwuję ich trochę w sposób beznamiętny, spaceruję niby po tych samych ulicach Mexico City, ale tak jakby bardziej palcem po mapie, a chyba jednak nie o to powinno chodzić w tego typu obrazie.

Szanuję bardzo Cuaróna za ten projekt, także za to, że powstał w kooperacji z masowym dytrybutorem, którego głównym celem jest dostarczanie niekoniecznie dobrej treści do jak największej ilości osób według ścisłych wytycznych zawartych w tabelkach w Excelu. Roma z pewnością zalicza się do treści trudnych i wymagających oraz śmiertelnie poważnych, zatem sam fakt, że trafiła na platformę Netflixa robi już na mnie duże wrażenie. Być może potrzebuję nieco więcej czasu, żeby dostrzec w niej coś więcej, niż tylko estetyczną rozkosz, a może też wcale niekoniecznie i gdy ochłonę to nadal będzie ona dla mnie "tylko" trochę piękna i trochę pusta, ale jeśli już pustka ma wyglądać tak poetycko jak Roma, to chciałbym móc spacerować po jej ulicach codziennie.





piątek, 23 listopada 2018

Dziki Zachód w sosie własnym

Ballada o Busterze Scruggsie
reż. Joel i Ethan Coen, USA, 2018
138 min. Netflix
Polska premiera: 16.11.2018
Western, Komedia, Dramat



Western jest jak Salma Hayek. Niby ma już swoje lata, niby nie jest już tak świeża i atrakcyjna jak niegdyś, ale każdy facet nadal chciałby złapać ją za cycka. Myślę, że także każdy szanujący się reżyser prędzej czy później chciałby mieć western w swoim CV. To taki specyficzny gatunek kina, w którym można się jednocześnie trochę powygłupiać, trochę poawanturować i postrzelać, trochę też poudawać i powymądrzać się. Umowne graniczne nawiasy gatunku nadal są w stanie pomieścić bardzo wiele różnorodnej formy i treści, właściwie, to jedynym ograniczeniem jest tu tylko wyobraźnia twórców. Prawdopodobnie nie ma drugiego takiego gatunku filmu, w którym można byłoby sobie pozwolić na tak wiele. No, może poza horrorem.

Oczywiście jak każde kino gatunkowe także i klasyczny western ma swoje prawidłowości, normy i ściśle określone zasady, ale też współczesny poziom rozrywki oraz potrzeby widowni lubią dziś definiować nieco przykurzony już obraz tego gatunku na nowo, czego najbardziej jaskrawym przykładem jest chociażby Quentin Tarantino i jego wariacje na temat Dzikiego Zachodu. Western więc nie kojarzy nam się dziś już tylko z Eastwoodem, Sergio Leone i John’ym Wayn’em, nie przywodzi skojarzeń z zestawem obowiązkowym numer pięć: Dziki Zachód + kowboje + Indianie + moja strzelba + mój kucyk + I brawo ja. Western to także umowna formuła, której szablon może się świetnie odnaleźć także na stepach akermańskich, w Kazachstanie, Meksyku, w przyszłości i w kosmosie, a nawet w powojennej Polsce (Prawo i pięść). Dlatego jego występowanie we współczesnym kinie jest w zasadzie niezagrożone, acz nie każdemu może podobać się kierunek w którym zmierza. I generalnie to dobrze, bo jeśli wyginą westerny, nie będzie już po co żyć, nie będzie niczego.

Bracia Coen i western to dziś trochę taki klasyczny zestaw w McD - Big Mac, frytki i Cola. Coś z pozoru i niemal oczywistego, a mimo to bracia dość długo kazali czekać swoim fanom na ich klasyczną westernową eksplorację. Dopiero w roku 2010 świat ujrzał Prawdziwe męstwo – ich własną adaptację filmu z roku 1969 roku, natomiast kilka lat wcześniej w podobnej konwencji przedstawili współczesny świat w To nie jest kraj dla starych ludzi. Joel i Ethan Coen często mówili w wywiadach, że może nie byli w dzieciństwie wielkimi fanami westernów, ja z resztą też nie, ale zawsze lubili klimaty prowincjonalnej Ameryki, dzięki której mogli do woli zanurzać się w realiach małomiasteczkowego społeczeństwa jakie często występuje na pierwszym planie w ich filmach. Western jako gatunek daje im więc w tym zakresie ogromne pole do popisu.


Nie inaczej jest i tym razem. Ballada o Busterze Scruggsie powstała we współpracy z Netflixem i pierwotnie miała być miniserialem. Nie wiem co ostatecznie stanęło na przeszkodzie, ale braciszkowie wzięli do rąk nożyczki i pocięli materiał tak, że zamiast sześciu oddzielnych odcinków upchnęli całość w przeszło dwugodzinną fabułę, w sam raz na jeden wieczór. Nie wiem czy to dobrze, czy może niekoniecznie, prawdopodobnie nigdy się tego nie dowiemy, osobiście mam pewne wątpliwości, ale też nie ma co dyskutować nad faktem dokonanym – mleko się wylało i nie ma. Jedynym śladem ich pierwotnego założenia jest forma konstrukcji filmu, utkana z sześciu osobnych i niepowiązanych ze sobą nowel. W dwóch, może trzech przypadkach mój wewnętrzny głos prosił o ich szersze rozwinięcie, dlatego gdzieś w mojej głowie ulokowało się odczucie pewnego rodzaju niedosytu, ale też bez dramatyzmów - da się z tym żyć.

Nie chcę się szerzej rozwodzić oraz streszczać wszystkich ballad po kolei, można to przeczytać niemal w każdej recenzji jakich się zaroiło w sieci w ostatnim tygodniu, ja postanowiłem ocenić film jako całość, a nie rozszarpywać go na małe kawałki i dyskutować o tym, który jest mniej lub bardziej posolony, czy też popieprzony.

Może najpierw słów kilka o tym, co mi się podobało. Bracia Coen z pełnej talii kart wyciągnęli praktycznie same asy i króle (no, znalazł się może jeden walet), czyli karty pozwalające im wygrać niemal każdą partyjkę pokera w pierwszym lepszym Saloonie. Klasyczny western charakteryzuje się stałymi i niezmiennymi cechami jakimi są: Tło historyczne na Dzikim Zachodzie; główny bohater odznaczający się budzącymi sympatię cechami oraz jaskrawo przedstawiony na tle bandytów, dziewczyny, złowrogich przeciwników, czy też lojalnych przyjaciół; wyrazista akcja o czytelnie zarysowanym konflikcie dramatycznym, często też powiązany z wątkiem miłosnym; obowiązkowe elementy awanturnicze – strzelaniny, końskie pościgi, bójki; oraz - co oczywiste - operowanie efektownymi plenerami Dzikiego Zachodu. I cóż. W Balladzie… to wszystko tu jest. Po prostu. I to jest dobra wiadomość dla miłośników starej, dobrej, siodłatej szkoły. Zawartość cukru w cukrze w normie.


Braciszkowie do tych stałych i niezmiennych dołożyli swoje również stałe i niezmienne poczucie humoru, dzięki czemu ten krwisty stek nabrał jeszcze lepszego smaku i wyrazistości, a przy okazji kilku dodatków, smacznej surówki i młodych ziemniaczków. W oczy rzuca się także perfekcyjny montaż i świetna praca kamer. To prawdziwa rozkosz dla zmysłu wzroku móc patrzeć na ów rzemiosło lokowane w rękach fachowców od rozrywki i jakości obrazu. Dlatego trochę dziwię się pojawianym tu i ódzie zarzutom, że Ballada... zajeżdża im tanią, telewizyjną manierą. Co to właściwie znaczy, że film jest bardziej telewizyjny niż kinowy? 10, 15 lat temu to mogło mieć jeszcze jakieś znaczenie, dziś nie znaczy nic, jest oksymoronem, ale ok, uznaję sprzeczny punkty widzenia. Ja w każdym razie chętnie poszedłbym na to także i do kina. Na szczęście nie musiałem i tu plusik dla Netflixa, który został także nagrodzony przez kapitułę festiwalu w Wenecji, gdzie jego produkcja została ozłocona za najlepszy scenariusz, a w konkursie głównym przegrała tylko z Romą Cuarona - swoją drogą także powstałą we współpracy z Netflixem. Idzie nowe? Nie, nie idzie, ono już galopuje na białym rumaku.

Kolejnym plusem jest fakt, że każda nowela nawiązuje czasem w bardziej spięty, a czasem w bardziej rozpięty sposób do jakiejś życiowej prawdy objawionej, do postawy moralnej i etycznej, tudzież po prostu komentuje rzeczywistość ukazaną zwykle w nieco krzywym zwierciadle. Stanowi także udaną satyrę na typową westernową manierę, która ukazana niby w ten sam sposób co zwykle, pozwala widzowi dostrzec coś co już dobrze zna z innej perspektywy. Trochę przypomina mi to Monty Pythona i ich Świętego Graala oraz Żywot Briana. Momentami bracia operują podobnym językiem i stylówą, co też tylko dodaje uroku całości. Lubię, gdy o poważnych tematach mówi się czasem w sposób nieskomplikowany i zabawny. Człowiek czasem musi zwolnić i odetchnąć od tego śmiertelnego uganiania się za sensem życia, a Ballada... właśnie taka jest. Głębokim oddechem i krótką przerwą w codziennej prozie życia.

Warto też pochwalić zestaw aktorski. Miło jest się zderzyć z charyzmą Toma Waitsa, Liama Neesona, czy Jamesa Franco umorusanych w prowinjconalnej rzeczywistości, zwłaszcza z Waitsem, gdyż jego nowela jest chyba najlepsza, mimo, że najbardziej oszczędna w słowa. A jeśli już koniecznie trzeba tu czymś zaminusować, to chyba tym, nad czym ubolewa prawie cały Internet. Nierówność oraz płytkość scenariuszowa i fabularna poszczególych nowel jest bardzo widoczna. Zaczyna się świetnie, a potem "grywalność" filmu spada i jest tylko gorzej. Zapewne to z powodu licznych cięć i zmiany reguł jakie nastąpiły w trakcie napoczętej już gry. Być może w wersji serialowej poszczególne historie błyszczałyby bardziej, a tak, ich nierówność, słabości oraz ubytki w treści i konstrukcji mogą trochę uwierać w kowbojskim bucie. Niemniej jako całość broni się to na tyle dobrze, żeby w ogólnym rozrachunku lekko kiwnąć głową z uznaniem, tak wiecie, jak to zrobił Clint Eastwood w Dobrym, złym i brzydkim. Koniec końców wychodzi z tego kawał rozrywkowego kina, które na nowo rodzi resentymenty i przywraca nam western na nowo, ukazując mit Dzikiego Zachodu trochę w skróconej formie bryku dla licealistów, ale jednocześnie też w bardzo przyswajalnej oraz akceptowalnej przez weteranów i prawdziwych smakoszy westernu.





wtorek, 3 kwietnia 2018

Wilk syty i Manchester City

Anihilacja
reż. Alex Garland, USA, GBR, 2018
115 min. Netflix
Polska  premiera: 12.03.2018
Sci-Fi, Thriller, Psychologiczny



Znak czasów, czekać z utęsknieniem na premierę pełnometrażowej produkcji nie w kinie, lecz w domu przed kompem obierając przy tym dajmy na to ziemniaki. Z jednej strony komfort i wygoda - w sumie też nic nowego, większość filmów i tak oglądam w domu z perspektywy kanapy - z drugiej zaś, niebezpieczny precedens, który za jakiś czas może doprowadzić do rewolucji na rynku dystrybucji kinowej. A właściwie to nie może, tylko na pewno do tego doprowadzi, to tylko kwestia czasu. Zasadniczo się cieszę, bo też moja prywatna przyjemność obcowania z filmem w kinie zaczyna coraz bardziej skarżyć się na dyskomfort oraz rosnący deficyt na brak odczuwalnej przyjemności mierzenia się z danym dziełem, zwłaszcza w sieciowych molochach, których i tak unikam jak tylko mogę, np. przechodząc kanałami w ich sąsiedztwie. Kina te coraz mniej kryją się z tym, że traktują mnie jak idiotę. Nie jak widza - jak chyba jednak powinny - lecz bardziej jak klienta, któremu można przyjebać prawym sierpowym w postaci półgodzinnego bloku reklamowego, tudzież lewym podbrudkowym w postaci smrodu popcornu boleśnie gwałcącego moje niezwykle uczulone na tą "ambrozję" nozdrza. I to wszystko za jedyne 35 zł. To takie obcowanie z kulturą w stylu fast food. Ani to dobre, ani zdrowe, za to niestety masowe.

Boli mnie to bardzo, ponieważ kino odegrało bardzo ważną rolę w procesie kształtowania takiej bydlęcej i aspołecznej jednostki jak ja, ale też coraz bardziej podchodzę do tego zupełnie bezrefleksyjnie przyjmując wygodną dla mnie pozę wyjebalizmu. Niestety z wiekiem umierają we mnie komórki odpowiedzialne za młodzieńczy bunt pełen pasji i wigoru, które niegdyś były u mnie w nadmiarze prowokując uliczne zamieszki z każdym i ze wszystkim. Wiadomo, kiedyś byłem młody i o coś mi chodziło, natomiast dziś jedyne co we mnie rośnie, to tylko popyt na święty spokój i "odejdź Pan ode mnie, chuju". Dlatego już mi się nie chce walczyć, bo też daleko mi do mentalnej aparycji Don Kichota. Niech się z wiatrakami użera sam wiatr przemian, acz patrząc na jego kierunek, szczerze powątpiewam w jego skuteczność. Ciągle więc czekam na tą apokalipsę, co to ją obiecują co roku, na potężny huragan, który zmiecie z ziemi to szatańskie nasienie, ale nawet i tu rządzi permanetne kłamstwo.

Póki co po naszym padole panoszy się huragan Netflix. A tam huragan, na razie to taki zefirek, ale z papierami na porządną meteorologiczną rozpierduchę. Oczywiście celem jego istnienia są głównie nasze pieniądze, nie oszukujmy się, że chodzi o cokolwiek innego. Ci od misyjności już dawno wyginęli, tak jak muzyka na MTV albo szanowanie się młodych niewiast. Pokłosiem obrywa się także trochę i tym złym (dobrym niestety też). Złym, czyli sieciowym kinom, które traktują mnie jak debila właśnie. Na razie dostaje im się w sposób iście iluzoryczny, ale właśnie przykład Anihilacji pokazuje możliwości tego trendu i daje przedsmak batalii jaka za niedługo powinna się na naszych oczach rozegrać. Za wielką wodą Anihilację można zobaczyć w dystrybucji kinowej, czyli tak jak Pan Bóg przykazał, natomiast w Europie (nie wiem czy wszędzie, nie chce mi się sprawdzać), tylko na platformie Netflixa, gdyż producent uznał, że film jest zbyt ambitny dla przeciętnego widza, znaczy się klienta wielkoformatowych kin. Cóż za poczwarz. Fakt, że to nie serial, ani z dupy produkcja, której jest od zatrzęsienia w ofercie mocno przereklamowanej według mnie platformy, tylko rzeczywiście film z ambicjami do bycia czymś więcej, niż tylko przecinkiem w naszych codziennych multimedialnych egzystencjach. Ale też takie stawianie sprawy najzwyczajniej mnie kurwa uwiera.


Na szczęście nie ma tego złego… gdyż ponieważ jest kanapa, są drinki, święty spokój i zaoszczędzone 3 dychy w kieszeni. Też dobrze. Zatem kino domowe. Za sterami Anihilacji usiadł Alex Garland, obsypany ochami i achami twórca Ex Machiny, która i mi przypadła mocno w me gusta. Jest on też autorem scenariusza do m.in. świetnego Nie opuszczaj mnie, zatem wydaje się, że jest to właściwy człowiek na właściwym miejscu, który zna się na rzeczy, konkretnie, to na ambitniejszym Sci-Fi. W dzisiejszej odmianie tego gatunku rządzą głównie fajerwerki i wodotryski, trzeba się więc mocno napocić, żeby natrafić na odrobinę bardziej ambitne dzieło, które nie korzysta z dobrodziejstw technologii tylko dla kurażu, lecz głównie jako wyrażenie lub dopełnienie treści.

Garland za cel obrał sobie powieść Jeffa VanderMeera z roku 2014, której uczciwie napiszę, że nie czytałem, więc nie będę się silił na głębsze analizy i porównania. Powieść została jednak świetnie przyjęta przez fanów klasycznej fantastyki, zatem poprzeczka została na dzień dobry zawieszona dość wysoko. Bardzo szybko zostały nabyte prawa do ekranizacji i już 4 lata po premierze książki możemy delektować się wizualizacją tej pełnej grozy i niepokoju historii porównywanej do niedawnego Arrivala Villneuve’a - chyba nawet całkiem słusznie - natomiast ja dodałbym od siebie jeszcze inne podobieństwa, przynajmniej w sferze intelektualnej, np. Solaris, a nawet Stalker Tarkowski’ego, oraz nieco mniej ambitną Kulę, natomiast doszukując się literackich podobieństw, to w tym świecie dobrze powinni czuć się fani Harry’ego Harrisona, Roberta Silverberga czy Stanisława Lema. Ale żeby nie było też tak znów zbyt górnolotnie, to muszę kategorycznie stwierdzić, że Anihiliacja to także śladowe ilości występowania przeintelektualiowanego bełkotu.

W tym świecie aż roi się od pytań dotyczących poszukiwania tożsamości, zrozumienia własnego ja, relacji z otoczeniem oraz walki z własnymi ograniczeniami. Wszystkie pytania są tu stawiane raczej w odpowiednim momencie, lecz odpowiedzi bywają ukryte i mocno zniekształcone, powodując przez to permanentny niepokój oraz odczuwanie zakłóceń w bezrefleksyjnym odbiorze. Mimo nieśpiesznego tempa byłem dość mocno zaangażowany w tą historię i szybko stanąłem na czele ekspedycji naukowej, która ma na celu odpowiedzieć na jakże fundamentalne pytanie: Co tu się kurwa odjaniepawla? W świecie Sci-fi ostatni raz odczuwałem podobnego rodzaju niepokój, grozę oraz zaangażowaną ekscytację... chyba podczas oglądania pierwszego Obcego, ósmego pasażera Nostromo na VHS, circa roku 1990. Czyli dawno, jeszcze przed denominacją złotego i otwarciem pierwszej linii metra w Warszawie. To duży komplement dla Garlanda.


Jego Anihilacja opowiada o tajemniczej Strefie X powstałej w wyniku niejasnego zdarzenia, która powoli się rozrasta, i w której obszarze dochodzi do różnych patologicznych zaburzeń fizycznych, organicznych, jak i psychicznych. Kolejne ekspedycje niczego nie wyjaśniają, wszyscy ich uczestnicy przepadają bez śladu, nikt stamtąd nie wraca. Wraz z bohaterkami i uczestniczkami dwunastej wyprawy wchodzimy więc do Strefy i mierzymy się z nieznanym. Takie konfrontacje akurat uwielbiam i bynajmniej nie jestem w tym osamotniony. Niczego nie wiemy, niczego nam nie pokazano, musimy więc stopniowo odkrywać wielką tajemnicę, po czym następuje zupełnie nieoczekiwany finał. Konstrukcja filmu - marzenie, stosnunkowo też prosta do zbudowania, a mimo to nadal niewielu twórcom udaje się tak dobrze ją odwzorować.

Oczywiście są tu też obecne momenty irytujące i trochę nielogiczne. Mnie osobiście, jako fana starego porządku świata na początku nieco śmieszył w całości kobiecy skład naszej naukowej ekspedycji, która przypominała mi trochę niedawną profanację Ghostbusters'a zapodaną w wersji feministycznej. Trochę też kurzy się tu od filozofii nurtu Ekologizmu z punktu widzenia np. publikacji Andre Gorza z czym delikatnie rzecz ujmując nie jest mi po drodze, ale o dziwo uwierało mnie to dosłownie tylko przez chwilę i nie rzuciło ostatecznie wielkiego cienia na całość mojej finalnej oceny. Poza tym, to tylko wiernie odzwierciedlenie prozy VanderMeera, a z oryginałem nie wypada dyskutować.

Generalnie rzecz biorąc, więcej jest tu plusów, do tego tych większej rangi, aniżeli minusów. Klimatem bardzo mi siadło i to od razu w pierwszym rzędzie. To bardzo wciągająca opowieść o spotkaniu z nieznanym i bliżej niezdefiniowanym, które zmienia się w spotkanie z samym sobą. Jest tu trochę fizoloficznych rozważań, trochę też niestety przeintelektualizowanego bełkotu, ale w tym konkretnym gatunku nie uznaję tego specjalnie za wartość ujemną. Ważne, że film w ogóle zadaje jakiekolwiek pytania, a nie tylko okrutnie wrzeszczy. Anihilacja stawia więc pytania zarówno o tożsamość, ale też próbuje badać relacje stricte międzyludzkie. To także bardzo klimatyczna podróż w głąb ludzkiej psychiki z być może nieco infantylnym finałem, acz mimo wszystkim dość oryginalnym, a nawet odrobinę zjawiskowym. Oglądało się to bardzo dobrze i cholera jasna, proszę o więcej takiego Sci-Fi. Nieważne gdzie. W kinie, w domu na kanapie, na Polsacie o dwudziestej, tudzież w Biedrze na wyprzedaży. 4 i pół cycka ode mnie, ale wyciągnięte na na pięć minus, za te zaoszczędzone trzy dyszki w kieszeni. Wilk syty i Manchester City ;)