Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Srebrny Niedźwiedź. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Srebrny Niedźwiedź. Pokaż wszystkie posty

piątek, 26 grudnia 2014

Sześć filmów o których nie chciało mi się wcześniej pisać, a w sumie wypada

Boyhood
reż. Richard Linklater, USA, 2014
163 min. United International Pictures Sp z o.o.
Polska premiera: 29.08.2014
Dramat



To chyba najbardziej przereklamowany film roku. Nie. Bez chyba. Bezdyskusyjnie, najbardziej przereklamowany i moja ocena nie podlega negocjacji. Kompletnie nie rozumiem fenomenu Boyhood i dziwi mnie to, jak bardzo windowało się go w tym roku go na szczyty chwały i zajebistości, zwłaszcza przez szacowne festiwale filmowe. Dziś, w licznych rocznych podsumowaniach też zwykle występuje w rolach głównych, zatem nawet cieszę się z tego, iż ja dla odmiany ulokowałem się w wygodnej oraz zupełnie niehipsterskiej mniejszości, która czerpie plebejską przyjemność z hejtowania.

Boyhood, poza dość osobliwym faktem (przyznaję), iż był kręcony przez całe i długie trzynaście lat, nie ma już nic więcej do zaoferowania. Sama opowieść i dość mało interesujące losy jednej rodziny nie wyróżniają się niczym szczególnym z tłumu niskobudżetowego kina familijnego jakie kiedyś hurtem leciały w weekendy rano na jedynce. Ok, w porządku, ukazanie w jednej produkcji w rzeczywisty sposób starzejących się bohaterów jest pewnego rodzaju novum i szacunek dla twórców, tak jak i samych aktorów z pewnością się jakiś należy. Cierpliwość, odwaga i wytrwałość wymagają nagrody - zgoda. Moja więc brzmi następująco: W nagrodę nie obsmaruję go tak, jak bym to zrobił, gdyby film powstał w sposób tradycyjny.

Gdy po jakimś czasie okrzepniemy i uznamy trik twórców za fakt oczywisty (u mnie było to już po jakichś 30 minutach filmu), wtedy zostajemy w zasadzie z niczym. No, najwyżej z głupkowatym wyrazem twarzy, oraz z odciskiem na opuszku palca odpowiedzialnym za naciskanie przycisku "przewijanie". Gdyby puścić na szybkim podglądzie cały serial Mody Na sukces, to myślę, że osiągnęlibyśmy podobny efekt. Nawet merytorycznie będzie to ten sam poziom. Poziom pierdolenia o niczym charakterystyczny dla durnych tasiemców. Strasznie się wynudziłem i wyjątkowo cierpiałem w trakcie seansu. Jestem dozgonnie wdzięczny swojemu przeczuciu, iż nie zdecydowałem się na łyknięcie Boyhood z perspektywy kinowego fotela. Byłbym chyba pierwszym filmowym blogerem, który zniósł własne jajo na seansie, a może nawet jeszcze zdążył je ugotować. Scenariusz fatalny, reżyseria jedynie poprawna, aktorstwo bez szału, zaś uwypuklenie istoty przemijania czasu na które wszyscy tak bardzo się łapią, a nawet nad nim rozczulają, zupełnie mnie nie chwyciło. Nihil novi. Dość miałka ckliwość tej opowieści przeszła gdzieś kilometr za moimi plecami i mam nadzieję, że więcej jej już nie zobaczę.

3/6




Zaginiona dziewczyna
reż. David Fincher, USA, 2014
149 min. Imperial-Cinepix
Polska premiera: 10.10.2014
Dramat, Thriller



O ile Boyhood jest według mnie najbardziej przereklamowanym filmem roku, o tyle Zaginionej dziewczynie wręczam palmę przewodnictwa w kategorii "Najgorsze zakończenie filmu", też w skali całego roku. To aż niebywałe jaka była moja reakcja po końcowych napisach. Gdybym nie był człowiekiem opanowanym, statecznym i szanowanym (głównie przez samego siebie), to najpewniej wyrzuciłbym telewizor przez okno, tudzież skierował parabolę lotu pilota w kilkudziesięciocalowe koreańskie ramki.

Człowiek dość mocno pochłonięty tą sprawnie (zresztą jak zwykle w przypadku Finchera) poprowadzoną historią, przez przeszło dwie godziny nie odlepiał wzroku od ekranu tylko po to, żeby na sam koniec, w chwili kulminacji bezradnie przekląć na wskroś. To prawie tak, gdybym wyrwał najlepszą laskę w klubie, przez kilka godzin nad nią pracował, stawiał drinki i szeptał jej Bukowskiego do ucha, żeby po sprowadzeniu jej na swoje włości paść nieprzytomnie na wyro spławikiem do góry. Jakby tego jeszcze było mało, Fincher pozwolił, abym rano po przebudzeniu, przy okazji z potężnym bólem głowy spostrzegł, iż mieszkanie zostało przez ów bliżej nieznaną mi niewiastę doszczętnie splądrowane oraz ograbione z wszech godności. Mniej więcej tak właśnie czułem się po obejrzeniu Zaginionej Dziewczyny.

Żeby nie było, bardzo dobry film, mimo wszystko, ale byłby dużo lepszy, gdyby ta do szpiku kości zła kobieta finalnie za wszystkie swoje grzeszki została sprawiedliwie osądzona (np. potraktowana front kickiem nad urwiskiem) i pomszczona przez oszukanego faceta. Męska płeć okazała się w tej opowieści ostatecznie bardzo naiwna, słaba, ogołocona ze swojej męskości i poniżona przez bardzo atrakcyjną Rosamundę Pike (acz w sumie, to sam nie wiem, czy nie dałbym się przez nią jakoś poniżyć). Od razu widać, że powieść, na której podstawie powstał film napisała kobieta. Tak więc nam - facetom, pozostaje tylko kurwić z wściekłości po napisach końcowych, wyrzucać telewizory przez okno, oraz... mimo wszystko bić brawo Fincherowi. Może nie jestem jego wielkim fanem, prawdopodobnie nigdy nim już nie będę, ale to były kolejne miło spędzone z nim sto czterdzieści minut. No, minus zakończenie. Wiadomix.

4/6



Gdybym tylko tu był
reż. Zach Braff, USA, 2014
120 min. United International Pictures Sp z o.o.
Polska premiera: 12.09.2014
Dramat, Komedia



Zachary Israel Braff, szerzej znany jako Zach Braff, to typowy członek koszernej społeczności, która tworzyła i nadal rządzi w Hollywood. Na co dzień aktor, od święta scenarzysta i reżyser. O ile z tym pierwszym specjalnie nie rzuca się w oczy, o tyle w przypadku drugim, jeśli sam traktuje to poważnie, zdarza mu się robić naprawdę niezłe rzeczy. Dokładnie 10 lat temu w swoim pełnometrażowym debiucie zachwycił mnie po raz pierwszy. Zupełnie niepozorny Garden State z młodziutką i bardzo dziewczęcą jeszcze Natalie Portman zrobił mi na tyle dobrze, że postanowiłem uwiecznić tą pozycję stawiając ją sobie na półce chwały (DVD). Klasyczny i niezwykle charakterystyczny klimat dla niekomercyjnego, niszowego kina ze stemplem jakości festiwalu Sundance, to coś, co zawsze dobrze wpływa na moje ogólne trawienie (teraz w okresie świąt jest to wyjątkowo zbawienne).

Dokładnie dekadę później, jakby chcąc o sobie przypomnieć oraz ponownie udobruchać starych fanów, Braff zrobił to po raz drugi - stworzył emocjonalny klon Garden State. Znów sam wcielił się w jedną z głównych postaci, ponownie też opowiada o rzeczach niby ważnych, acz banalnie prostych w sposób bezinwazyjny, lekki i przyjemny. Całość okrasił chwytliwymi i zabawnymi dialogami, także luzem oraz swobodą w opisywaniu postaci i wątków. Kryzys trzydziestopięciolatka ukazany na tle jego zwariowanej rodzinki, uroczej żony (świetna jak zawsze Kate Hudson za którą autentycznie już się trochę stęskniłem), szalonych dzieciaków i ich umierającego ojca/dziadka.

Zjawiskowe poczucie humoru, ale też i trochę zacnych mądrości przemyconych gdzieś między scenami. Raz człowiek turla się ze śmiechu, by za chwilę zalać się strumieniami cieczy łzowej. Słodko-gorzka opowieść o życiu codziennym, o sercowych rozterkach, rodzinnych problemach i dążeniu do samospełnienia z podniesioną głową, która prędzej czy później zawsze zahaczy o chmury. Przy okazji jest to także lekka satyra na współczesnych amerykańskich Żydów (coś na wzór Poważnego człowieka braci Coen), co zawsze jest spoko już samo w sobie. Lekki i przyjemny montaż, muzyka i skuteczne trzymanie widza blisko ekranu. To wszystko powoduje, że mamy do czynienia z bardzo poprawnym i sympatycznym obrazem. Świetna robota icku Braff. Kręć więcej.

4/6




The Rover
reż. David Michôd, USA, AUS, 2014
102 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Sci-Fi



Jest to chyba najbardziej modelowy przykład filmu, który można streścić jednym prostym zdaniem: "Nudny, ale dobry". Z The Rover jest trochę tak, jak z tymi polskimi filmami według Inżyniera Mamonia: "Nic się nie dzieje proszę Pana. Nic. Dialogi niedobre, bardzo niedobre dialogi są, w ogóle brak akcji jest. Nic się nie dzieje". A mimo to film ogląda się z prawdziwą przyjemnością.

Prosty mechanizm. Australijska preria, bliżej nieokreślona rzeczywistość równoległa. Samotny kierowca, któremu jedna banda kradnie samochód i który przez resztę filmu próbuje swoją własność odebrać, a raczej to, co znajduje się w jego bagażniku. I to w zasadzie wszystko, cały film. No ale ten klimat dzikiej Australii, przerażające pustkowia, surowe pejzaże, bezwzględna walka o przetrwanie w tych nieludzkich warunkach i samotność oszczędna w słowach. Wyborne. Do bólu proste. Tak właśnie mniej więcej może wyglądać jeden z ostatnich etapów konania człowieczeństwa. A, i jeszcze dzięki The Rover ostatecznie polubiłem oraz zaakceptowałem Roberta Pattinsona, który w końcu zmył z siebie brud ze szczeniackiej Sagi "Zmierzch". Świetna rola. Świetny film.

4/6




Coherence
reż. James Ward Byrkit, USA, 2013
89 min.
Polska premiera: ?
Thriller, Sci-Fi



Ten rok obfitował w mnóstwo fatalnych Sci-Fi. Interstellar, który miał być dla tego gatunku wykrzyknikiem, ostatecznie okazał być się znakiem zapytania, w najlepszym wypadku przecinkiem, który jednak i tak na tle pozostałych tegorocznych tytułów wybił się grubo ponad gównianą średnią. Poza nim w oczy sypie już niestety tylko piasek pustyni Gobi. Bardzo słabe The Signal, Teoria wszystkiego, Transcendencja, Dawcy pamięci, Lucy, oraz wszech maści Sci-Fi dla gimbazy kina: Godzilla, X-Many, Capitany Ameryka, Transformersi, Strażnicy Galaktyki, czy inne Igrzyska śmierci. Sam chłam, nic na poziomie gatunku. Wstyd i żałość.

Dlatego, co prawda jeszcze zeszłoroczny Coherence, acz w jego przypadku nie ma to żadnego znaczenia, gdyż finalnie i tak nie trafił do naszych kin, jest pewnego rodzaju miłym objawieniem o którym warto przynajmniej napomnieć. Nie jest to film obfitujący w zapierające dech w piersiach efekty specjalne, właściwie, to nie ma ich tu żadnych, tak jak i statków kosmicznych, wyuzdanych lokacji i pozaziemskich scenerii. Nie ma w nim dosłownie nic, czego byśmy sami nie zbudowali we własnym mieszkaniu. I właśnie to jest jego największą siłą. Coherence opiera się na treści, na potoku dialogów, na umiejętnym potęgowaniu kontrolowanego strachu i na licznych niedopowiedzeniach. James Ward Bykit karmi widza wyobraźnię zagadkową teorią zrodzoną może i w pseudonaukowym bełkocie, która bardzo mocno zaciska na naszych rękach swój nadgarstek i nie pozwala zbyt daleko się oddalić.

Jeden dom jako scenografia, garstka przyjaciół złożona z mało znanych aktorów, ze dwie kamery na krzyż i przelatująca nad nimi wszystkimi zagubiona kometa. Coherence mógłby być filmem na zaliczenie semestru w szkole filmowej. Jest tani, prosty, zupełnie nieskomplikowany, sprawia wrażenie amatorskiego i niedopracowanego, ale jednocześnie jest może nawet i najlepszym Sci-Fi jakie widziałem w tym roku. Można? A jakże.

4/6




Obywatel roku
reż. Hans Petter Moland, NOR, 2014
119 min. M2 Films
Polska premiera: 16.05.2014
Komedia, Kryminał



Sam nie wiem czemu tak długo zwlekałem z jego zaliczeniem. Jeśli ktoś nadal odkłada go na później, to mam nadzieję, że tym, lub najdalej następnym akapitem odciągnę go od tego jakże haniebnego planu. Gdybym miał znaleźć jakieś idealne określenie, które scharakteryzowałoby Obywatela roku najtrafniej, byłoby to: "Norweskie Fargo".

Film ma w sobie tak wiele z humoru oraz z typowego postrzegania taśmy filmowej przez braci Coen, że sam osobiście świetnie bawiłem się w czasie jego trwania przy doszukiwaniu się co chwila licznych między nimi podobieństw. Hans Petter Moland dorzucił jeszcze od siebie typowy, skandynawski dystans do świata jak i samych siebie, lodowaty sytuacyjny dowcip, no i rzecz jasna śnieg, który jednak trochę różni się od tego znanego nam z Fargo (filmu i serialu).

Klasyczna karuzela zdarzeń. Kryminalna zagadka uparcie rozwiązywana przez samotnego ojca-mściciela, który po przewróceniu pierwszego klocka zawiłej z początku układanki budzi złowrogi efekt domina, jaki siłą rozpędu prowokuje niekończący się ciąg szalonych sytuacyjnych splotów, w których rządzi zabójczy duet - śmiech i krew. Małomiasteczkowy klimat, vendetta, norweski śnieg, dużo śniegu i Hitler bez wąsów (Bruno Ganz), tym razem w roli serbskiego mafiozy. Czego chcieć więcej?

4/6

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Monsieur Hipster, złotko

Grand Budapest Hotel
reż. Wes Anderson, USA, GER, 2014
100 min. Imperial - Cinepix
Polska premiera: 28.03.2014
Komedia, Dramat



Do pięciu razy sztuka, że tak sobie zacznę od zakrystii. Kaszel-morderca, który niespodziewanie dopadł mnie pewnego rześkiego ubiegłotygodniowego poranka, ciągle stawał na przeszkodzie realizacji pewnego, niezwykle prostego z założenia kaprysu i który cztery razy z rzędu złowrogo szeptał poprzez me zainfekowane jakimś gównem struny głosowe: „Sorry kolego, ale ni chuja, do kina dziś nie pójdziesz”. I faktycznie, przez dziwną odśrodkową siłę z rodziny umoralnionych okazało się, że rzeczywiście nie mogłem. Ciągle mam przed oczami, a raczej uszami pewną projekcję w festiwalowej Kinotece przed laty (WFF), kiedy to wypełnioną po brzegi salę terroryzował uporczywy kaszel jakiejś bliżej niezidentyfikowanej jednostki z gatunku homo sapiens, jak mniemam. Ten jego/jej kaszel stał się pewnego rodzaju alegorią na mą kinematograficzną traumę, przy której rozsypany niegdyś na mnie popcorn przez sąsiadkę z rzędu (niestety brzydka) był tylko niewinnym i w zasadzie niewiele znaczącym wybrykiem feralnego przypadku. Należę do ludzi, którzy lubią, gdy wszystko jedzie cichutko po swych torach, a każde wykolejenie, każdy trzask i zgrzyt staje się bezceremonialnym zamachem na mą błogość i mój pierdolony kwiat lotosu pełzający po tafli jeziora. Kaszel w kinie należy właśnie do rodziny tego typu wykolejeń. Jest terrorystą z Al-Kaidy, Putinem bez koszuli na koniu, a nawet Zakładem Ubezpieczeń Społecznych. Sami więc rozumiecie, że nie mogłem z tą zarazą iść do kina i czynić zło innym, Bogu winnym kinomanom, mimo, że przecież nie cierpię ich z samego założenia, więc dla odmiany mogliby w końcu i oni pocierpieć, no ale nie mogłem. Pieprzone ludzkie odruchy i wyrzuty sumienia.

Oczywiście, jak to zwykle w mym zgorzkniałym żywocie bywa, okazało się, dokładnie to w miniony piątek, iż moje przesadne dbanie o komfort współ-oglądaczy było o kant wiadomo czego potłuc. W sali nr pięć, ochrzczonej przez jednego z reklamodawców: „cinkciarz” (tego od cinkciarz.pl – no LOL po prostu, cóż za upadek qltury – sorry za lokowanie), drugiego po Złotych Tarasach najbardziej znienawidzonego przeze mnie kina w stolicy, Cinema-City w GalMoku (najbliżej pracy i najlepsza godzina seansu, więc musiałem), moim oczom po przekroczeniu progu z czerwonych dywanów zaplecionych zapewne chińskimi rękoma, ukazał się las… pustych foteli. Po dwudziestu pięciu kurwa w dupę zajebana mać minutach reklam, wypełnionych foteli wraz z moim było ledwie sześć. Kaszel, który już i tak jechał na rezerwie, nawet gdyby bardzo tego chciał, choćby nie wiem jak bardzo się starał, biedak nie miał kogo terroryzować.

Dobra. Koniec pieprzenia o kaszlu. Obiecuję.
Teraz film.


Wes Anderson. Człowiek, który przeniósł na ekran pewnego rodzaju współczesny wybryk społeczny o charakterze subkultury, jakim bez wątpienia jest hipsterstwo. Przynajmniej tak mówią. Ja jednak za każdym razem i od tych kilku już lat kiedy tak oglądam jego filmy, doszukuję się jakiejś nici, która by mnie doprowadziła do kłębka istoty tegoż zarzutu, tudzież stwierdzenia. Niestety nie udało mi się to przy zjawiskowym The Royal Tenenbaums, także przy nie mniej udanym Moonrise Kingdom i kiedy już powoli traciłem nadzieję, oraz zacząłem godzić się z myślą, iż te złą sławą owiane hipsterstwo jakie mu się ciągle przypisuje jest chybioną strzałą wystrzeloną z mroku pomówień, jak grom z jasnego nieba spadł na mnie Grand Budapest Hotel i w końcu mam, eureka, odkryłem, wiem już dlaczego Anderson jest uznawany za hipstera kina. Przejrzałem na własne oczy. Co za ulga...

Oczywiście najpierw wypadałoby zdefiniować samo pojęcie hipsterstwa, co wbrew pozorom, nie jest takie znów proste. Dziś, dla wygody wszystko, co jest odmienne, inne, z gruntu nieakceptowalne przez ogół, zbyt ekstrawaganckie, ą i ę, nazywa się po prostu hipsterstwem. To takie słowo klucz, wytrych, który pasuje do każdej czarnej dziurki i którego nie trzeba szerzej tłumaczyć, bo i po co?

- Daj spokój, przecież to hipster
- No tak. Hipster. Wszystko jasne…

...i ciach bajera. To prawie jak nazwać kogoś „pedałem”, „żydem”, albo „lewakiem”. Jedno słowo, które zwykle zamyka temat do dyskusji, bo też i nie ma o czym debatować. Werdykt wydany, mission complete, jebać leszcza. Nie wiem kto wymyślił ów pojęcie, ale uratował tym miliony zagubionych w cyberświecie ludzkich istnień. No aż się o to prosiło. Trzeba było jakoś te współczesne pokolenie nowobogackich dzieciaków opętanych (umownie) błyskiem iPhone'ów, szykiem Converse'ów (zawłaszczenia przez nich moich ulubionych od nastolatka trampek nigdy im nie daruję), jeżdżących do Starbucks'a holenderskimi rowerami, wiecznie odzianymi w kapelusze, szale, rurki i Ray-Bany, należało ich wszystkich ubrać w jakiś literalny byt, wrzucić w nawias subkultury, o której zawsze można przeczytać na Wikipedii i aby zawsze móc ich określić jednym, prostym słowem, splunąć przez ramię i pójść sobie chodnikiem dalej.

Jestem wdzięczny Bogu, kumplom z osiedla i latom 90-tym, że jedyne subkultury przez jakie miałem przyjemność się w swoim życiu przeczołgać, lub też oberwać rykoszetem, to te bardzo swojskie: metale, skini, dresy, skejci, blokersi, kibole i kobiety, które niestety nie zawsze goliły się w wiadomych miejscach, co przyznaję, ukształtowało mą osobowość w sposób niebanalny, a przy tym zupełnie normalny i rokujący mą charakterność jako zdrowego na umyśle. Są jednak tacy i bynajmniej nie należą do mniejszości, którzy tejże normalności nie potrafią mi zarzucić nawet po pijaku. Niewykluczone, że mają rację. Są też inni, którzy moje przesadne interesowanie się kinem, nazwijmy go dla wygody, nieco bardziej ambitnym, lubią dla ironicznej, acz zupełnie niegroźnej złośliwości wpychać mnie w ramiona hipsterstwa. Przyznaję bez bicia, szczerze mnie to bawi. Podchodząc do tego nieco poważniej i przyjmując szersze ramy hipsterskiej definicji, to dziś, żyjąc w tych cyfrowych, social-mediowych czasach, każdy z nas ma w sobie jakiś pierwiastek z hipstera. Czytasz książki? Jesteś hipsterem. Oglądasz filmy? Jesteś hipsterem. Jeździsz na rowerze, albo masz zielonego krokodylka na trampkach? O stary, masz przejebane, hipster jak się patrzy. Do piachu. Społeczeństwo konsumpcyjne stworzyło moralny i jakże wygodny byt, który ma je tłumaczyć oraz usprawiedliwiać przed samym sobą. Można z niego szydzić, wyśmiewać go, wpychać w ramiona jakiejś dewiacji tylko dlatego, że samemu nie nadąża się za wiecznie galopującym otaczającym nas światem.

Wesa Andersona nazywa się hipsterem kina właśnie dlatego, że na tle ogółu wydaje się być zbyt ekstrawagancki, zdecydowanie odmienny, używający przesadnie jaskrawych kolorów (nie tylko w doborze swoich skarpet), oraz, który przemyca do swoich opowieści popularne w hipsterskim świecie marki i garderobę, w którą odziewa nieprzypadkowe gwiazdy kina. Ochoczo puka do drzwi z zawieszoną nań tabliczką z napisem "ikony popkultury", a z ikonami, oraz ze wszystkim co modne, wielbione i chwalone przez tłumy jest tak, że albo się z siłą rozpędu akceptuje wszystkie jej fanaberie, albo też świadomie ustawia się w opozycji i szczerze ją nienawidzi, spychając swą wątłą jednostkę w ramiona świata, który sam decyduje o tym, co jest dla niego fajne, a co nie. A skoro już się nienawidzi, to się hejtuje. To właśnie hejterzy Andersona nazwali go hipsterem, i dziś, znaczy się w miniony piątek, dowiedziałem się w końcu... że na swój sposób mieli rację.


W rzeczy samej, Grand Budapest Hotel jest pewnego rodzaju ekranową definicją hipsterstwa. Zawiera w sobie cały zbiór tych wszystkich jego charakterystycznych naleciałości. Jest ekstrawaganckie, kolorowe, niszowe, ale i modne zarazem, odmienne i wszyscy modnisie kina o nim bez przerwy gadają padając przy tym z zachwytu na kolana. Dotąd miałem na to wywalone. Filmy, zwykle albo mi się podobają, albo nie, staram się nie szukać drugiego dna i nie piać z zachwytu tylko dlatego, że tak sobie zażyczyły artystyczne środowiska. Powiem więcej, w większości przypadków szczerze tymi "artystycznymi środowiskami" gardzę. Jako prosty człek, który mimo wszystko i jak prawie każdy również ma w sobie jakiś tlący się pierwiastek bliżej niezidentyfikowanego artyzmu i wrażliwości na rzeczy piękne i mądre, raczej z niesmakiem patrzę na ów grupę społeczną, która poza ich kulturalną wrażliwością, branżowym doświadczeniem, oczytaniem i sytuacyjną błyskotliwością, zwykle nie potrafi nic mądrego powiedzieć na tematy stricte życiowe z poza ich wąskiego świata w jakim egzystują, że ostatni felieton Krystyny Jandy w "NaTemat.pl", oraz sfiksowanie na starość Daniela Olbrychskiego jest tego najbardziej jaskrawym przykładem.

Starałem się jednak ominąć te społeczno-kulturowe uwarunkowania i skupiłem się po prostu na treści, na tym, co autor ma mi konkretnego do powiedzenia, bo przecież do powiedzenia coś mieć musi. Niestety tym razem było tego stosunkowo niewiele. Nie mniej GBH jest czymś w rodzaju requiem dla kinowej magii, która w każdym z nas gdzieś głęboko tkwi i kojarzy się z latami młodości, z pierwszymi fascynacjami kinem, z filmem w ogóle. Do dziś pamiętam E.T. Spielberga na jakim byłem w kinie ze starszą siostrą, albo Niekończącą się opowieść, które za dzieciaka naładowały mnie tak wielką dawką kinowej magii, jaką podziwiało się z rozdziawioną na wszystkie strony gębą. To wszystko do dziś jeszcze gdzieś we mnie siedzi i bynajmniej nie szuka wyjścia ewakuacyjnego. Tyle tylko, że lata niestety mijają, ja się starzeję, kino się zmienia i dziś, zamiast ekranowej ekstrawagancji, komputerowych trików, oraz zapierającej dech w piersiach rozrywki w 3D, oczekuję od kina przede wszystkim garści życiowych mądrości. W GBH jest ich bardzo niewiele niestety, ale też, nie w tym celu został powołany do życia. Wes Anderson stworzył obraz, który jest swoistą zabawą dorosłych już dzieci w kino. Dzieci, które wyrosły i ukształtowały się na familijnych filmach Spielberga. Jest to także i moje pokolenie, mój czas antenowy i moje zachwyty, teoretycznie więc ja to wszystko kupuję. Mamy do czynienia z czystą i wysokich lotów rozrywką przedstawioną w niebanalnym stylu i opakowaną w niezwykle błyszczące opakowanie, ale też, obcując tak z tym równoległym, magicznym światem skrytym w krainie Żubrówki, czułem się trochę jak u schyłku lat 80-tych, kiedy to po szkole wpadałem do jedynego w okolicy Pewexu i z cieknącą ślinką podziwiałem poustawiane na wyeksponowanych półkach matchboxy i zestawy klocków Lego. Niby były tak blisko mnie, na wyciągnięcie ręki, a jednocześnie tak bardzo odległe i nierzeczywiste jak tylko mógł to sobie wyobrazić jedenastoletni nygus z wypiekami na twarzy.

Dlatego też mój największy zarzut wobec Grand Budapest Hotel jest jednocześnie moją wielką jego pochwałą. Ot, taki to paradoks. Tego filmu nie należy brać na poważnie i chyba nikt normalny tego nie czyni. Jest po prostu prawie dwugodzinną przejażdżką (wraz z blokiem reklamowym ;)) po różnorodnych konwencjach kina z pogranicza fantasy, baśni i realizmu magicznego. Ubrane w solidne i pierwszoligowe nazwiska: Murray, Dafoe, Brody, Norton, Law, Keitel, Fiennes, Goldblum, Swinton, Wilson, Abraham... Chryste, łeb tylko boli od wymieniania ich wszystkich... W dodatku opowieść ta jest niezwykle charakterystyczna dla warsztatu i techniki Andersona. Wyposażona w perfekcyjnie wykadrowane z pomocą aptekarskiej symetrii zdjęcia, pastelową tonację i dobór kolorów, zjawiskową scenografię, oraz wszędobylski baśniowy, lekko surrealistyczny pazur ekspresji. Finalnie, otrzymujemy coś niezwykle niebanalnego i nieokrzesanego w swoim przekazie, coś, co wymyka się z szerokich kinematograficznych, wydawać by się mogło, dobrze nam znanych ram i powszechnego nazewnictwa. Dlatego właśnie wielu jego odbiorcom ciśnie się od razu na język to pieprzone hipsterstwo. I w sumie słusznie. Jeśli nie wiemy jak coś należycie nazwać, obrzućmy to inwektywą, nowomową, współczesną definicją, czymkolwiek. I nie męczmy się z tym tyle, bo tylko się pochlastać można.

Grand Budapest Hotel z pewnością jest produkcją udaną, zaiste, wręcz zjawiskową. Niezbyt często spotykamy się w kinie z czymś tak stylowym i eleganckim, choćby więc tylko z tego powodu należą mu się laury uznania. Niestety, równie daleko jest mi do wielkiego nad nim zachwytu. Odnoszę wrażenie, iż w tłumie zafascynowanych tym obrazem kinomanów sterczę gdzieś na uboczu z wystającą zza spodni butlą taniego łiskacza William Lawson i gapię się tępo na jakieś cycki obok, ale mimo to wiem o czym gawiedź dyskutuje i jestem nawet w stanie przybić z nimi żółwika. Film wypada obejrzeć, nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Trzeba to zwłaszcza uczynić będąc bezgranicznym fanem kina i okolic. Co prawda tą zabawną historię wielkiego hotelu ukazanego począwszy od lat 30-tych, do końca lat 60-tych ubiegłego stulecia ogląda się z nieskrywaną przyjemnością, to jednak jeszcze na napisach końcowych wychodziłem z tej ciemnej, pustawej sali - synonimu świata kinowej magii, i wkraczałem do sąsiedniej codzienności - świata rzeczywistego, a w mej głowie kołatało się nic szczególnie wartościowego. Szybko zapomniałem o szalonym Monsieur Gustave, jego boyu hotelowym i innych jego złotkach. Ot, rozrywka chwili, bardzo oryginalna, baśniowa, przyznaję, ale nic poza tym. Jeśli ktoś jedynie jej oczekuje od kina, będzie zachwycony. Jednak moim przekleństwem jest fakt, iż dziś oczekuję od kina już nieco więcej, głównie dojrzałości i mądrości, czegoś, co zajmuje mi umysł na chwilę dłużej, niż tylko na czas trwania i tak w sumie bezrefleksyjnego seansu.

GBH jest więc „tylko” taką ładną witryną sklepową we wspomnianym wyżej Pewexie, przy której można się na chwilę zatrzymać i z rozmarzonymi, dziecięcymi oczami pogapić przez szybę z ulicy. Ale gdy już się tak dziecko napatrzy i nacieszy oko widokiem, odwraca się i idzie dalej tym szarym, nierównym, pokrytym kałużami chodnikiem, z opuszczoną głową pełną niespełnionych dziecięcych marzeń. Wes Anderson może i zabiera nas na chwilę do krainy naszego dzieciństwa, do czasów beztroski, może i rzeczywiście jest to jego najlepszy film, chwała mu za to, ale ma nieokrzesana dorosłość nie potrafi już odnaleźć w jego świecie tyle radości co niegdyś, gdy sam był jeszcze młody, naiwny i bujający w obłokach. Jeśli więc jest to ostateczny dowód na to, że nie jestem hipsterem, to choćby tylko dlatego warto było zmierzyć się z Grand Budapest Hotel. Póki co, na pewien czas mam dosyć Andersona. Przynajmniej do jego następnego filmu.

4/6

IMDb: 8,4
Filmweb: 8,2


sobota, 19 października 2013

29'WFF - vol.6

Dotyk grzechu
reż. Jia Zhang-ke, CHN, JAP, 2013
135 min. Against Gravity
Polska premiera: 6.12.2013
Dramat



Trzeba chyba czasem nie lekceważyć wszelkich objawionych znaków na niebie i zwyczajnie zacząć brać je za pewnik. Można dzięki temu zaoszczędzić trochę czasu, a niekiedy nawet i pieniędzy. Osobiście nie należę do ludzi przesądnych, acz za każdym razem, kiedy widzę wypłatę na swoim koncie, to niemal połowę z niej niezwłocznie przelewam na rachunki i inne podatki, by odrzucić od siebie złe moce wierzytelności. Taki jakiś dziwny przesąd... W czwartek objawił mi się właśnie jeden ze znaków, którego ponownie zlekceważyłem. Konkretnie to w Multikinie. Wieczorem. O 21. W momencie kiedy miała rozpocząć się projekcja Dotyku grzechu, wyszedł na scenę Stefan Laudyn z telefonem i oznajmił, że film się jeszcze wgrywa i musimy czekać. Od razu przypomniała mi się scena z Alternatywy 4, kiedy to kierowca ciężarówki z meblami nie chciał czekać na ciecia Anioła pod jego jeszcze nie ukończonym blokiem.

Dziś już wiem, że po wypowiedzeniu tych słów powinienem uciekać z kina czym prędzej. Cóż, mądry ekran pod okiem po szkodzie. Na tej największej w Warszawie i nabitej do ostatniego miejsca sali kinowej czekaliśmy wszyscy jeszcze przez następne 15 minut. „Już jest 97%” - informował Laudyn. - „To co, z torrentów go ściągają?” - zapytałem sam siebie. Nie otrzymałem odpowiedzi. W sumie dziwnym nie jest. Na sali siedziała też pokaźna delegacja Azjatów, jak to zwykle z nimi przy tego typu okazjach bywa, wyposażeni byli w drogie kamery i aparaty foto. Jeden był szczególnie irytujący, bo świecił jakąś lampą po oczach. Na scenie oprócz Laudyna z komórką, znaleźli się jeszcze reżyser filmu wraz z żoną i tłumaczem. Współczułem im, serio. Czas mija, film się ładuje od dobrych 45 minut, a oni powiedzieli już wszystko co mogli i chcieli. Dowiedzieliśmy się więc ile kręcili ten film, gdzie kręcili, po co kręcili, który to już jest film w dorobku reżysera, a także jak bardzo podoba się gościom z Chin w Warszawie, i że w ogóle są w związku z tym bardzo szczęśliwi stojąc tu teraz przed nami. No faktycznie i w rzeczy samej, oni tam tak po prosty stali. Laudyn lekko podirytowany wydzwaniał co i rusz do tego od projektora na górze, Chińczycy nie wiedzieli co można jeszcze powiedzieć, ich tłumacz również. Nastąpiła więc donośnie cicha niezręczność, potocznie zwana w internecie jako "epic fail" ;)

W końcu się zaczęło. Oczekiwania po filmie miałem zaiste wielkie. Zdobył przecież nagrodę za reżyserię w Cannes, poza tym zewsząd dało się słyszeć głosy, że to dzieło wybitne. Nawet z tejże sceny do nas mówiono ustami dyrektora festiwalu, że to wielkie wydarzenie, oraz że jesteśmy szczęśliwcami, że możemy tu teraz być i napawać się tym obrazem. Cholera, no uwierzyłem im wszystkim. Niepotrzebnie. Może wtedy bolało by mniej. Otóż niestety nie napawałem się tym zdecydowanie zbyt długim filmem. Sorry, ale to był wyjątkowo nudny i męczący obraz. W zeszłym tygodniu pisząc o koreańskim Pieta, szerzej wyjaśniłem dlaczego nie lubię azjatyckiego kina. Podczas konsumpcji Dotyku grzechu czułem, jak wszystko to, co wtedy pisałem, tu i teraz materializuje się.

Irytujące wrzaski, piski, dialogi, oraz męczące i ślimaczące się sceny. Nie mój świat i kultura. Przedstawiona mi opowieść o czterech bohaterach, obcych sobie reprezentantach różnych środowisk, profesji i chińskich prowincji, zdecydowanie nie charakteryzuje się zbyt wysokimi lotami. Prędzej mgłą na lotnisku w Szanghaju. Ich życiowe dramaty, motywowane pragnieniem do spełnienia się w jakiejś funkcji, czy też po prostu motywowane chęcią poprawienia swojego bytu materialnego, a nawet uczuciowego, z punktu widzenia Europejczyka były irracjonalne i nielogiczne. Nie potrafiłem się wczuć w ich percepcje postrzegania rzeczywistości, nie umiałem zrozumieć ich lęków i pragnień. To po prostu inne, obce mi stany umysłu, których przez różnice kulturowe zapewne już nigdy nie pojmę.

Nie mniej istnieje dla Dotyku grzechu jakaś szansa na obronę. Jeśli uznamy go za film o charakterze podróżniczym, wtedy może wydać się on nawet całkiem interesujący. Ja tak w pewnym momencie uczyniłem, dzięki czemu w moich oczach uratował się on przed doszczętną katastrofą i totalnym zjechaniem. Film jest wyczerpującą podróżą po współczesnych Chinach. Przez cały przekrój społeczny, polityczny i gospodarczy. Począwszy od małych i zapomnianych przez świat prowincji, na nowoczesnych i dużych, dynamicznie rozwijających się miastach kończąc. Możemy przekonać się co oni tam jedzą, jak się ubierają, czym jeżdżą, jak wyglądają ichniejsze środki transportu (mają lepsze pociągi niż u nas, ale czy kogoś to w ogóle dziwi?), generalnie jak żyją i jak robią dla reszty świata wszelkie dobra w swoich fabrykach. Niczym sir Attenborough zwiedzamy ich dziwny świat i bogatą kulturę, oraz jak Cejrowski wśród dzikich plemion próbujemy zrozumieć dziwaczne zwyczaje miejscowych. Obserwowanie ich świata i zastanawianie się nad tym ostatecznie uratowało mnie z opresji. Skoro treść i bohaterowie nie dawali rady zdobyć mojej uwagi, to chociaż zwiedziłem sobie trochę ich kraj. Zawsze coś.

Generalnie filmu nie polecam, chyba, że maniakom wszech skośności. Nie rozumiem zachwytów i dziwię się jury w Cannes, bo Europejczyk aby pojąć taką egzotykę, sam musi być na swój sposób egzotyczny. Ja nie jestem. Lubię naszą europejską normalność, umiarkowany klimat (acz wolę śródziemnomorski) i każdego dnia dziękuję Bogu, że urodziłem się na Starym Kontynencie. W środku. Mniej więcej. Dotyk grzechu wyleczył mnie też z chęci odwiedzenia ich kraju. Nie wiem co mi do łba kiedyś strzeliło. Nie chcę i już.

3/6






Prince Avalanche
reż. David Gordon Green, USA, 2013
94 min.
Polska premiera: ?
Komedia, Dramat



To był mój ostatni film w ramach WFF. Niektórzy mówili, że nie warto, że przecież jest już na torrentach, po co więc kasę inwestować, jak można wygodnie, w domu, na kanapie, w dodatku za darmo. No pewnie mieli racje, ale w piątek o tej godzinie nic lepszego nie grali, a ja miałem akurat czas. I teraz już wiem, że bardzo dobrze ja żem uczynił. Jestem już po, w dodatku szalenie usatysfakcjonowany, swoje zdanie na temat filmu mam, a inni niech ściągają kiepskie kopie i czekają pół roku na napisy (haters gonna hate).

Prince Avalanche to bardzo lekkie i przyjemne, zupełnie nieinwazyjne kino, acz z pewnymi haczykami, które, jak dla mnie, dodają mu tylko pożądanej powagi. Jest to opowieść o dwóch ogromnie różniących się samcach, dobrowolnie uwięzionych w dziczy lasu. Dzieli ich wszystko - wiek, charakter, styl bycia. Łączy jedno, przepraszam, dwie rzeczy. Dziewczyna (jeden z nią sypia, drugi jest jej bratem), oraz praca jaką obydwoje muszą wykonać. A pałają się sezonowym malowaniem pasów i stawianiem słupków na nowych jezdniach czwartoligowej siatki połączeń w Hrabstwie Bastrop w stanie Texas, gdzie w roku 1987 doszło do ogromnego pożaru lasów. Akcja filmu dzieje się dokładnie rok po tamtych wydarzeniach i jesteśmy wraz z nimi naocznymi świadkami skutków tegoż kataklizmu.

Alvin i brat jego dziewczyny, Lance, delikatnie mówiąc, nie przepadają za sobą. Ale nie ma między nimi agresji, ta pojawia się dopiero później, już bardziej uzasadniona i tak z przymrużeniem oka. Po prostu nie nadają na tych samych falach. Lance (w tej roli Emile Hirsch, ten od Into the Wild. Szok, jak on w tym filmie wygląda), to leniwy gnój, któremu w głowie są tylko imprezy i dziewczyny. Alvin jest dużo starszy i wyposażony w zasady moralne i etyczne, do tego jest niezwykle zaradny i perfekcyjnie zorganizowany. Łowi ryby, poluje, w przeciwieństwie do Lance'a umie nawet rozbić namiot. Zamknięcie ze sobą na odludziu i na wiele tygodni dwóch, tak znacząco różniących się od siebie jednostek męskich, siłą rzeczy musi zwiastować liczne słodko-gorzkie sytuacje, gagi i scenki sytuacyjne, że o kapitalnych dialogach nie pomnę.

I tak w istocie się dzieje. Jest zarówno śmiesznie, jak i czasem wręcz dramatycznie. Chłopaki doświadczają co i rusz emocjonalnej huśtawki nastrojów. Jeden cierpi na nudę i samotność (Lance), drugi cieszy się nią i czerpie z niej ile wlezie (Alvin). To rodzi konflikty, ale też zbliża ich do siebie. Punktem zwrotnym ich leśnej egzystencji staje się list, jaki otrzymuje Alvin od siostry Lance'a. Wtedy to o dziwo, większą dojrzałością wykazuje się ten młodszy i głupszy, a starszy i mądrzejszy nagle traci grunt pod nogami.

Trochę komedia, trochę filozoficzny film drogi, leniwie poprowadzony, ale jak dla mnie, świetnie zestrojony z motywami przewodnimi, z otaczającą ich/nas przyrodą, po prostu jest perfekcyjnie zmajstrowany jak na swą gatunkową lekkość. Wewnętrzna przemiana naszej dwójki nawzajem się uzupełniających i uczących się bohaterów, jest wartościową opowieścią o cnotach życia. O przyjaźni, miłości, o kobietach, tak, w tym filmie jest dużo o kobietach (tak między wierszami). Jakie są, czego w nich nie lubimy, za co kochamy i dlaczego od nas odchodzą. Prince Avalanche poprzez zabawę, groteskę i skecz sytuacyjny, zwyczajnie uczy. Może nie jest to materiał na doktorat, ale na licencjata wystarczy. Wyszedłem z kina w doborowym nastroju, w dodatku wzbogacony o kolejną życiowa mądrość. Dobra inwestycja.

4/6


niedziela, 15 kwietnia 2012

Islamizacja świata

Rozstanie
reż. Asghar Farhadi, IRN, 2011
123 min. Gutek Film
Polska premiera: 7.10.2011



Zderzenie z islamem w odniesieniu do Europy w ostatnich latach wypada bardzo blado. Lansowana już od wielu lat przez Unię Europejską poprawność polityczna i bezgraniczna tolerancja dla innych wyznań i kultur z każdym kolejnym rokiem zdaje się pogrążać w chorym irracjonalizmie i zjadać własny ogon. Według prognoz, już za 30 lat co piąty obywatel UE będzie wyznawcą islamu. Już teraz muzułmanie stanowią przeszło 5% populacji państw Unii. W Brukseli, bądź co bądź stolicy Europy, siedem najpopularniejszych imion nadawanych chłopcom w ostatnim czasie, to Mohamed, Adam, Rayan, Ayoub, Mehdi, Amine i Hamza. Francja nie może poradzić sobie z arabskimi emigrantami okupującymi przedmieścia Paryża do którego już od dawna nie ma wstępu biały Francuz. Tylko w zachodnim Berlinie stoi ponad 80 meczetów, w Londynie zaś, liczbą muzułmańskich świątyń już dawno przestano się zamartwiać. Nikt nie jest w stanie ich wszystkich zliczyć. Tam islamizacja społeczeństwa trwa w najlepsze, skutecznie eliminując z życia codziennego fundamentalne wartości kultury zachodniej, której Europa od wieków była wierna i niewzruszona stała na jej straży.

To nie są zmanipulowane slogany zerżnięte żywcem z ulotek organizacji skrajnie prawicowych i nacjonalistycznych. Ot, takie są fakty. Patrzę na to wszystko z dużym niepokojem, gdyż jak przystało na chrześcijańskiego europejczyka, uważam, że mamy realne powody do obaw. Wiem, czasy się zmieniają, kultury mieszają, ludzkość dąży do jednego reprezentatywnego obywatelstwa dla całego świata. Ale czemu ma to się odbywać kosztem wartości bliskich naszym sercom? Wyrośliśmy na nich, a nasi przodkowie o nie walczyli. Brońmy ich i bądźmy dumni z naszej historii.

Europa zdaje się jednak wreszcie trochę budzić z letargu w który sama się zresztą wpędziła. Rozpoczęli Skandynawowie mówiąc NIE dalszej islamizacji Europy zamykając przy tym szczelniej swoje granice. Potem z peletonu poprawności i równości odłączyli się zalewani falą emigrantów Włosi. Wschodnia Europa wiadomo, trzyma się jeszcze nieźle w opozycji do tolerancyjnej propagandy, choć fakt, lekko nie jest. Nie wiem dlaczego, ale goniąc za wysokim poziomem życia zachodniej Europy, wschód koniecznie chce przy tym popełniać te same jej błędy. Wczoraj przeczytałem, że Real Madryt usunął ze swojego królewskiego herbu z roku 1920 znak krzyża z korony, by nie prowokować nim środowisk muzułmańskich. Nie wiem dokąd zmierza ten kontynent, ale wiem, że dryfuje zdecydowanie nie w tym kierunku w którym powinien. Prawdopodobnie do mentalnej samozagłady, ale proszę, nikomu o tym nie mówcie.

O ile islam z uporem fanatyka religijnego szukający dla siebie rynku zbytu w chrześcijańskiej Europie jest zjawiskiem niepokojącym, o tyle spoglądanie na niego funkcjonującego w jego naturalnym środowisku, może być dla Europejczyka bardzo pożyteczne, by nie powiedzieć wręcz, inspirujące. Dobrym przykładem tego jest wyróżniony tegorocznym Oscarem, pogromca polskiego W ciemności (słusznie zresztą), irański film Rozstanie. Co prawda trochę czasu od jego premiery już minęło, opadł cały ten zgiełk i tumany kurzu jakie się za nim unosiły w powietrzu, to jednak dopiero teraz znalazłem dla niego chwilę by coś więcej napisać. Acz dla odmiany, o samym filmie będzie chyba najmniej.

Europa odkryła Asghara Farhadi i nagrodziła w roku 2009 Srebrnym Niedźwiedziem na Berlinale (Co wiesz o Elly). Minęły trzy lata i we wrażliwości irańskiego reżysera rozkochał się cały świat. I chyba wiem dlaczego. Jego filmy charakteryzują się niezwykłą szczerością, wiarygodnym rozrysowaniem postaci, oraz mówią do światowego widza językiem dla niego zrozumiałym, acz wiernym swojej muzułmańskiej tradycji. Rozstanie jest bogate w doznania. Zahacza o europejskie, a nawet hollywoodzkie wzorce i naleciałości. Jest w odpowiedni sposób wyważone i dramatyczne, lecz nie nęka przesadnie spodziewanym po kinie irańskim folklorem. Należy traktować to rzecz jasna w kategorii plusów dodatnich.

Na tle konfliktu dwóch jakże różnie sytuowanych rodzin, Farhadi prezentuje cały wachlarz życiowych komplikacji z jakimi musi się mierzyć człowiek pod niemal każdą szerokością geograficzną. Walka uczciwości z kłamstwem, honoru z jego brakiem, szacunku do bliźniego z pogardą. A wszystko to spowodowane przez absolutny przypadek, niewinne zrządzenie losu jaki pociąga za sobą szereg zdarzeń, które wyciągają z człowieka jego prawdziwe oblicze. Jakie ono jest w rzeczywistości, często dowiadujemy się dopiero wtedy, kiedy zostaniemy poddani presji chwili i otoczenia. Życiowe aż do bólu.

Ta umiejętnie poprowadzona historia pokazuje także siłę islamu. Acz nie robi tego w zbyt nachalny sposób. Każdy człowiek może popełnić błąd, zgrzeszyć myślą czy uczynkiem, ale w obliczu swojego Boga zawsze musi zostać z tego rozliczony. Teraz nasuwa się pytanie, czy przeciętny chrześcijanin oglądając Rozstanie potrafi dostrzec, zrozumieć i docenić siłę islamu? Jego sterylność, fanatyzm i bezgraniczne oddanie potrafią zniechęcić, a nawet przestraszyć, to prawda. Natomiast lepsza twarz muzułmanów pokazuje ich wiarę jako ascetyczne doświadczenie i bezwzględne oddanie dla norm oraz szeregu wytycznych zawartych w Koranie. Tą twarz ukazuje w swoim filmie także Farhadi, czego jaskrawym przykładem jest konieczność złożenia przez jedną z głównych bohaterek przysięgi prawdomówności przed świętą księgą. Siła i strach przed jej splamieniem (Koranu) są wyższe od interesu rodziny. Czy przeciętny chrześcijanin potrafiłby w obliczu Biblii publicznie się dla niej zhańbić i poniżyć? Pokażcie no mi go palcem bo nie widzę.

Właśnie tego brakuje mi w naszej doktrynie Kościoła chrześcijańskiego. Siła islamu jest mocniejsza, gdyż więcej wymaga od swoich niezwykle posłusznych wyznawców. Natomiast w krajach chrześcijańskich od wielu już lat trwa systematyczne odejście od wiary, jej norm i przykazań, mimo że nie wymaga ona od nas rzeczy niemożliwych, czy nawet specjalnie trudnych. Również i u nas zauważalny jest jej widoczny regres, jednak kryzys polskiego kościoła jest trochę bardziej złożony i nie czas oraz miejsce by nad tym tutaj debatować. Może więc właśnie stąd ta ekspansja islamu w Europie jak i na całym świecie? Po prostu wykorzystuje słabość trochę zagubionych i znudzonych chrześcijan. Rozstanie poza interesująca warstwą merytoryczną i sytuacyjną, wspaniałą oraz szczerą grą aktorską, ukazuje ciepłe oblicze muzułmanów. Ich filozofię życia, definicję szczęścia, pragnienia i potępienia. Niby takie same, a jednak, jakby trochę się różnią.

Piękno i siłę rdzennego islamu można dostrzec tylko wtedy, gdy oddzielimy religię od spraw państwowych i politycznych. Niestety jest to trudne. Islam dla wielu mas stał się hasłem antyeuropejskich rebelii. Islamscy fundamentaliści w przeciwieństwie do cywilizacji zachodniej, potrafią zabijać za znak krzyża i Biblię w ręku. Czymże jest więc nasza europejska tolerancja na tle tak barbarzyńskich aktów wyznania wiary? Pewnie, że też mamy wiele na swoim sumieniu, ale wyprawy krzyżowe skończyły się już w XIII wieku. Dlatego do innych wyznań i wierzeń powinniśmy podchodzić z odpowiednim dla nas dystansem. Czerpmy z nich inspiracje, siłę, delektujmy się nimi, oglądajmy ich filmy i słuchajmy ichniejszej muzyki, ale na Boga, nie przenośmy obcych religii do Europy. A i my też, przestańmy w końcu nawracać dzikusów. Świat będzie bardziej różnorodny, może i podzielony, ale autentycznie piękniejszy.

4/6


IMDb: 8,6
Filmweb: 7,7