sobota, 19 października 2013

29'WFF - vol.6

Dotyk grzechu
reż. Jia Zhang-ke, CHN, JAP, 2013
135 min. Against Gravity
Polska premiera: 6.12.2013
Dramat



Trzeba chyba czasem nie lekceważyć wszelkich objawionych znaków na niebie i zwyczajnie zacząć brać je za pewnik. Można dzięki temu zaoszczędzić trochę czasu, a niekiedy nawet i pieniędzy. Osobiście nie należę do ludzi przesądnych, acz za każdym razem, kiedy widzę wypłatę na swoim koncie, to niemal połowę z niej niezwłocznie przelewam na rachunki i inne podatki, by odrzucić od siebie złe moce wierzytelności. Taki jakiś dziwny przesąd... W czwartek objawił mi się właśnie jeden ze znaków, którego ponownie zlekceważyłem. Konkretnie to w Multikinie. Wieczorem. O 21. W momencie kiedy miała rozpocząć się projekcja Dotyku grzechu, wyszedł na scenę Stefan Laudyn z telefonem i oznajmił, że film się jeszcze wgrywa i musimy czekać. Od razu przypomniała mi się scena z Alternatywy 4, kiedy to kierowca ciężarówki z meblami nie chciał czekać na ciecia Anioła pod jego jeszcze nie ukończonym blokiem.

Dziś już wiem, że po wypowiedzeniu tych słów powinienem uciekać z kina czym prędzej. Cóż, mądry ekran pod okiem po szkodzie. Na tej największej w Warszawie i nabitej do ostatniego miejsca sali kinowej czekaliśmy wszyscy jeszcze przez następne 15 minut. „Już jest 97%” - informował Laudyn. - „To co, z torrentów go ściągają?” - zapytałem sam siebie. Nie otrzymałem odpowiedzi. W sumie dziwnym nie jest. Na sali siedziała też pokaźna delegacja Azjatów, jak to zwykle z nimi przy tego typu okazjach bywa, wyposażeni byli w drogie kamery i aparaty foto. Jeden był szczególnie irytujący, bo świecił jakąś lampą po oczach. Na scenie oprócz Laudyna z komórką, znaleźli się jeszcze reżyser filmu wraz z żoną i tłumaczem. Współczułem im, serio. Czas mija, film się ładuje od dobrych 45 minut, a oni powiedzieli już wszystko co mogli i chcieli. Dowiedzieliśmy się więc ile kręcili ten film, gdzie kręcili, po co kręcili, który to już jest film w dorobku reżysera, a także jak bardzo podoba się gościom z Chin w Warszawie, i że w ogóle są w związku z tym bardzo szczęśliwi stojąc tu teraz przed nami. No faktycznie i w rzeczy samej, oni tam tak po prosty stali. Laudyn lekko podirytowany wydzwaniał co i rusz do tego od projektora na górze, Chińczycy nie wiedzieli co można jeszcze powiedzieć, ich tłumacz również. Nastąpiła więc donośnie cicha niezręczność, potocznie zwana w internecie jako "epic fail" ;)

W końcu się zaczęło. Oczekiwania po filmie miałem zaiste wielkie. Zdobył przecież nagrodę za reżyserię w Cannes, poza tym zewsząd dało się słyszeć głosy, że to dzieło wybitne. Nawet z tejże sceny do nas mówiono ustami dyrektora festiwalu, że to wielkie wydarzenie, oraz że jesteśmy szczęśliwcami, że możemy tu teraz być i napawać się tym obrazem. Cholera, no uwierzyłem im wszystkim. Niepotrzebnie. Może wtedy bolało by mniej. Otóż niestety nie napawałem się tym zdecydowanie zbyt długim filmem. Sorry, ale to był wyjątkowo nudny i męczący obraz. W zeszłym tygodniu pisząc o koreańskim Pieta, szerzej wyjaśniłem dlaczego nie lubię azjatyckiego kina. Podczas konsumpcji Dotyku grzechu czułem, jak wszystko to, co wtedy pisałem, tu i teraz materializuje się.

Irytujące wrzaski, piski, dialogi, oraz męczące i ślimaczące się sceny. Nie mój świat i kultura. Przedstawiona mi opowieść o czterech bohaterach, obcych sobie reprezentantach różnych środowisk, profesji i chińskich prowincji, zdecydowanie nie charakteryzuje się zbyt wysokimi lotami. Prędzej mgłą na lotnisku w Szanghaju. Ich życiowe dramaty, motywowane pragnieniem do spełnienia się w jakiejś funkcji, czy też po prostu motywowane chęcią poprawienia swojego bytu materialnego, a nawet uczuciowego, z punktu widzenia Europejczyka były irracjonalne i nielogiczne. Nie potrafiłem się wczuć w ich percepcje postrzegania rzeczywistości, nie umiałem zrozumieć ich lęków i pragnień. To po prostu inne, obce mi stany umysłu, których przez różnice kulturowe zapewne już nigdy nie pojmę.

Nie mniej istnieje dla Dotyku grzechu jakaś szansa na obronę. Jeśli uznamy go za film o charakterze podróżniczym, wtedy może wydać się on nawet całkiem interesujący. Ja tak w pewnym momencie uczyniłem, dzięki czemu w moich oczach uratował się on przed doszczętną katastrofą i totalnym zjechaniem. Film jest wyczerpującą podróżą po współczesnych Chinach. Przez cały przekrój społeczny, polityczny i gospodarczy. Począwszy od małych i zapomnianych przez świat prowincji, na nowoczesnych i dużych, dynamicznie rozwijających się miastach kończąc. Możemy przekonać się co oni tam jedzą, jak się ubierają, czym jeżdżą, jak wyglądają ichniejsze środki transportu (mają lepsze pociągi niż u nas, ale czy kogoś to w ogóle dziwi?), generalnie jak żyją i jak robią dla reszty świata wszelkie dobra w swoich fabrykach. Niczym sir Attenborough zwiedzamy ich dziwny świat i bogatą kulturę, oraz jak Cejrowski wśród dzikich plemion próbujemy zrozumieć dziwaczne zwyczaje miejscowych. Obserwowanie ich świata i zastanawianie się nad tym ostatecznie uratowało mnie z opresji. Skoro treść i bohaterowie nie dawali rady zdobyć mojej uwagi, to chociaż zwiedziłem sobie trochę ich kraj. Zawsze coś.

Generalnie filmu nie polecam, chyba, że maniakom wszech skośności. Nie rozumiem zachwytów i dziwię się jury w Cannes, bo Europejczyk aby pojąć taką egzotykę, sam musi być na swój sposób egzotyczny. Ja nie jestem. Lubię naszą europejską normalność, umiarkowany klimat (acz wolę śródziemnomorski) i każdego dnia dziękuję Bogu, że urodziłem się na Starym Kontynencie. W środku. Mniej więcej. Dotyk grzechu wyleczył mnie też z chęci odwiedzenia ich kraju. Nie wiem co mi do łba kiedyś strzeliło. Nie chcę i już.

3/6






Prince Avalanche
reż. David Gordon Green, USA, 2013
94 min.
Polska premiera: ?
Komedia, Dramat



To był mój ostatni film w ramach WFF. Niektórzy mówili, że nie warto, że przecież jest już na torrentach, po co więc kasę inwestować, jak można wygodnie, w domu, na kanapie, w dodatku za darmo. No pewnie mieli racje, ale w piątek o tej godzinie nic lepszego nie grali, a ja miałem akurat czas. I teraz już wiem, że bardzo dobrze ja żem uczynił. Jestem już po, w dodatku szalenie usatysfakcjonowany, swoje zdanie na temat filmu mam, a inni niech ściągają kiepskie kopie i czekają pół roku na napisy (haters gonna hate).

Prince Avalanche to bardzo lekkie i przyjemne, zupełnie nieinwazyjne kino, acz z pewnymi haczykami, które, jak dla mnie, dodają mu tylko pożądanej powagi. Jest to opowieść o dwóch ogromnie różniących się samcach, dobrowolnie uwięzionych w dziczy lasu. Dzieli ich wszystko - wiek, charakter, styl bycia. Łączy jedno, przepraszam, dwie rzeczy. Dziewczyna (jeden z nią sypia, drugi jest jej bratem), oraz praca jaką obydwoje muszą wykonać. A pałają się sezonowym malowaniem pasów i stawianiem słupków na nowych jezdniach czwartoligowej siatki połączeń w Hrabstwie Bastrop w stanie Texas, gdzie w roku 1987 doszło do ogromnego pożaru lasów. Akcja filmu dzieje się dokładnie rok po tamtych wydarzeniach i jesteśmy wraz z nimi naocznymi świadkami skutków tegoż kataklizmu.

Alvin i brat jego dziewczyny, Lance, delikatnie mówiąc, nie przepadają za sobą. Ale nie ma między nimi agresji, ta pojawia się dopiero później, już bardziej uzasadniona i tak z przymrużeniem oka. Po prostu nie nadają na tych samych falach. Lance (w tej roli Emile Hirsch, ten od Into the Wild. Szok, jak on w tym filmie wygląda), to leniwy gnój, któremu w głowie są tylko imprezy i dziewczyny. Alvin jest dużo starszy i wyposażony w zasady moralne i etyczne, do tego jest niezwykle zaradny i perfekcyjnie zorganizowany. Łowi ryby, poluje, w przeciwieństwie do Lance'a umie nawet rozbić namiot. Zamknięcie ze sobą na odludziu i na wiele tygodni dwóch, tak znacząco różniących się od siebie jednostek męskich, siłą rzeczy musi zwiastować liczne słodko-gorzkie sytuacje, gagi i scenki sytuacyjne, że o kapitalnych dialogach nie pomnę.

I tak w istocie się dzieje. Jest zarówno śmiesznie, jak i czasem wręcz dramatycznie. Chłopaki doświadczają co i rusz emocjonalnej huśtawki nastrojów. Jeden cierpi na nudę i samotność (Lance), drugi cieszy się nią i czerpie z niej ile wlezie (Alvin). To rodzi konflikty, ale też zbliża ich do siebie. Punktem zwrotnym ich leśnej egzystencji staje się list, jaki otrzymuje Alvin od siostry Lance'a. Wtedy to o dziwo, większą dojrzałością wykazuje się ten młodszy i głupszy, a starszy i mądrzejszy nagle traci grunt pod nogami.

Trochę komedia, trochę filozoficzny film drogi, leniwie poprowadzony, ale jak dla mnie, świetnie zestrojony z motywami przewodnimi, z otaczającą ich/nas przyrodą, po prostu jest perfekcyjnie zmajstrowany jak na swą gatunkową lekkość. Wewnętrzna przemiana naszej dwójki nawzajem się uzupełniających i uczących się bohaterów, jest wartościową opowieścią o cnotach życia. O przyjaźni, miłości, o kobietach, tak, w tym filmie jest dużo o kobietach (tak między wierszami). Jakie są, czego w nich nie lubimy, za co kochamy i dlaczego od nas odchodzą. Prince Avalanche poprzez zabawę, groteskę i skecz sytuacyjny, zwyczajnie uczy. Może nie jest to materiał na doktorat, ale na licencjata wystarczy. Wyszedłem z kina w doborowym nastroju, w dodatku wzbogacony o kolejną życiowa mądrość. Dobra inwestycja.

4/6


1 komentarz:

  1. Dotyk grzechu rzeczywiście kiepski - zrezygnowałem po parunastu minutach. Nie zaciekawił mnie.

    OdpowiedzUsuń