poniedziałek, 8 lipca 2019

Let's folk

Midsommar
reż. Ari Aster, USA, 2019
140 min. Gutek Film
Polska premiera: 05.07.2019
Horror



Cholera jasna, ledwo człowiek porzucił zimowe palta i odpalił pierwszego grilla pozyskanego na promocji w Biedronce, a tu już dnia ubywa i jesień nadciąga tempem rozmów pokojowych prowadzonych na linii USA-Iran. Kiedy to się stało i jak do tego doszło? Halo, Zenku Martyniuku - proszę odpowiedz. Ale na szczęście jest jeszcze kino, które lubi zakrzywiać czasoprzestrzeń i czarować widza, dawać mu lato zimą, cycki, krew i przemoc, wszystko to, czego nam w życiu trzeba i by być szczęśliwym. Dlatego właśnie lubię chodzić do kina, żeby dać się świadomie wkręcić i zapomnieć o bożym świecie. Tym razem poszedłem tam po to, żeby raz jeszcze, tym razem organoleptycznie doświadczyć letniego przesilenia, bo te które było u nas całkiem niedawno jakoś chyba pomyliło adresy, tudzież przelało się między moimi palcami tak jak przelewa się szóste piwo do szklanki. Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie.

Midsommar (u nas jeszcze nie wiedzieć czemu dokoptowano „W biały dzień”) Ariego Astera wydawał mi się smakowitym letnim kąskiem, takim wiecie, w sam raz do poleżenia na kocyku na zielonej trawce, delektując się przy tym zimnym piwkiem, blanckiem i okładem z młodych piersi, słowem - idylla. Film przy zupełnej okazji zachwycił także krytyków na świecie i zbudował ze słomy oraz gliny taki hype, że nawet ta niedowidząca co wygrała ostatnio Taniec z gwiazdami dostrzegłaby jego kontury z odległości sąsiedniej planety. No wprost nie dało się przejść obok tego tytułu obojętnie i tak mnie to zaczęło uwierać w bucie, że aż kupiłem pierwszy możliwy legalny bilet na przedpremierowy pokaz i polazłem niemal na boso, acz cały w ostrogach, by w końcu skończyć z tym szaleństwem. Nie miałem tylko pewności, czy to szaleństwo nie skończy czasem wpierw ze mną.

Twórca głośnego i wielokrotnie nagrodzonego Hereditary, który był spoko (a właściwie to tylko spoko, bo finał w mej skromnej ocenie nie udźwignął początku i rozwinięcia skądinąd intrygującej oraz dobrze nakręconej fabuły), poszedł za ciosem, a może nawet pod wpływem ciosu studia A24, które przy zupełnej okazji zarobiło na filmie najwięcej w swojej historii (80 zielonych baniek) i spłodził obraz bardzo podobnie skrojony w konstrukcji oraz wyjściowym założeniu, tyle że dla niepoznaki zmienił mu okrycie wierzchnie, tu poprzestawiał, tam coś odjął, tam dodał, czego efektem jest zaiste, piękny potworek, który otrzymał głównie jedno zadanie - ryć banię, a przy zupełnej okazji pewnie też i ziemię w polu, co by i rolnicy mieli z tego korzyść. Obraz w materiałach promocyjnych został ubrany w piękne, folkowe i pogańskie szaty oraz nasączony w wywarze z okultyzmu - do diaska, co może pójśc nie tak?


Zawsze kiedy myślę, że Panie, to jest pewniaczek, stawiaj wszystko na tego konia, jak Boga kocham nic nie może się wykoleić na ostatnich metrach, tak zawsze dostaję obuchem w tył głowy. Stoję tu teraz przed wami z głupią miną numer dwadzieścia osiem oraz z rozsznurowanymi butami i mam słoik pełen słonych wspomnień o filmie. Z jednej stronie jestem dogłębnie przeorany. Faktycznie, jak obiecali tak uczynili. Czuję się trochę tak, jak czuje się pacjent w gabinecie podczas gastroskopii, tyle, że tu nie lekarz, a reżyser wsadził mi do gardła rurkę i wpuścił przez nią do organizmu odrobinę szaleństwa, popierdolenia i narkotycznych halucynacji. No heloł, jakbym już tego nie miał w sobie wystarczająco dużo, ale ok, dzięki Panie doktorze Aster, przyjemności nigdy za wiele. Problem jednak nie w tym co fajne łamane na zajebiste, bo o tym szerzej za chwilę, tylko o tym, co ciągnie to wszystko za nogi w dół ku dachom piekieł.

I tak, największa bolączka tego niewątpliwie zjawiskowego projektu tkwi w jego fundamencie, w strukturze źródłowej, która winna być silnym punktem wyjścia i ostoją dla całej tej ekranowej makabry. A ja naprawdę nie wiem, czy to co widziałem przed kilkoma dniami, to jest jednak coś w rodzaju horroru, czy może jednak bliżej mu do komedii. Zasadniczo to ja rzadko zaprzątam sobie głowę podziałem gatunkowym i dla mnie film jest po prostu albo dobry, albo zły, tudzież stoi okrakiem gdzieś po środku. Ja nawet bardzo lubię oraz szanuję twórców, którzy mnie bezczelnie okłamują i nie lokują danego tytułu w gatunkowy nawias. Cenię, gdy ci żonglują i bawią się łamaniem konwenansów i różnych stylistyk, dlatego zawsze dobrze się bawię na filmach, które mają problem ze swoją gatunkową orientacją, ale tym razem odczuwam wewnętrzny konflikt interesów, no coś się we mnie gotuje i nie mogę znaleźć na to żadnej recepty.

Nie wiem, może po prostu między kinem grozy a komedią jest tak wielka przepaść i tak wiele pustej przestrzeni kosmicznej, że to się wyczajnie nie ma prawa ze sobą spotkać na piwie we wspólnym mianowniku. Dlatego też podczas seansu doświadczałem iście ambiwalentnych odczuć. Czasem doskwierał mi niepokój, dużo rzadziej przerażenie, ale najczęściej ogarniał mnie śmiech, który był dziwnie skorelowany z rozwinięciem oraz zakończeniem fabuły, niestety. Z jednej strony to nic złego, kino zna już takie gatunkowe romanse, ale też ja bardzo przepraszam, oczekiwania miałem zgoła odmienne. Żądałem makabry, przerażenia, chciałem wstrząsu, a może nawet i bezceremonialnego obrzydzenia, a finalnie dostałem coś, co momentami przypominało mi parodię horrorów, jak bym doświadczał seansu Strasznego filmu, tyle, że w reżyserii Jodorowsky'ego. Zatem od razu uprzedzam tych, którzy jeszcze nie widzieli - porzućcie oczekiwania o wielkim i strasznym łamaczu ludzkich umysłów.


Niemniej początek był bardzo obiecujący. Tak zbudowanego i zaprezentowanego Intro wprowadzającego do napisów początkowych to ja proszę ja was dawno nie widziałem. Do tego momentu czułem się wbity w fotel. Czułem, że zarówno ja jak i reżyser jedziemy tym samym pociągiem relacji intergalaktycznej i że być może będzie to podróż życia. Gęsia skórka na ciele tylko mi przytakiwała. Niestety im dalej w las, tym więcej przeszkód, a w pewnym momencie reżyser spierdolił do drezyny i odbił na zwrotnicy w zupełnie innym kierunku. No bożesz ty mój, tak się nie robi. Niestety odniosłem wrażenie, że nie byłem w tym odczuciu osamotniony. Sala kinowa często wybuchała śmiechem, nawet w scenach, które nie podejrzewałbym o występowanie choćby śladowych ilości groteski i czarnego humoru, a przypominam, że cały czas mówimy o ponoć jednej z najbardziej przerażających produkcji tego roku. Hmm, czyżby?

Ale bardzo możliwe też, że istota zła w dzisiejszych czasach tak się już zdewaluowała, że przestaje nas już przerażać. To trochę jak z dostępem do seksu i nagości w mainstreamie. Za małolata jak zobaczyłem kawałek cycka w Twoim Weekendzie (RIP) to dostawałem niemalże konwulsji. Dziś cycka można zobaczyć w byle teledysku na MTV i na nikim nie robi on już wrażenia (no dobra, na mnie nadal jeszcze robi). To zapewne zbyt duże uproszczenie, ale też w pewnym sensie może tłumaczyć fakt, że roztrzaskane głowy, wnętrzności i krew na ekranie nie budzą już takich emocji. Widzimy to niemal na co dzień w internetach i programach newsowych. Zło stało się już tak powszechne, że niemal występuje już jako zastrzeżony znak towarowy obok najbardziej dochodowych i kultowych marek świata. Siłą rzeczy uodporniliśmy się już na ekranowe okrucieństwa i dziś twórcy muszą stawać na głowie, żeby wstrząsnąć współczesnym widzem. Ten z kolei ma coraz większe wymagania żeby odczuć cokolwiek, przez co jedni nakręcają drugich i szczują się nawzajem poszukując złotego środka.

Żeby jednak nie było znów tak tendencyjnie i nieco pesymistycznie, to napiszę, że Mindsommar ma w sobie także wiele dobrego, a nawet bardzo dobrego, co szalenie komplikuje mi wystawienie mu finalnej oceny. Po pierwsze, z pewnością powielę to co zostało już napisane przez innych, ale też nic nie poradzę, że uważam podobnie. Film jest przepiękny wizualnie. Tu także należy wymienić autora zdjęć, bo nazwisko swojskie i trzeba szanować. Za zdjęcia odpowiada kolega ze studiów Astera - Paweł Pogorzelski. W tym miejscu nisko pochylam swoje czoło. Dwa - pogański i okultystyczny klimat w oparach folkloru. Co prawda z czasem cały ten folk traci na sile rażenia i przebiera się w zwykłą sektę opętaną szaleństwem (i śmiechem - niestety), ale nie szkodzi, odbiór skąpanych w słońcu ludzi w białych szatach oraz udekorowanych w wianki na głowach roześmianych niewiast musi w naszej szerokości geograficznej dostarczać bardzo miłych skojarzeń. Liczne nawiązania do kultury oraz mitologii germańskiej mile łechtają moje regionalne słabości do prastarych słowiańskich obrzędów i ludowych tradycji.


Zaś trzecim największym plusem produkcji Astera jest fakt, że film można odbierać na wiele różnych sposobów. Właściwie to nie istnieje namacalna granica, która postawiłaby tamę przed oceanem interpretacji. Wkraczanie młodych i naiwnych przybyszów z Ameryki do obcej im osady na północy Szwecji może symbolizować zarówno szeroko rozumiany świat zachodu, a w nim społeczeństwo otwarte na inne kultury, z pozoru tolerancyjne, które staje do konfrontacji ze światem mentalnego wyobcowania oraz zamknięcia na wszystko co nowe i pędzące ku zagładzie na skręcenie karku. Ale żeby było ciekawiej, to można to odebrać na wskroś odwrotnie. Ba, to także doskonałe studium dotykające istoty osobistych lęków, osądów i strachu, także przed obowiązkiem dopasowania się do życiowych standardów, z którymi nam nie jest po drodze. Do diabła, tu niemal każda uciśniona dziś grupa społeczna może odnaleźć w tym filmie fragment swojej spuścizny.

W warstwie konstrukcyjnej Ari Aster puszcza oko do fanów klasycznych slasherów z lat 70-tych i 80-tych, do produkcji Johna Carpentera i Michaela Powella, także do włoskiego nurtu Giallo. Fani gatunkowego horroru z czasów jego ekranowego prosperity odnajdą tu wiele smaczków i dla nich z pewnoscią Midsommar będzie pewnego rodzaju sentymentalną podróżą w czasie. Sam bawiłem się na tym filmie raz lepiej, raz gorzej, ale generalnie było mi w kinie dobrze. Doceniam wysiłek twórców, niezłe kreacje aktorskie (acz ja nie podzielam zachwytów nad Florence Pugh - powiem więcej - irytowało mnie to dziewczę bardzo), kapitalne i bardzo dopracowane zdjęcia oraz sielską scenografię. Podobało mi rozrysowanie procesu postępującego szaleństwa, a także narkotyczne wizje i halucynacje osiągane po herbatce z wywaru z ziół i grzybków (jeśli ktoś wie gdzie można takową zakupić to poproszę o info na priv). To wszystko sprawia, że bez wątpienia mamy do czynienia z wyjątkowym obrazem, który ma prawo kandydować do dzieła ponadczasowego. I byłoby naprawdę bardzo dobrze, gdyby tak uciąć z pół godziny z ogólnej całości i gdyby Panie Aster nie skrzywdził Pan filmu tym irracjonalnym i zidiociałym humorem, który pasował tu jak hymn Stanów  Zjednoczonych do nadmuchanych ust Panny Godlewskiej. Drugi raz z rzędu popełniony ten sam wielbłąd. Mam nadzieję, że do trzech razy sztuka. Niemniej kibicuję w dalszej karierze. Finalnie więc (prawie) mocne pięć ode mnie, minus jeden punkt horroru honoru.