Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Surrealistyczny. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Surrealistyczny. Pokaż wszystkie posty

środa, 27 lipca 2016

Top Model na dopalaczach

Neon Demon
reż. Nicolas Winding Refn, DEN, FRA, USA, 2016
110 min. Gutek Film
Polska premiera: 22.07.2016
Thriller, Surrealistyczny



Nicolas Winding Refn zekranizował jedną z moich najskrytszych fantazji. Umorusał całe to do cna zdegenerowane środowisko wybiegów mody, anoreksji, operacji plastycznych, zawiści i zazdrości w gównie i do tego jeszcze nasączył w roztworze LSD. Iście epicki rozgardiasz audiowizualny, radość dla oczu i nieco zakłopotania dla organów wewnętrznych z układem pokarmowym na czele. Co wrażliwsi lepiej niech nie obżerają się przed seansem i zapomną o chrupaniu nachosów w trakcie. To również nie jest film dla miłośników piwa, ani nawet łychy z colą przemycaną w plecaku. Udając się do kina na Neon Demon weźcie lepiej gram dobrego jarania, albo po prostu się zawczasu zakwaście. Ja niestety tradycyjnie już postawiłem na wysokooktanowy alkohol i czułem się trochę jak na Chłopcach z ferajny w okularach 3D na nosie.

Zastanawia mnie co te duńskie matki dodają do mleka przed podaniem ich swoim dzieciom. Von Trier, Vinterberg, Jensen, Refn - wszyscy jakby z jednego chowu klatkowego. Co chwila świat zostaje nawiedzony jakimś trudno definiowalnym szaleństwem. Nie twierdzę, że mnie to nie kręci, wręcz przeciwnie, kręci, a jakże, ale też dziwi jednocześnie i fascynuje. Duńczycy wyrobili sobie już taką markę w kinie, że na ich filmy można chodzić w ciemno. Zawsze wyjdzie się z nich doszczętnie przeoranym. Przeoranym śmiechem, lub psychodelią. Co kto lubi. W przypadku Refna - ponownie zostałem naznaczony tym drugim.

Gdy tak porządnie przeorał mnie trzy lata temu w Tylko Bóg wybacza stwierdziłem, że facet po godzinach daje sobie po prostu w żyłę, a to co zobaczy w swoim przelocie gdzieś pomiędzy realem a obłokami matriksa przenosi później na duży ekran. Tego filmu nie dało się nakręcić będąc trzeźwym na umyśle, obejrzeć zresztą również, czego wbrew pozorom wcale nie rozpatruję w kategoriach zawodu. Dziś, te trzy lata później powiem więcej. Refn zdaje się być nie tylko kinematograficznym ćpunem, ale też popapranym zboczeńcem, który przy pomocy kamery filmowej daje ujście swoim najskrytszym marzeniom, fobiom, fascynacjom, zboczeniom i koszmarom. Kręci cię nekrofilia i chciałbyś przelecieć jakieś zwłoki? A może chciałbyś zapisać się na lekcje kanibalizmu dla początkujących? Proszę bardzo. Zapraszamy do kina na seans. Może jeszcze popcorn do tego?


A tak już trochę poważniej. Refn skumulował kilka, a może nawet i kilkanaście fetyszy, zboczeń, urojeń oraz lęków i przy pomocy współczesnych technik audiowizualnych osadził je na łamach starej jak świat baśni o Kopciuszku zapodanej w formie ekstremalnego pop-artu. Nie sposób przejść obok tego projektu obojętnie. Neon Demon nie daje spokoju, na zmianę fascynuje, onieśmiela, trochę też nuży i zbija z tropu, po czym znienacka zaczyna wiercić ci dziurę w brzuchu na żywca, że aż widzisz swoje flaki wylewające się wraz z innymi wnętrznościami po kinowym fotelu. Odczuwasz naraz bezwład, obrzydzenie i paraliż, nie możesz wykonać żadnego ruchu, tylko się tępo wpatrujesz w widowisko i intuicyjnie prosisz o więcej jednocześnie prosząc w duchu o to, żeby to się wreszcie skończyło. Film ten przypomina mi trochę szokujący (pseudo)artystyczny performance Hermana Nitscha, który w latach 60-tych ubiegłego stulecia w ramach "Teatru Orgii i Misteriów" zamurował się w piwnicy i ukrzyżował w niej jagnię jakie na białym prześcieradle pozostawiło krwawy ślad swojej walki o przetrwanie. Nitsch przekonywał wtedy, że dzięki takim akcjom uwalnia się z podświadomych lęków i zahamowań.

Na szczęście Refn szokuje bardziej obrazem, a nie czynem, acz zdania pewnie będą podzielone. Ponadto przy pomocy swojego kinematograficznego performance'u przekuwa na współczesny grunt opowieść o wspomnianym Kopciuszku, tyle, że w wersji dla dorosłych. Bardzo wyraźnie rozrysowuje granicę pomiędzy dobrem i złem, oraz konfrontuje je ze sobą przy pomocy odwiecznych dogmatów i rozważań na temat istoty człowieczeństwa. Za tło służy mu do tego współczesna branża mody. Świat permanentnego zakłamania, wydawać by się mogło, że także bezduszny i bez żadnych zahamowań, który odziera ze złudzeń, manipuluje i handluje kobiecym pięknem jak jakąś marchewką na targu warzywnym. Wszystko kręci się wokół kultu ciała. Poza pięknem nic innego się nie liczy. W filmie padają nawet słowa, że piękno może i nie jest najważniejsze, ale bez piękna nic w życiu nie osiągniesz. Wnętrze i duchowość są zbędnym balastem, które tylko komplikują proste zależności życiowe. Najlepiej nie posiadać ich w ogóle, tylko być próżnym pustakiem z ładną buźką i nogami na metr pięćdziesiąt. Resztę zrobią za ciebie inni. To zaiste, idealne środowisko, żeby na jego tle zobrazować tą momentami obrzydliwą psychodelię jaką raczy nas Refn. A że zna ten świat doskonale pokazał już wielokrotnie, chociażby tworząc klipy reklamowe dla wielu cenionych marek z branży.

Żeby prawidłowo ocenić Neon Demon należy rozszarpać go na dwie połówki. Pierwsza, to treść, która na pierwszy jak i dziesiąty rzut okiem jest infantylna i egzaltowana. Z pozoru opowiedziana jest ona w sposób szalenie prosty i nieskomplikowany. Można byłoby ją osadzić w krótkiej bajeczce dla dzieci puszczonej w porze wieczorynki. Ale jej wartością dodatnią jest fakt, że Refn dzieli dobro i zło na... dobro i zło. Tak po prostu i bez alpejskich kombinacji. Finalnie to dobro niekoniecznie wygrywa, co dodaje tej opowieści drugą wartość dodatnią, mianowicie, przewrotność, pieprzność oraz niestety bolesny realizm, wszak bycie dobrym, naiwnym, pięknym i szczerym nie zawsze się w życiu opłaca, by nie powiedzieć wprost, że nigdy. Niby oczywiste, ale zawsze fajnie to zobaczyć na ekranie zamiast słodkich happy endów i "żyli długo i szczęśliwie". Druga rozszarpana połówka filmu, ta bardziej krwawa to rzecz jasna obraz, a konkretniej to obraz i dźwięk, gdyż zdają się one stanowić nierozłączną parę kochanków. Tu Refn zahacza o Himalaje perfekcji. Zmysłowe oraz pełne artyzmu kadry i ujęcia są iście fantastyczne. Gra światłem, mrokiem i cieniem, oraz pulsującymi kolorami, co jest dość interesujące z punktu widzenia daltonizmu reżysera, nosi znamiona geniuszu. Nie inaczej jest z muzyką autorstwa Cliffa Martineza oraz bratanka Duńczyka - Juliana Windinga. Katowany przeze mnie soundtrack znany był mi już kilka tygodni wcześniej, zatem zdążyłem już nim dogłębnie nasiąknąć, ale w asyście obrazu muzyka zyskała w ciemnym kinie fantastycznego dopełnienia stając się perfekcyjną ucztą dla zmysłów.


Ale to niestety koniec pozytywów. Film przez większość czasu zwyczajnie nuży i rozczarowuje. Refn zdecydowanie przyśpiesza i znacznie intensyfikuje doznania dopiero w drugiej połowie filmu. Niestety opiera się przy tym na dość krzykliwych, momentami artystycznie nadętych i obrzydliwych scenach, na wspomnianej na początku nekrofilii (acz mnie się nawet podobało, ale wiadomo, że normalny tak do końca to ja nie jestem) i subtelnym kanibalizmie. Duńczyk postawił więc na pewniaki, na szok i skandal, przez co na moje oko powstał z tego klasyczny przerost formy nad treścią. W dodatku mało oryginalny, bowiem podobne historie zostały już nakręcone i zawarte chociażby w Czarnym łabędziu, a nawet w Showgirls Verhoevena, mimo, że przy Neon Demon jawi się on jako lajtowa bajka Disneya.

Sam więc nie wiem jak mam ocenić całość. Minęły już dwa dni a ja nadal tkwię w wielokropku. Z jednej strony chwalę Refna za jego odwagę, świetne teledyskowe zdjęcia i muzykę, za mroczny klimat, oraz za umiejętne rozrysowanie wzoru na nieuczciwą walkę młodzieńczej naiwności i niewinności ze złem świata zawładniętego przez bezduszne korporacje, zawiść, zakłamanie oraz pęd za karierą i pieniądzem. Nieco przykra jest finalna konstatacja, ale jednocześnie jakże prawdziwa oraz pouczająca i to pomimo tego, że ukazana jest w bardzo banalny sposób. Z drugiej jednak strony film jest momentami obrzydliwy i bardzo niesmaczny. Przypomina trochę pseudoartystyczny bełkot i performance uliczny z publicznym oddawaniem moczu na prześcieradło przez sześćdziesięcioletnią "artystkę". Zaczynam się powoli obawiać o Refna. Coraz szerszym łukiem zdaje się zahaczać o niebezpieczne rewiry graniczące z artystycznym banałem i krzykliwym jazgotem, może i ładnym dla oka, ale jednocześnie coraz bardziej pustym.

Niemniej po dodaniu grosza do grosika wychodzi mi z tego dodawania i odejmowania słaba czwórka na szynach, taka wiecie, wyciągnięta w górę za uszy. Ocenę generalnie dobrą ratują filmowi narkotyczne i transowe doznania audiowizualne wraz z surrealistyczną nutką szaleństwa oraz szczypta mądrości w postaci ośmieszenia jałowych ideałów współczesnych anorektycznych blond primadonn z dziubkami z botoksu. Reszta pozostaje milczeniem, acz mimo wszystko całkiem ciekawym i generalnie namawiam do obejrzenia filmu oraz do wyciągnięcia wniosków po swojemu. Psychofani Refna wyjdą z kin raczej zadowoleni, fani Top Model na TVN trochę skołowani i zniesmaczeni, a fani chemicznych używek nadal pewnie jeszcze tkwią w kinowych salach.






IMDb: 7,0
Filmweb: 6,0


czwartek, 8 października 2015

Koniec wakacji - wracam do pisania

Onirica
reż. Lech Majewski, POL, 2014
95 min. Stowarzyszenie Angelus Silesius
Polska premiera: 17.04.2015
Dramat



Lech Majewski dalej pozostaje w intelektualnej awangardzie. I to jest dobra wiadomość. Zła, a przynajmniej odrobinę gorsza brzmi tak, że jego najnowsze dziecko nieco obniżyło swoje loty względem szybującego wysoko nad granią Młyna i krzyża. Ale nie będę Majewskiemu robił z tego tytułu wyrzutów, wszak moja kinematograficzna słabość wielbi wchodzić z jego ekspresją w interakcje. Język kina Majewskiego z jednej strony ociera się o synonimy kultury wyższej zarezerwowanej wyłącznie dla ortodoksyjnych snobów, miłośników malarstwa, literatury pięknej, także filozofii i poezji oraz muzyki klasycznej, a jednocześnie stara się z drugiej strony nie zatrzaskiwać bram przed światem intelektualnego niżu. Ale tak po prawdzie to tylko teoria. W praktyce kino Majewskiego wymaga wysoce intelektualnego posłuszeństwa i w żadnym wypadku nie bierze jeńców.

Jakkolwiek by na to nie spojrzeć, jego autorska twórczość stanowi nie lada poligon doświadczalny dla wrażliwości emocjonalnej każdego szanującego się kinomana. Majewski w dobie dzisiejszej papki płynącej bezpiecznie środkiem głównego nurtu kojarzy mi się z nauczycielem WF-u, który z uporem maniaka postanowił nauczyć koszykówki grupę przedszkolaków, z orzeczoną niepełnosprawnością oraz z brakiem kończyn dolnych. Sensu w tym tyle co wyprawa Wałęsy i Komorowskiego z cinkciarzem peel za ocean, czyli za grosz (no właśnie chyba za ten grosz właśnie i to niemały), ale radość na twarzach maluchów - bezcenna. Ktoś musi jednak to robić i chwała Majewskiemu za to, że jest konsekwentny w swoim buncie.

Onirica (Psie pole) zamyka jego tryptyk „rozmów z mistrzami”. Inspirowana „Boską komedią” Dantego oparta jest na wieloznaczności i symbolizmie. Sam Majewski podsumował go krótko - "ten film jest dla mnie mocno katharsistyczny". Myślę, że dla większości jego odbiorców będzie nim również. Oczywiście z punktu widzenia typowego zjadacza popcornu będzie to piekielnie ciężkie kino do udźwignięcia, które dedykowane jest najwyżej ułamkowi ludzkiej populacji. Wymaga od widza maksymalnego skupienia, cierpliwości, oraz - a może nawet i przede wszystkim - odrobinę historycznej wiedzy, a także dwóch promili artystycznej wrażliwości. Dziś takich filmów zwykle już się nie robi, a jeszcze rzadziej trafiają one do masowej dystrybucji, a już tym bardziej w Polsce. Dlatego też, kiedy Majewski po raz kolejny skutecznie przebrnął przez selekcję wielkich kinowych korporacji, a przy tym nie zboczył nawet na centymetr z wytyczonej przez samego siebie ścieżki... polałem sobie szklaneczkę whisky i tylko cmoknąłem z zachwytu.

W dobie odwracania się całego świata od symboli, historii i religii (dziś woli on upychać wszystko do kulturowego tygla spod znaku szalonego Mutlikulti) Majewski stara się przeskoczyć przepaść jaka dzieli nas od dawnych cnót i wartości. W Onirice czuję bunt przeciw współczesności, która unicestwia zarówno sztukę, jak i religię, a w zamian oferuje fundamentalizm i nihilizm. Film ocieka ogromem symboliki, momentami aż do przesady, kręci się także w bardzo szerokich ramach czasowych i definicyjnych - począwszy od sztuki antycznej po współczesny Smoleńsk - ale nie sposób odmówić jej uroku i przemyślanej mądrości. Obcowanie z tym filmem, z jego filozofią, to - wybaczcie za porównanie - trochę jak patrzenie na nagą Salmę Hayek recytującą w ognistym języku hiszpańskim poezję Huerty. Po pewnym czasie i tak przyłapujesz samego siebie na tym, że właściwie to gapisz się jej na cycki. Nie rozumiesz jej ni w ząb, najwyżej pojedyncze słowa, ale możesz jej tak słuchać bez końca. Poezja obrazów, filmowy poemat, zupełnie inny, dużo piękniejszy świat, mimo, że zupełnie obcy. Warto do niego zajrzeć i spróbować zaobserwować mechanizmy jakie w nim zachodzą, zwłaszcza dziś, w przeddzień masowej inwazji Islamu na Europę.

4/6




Gołąb przysiadł na gałęzi i rozmyśla o istnieniu
reż. Roy Andersson, SWE, FRA, GER, NOR, 2014
101 min. Aurora Films
Polska premiera: 7.08.2015
Dramat, Komedia, Surrealistyczny



Sympatyczny Szwed domknął wreszcie swoją trylogię o istocie bycia człowiekiem, tudzież trylogię absurdu. I tu również, tak jak w przypadku Lecha Majewskiego, spinająca w jedną finalną całość klamra udała mu się chyba najmniej. Dziwne jest to odczucie, wszak Roy Andersson nadal posługuje się tym samym i wykutym na blachę językiem jaki wyniósł go na piedestał twórczego ekscentryzmu. Niestety jednak tym razem wyszło mu to zdecydowanie mniej przekonująco aniżeli w dwóch poprzednich dziełach: Pieśni z drugiego piętra i Do ciebie, człowieku. Być może po prostu mamy do czynienia z klasycznym zmęczeniem materiału, z upartym stosowaniem wyczerpanych już wcześniej schematów, sam tego do końca nie wiem. Możliwe również, że zawaliła kwestia moich prywatnych oczekiwań. Chciałem zobaczyć kropkę nad i, a finalnie uraczono mnie myślnikiem, w porywach do ogłupiałego przecinka.

Mamy więc przed oczami tak jakby te same wyblakłe barwy, zimne scenografie i blade od pudru charakteryzatorni twarze bohaterów obdartych z jakichkolwiek emocji. Wszystko to stara się w każdej ze scen, tudzież skeczów nadać sens absurdowi. Andersson dalej przekłada na język groteski współczesny byt człowieka upadłego, ale o ile za pierwszym razem, te dwanaście, może trzynaście lat temu to się udało, a sam oniemiałem z zachwytu, i kiedy sześć lat później zrobiłem to po raz kolejny, o tyle dziś zderzenie z trzecią odsłoną tej szalonej definicji niedorzecznego absurdu przyniosło mi już głównie ból pleców oraz tyłka sparzonego na nierówności gramatury kinowego fotela.

Tak więc lekki zawód, ale na szczęście niezbyt bolesny. Po dłuższym namyśle stwierdzam nawet, że mimo wszystko obcowanie z kinematograficzną filozofią Anderssona dostarcza mi znacznie więcej przyjemności niż udręki. Jego w sumie nadal cenne obserwacje i wyciągane wnioski na temat zwyczajnego, brzydkiego i prostolinijnego człowieka współczesnego są, cholera jasna, no nadal są trafne i na czasie. Może właśnie tak trzeba czynić to nadal, po prostu. Szkoda tylko, że taśmę filmową udekorował długimi fragmentami nudy, psychicznym zmęczeniem, a także czasem zbyt miałką treścią w słowie mówionym. Ciągle czekałem na coś, co się finalnie nie wydarzyło. Mam jednak nadzieję, że to nie jest prognostyk nagłego spadku formy oraz autorskiego wypalenia, a jedynie mały skok w bok oraz siłowe wymuszenie na samym sobie zakończenia pewnego etapu w swojej twórczości.

3/6




Mama
reż. Xavier Dolan, CAN, 2014
140 min. Solopan
Polska premiera: 17.10.2014
Dramat


Nie lubię Dolana. Powiem więcej - nienawidzę. Rzygam wzdychaniem na jego widok płci pięknej, kinematograficznie wrażliwszej. Ten małolat i hipster kina w jednej osobie, z tym całym jego zniewieściałym podejściem do sztuki filmowej wyjątkowo mnie irytuje. Drażni mnie niemal wszystko, począwszy od poruszanej w jego filmach nazbyt purytańskiej tematyki, przemycanych homoseksualnych wątków i ogólnie promowanej obyczajowej rozwiązłości, po trudno akceptowalny przeze mnie zachwyt zawodowej krytyki. Po w sumie nienajgorszym Zabiłem moją matkę Dolan w następnych swoich odsłonach stał się dla mnie autorem, z którego ekranową wrażliwością nie było mi już po drodze. Unikałem go jak ciepłej wódki przed południem.

Ubiegłoroczne zachwyty nad jego Mamą z początku spływały po mnie jak te łodzie muzułmańskich imigrantów do bram Europy - jedna po drugiej i na okrągło. Jak tylko mogłem odwlekałem datę jej zaliczenia, a wcześniejsze spazmy i zachwyty szeroko rozumianej publiki zbijałem szorstką obojętnością. Aż tu nagle pewnego deszczowego wieczora... stało się. Jebut obuchem w tył głowy, aż straciłem przytomność. Ta jego Mama... jak Salmę kocham, to było moje jedno z największych zachwytów pierwszego półrocza.

Młody Kanadyjczyk chyba w końcu nieco zmężniał i dorósł, a już na pewno przeszedł mutację głosu. Ku mojemu zadowoleniu porzucił swoją szczeniacką, nieco bananową manierę. Zmienił także trochę optykę i skupił się na wyjątkowych oraz bardziej szczerych relacjach na linii matka-syn, ale tym razem obdartych z tego libertyńskiego szlifu i kiczu. Poza chaosem, wrzaskiem i młodocianym trądzikiem tym razem dołożył także kilka kilogramów bardziej dojrzałej wrażliwości, a na koniec posypał swoją opowieść surową lekcją pokory oraz szczerą matczyną miłością. Jeśli dodam do tego kapitalną warstwę wizualną, to wychodzi z tego całkiem wielkie kino. Serio. Aż nie mogę w to uwierzyć, ale... Dolan, hipsterze, dojrzewaj dalej.

5/6




O dziewczynie, która wraca nocą sama do domu
reż. Ana Lily Amirpour, USA, IRN, 2014
104 min. M2 Films
Polska premiera: 14.08.2015
Dramat, Horror, Romans



„Niemożliwe nie istnieje” to dobrze znane hasło niemieckiego Adidasa (ups, sorry za lokowanie produktu), ale równie dobrze można byłoby się nim posłużyć reklamując film, który ma czelność być jednocześnie horrorem o wampirach, romansem spod znaku sagi Zmierzch, oraz czymś w rodzaju krzyżówki westernu, kreskówki i komiksu Sin City wykutego z poetyckiej czerni i bieli. Mało? No to dorzucę więcej. Film nakręcony został w Iranie, przez Irakijkę ukształtowaną przez europejski dogmat wolności, znaczy się w Niemczech. Tabum tss...

Za pomocą tak skonstruowanej filmowej ekspresji główna bohaterka tej absurdalnej opowieści mści się nieco na samczych, w zamyśle zapewne muzułmańskich oprawcach, katach i gwałcicielach, czyli porusza bardzo aktualną tematykę o islamskich macho przebywających aktualnie na tournee po Europie. Zaprezentowane jest to nam w wersji nieco karykaturalnej i tak jakby rozrywkowej, ale na szczęście bez feministycznego nadęcia. Tak więc Fundacja Feminoteka oraz Femen obejdą się tylko smakiem (uff...).

Film wyposażony jest w tą jakże uwielbianą przeze mnie błogą inność oraz oryginalność. Jest jak nowa orientalna przyprawa rzucona na półkę w Lidlu podczas tygodnia dalekowschodnich smaków. Idziesz po mrożoną pizzę, a wychodzisz z torebkami szafranu, fenułu, kardamonu i z kolendrą. Tajemnicza i całkiem ładna dziewczyna w burce bezwzględnie rozprawia się z facetami urodzonymi pod nomem omen ciemną gwiazdą, a jednocześnie wchodzi w bliskie relacje z przedstawicielem tego samego gatunku, by odnaleźć w nim swojego prywatnego księcia ciemności. Love story w czerni i bieli, do tego w akompaniamencie kina grozy, dalekowschodniego kiczu i ekranowej groteski. Pomieszanie z poplątaniem, ale za to zapodane w świetnym audiowizualnym sosie i ze szczyptą curry. No i jeszcze ten niepospolity tytuł... boski. Znaczy się diaboliczny, ma się rozumieć. Smacznego.

4/6



Ex Machina
reż. Alex Garland, GBR, 2015
108 min. United International Pictures
Polska premiera: 20.03.2015
Sci-Fi. Thriller



Że mam słabość do pseudointelektualnych oraz niskobudżetowych Sci-Fi to już chyba wiecie. Pisałem o tym nie raz i nie pięć. Zamierzam to czynić także nadal w przyszłości. Zatem naturalną konsekwencją było pobłogosławienie przeze mnie wpisującej się w ten szeroki nawias Ex Machiny. 

Po raz kolejny udowodniono, że za stosunkowo niewielkie pieniądze, oraz bez nadmiaru efekciarstwa i konieczności udekorowania planu filmowego bezdusznymi zielonymi planszami, nadal da się stworzyć całkiem inteligentne kino Sci-Fi, w dodatku jeszcze naprawdę ładne oraz wpadające w oko, a jakby tego jeszcze było mało, wyposażone w niezłe cycki w olśniewającą oraz intrygującą rolę kobiecą.

Na ekranie niby nie dzieje się wiele, ale autor korzystając z powszechnie dostępnych schematów charakterystycznych dla rasowych thrillerów umiejętnie zderza ze sobą człowieka z maszyną, pragmatyzm mężczyzny z pragnieniami kobiety, a także zawistnego i zazdrosnego samca z... drugim samcem, w sumie takim samym (broń Boże nie w sensie seksualnym). Klasyczny konflikt płci, męska rywalizacja o patent na prawdę i dominację na własnym terenie. Miłość, naiwność, kłamstwo, a wszystko to szczelnie zamknięte w nieco klaustrofobicznych lokacjach pełniących obowiązki tajnego laboratorium. Może i całość jest polana nieco przeintelektualizowanymi psychopierdołami, niemniej Ex Machina jest pożytecznym testem na człowieczeństwo zapodanym w asyście procesorów i układów scalonych.

4/6



Lost River
reż. Ryan Gosling, USA, 2014
95 min. Best Film
Polska premiera: 10.07.2015
Dramat, Thriller


Podobno Ryan Gosling obudził się pewnego dnia zlany potem, po czym sprawdził w senniku co tenże przeraźliwy sen może oznaczać. A Freud na to: „Nakręcisz film”. I przepowiednia ta stała się ciałem. Gosling swój surrealistyczny sen przeniósł na duży ekran i teraz to my po jego obejrzeniu możemy zostać oblani zimnym potem. Bynajmniej nie ze strachu, bo to nie o to nie o to, bardziej ze względu na chaos, liczne przerosty formy nad treścią i klasyczny... chujwieocochodzizm.

Oczywiście żartuję z tym snem Goslinga, ale fakt jest faktem, że ten nadal aktywny aktorsko pożeracz kobiecych serc postanowił sprawdzić się w roli nieco mniej eksponowanej oraz dużo trudniejszej - w roli reżysera.

Osobiście twierdzę, że jego pierwsze koty za płoty wypadły co najmniej obiecująco i to pomimo tego, że Lost River paradoksalnie uważam za film słaby. Jest przepełniony twórczą infantylnością, egocentryzmem, oraz nieco koślawo definiuje pojęcie surrealizmu, ale przede wszystkim, to jest on zwyczajnie nudny. Ale... no właśnie, zawsze jest jakiś haczyk. W tym przypadku brzmi on: Co wolno wojewodzie, to nie tobie smrodzie. Gosling najzwyczajniej w świecie mógł sobie na taki eksperyment pozwolić. Jasne, że mógł pójść na łatwiznę i spłodzić kolejne bezsensowne love story, jakiś romantyczny gniot, a świat zapewne by mu przyklasnął. Ale nie, ten od razu sięgnął na najwyższą półkę jaka zarezerwowana jest dla najlepszych. Szalone, nieodpowiedzialne, nieco naiwne, oczywiście że tak, ale kurwa, szanuję.

Lost River jest jak polizanie ćwiartki kwasa oraz zapicie go browcem z Biedronki. Epicka jazda gwarantowana. To nie jest opowieść w której należy doszukiwać się sensu w treści, lepiej skupić się na detalach, na ładnych kadrach, surrealistycznych wyziewach, a także na boskich cyckach Kryśki Hendricks. Jeśli jednak ktoś podejdzie do tego zadania nazbyt poważnie - polegnie z kretesem. Jest to film dla kinowych outsiderów i amatorów nieznanych im smaków, trochę podobny do Tylko Bóg wybacza, w którym główną rolę zagrał sam Gosling. Skrzyżowanie klimatów Lyncha i Terry Gilliama i Leosa Caraxa, brzmi więc co najmniej poważnie. Jeśli Gosling dalej będzie rozwijał się w tym kierunku, to jak Boga kocham, ma we mnie fana. Już ma, wiadomix, ale będzie miał większego.

3/6



Karbala
reż. Krzysztof Łukaszewicz, POL, 2015
115 min. Next Film
Polska premiera: 11.09.2015
Wojenny, Dramat


Od dziecka miałem zakodowane w głowie, że Polska nie może robić takich filmów wojennych jak Hollywood. Tzn. może ale nie umie. A jeśli nawet i może, to i tak zwykle nie chciałem tego oglądać. Przez tą niemoc polskiej kinematografii w tym zakresie człowiek nasiąknął więc za młodu Wietnamem, amerykańskimi misjami na Bliskim Wschodzie, a nawet drugą wojną światową, która oczami jankeskich obiektywów zwykle wyglądała inaczej, niż ta opisana w polskich podręcznikach od historii.

A niechaj narodowie wżdy postronni znają, iż Polacy nie gęsi, iż swój język mają - mądrze pisał ongiś Rej. No pewnie, że mamy. Udowodnił to właśnie Konrad Łukaszewicz budując na warszawskim Żeraniu fragment irackiego miasta Karbala. Da się? - Zapytał głos wewnętrzny - A jakże. O tym filmie napisano już niemal wszystko, wypada mi się jedynie powtórzyć, że Karbalę warto zaliczyć po pierwsze dlatego, że świetnie odwzorowano w niej klimat drugiej wojny w Zatoce Perskiej, tym razem widzianej z punktu widzenia polskich ciężarówek Star, a także zupełnie nieprzystosowanych do takich warunków leciwych Tarpanów pokrytych drewnianymi dechami i kuloodpornymi kamizelkami.

A po drugie Łukaszewicz zrobił to w nieco amerykańskim stylu o jakim zawsze marzyliśmy podziwiając Czas Apokalipsy, Szeregowca Ryana, czy Black Hawk Down. Nic a nic nie dziwią mnie porównania do tego ostatniego, i słusznie, reżyser całymi garściami czerpał z Ridleya Scotta, ale to akurat nie jest żadnym minusem, a wręcz plusem i wartością dodatnią. Mamy więc do czynienia z podobnymi ujęciami z ręki (acz mnie te trzęsące się kamery nieco irytowały), jest też podobny montaż i muzyka wschodu, a także jakże wymagany w tego typu produkcjach patos (ale bez przegięć). Niemniej najważniejsze, że jest to nasza, polska historia, polscy żołnierze, polski heroizm i w całości polska produkcja, która nisko kłania się oraz oddaje cześć polskiemu żołnierzowi.

Przy okazji data premiery idealnie wstrzeliła się w sam środek migracyjnego kotła, który robi coraz większe spustoszenie w głowach ludzi na całym "oświeconym" kontynencie, zwanym niegdyś chrześcijańską Europą. Wystarczy obejrzeć "Karbalę", by samemu z wielką chęcią i premedytacją wystawić środkowy palec w kierunku importowanej hurtem islamskiej społeczności. Jak na dłoni widać wyraźną granicę jaka przebiega między dwiema kulturami, światem zachodu i wschodu, między cywilizacją łacińską a cywilizacją zagłady. Dwa zupełnie niekompatybilne ze sobą, odmienne światy, gdzie szansę na asymilację oraz wspólną egzystencję szacuję, najwyżej na okolice trzeciej cyfry po przecinku.

4/6



poniedziałek, 31 marca 2014

Kara za dobre zło

Borgman
reż. Alex van Warmerdam, HOL, BEL, 2013
113 min. Alter Ego Pictures / Film Point Group
Polska premiera: 28.02.2014
Thriller, Dramat, Psychologiczny, Surrealistyczny




Zło, jako jedna z dwóch podstawowych kategorii moralnych, obok dobra, od zarania dziejów jest motorem napędowym ludzkości. Wszystko kręci się wokół nich i poddaje się bezustannej selekcji. Definiowane jest różnie. Z chrześcijańskiego punktu widzenia, zawsze ma wymiar osobowy. Zło przyszło na świat wraz z grzechem pierwszych ludzi, którzy wtedy i dziś, oczekują boskiego zbawienia, przyjścia nowego świata bez zła, cierpienia i śmierci. Zło to także pewnego rodzaju stan nieistnienia, duchowej nieobecności lub zakłócenia dobra rozumianego jako stan, w jakim Bóg chce, aby rzeczy się znajdowały. Ja ponadto uważam trochę tak jak Ghandi, który mówił, iż dobro i zło po prostu muszą istnieć obok siebie, a człowiek musi dokonywać ciągłego wyboru. Zło jest naturalną przeciwwagą dla dobra, które potrzebuje jego stałej obecności, by móc się rozwijać i umacniać na świecie oraz w ludziach. Świat pogrążony tylko w źle, lub tylko w dobru, nie ma racji bytu. Jest pozbawiony całkowitego sensu.

Tą zależność najlepiej obrazują dziecięce bajki, raczej te starsze, wyposażone w pierwiastek moralny i edukacyjny, w których obok dobrych bohaterów występowały często ci z gruntu źli, którzy poprzez swoją niecną postawę pomagali zrozumieć małym widzom istotę dobra oraz przebieg jego granic. Odwieczna walka dobra ze złem toczyła i toczy się nadal na wszystkich możliwych płaszczyznach sfery naszej bytności. Połamali sobie na niej zęby filozofowie, myśliciele, pisarze i naukowcy. Także filmowcy. Zrozumienie istoty zła jest kluczem do rozszyfrowania tego niezwykłego filmu, jaki siedzi mi w głowie już od kilku tygodni. Borgman, bo o nim mowa, wstrząsnął ubiegłorocznym festiwalem w Cannes, a i nie jednym kinomanem na świecie. Jest odważną, pełną absurdalnej treści opowieścią o dobru i źle, która z pomocą szczypty niedorzecznego i czarnego humoru stara się wbić do głowy odbiorcy te dwie odwiecznie skłócone ze sobą moralności, oraz wyznaczyć ich granice względem siebie na tle współczesnej etycznej degrengolady.

Holenderski film na myśl przywodzi mi inne dwa, mocno jaskrawe kinematograficzne skojarzenia. Niestety nie tylko mi, bowiem piszą o tym niemal wszyscy, zatem nici z oryginalności. Borgman w swojej konstrukcji przypomina greckiego Kła (Kynodontas) z 2009 roku, nawet bardzo, a w ogólnej tematyce - głośne Funny Games Michaela Hanekego. Z ogromną swobodą czerpie pełnymi garściami z obu źródeł, chętnie sięga po grecki humor i absurd, oraz po austriacką okrutną dosłowność i hermetyczność, finalnie płodząc coś pomiędzy, coś niezwykle świeżego i niebanalnego, oraz równie trudnego w odbiorze. Bynajmniej nie jest to film dla każdego. Nie będę się jednak silił na próbę zdefiniowania jego docelowego odbiorcy. Tego typu kino tapla się w trudno dostępnej dla przeciętnego widza ekscentrycznej głębi, którą tylko centymetry dzielą od błędnej interpretacji powstającej poprzez powszechne niezrozumienie. Przez to często szufladkowane jest jako pseudointelektualny, stylistyczny bełkot, na szczęście w tym konkretnym przypadku byłoby to mocno krzywdzącą tezą. Załóżmy więc z czystej wygody, że film ten adresowany jest do ludzi, którzy nie mają w swoim zwyczaju zatrzaskiwania drzwi przed trudnymi tematami, których do końca nie rozumieją, lub też celowo nie chcą zrozumieć.


Kim, a może jednak czym jest tytułowy Borgman? Trudno to jednoznacznie określić. Poznajemy go w niejasnych i zupełnie absurdalnych okolicznościach. Pierwsze rozsądne domysły i propozycje lęgną się w głowie dopiero po końcowych napisach. Najczęściej czyta się, że Camael Borgman jest chodzącą, nieokrzesaną definicją zła, które jest bardzo blisko ludzi, w nas samych, w domu, na ulicy, w telewizji, po prostu wszędzie. Pojawia się znikąd, przyjmuje różne postacie, nie tylko ludzkie, ale i zwierzęce. Niepostrzeżenie zasadza owoc zepsucia, po czym go stale podlewa i pielęgnuje zbierając na końcu pokaźne żniwo. W tym konkretnym przypadku przyjmuje postać bezdomnego, potem ogrodnika, który zjawia się w normalnej z pozoru rodzinie, acz tych z gatunku nieprzyzwoicie bogatych. Sam jednak do ich domu nie wchodzi. Próbuje, stosuje różne chwyty i sztuczki, ale bez oficjalnego zaproszenia choć jednego domownika, nigdy nie zawita do ich świata oraz umysłów. Tak było i jest od narodzin ludzkości. Człowiek, nawet najokrutniejszy i najbardziej zepsuty nigdy nie rodzi się z gruntu zły. Dopiero z czasem zaproszone przez niego, często przypadkiem zło przejmuje nad nim kontrolę.

Imię Borgmana to Camael - Anioł, który widzi Boga. To ciekawy trop, myślę, że nieprzypadkowy. Jest tu wiele takich biblijnych smaczków, które warto rozwinąć. Camael był jednym z siedmiu archaniołów. Tym od dobrych życzeń, ale także anioł wojny, przywódca innych aniołów, którzy wypędzili Adama i Ewę z Edenu. Miał też bronić ludzkość przed demonami i przynosić światu sprawiedliwość oraz błogi balans pomiędzy dobrem i złem. Filmowy Borgman właśnie sprawia wrażenie istoty o podobnych właściwościach. Jest może i zły, bo przecież czyni zło, lecz nie od razu i nie tak znów dosłownie. Odnosi się momentami wrażenie, że kierują nim jednak, jakby nie było, zupełnie czcigodne przesłanki. Aż się na usta ciśnie w tym miejscu Faust: "Jam częścią tej siły, która wiecznie zła pragnąc, wiecznie czyni dobro".

Holenderski reżyser, Alex van Warmerdam robi bardzo wiele, by nic w tej opowieści nie było zupełnie jasne oraz jednoznaczne, a aura mrocznej tajemniczości i niezrozumienia rozpościera się od początku do końca, a nawet dalej, bowiem na długo po seansie byłem nadal sam z tym potwornym rozgardiaszem błądzących i pędzących jak plemniki w szyjce macicy myśli. Ale ja akurat lubię taki trening.

Obcy mężczyzna zjawia się więc w wypasionym domu młodego małżeństwa, Mariny i Richarda, rodziców trójki małych dzieci. Używając naczelnej ludzkiej naiwności - współczucia, zdobywa zielone światło do mozolnego trucia w głowie Mariny. Łamie ją jako pierwszą i wzbudza w niej zaufanie. To początek demontażu monolitu całej rodziny, która jak się z czasem dowiadujemy, wcale nie jest ze sobą szczęśliwa. Borgman, to w pewnym sensie także satyra, wymowny prztyczek w nos wymierzony nowobogackim społeczeństwom konsumpcyjnym uganiającym się za dobrobytem i żyjącym z dala od naczelnych zasad moralnych. Ogromne wille oddzielone wielkimi murami od plebsu są oazami bogactwa i zepsucia, królestwem pozornego szczęścia. Marina i Richard mają dosłownie wszystko, piękny dom, zdrowe dzieci, własnego ogrodnika, opiekunkę do dzieci, pieniądze i spokój, lecz pomiędzy nimi brakuje miłości, nie ma też Boga. Ok. Nie musi być w każdym domu, zwłaszcza tam u nich, w Beneluxie, ale jak go zwał, tak zwał. Dzieci pozbawione są bliskości rodziców i domowego ciepła, a mąż i żona - bliskości intymnej. Coś się w tym domu wali i wisi na włosku, ale dostrzegamy to dopiero z czasem. Pojawienie się w ich domostwie Camaela tylko przyśpiesza nieunikniony rozpad. Borgman ogołaca ich "szczęście" ze sztuczności i wskazuje popełnione przez nich błędy. Z humorem, dystansem, ale koniec końców, także z drastyczną i bolesną dla nich samych dosłownością. Zło zatem i poniekąd czyni dobro. Jest to jeden z wielu paradoksów w tym filmie. Może i zło jest złem w czystej postaci, ale zachowując swoją bezlitosną konsekwencję, demaskuje fałsz i obłudę, niczym Pan Bóg rozprawia się ze swoimi zbłądzonymi owieczkami.


Kiedyś czytałem, że kiedy szatan chciał przestraszyć Ojca Pio, przychodził do niego pod postacią psa. To również ważny motyw w filmie. Widzimy przynajmniej trzy sceny, w których pojawiają się posłuszne Camaelowi psy. Ale Borgman to także film o sile manipulacji. W modelowy sposób, oraz z lekkim przymrużeniem oka udowadnia jak łatwo można złamać człowieka. Jak na niego wpłynąć, jak go należy podjudzać, sterować nim, aby szybko osiągnąć swój cel. Jednak zło samo w sobie potrzebuje również pomocy. W pojedynkę nie zawsze może zatriumfować nad zagubioną ludzką jednostką. Do zadań specjalnych Camael używa swojej mini armii podległych mu ludzi(?), istot, czy też innych upadłych aniołów. Pozbawieni emocji i uśmiechu na twarzy, z zabójczą precyzją realizują każdy misterny plan swojego szefa. Ze stuprocentową skutecznością eliminują napotkaną na swojej drodze przeszkodę, co przyznaję, uposaża tą szaloną opowieść w niezwykły urok osobisty. Sposób w jaki rozprawiają się z ludźmi, którzy krzyżują ich plany, to po prostu majstersztyk i potęga czarnego, sarkastycznego humoru, który wydaje się wywodzić z najlepszej, skandynawskiej szkoły absurdu. Ogląda się to momentami wybornie, a duet Ludwig-Pascal, ubrany w nienagannie skrojone garnitury, do złudzenia przypominał mi duet ze starego teledysku Orbitala - The Saint ;)

Niezwykły jest to film. Jestem nim szczerze zachwycony. To jedna z tych opowieści, w których nic nie jest oczywiste i jednoznaczne, a jedyne co może przyhamować odbiorcę w procesie chaotycznej interpretacji, to jego ograniczenia umysłowe i wyobraźnia. Z chęcią sięgnę po niego po raz drugi i trzeci, bo jest jeszcze kilka motywów oraz scen, których za pierwszym razem nie rozgryzłem i które chciałbym być może zrozumieć na nowo. Van Warmerdam stworzył dzieło, które wcale nie umiera po końcowych napisach, ono po nich dopiero się rozpoczyna na dobre. To nie jest film, który tak jak książkę można otworzyć na dowolnej stronie i ją po prostu przeczytać. Borgman wsiąka w umysł widza i jątrzy do utraty sił. Jego lub jej. Odziany w surrealistyczne szaty pozwala na jazdę bez trzymanki, na wszystko, nawet na użycie najbardziej absurdalnych terminologii. To cholernie wygodne dla autora, dla widza zresztą również.

Z perspektywy czasu niezwykle symptomatyczną wydaje się być teraz scena początkowa filmu, w której (spoiler alert!) widzimy urządzone polowanie przez m.in. księdza na czające się pod ziemią zło w ludzkiej postaci. Na tym etapie sam dopingowałem złu i życzyłem, aby przetrwało. Ale wtedy jeszcze nie wiedziałem, że jest tym, czym obecnie myślę, że mogło być. Było dla mnie zupełnie obce, ale gdy później zostało w jakiś sposób ujarzmione i określone, można było żałować swojej początkowej "sympatii". Zło trzeba umieć okiełznać, poznać wpierw dobro, potrafić nad nim panować, dopiero potem można zacząć z nim walczyć. Edmund Burke rzekł kiedyś, że "aby zło zatriumfowało, wystarczy, by dobry człowiek niczego nie robił". I Borgman mówi mniej więcej to samo. Bezkompromisowo łamie ludzką naiwność, ośmiesza jego bierność, lenistwo, wytyka duże grzechy i małe grzeszki. Osiąga swój cel, tak jak zawsze, tryumfując na końcu, w dodatku powiększając swoje szeregi i karząc dobrych ludzi za to, że nie wiedzieć czemu, chcieli być źli. Trochę złowieszcze, bo jednak jednostka przegrywa, trochę komiczne, bo robi to w sposób co najmniej kuriozalny, no i na koniec pozostawia widza z niedotlenieniem mózgu. Majstersztyk. Kino jedno na milion.

5/6

IMDb: 7,0
Filmweb: 6,3


sobota, 13 lipca 2013

Życie to nie bajka... Na szczęście

Dziewczyna z lilią
reż. Michel Gondry, FRA, 2013
125 min. Kino Świat
Polska premiera: 5.07.2013
Melodramat, Fantasy, Surrealistyczny



To chyba przez nadmiar słońca. Co ja gadam. Na cholerę się oszukiwać? Nie, to bez wątpienia przez tą strzałę Amora jaka kilka tygodni temu ostała mi się w okolicach prawego półdupka i to na tle tłumów w sercu mego miasta nocą. Myślę, że była dedykowana komuś innemu, bardziej zasłużonemu, lub bardziej zdesperowanemu w krwawych podbojach sercowych, ale mu najwidoczniej perfidnie zeszła ta strzała, temu Amorowi, i to właśnie w moje zadupie miała zaszczyt wbić się swym żeliwnym grotem. W pieprzony tyłek starego byka, szczęśliwego kawalera z wyboru i to w wieku, w którym nieźli piłkarze nierzadko kończą już swoje bogate zawodowe kariery z garażem pełnym Aston Martinów i Bentleyów. Zaaplikowana w ten sposób trucizna szybko przedostała się radzieckim MIGiem do krwiobiegu i dalej to już poszło. Żyła główna, nerkowa, tętnica płucna, prawy przedsionek, lewy przedsionek, prawa komora serca, lewa, jebut! Nokaut. Od tamtej pory już nic nie jest takie jak wcześniej. Dosłownie. To właśnie dlatego nie miałem głowy do napisania tej pieprzonej recki.

Ale do diaska. To jest jednak całkiem fajne uczucie. Serio. Wszystko jest nowe, inne, zupełnie jakbym obudził się na kacu w obcym miejscu, w dodatku z urwanym filmem i jeszcze zagranicą, w jakimś, nie wiem, pieprzonym Wietnamie, na plaży w Hoi An. Taka była impreza. Nic się nie trzyma kupy, wszystko pod kopułą wariuje, zaprzeczam samemu sobie, ale cholera, podoba mi się ten stan, stan naszprycowanego endorfiną umysłu. Nie chcę teraz tak pieprzyć bez sensu i publicznie płodzić nowego Harlequina jak jakiś siurnięty Romeo. Zawsze byłem na bakier z przesłodzonym romantyzmem, a miłość zwykle traktowałem po Bukowskiemu - szczałem na nią i rzygałem. Ale obawiam się (a może już nie obawiam), że coś się właśnie we mnie wypaliło i skończyło po wsze czasy. Pora na nowe rozdanie, na duchową rewolucję. Na moim nagrobku można więc chyba już wygrawerować "To se ne vrati". Kumple zapewne pogrążeni w rozpaczy. Od pewnego czasu nie dzwonią i już nie wyciągają na wódkę.

Całkiem trafnym podsumowaniem mego nieco zabieganego stanu ducha, jest najnowszy film nie mniej pieprzniętego ode mnie w chwili obecnej żabojada - Michela Gondry’ego - Dziewczyna z lilią. Znaczy się Moon Indigo. Nie, inaczej. L'Ecume des jours, czy tam Piana złudzeń. Kurwa. Już sam się gubię. Powinien obowiązywać tylko jeden tytuł międzynarodowy i niech się reszta głąbów uczy języków. Będę go więc nazywał po prostu "najnowszym filmem Michela Gondry’ego", ewentualnie z dopiskiem (jak to lubią robić dystrybutorzy nad Wisłą) - twórcy m.in. Zakochanego bez pamięci. Idealnie popieprzony film o zdrowo popieprzonym świecie, w którym wszystko jest na wskroś popieprzone. Jak ja obecnie. Czyż może być celniej? Mrau.

Wspomnianego przed sekundą Zakochanego bez pamięci, jak to krzyczą głupie teksty pisane Helveticą na słitaśnych zdjęciach na fejsbuku - lubię, cenię i szanuję. Nie jestem fanem romansideł i łamiących serca melodramatów, ale jeśli ktoś opowiada o motylkach w brzuchu w sposób nieszablonowy, bez tych wszystkich durnych pudrów i różów, najchętniej jeszcze bez happy endów, to je nie dość, że akceptuję, to w wielu przypadkach nawet i wielbię. Stąd ten sentyment właśnie do parki pieprzniętych (to słowo będzie się dziś wiele razu w tekście pojawiać - tak więc sorry) Carrey i Winslet. Ale od tamtej pory minęło już 7 lat i nie ukrywam, że bardzo liczyłem na to, iż Gondry zaprezentuje mi coś zbliżonego w warstwie, że się tak wyrażę, mentalnej. Bo o estetykę byłem dziwnie spokojny. Wszystkie zwiastuny jakie widziałem wcześniej mnie wręcz oczojebnie zmiażdżyły. Zaproponowana mi stylistyka znalazła u mnie bardzo wielu nabywców i to jeszcze na długo przed seansem. Nie dziwne zatem, że rozum i serducho (nie, nie te od TePsy) zgodnie wołały - dawać mi tu ten film!


Początek był zaiste, zacny. Na chyba najmniejszej sali kinowej w Warszawie (całe 6 rzędów na drugim piętrze Kinoteki) od pierwszych kadrów czułem się jak ryba w wodzie, czy też wódka w przełyku. Od samego początku bombardowany byłem definicją jakiegoś dziwnego świata równoległego, który rozgrywa się w czyjejś mocno nasiąkniętej LSD głowie pogrążonej w narkotycznym śnie. Ale, że ja akurat lubię takie psychotropowe odloty, szprycowałem się tym stuffem z wielką przyjemnością. Podobało mi się jak ruszało się jedzenie i chowało w kranie kuchennym (węgorz), kiedy znany i ceniony kucharz ukryty w kuchence podpowiadał jak należy gotować i podawał domownikom przyprawy, a domowa mysz prowadziła swój mini samochód. Niedorzeczny taniec ludzi z pokracznie wykrzywionymi i wyciągniętymi kończynami dolnymi nastrajał nie tyle pozytywnie, co wręcz akrobatycznie wyginał mój umysł na lewą stronę. Zaś cały ze szkła futurystyczny Peugeot (przynajmniej miał taki znaczek) przypominał mi moje młodociane eksperymenty z matchboxami (lubiłem wyrywać im drzwi). Wszystko jest tu tak uroczo popieprzone, że nawet Terry Gilliam ze swoim Las Vegas Parano nabawiłby się przy nim solidnych kompleksów. Na bank nie wymyśliłby niczego lepszego i to nawet w czasach narkotykowego prosperity. A tu proszę, żabojad z Wersalu, i to pewnie jeszcze na trzeźwo. Takie hece.

Cała ta abstrakcyjna scenografia aż przygniatała swym rozmachem oraz szaleństwem, które momentami było wprost nie do ogarnięcia. Ciągle łapałem siebie na tym, że potrzebuję więcej czasu, by za tym wszystkim nadążyć, aby móc kątem oka dostrzec kolejne niedorzeczności i fantazyjne wariacje twórców, które co i rusz wyłaniały się na ekranie z czyjegoś popieprzonego mózgu. Z tego wszystkiego próba wkomponowania w ten świat rodzącego się między dwójką naszych gołąbków jakiegoś głębszego, ludzkiego uczucia niestety już od właściwie samego początku nie miała zbyt wielu szans na powodzenie. Może po prostu źle poprowadził ich za ręce sam Gondry, albo też scenariusz oparty na literackim pierwowzorze (Boris Vian) nie pozwalał na więcej, ale brak u mnie intuicyjnej więzi z naszą parką - Colinem i Cloe, odrobiny sympatii i czegoś niedefiniowalnego co mógłbym z troską rzucić w ich kierunku, z każdą kolejną minutą zaczynało się pogłębiać i zwyczajnie męczyć.

Gdyby kleiła się treść, zapewne nie miałbym tej produkcji wiele do zarzucenia. Ale gdy ta od niemal samego początku śmierdziała lipcowym żulem przytwierdzonym do autobusowego fotela w komunikacji miejskiej, to niestety, ale szukanie ratunku tylko i wyłącznie w audiowizualnych gadżetach miało rację bytu tylko do pewnego czasu. Czyli mniej więcej przez pierwszą godzinę (film jest zdecydowanie za długi). Później zacząłem cierpieć na GBTKPTN (Gdzie By Tu Kurwa Położyć Teraz Nogi). Wierciłem się znaczy. Historia szalonej pary zakochanych nie zawładnęła mną, ani też nie zachwyciła, acz trudno było nie odnieść wrażenia, że miała ona w sobie ukryty i całkiem spory potencjał. Audrey Tautou jest do takich ról wręcz stworzona, ale w tym konkretnym przypadku jej baśniowa Ameliowatość została jedynie lekko draśnięta i zupełnie niewykorzystana. Partnerujący jej Romain Duris z kolei męczył mnie oraz irytował swoją dziwną mimiką twarzy i bolesenym stylem współistnienia. Jeśli nawet pomiędzy nimi ciężko było dostrzec iskrę szaleńczej namiętności, to o czym w ogóle ta gadka?

Szkoda. Naprawdę spory zawód. Początek był bardzo obiecujący. Uczta dla oczu i umysłu. Dziesiątki, setki niedorzeczności, majstersztyków scenograficznych oraz wyborna zabawa kamerami. Świat naszych bohaterów wydawał się pełen szaleństwa, lekkości i piękna. Zachęcająco zapraszał do jego dokładnego zwiedzenia. Wszystko to jednak zaczęło szybko przypominać mi wakacyjne ulotki z biur podróży rozrzucone nad smutnym Kutnem (z całym rzecz jasna szacunkiem do mieszkańców smutnego Kutna). Mamiły kolorami, pięknymi południowymi plażami, ale po wybraniu opcji „kup teraz”, okazywały się fototapetą na ścianie pokoju robotniczego hotelu w Bytomiu. Po remoncie.

Szacun się rzecz jasna należy. Choćby za samą próbę i niemały trud włożony w utkanie, często bardzo prostymi środkami niemal idealnej warstwy wizualnej. Autor zdjęć - Christophe Beaucarne, oraz scenarzysta - Stéphane Rosenbaum, dostajecie po piątce do dzienniczka i możecie iść już do domu pochwalić się swoim rodzicom. Fajne są te pospawane z kilku innych sztuk dziwaczne samochody na ulicach  Paryża (świetna zabawa w odgadywanie marek i modeli), te najmniej kilka naprawdę zacnych, momentami uroczo śmiesznych scen, które zapamiętam na dłużej, ale to trochę za mało jak na dwie godziny wiercenia się w kinie. Ładny to film, nawet bardzo, jednak jakby zupełnie bez sensu. Surrealistyczna baśń dla dorosłych przerosła wszystkich. Autorów, aktorów i niestety także publiczność. Na szczęście życie to nie bajka, a mój trochę nawet podobny, baśniowy atak na mózg, jaki mi się od kilku tygodni udziela, mam teraz za darmo i to na co dzień. Jest o wiele bardziej prawdziwszy, praktyczniejszy i przyjemniejszy. Świat realny w jakim tkwię obecnie, czy chcę tego czy nie, przegonił więc film. Przynajmniej w tym konkretnym przypadku. No kto by kurwa pomyślał :)
Ahoj.

3/6

IMDb: 6,3
Filmweb: 6,6



wtorek, 18 czerwca 2013

Grzyby, Szałwia, LSD, Refn i inne używki

Tylko Bóg wybacza
reż. Nicolas Winding Refn, DEN, FRA 2013
90 min. Gutek Film
Polska premiera: 14.06.2013
Dramat, Thriller, Psychologiczny, Surrealistyczny




Siedząc w piątek w kinie wraz z innymi trzema widzami - pochłaniaczami najnowszego dziecka Winding Refna (nieźle jak na premierę), oraz podziwiając końcowe napisy jego płodu, musiałem chyba prezentować minę numer pięć - niewyraźność. Już wtedy zastanawiałem się nad tym od czego zacząć swój wywód, który koleją rzeczy po prostu musiał nastąpić. Bałem się tej powinności, ponieważ tym razem naprawdę nie wiedziałem co napisać. Co można w ogóle mieć w głowie po takiej produkcji? Burdel. Po prostu burdel. Wszystkie myśli pieprzą się ze sobą jak w nomen omen, starych duńskich pornosach. Od dwóch dni nie właziłem jeszcze na inne strony, ani nie czytałem pierwszych opinii wylanych wraz z wrzątkiem i zapewne żółcią recek, gdyż nie chciałem sobie jeszcze bardziej komplikować własnych autystycznych myśli. Stawiam jednak orzeszki przeciw bananom, że od piątku ustawia się w necie kolejka ludzi, którzy poczuli się zgwałceni przez Duńczyka i teraz żądają zadośćuczynienia. Ja na szczęście nie czuję się doświadczony złym dotykiem, cóż za ulga, dupa mnie nie boli i cholera, albo mi odbiło, albo tak dziwnie podziałała na mnie sobotnia wódka (właśnie przestałem być fanem Żołądkowej de Luxe), ale po tych kilku dniach luzu w głowie, nabrałem dość osobliwej chęci, by na przekór większości, stanąć w obronie Tylko Bóg wybacza. A tak.

Nie mniej jednak było o włos od gwałtu. Kilka razy w trakcie seansu czułem jak jakiś pieprzony zbok skrada się od tyłu by dobrać się do mojej dupy. Ostatni raz miałem tak ściśnięte pośladki w kinie na Antychryście von Triera. Sądzę nawet, że oba filmy są do siebie bardzo podobne. Nie chodzi mi o fabułę rzecz jasna, raczej o zbliżony poziom absurdu, niedorzeczności i tego specyficznego WTF wypisanego na twarzy publiczności. Wygląda na to, że wrzucanie ludzi do głębokiej wody ze związanymi rękoma jest domeną duńskich filmowców. Nie chcę zgadywać jak zabawiają się ze swoimi dziewczynami w alkowach własnych sypialnianych pieleszy.

Ukrywał nie będę. Na nowego Winding Refna czekałem z bardzo dużymi oczekiwaniami i apetytem, który zaostrzył mi się dzięki klimatycznym trailerom, a także poniekąd przez duże rozczarowanie ludzi z branży w Cannes. Nic mnie tak nie zachęca do obejrzenia filmu jak zjechanie go na jakimś wielkim i poważanym festiwalu. Wiedziałem więc, że nie będzie ani lekko, ani łatwo, ale ja lubię takie wyzwania. W czasach prostoty i głupoty płynącej z nurtem rzek oraz przemieszczającej się światłowodem, człowiek może się uratować jedynie idąc na przekór wszystkim pod prąd szukając źródła. "Samotność domeną silnych, słabi zawsze trzymają się w grupie". Także tego.

Po sukcesie Drive, Winding Refn, myślę, że mógł sobie odetchnąć. Oto osiągnął poziom o którym większość reżyserów przez całe swoje zawodowe życie może jedynie marzyć i uganiać się niczym kura po podwórku za swoją ściętą głową (trauma z dzieciństwa). I nie mam tu na myśli kolekcji błyszczących i oczojebnych statuetek na półce powieszonej w salonie. Duńczyk zyskał status wielkiego reżysera, który odtąd może pracować nad kolejnymi projektami ze zdecydowanie większą swobodą bez obaw, że nie dopnie budżetu, lub też producenci zawetują jego szalone pomysły. Tylko Bóg wybacza jest właśnie tego najlepszym przykładem, konsekwencją bezsprzecznego sukcesu Drive, który nawet nie wiedział, że za chwilę sam wyda na świat małego potworka. Reżyser zaczyna mi trochę przypominać Quentina Tarantino. Również bawi się różnymi konwencjami w kinie wszystko ze sobą mieszając i przelewając jeden płyn z probówki w drugi. Tylko patrzeć, jak zaraz nakręci western z Goslingiem w siodle.


Pozory komercyjności i uniwersalności tegoż przedsięwzięcia trzeba było jednak jakoś zachować. Jest więc ponownie słodziak Ryan Gosling, którego zadaniem jest przede wszystkim przyciągnięcie publiki do kin. Wypowiadając w całym filmie może ze trzy zdania na krzyż (You wanna fight?) utwierdził mnie tylko w przekonaniu (sorry girls), że jest on przede wszystkim od wyglądania. Dlatego właśnie tak bardzo do twarzy mu z tym opuchniętym pierdolnikiem na twarzy. Jest też boska Kristin Scott Thomas, która stanowi klasę samą dla siebie i gdzie by jej nie obsadzić, zawsze wykona robotę na 100% (tutaj jest nawet dwieście). Za muzykę zaś znów odpowiada sprawdzony w bojach Cliff Martinez. Do tego jeszcze stary znajomy chociażby z Bronsona - Larry Smith, który podpisał się pod zdjęciami. Ekipa słowem, silna. Ale na tym kończy się beztroska i bieganie boso po oszronionej łące. Już od początku filmu jesteśmy bowiem wpieprzeni w błoto. Po kostki. A im dalej w las, tym błota coraz więcej, po pas i szyję, w dodatku pojawiają się komary i jadowite węże. Na szczęście nie dosłownie.


Migoczący obraz przed naszymi oczami rozgrzany jest do krwistej czerwoności i zdaje się być wszędzie, także w przerażającej, głębokiej czerni. Przenika do naszej podświadomości w tak bardzo psychodeliczny sposób, że nawet czerwone obicia foteli puściutkiej sali kinowej zdawały mi się być częścią filmowej scenografii. Jawa przenika się z koszmarami sennymi, oraz z mocno koślawą wyobraźnią naszych bohaterów wymieszaną z podprogowym strachem. Kapitalny miks zdjęć z pogranicza filmów surrealistycznych i niedorzecznych o czym nawet sam reżyser postanowił w końcowych napisach poinformować wymieniając nazwisko chyba swojego nowego idola - Alejandro Jodorowsky'ego. W istocie, jego duch w TBW jest mocno odczuwalny. Z tym momentami bardzo mocno artystycznym i niejasnym sposobem przedstawiania opowieści świetnie komponują się nocne ulice Bangkoku. Stolica Tajlandii oraz jej tubylcy wydają się stanowić idealne tło dla umysłowych odlotów Winding Refna. Ten film, znów przytaczając Tarantino, jest trochę jak Kill Bill, tylko, że po trzech LSD i trepanacji czaszki. Odlot to mało powiedziane. Aż dziw, że wszech maści ćpuny nie szturmują jeszcze kin. Szturmujcie, nie zawiedziecie się.

Fabuła jest prosta i nieskomplikowana niczym deszczowe lato w Polsce. Zemsta pogania zemstę, śmierć i kara ściga się o palmę pierwszeństwa, ale ja w sumie nie o tym. Nie ona jest motorem napędowym TBW. Raz jest z tym lepiej, raz znów gorzej i nudniej, ale kwintesencją tegoż eksperymentu poza boskimi zdjęciami, ujęciami kamer i montażem jest... Vithaya Pansringarm. Tajlandzki aktor, który jednocześnie biega, bije, zabija, śpiewa, niemal jak Osioł w Shreku, choć nie lata. Człowiek ten ukradł film. Przyćmił Goslinga i stał się ikoną do której, mogę się założyć, za naście lat ludzie będą wracać i kojarzyć go właśnie z tym filmem padając przy tym na kolana. Jestem tym już bardziej starszym niż młodszym panem wprost oczarowany. A jak śpiewa karaoke! Zawsze uważałem, że prawdziwy facet powinien nie tylko dobrze prać się po mordach, ale też powinien umieć śpiewać o miłości. To właśnie on. Żywy i chodzący przykład męskiej doskonałości. Dziewczyny, podziwiajcie.

Nie mniej jednak w tej ekranowej psychodelii, która po części nawiązuje klimatem do wcześniejszego dzieła Winding Refna - Valhalli, cały czas coś nie grało i trafiało w złe struny. Te momentami naprawdę epickie kadry są czasem zbyt przygniatające, zbyt przeciągnięte w czasie i zbyt ascetyczne. Po prostu męczące. W filmie pada mało słów, ale za to mnóstwo treści, lecz ta wyraża się bardzo trudnymi obrazami, licznymi retrospekcjami, czy też zwyczajnie - artystycznym bełkotem. Dwa razy odczułem wyraźnie, że reżyser nie ogarnia tej kuwety i temat go chyba trochę przerasta. Nie było to może dla mnie wybitnie ciężkostrawnym doświadczeniem, ale gdzieś tam z tyłu głowy czaiła się świadomość nienadążania za twórcą. Ale też z drugiej strony, cały czas czułem się umysłowo zaangażowany. Z uporem maniaka poszukiwałem klucza, elementu łączącego ten cały scenograficzny galimatias, który w końcu otworzyłby drzwi za którymi znajdę jakąś sensowną odpowiedź na jakże zasadne pytanie - Dlaczego?

Niestety nadal nie wiem, a to przecież już trzy zachody słońca mignęły, co mogło by ten wytrych udawać. Kompleks Edypa? No jest coś na rzeczy. Patologiczne i trudne relacje syna z biczowatą matką (oj, jak ona jest pięknie biczowata ta Kristin!)? A może diabeł tkwi w szczegółach? Np. w notorycznie ukazywanych na ekranie w różnych konstelacjach dłoniach. Co i rusz obcinane kończyny górne jako symbol zapłaty za grzechy swoje oraz najbliższych. Część nas samych oddawana w ofierze w ramach oczyszczenia, z pokorą i dostojnością. Czymże jest schowany w nocy Bangkok widziany oczami Duńczyka? Czy to czyściec? Czy Chang był surogatem Boga wymierzającym karę swoim zbłąkanym owieczkom?

Największa siła Tylko Bóg wybacza tkwi w mnogości jego interpretacji. To zdecydowanie jeden z tych filmów, które trzeba obejrzeć kilka razy. Ale o to może być ciężko. Większość odbiorców nie da mu drugiej szansy, bo już za pierwszym razem z kin wyjdą z poczuciem poniżenia i zbluzgania. Ten film nie pobije rekordów frekwencji, on chyba nawet nie powstał po to, by na siebie zarobić. Nicolas Winding Refn jeszcze śmielej niż dotychczas dopuścił do głosu swą nordycką zbłąkaną duszę, by własnym szaleństwem zarazić innych i zaprosić ich na wędrówkę wgłąb prywatnych strachów i lęków. I właśnie za tą próbę wydobycia się z szablonu normalności, może nie do końca udaną, ale jednak próbę, wręczam mu mocne cztery. To jedyny, całkowicie legalny na rynku silny narkotyk, w dodatku oferowany w dość przystępnej cenie. Łykajcie szybko, póki nie obanderolują.

4/6

IMDb: 6,5
Filmweb: 5,8


niedziela, 13 stycznia 2013

Dziewięć żywotów Pana Oscara

Holy Motors
reż. Leos Carax, FRA, GER 2012
110 min. Stowarzyszenie Nowe Horyzonty
Polska premiera: 11.01.2013
Dramat, Surrealistyczny




Zwykle myśląc o swojej pracy, o tym codziennym i cyklicznym rytuale porannego wstawania, oraz oddalania się na niemal cały dzień od wszystkiego czego w danej chwili pragnę, odczuwam ból. Tak po prostu. Z pewnością nie jestem w tym odczuciu odosobniony, gdyż miażdżąca większość ludzkości nie pracuje przecież dla przyjemności i próżnego zabicia czasu. Pracujemy, by mieć za co żreć. Nieliczni próbują ubrać to w piękne słowa, dodają coś o zawodowych aspiracjach, chorobliwej ambicji, przyjemnej adrenalinie i pasji wspinania się po chybotliwych szczebelkach kariery, ale ja takich ludzi unikam. Zwłaszcza na polu towarzyskim. Jeśli ktoś twierdzi, że uwielbia swoją pracę oraz rajcuje go zapieprzanie w masce na twarzy dziesięć godzin dziennie w szkle korporacji, z dala od swoich prywatnych zainteresowań, przyjaciół, rodziny, to ja się go zwyczajnie boję. No wariat.

Oczywiście z własnej wygody generalizuję. Wiadomo, że znajdą się nieliczni szczęśliwcy, którzy w swoim zawodowym życiu robią to, co lubią najbardziej i sprawia im nieskrywaną satysfakcję, ale ilu ich mamy wśród znajomych na fejsie? Pięciu? Dwóch? Dlatego też uwielbiam stawianie sprawy jasno. Praca, to prymitywny sposób spędzania wolnego czasu. Praca, jednocześnie zabija w nas poczucie wolności i bezpowrotnie kradnie nam cenne godziny z życia, które moglibyśmy zainwestować w coś innego, gdybyśmy tylko otrzymali taką możliwość. Z drugiej zaś strony, praca uczy dyscypliny, pokory do życia, szacunku do pieniądza, oraz w jakiś pokraczny sposób, uszlachetnia. Szczęśliwi ci, którzy umieją w dzisiejszych czasach znaleźć złoty środek i wypracować sobie bezpieczną pozycję w tym całym pierdolniku, z odpowiednim dystansem do samych siebie i własnych codziennych obowiązków. Właściwie to nawet nie mamy wyboru. Innych scenariuszy nasza do cna zmechanizowana, bezduszna cywilizacja, stworzona przez nas i na nasze podobieństwo w celu ubezwłasnowolnienia jednostki ludzkiej, po prostu nie posiada w swojej ofercie.

Najgorsze w tym wszystkim jest to wieczne siebie oszukiwanie. „Mam zajebistą pracę, nieźle zarabiam, mam mniej więcej to czego od życia oczekuję, fajną dziewczynę, żonę, kochankę, dziecko, psa, średniej klasy samochód wzięty na raty i dwa pokoje z zasłonkami w kuchni w barwach franka szwajcarskiego. Jestem szczęśliwy”. PIERDOLENIE. Ludzie wmawiają sobie to wszystko i lubią wywyższać się nad innych tylko po to, by zatuszować przed samymi sobą tą smutną prawdę: „Właściwie to nic nie posiadam, żyję na kredyt, pracuję na innych, brakuje mi czasu na wszystko i pewnie też nikt mnie nie kocha”. Nie wiem. Być może przestałem już wierzyć w szczęście samo w sobie i już do reszty zgorzkniałem na stare lata, ale staram się żyć chwilą po prostu i zgodnie z wewnętrznym kodeksem moralnym oraz etycznym. Czyny, nie słowa. Duma, nie pieniądze. Spoglądanie w lustro nie sprawia mi trudności, przynajmniej jeszcze przez czas jakiś, ale kurewsko ciężko nad tym każdego dnia muszę pracować.

I nagle pojawia się Leos Carax, konkretniej to po trzynastu latach, jako podstarzałe już nieco dziecko francuskiej nowej fali, na którego dzieło - tak, dzieło, przed duże kurewskie D - Holy Motors, czekałem od wielu miesięcy, a po którego obejrzeniu, mam wrażenie, że wręcz całe lata. Zjawia się z samej ojczyzny, kolebki surrealizmu, który to przecież powstał, by walczyć ze wszystkimi konwencjami w sztuce narzucanymi odgórnie, koniecznie wciskanymi w określony nawias. Zrodzony został z tęsknoty za wolnością, aby boksować się z zasadami ograniczającymi nasze swobodne, twórcze myślenie i który mimo jego częściowo lewicowych naleciałości oraz ideologicznych tęsknot jakimi się prywatnie brzydzę - szanuję, oraz doszukuję się w nim, nie wiem, chyba jakiejś nadziei w tym zepsutym jak mój przeterminowany jogurt w lodówce świecie. Tylko coś tak bardzo absurdalnego i oderwanego od szarej otaczającej nas rzeczywistości może wyswobodzić nas z pragmatycznych masek zniewolonego i tylko pozornie uporządkowanego dnia codziennego. Zwłaszcza teraz, w czasach, kiedy obiegowa i powszechnie dostępna informacja przyjmuje pozy rodem ze skeczów bandy Monty Pythona, a zasady moralności wyznaczają nam ludzie wyprani z cnót wszelakich.

Problem w tym, że ludzi, którzy będą potrafili prawidłowo przetrawić wszystkie informacje zawarte w tym filmie chodzi po naszym łez padole raczej niewielu. Ja zapewne również, będąc tuż po pierwszej projekcji, nie jestem jeszcze w stanie dostrzec tych wszystkich metafor, oraz nawiązań do innych sztuk i konwencji filmowych, nie mniej jednak moja interpretacja Holy Motors zmierza, mam szczerą nadzieję, ku prawidłowym reakcjom. Po pierwsze, ku tęsknocie za magią kina spod znaku Felliniego i Bunuela jakiej w dzisiejszych produkcjach szukanie jest bezzasadne, a także w kierunku skrytych, lecz też nie aż tak znów bardzo głęboko, mądrości ludowych, które w dość ekstrawagancki sposób ośmieszają dzisiejszy styl życia oraz nasz bezduszny konsumpcjonizm. Jak twierdzi sam Leos Carax, z pomocą kontrolowanej iluzji, stworzył kino poetyckie, dzikie, ostentacyjne, które można interpretować na wiele różnych sposobów. Ja co prawda dostrzegam tylko jeden, główny, najbardziej istotny i żywotny pod kątem własnych tęsknot za światem idealnym, równolegle błąkającym się gdzieś w mojej potylicy, to jednak jestem szalenie otwarty na inne propozycje. Zamierzam więc chwytać się wszystkich tekstów odnoszących się do Holy Motors, które to mam nadzieję zaleją w najbliższych dniach cały, ten najbardziej wartościowy internet.

Za pośrednictwem swojego ulubionego aktora - postaci o stu twarzach, Denisa Lavanta, oraz dzięki najbardziej bezpośredniej ze sztuk, ograniczonej jedynie granicą własnej wyobraźni - niedorzecznego surrealizmu, szalony Francuz niemal siłą zdejmuje wszystkie bezpłciowe maski skrywające ludzkie twarze i pozostawia nas nagich w świetle onieśmielających jupiterów. Wszystko to dzieje się bez żadnych kompromisów oraz tym bardziej negocjacji. Uwielbiam tak śmiałe projekty. Nuży mnie już powielanie teoretycznie starych i sprawdzonych, ale przy tym często już wypalonych konwencji świata filmu, który zdaje się powoli zjadać własny ogon. Oczekuję czegoś szalonego w formie przekazu i trochę zapomnianego przez dzisiejszych twórców filmowych, a jednocześnie boleśnie prawdziwego, co potrafi potrząsnąć naszym nadymanym do granic możliwości ego. Jeśli ktoś boi się konfrontacji lepiej niech zawczasu odpuści, ale osobiście polecam zmierzyć się z tym wysublimowanym światem Caraxa, który mimo jego nonsensowności i abstrakcji w formie przekazu, jest do cna trafny i przy tym niezwykle przebiegły.


Pan Oscar (Lavant), a przynajmniej postać główna tej opowieści, którą poznajemy właśnie pod tym przydomkiem, rozpoczyna dzień jak wielu z nas, od porannego udania się do miejsca odosobnienia, czyli pracy, żegnając się ze swoimi dziećmi, z teczką pod pachą i z komórką w kieszeni. Jego biała limuzyna ze stajni Holy Motors (u nas raczej autobus komunikacji miejskiej) staje się na cały rozpoczynający się właśnie dzień miejscem, spod którego dachu będzie walczył o kolejne przetrwanie i utrzymanie się na powierzchni lustra życiodajnej tafli oceanu. Na tym jednak kończą się podobieństwa ze światem realnym. Pan Oscar to postać fikcyjna, żyjąca życiem innych ludzi, symbol i dosłowne zniewolenie naszych czasów, który niczym Corega Tabs, z siłą wodospadu uświadamia nam, jak niską pozycję w wojnie klas zajmujemy na tym świecie.

Dziewięć. Tyle zadań, czy też powołań stoi przed naszym bohaterem, które tylko w ciągu jednego dnia swojej pracy musi wykonać. I tu zaczyna się cała jazda, dosłownie i w przenośni. Śnieżnobiała limuzyna z kobietą za kierownicą, tajemniczą panią Celine (Edith Scob), podjeżdża pod wskazany paryski adres zaznaczony w osobnej i przypisanej do danego zadania teczce, by wyrzucić z siebie kolejną formę człekokształtną, symbolizującą nasze maski dnia codziennego jakie często musimy przyodziewać. Spójrzmy na nas samych... Wychodząc do pracy jesteśmy ubrani inaczej niż w czasie wolnym, swobodnym, prawdziwym. W ciągu dnia robimy także setki innych czynności niezgodnych z naszym wewnętrznym kodeksem. Niczym kolejna postać w którą wciela się Pan Oscar przebieramy się w nasze pokraczne alter ego nie dlatego, że tego chcemy, lecz, że musimy. A to, żeby zadowolić naszych przełożonych, żeby przypadkiem nie wyrzucili nas na zimny bruk, a to, żeby uszczęśliwić nasze rodziny, bliskich, czy też nas samych, potwornie wykrzywionych w swoim grymasie i zagubionych w świecie zdominowanym przez żądzę pieniądza. Każdego dnia udajemy kogoś innego, lub też inni nas do tego zmuszają. Zachowujemy się irracjonalnie, nielogicznie, zamieniamy się często w potwory, mimo że mamy przecież bogate i wrażliwe wnętrza. Krzywdzimy innych, mimo, że tak naprawdę nie mamy na to ochoty.

Każda z odegranych przez Oscara ról i misji, stanowi jakby oddzielną nowelę, pozornie nie mającą nic wspólnego z tą poprzednią i następująca zaraz po niej. Z niedorzecznością wypisaną na naszych twarzach obserwujemy kolejne wcielenie i charakteryzację jaką przyjmuje zaprawiona w bojach twarz naszego przewodnika po ludzkich koszmarach. Począwszy od roli bankiera, żebraczki, przez cybernetycznego wojownika-tancerza (scena miłosna mega), bezwzględnego dzikusa-bestię mieszkającego w kanałach (ukłon do japońskiej noweli własnego autorstwa sprzed 5 lat -Tokyo!), ojca dorastającej córki, muzyka, emigranta-mordercy, umierającego starca, na oddanym, lecz znużonym swoją rolą mężu kończąc. Dziewięć ról, które wpisują się w nasz ziemski casus istnienia, przeznaczenia i permanentnego zniewolenia.


W ciągu całego dnia pracy Pan Oscar zabija innych ludzi, sam zostaje zamordowany, w dodatku umiera na łożu śmierci, cierpi, tańczy, porywa piękną kobietę, zjada kwiaty, biega, stęka, wzdycha do wybranki swojego serca, tęskni, lecz każde z powierzonych mu przez Holy Motors zadań wykonuje w sposób zupełnie zautomatyzowany, bezduszny, zachowując jednak przy tym stu procentową skuteczność. W pewnym momencie tej irracjonalnej opowieści, zostaje zapytany przez tajemniczą postać w limuzynie, czy nie jest już przypadkiem zmęczony swoją codzienną pracą? W istocie, to pytanie jest kierowane do nas. Carax pyta się właśnie widza, czy nie mamy czasem kurwa dość tego ciągłego poniżania się i służalczości jakiej zmuszani jesteśmy poddawać się każdego dnia. Czy nie mamy ochoty przestać uganiać się za pierdołami, a zamiast tego po prostu stanąć, zwolnić i zacząć żyć własnym życiem. Oczywiście, że mamy, że chcemy, że pragniemy. Pan Oscar również zdaje się być zmęczony swą profesją. Widać to choćby w scenie, gdzie w momencie chwilowej dezercji i w czasie wolnym od służbowych zobowiązań, spotkawszy na szlaku inną białą limuzynę z tkwiącą w niej Evą Grace (Kylie Minouge - ależ ją czas posunął), pozwoliwszy sobie na chwilę wytchnienia i rozczulenia, zostaje boleśnie uświadomiony, że nie ma w jego świecie miejsca na miłosne uniesienia, sentymenty i odrobinę nie wpisanej do żadnej z teczek czułości. Nie ma nic. Są tylko sztywne bariery czasowe, kolejne zadania do wykonania i ciągłe udawanie kogoś innego niż jesteśmy nim w rzeczywistości. Właściwie to nawet nie wiadomo kim dokładnie jest Pan Oscar, która z jego ról jest prawdziwa, która fikcyjna, i czy w ogóle jest jeszcze człowiekiem, czy może już tylko jego nędznym wyobrażeniem.

Zaiste wspaniała produkcja. Carax zabawił się w żonglowanie sprawdzonymi już, zwłaszcza w kinie niemym konwencjami. Rozpoczął swoją opowieść od nawiązania do początków stworzenia kinematografu, od sekwencji z nagim, biegnącym mężczyzną autorstwa Eadwearda Muybridge'a. Jakby chciał nawiązać do samego początku, wzbudzić w widzu tęsknotę za innym filmowaniem otaczającej go rzeczywistości. Jednak zasiadająca w jego kinie publiczność patrzy się w ekran jak otumaniona. Niczego nie rozumie, nie zdradza żadnych emocji, dlaczego? Czemu tak się dziś dzieje? Takich smaczków jest tu cała masa. Warto wspomnieć o niezwykle subiektywnych nagrobkach cmentarza po którym hasa sobie nasza bestia porywająca swoją piękność (Eva Mendes), Pan Merde. Zamiast nazwisk, dat śmierci, widnieją tylko odwołania w stylu: „Odwiedź moją stronę internetową”. Zupełnie jakby świat przeniósł się dziś do cyberprzestrzeni, także będącej pewnego rodzaju synonimem masek jakie zakładamy każdego dnia. Bo tak bezpieczniej.

Holy Motors, to niezwykła, lecz nieco utopijna wędrówka po ludzkich tęsknotach, marzeniach i potrzebach dnia codziennego, która ukazana w nieco krzywym zwierciadle, uwypukla jej śmieszność i miałkość. Subiektywna wizja rzeczywistości, która rozbiera ludzkie pragnienia na czynniki pierwsze i boleśnie wpycha w nihilistyczną nicość. Leos Carax pokazuje świat pozbawiony nadziei, nie daje absolutnie żadnych rad, nie mówi też jak żyć, jego przesłanie jest raczej przerażające i smutne. W bardzo bolesny sposób uświadamia nam, jak bardzo jesteśmy w dzisiejszych czasach zniewoleni i jak łatwo dajemy się manipulować innym i w zasadzie, nic z tym nie możemy już począć. Mądre, twórcze, piękne. Czapki z głów. Przed państwem prawdziwe dzieło ocierające się o niekwestionowany artystyczny geniusz. Powiew świeżości znad Sekwany. Film, który bez wątpienia będzie pamiętany przez długie lata i który, kto wie, zapewne wytyczy nowe szlaki innym zafascynowanym nim twórcom, ale jest to także film, który... nie zasługuje na maksymalną ocenę, gdyż zbyt bardzo przypomina mi Dziewięć żywotów Tomasa Katza Bena Hopkinsa. I jest to chyba jedyny mój zarzut.

Tak więc, jutro poniedziałek. Kolejny tydzień pracy. Jak zwykle wstaniemy wcześnie rano, udamy się wszyscy do naszych białych limuzyn, założymy maski na twarze i... tak się będzie działo przez kolejne pięć dni, następne tygodnie, miesiące, lata, cholera jasna. Zbyt często musimy oddawać się czynnościom, na które wcale nie mamy ochoty. Cóż... Chyba rzeczywiście nie mamy wyboru.

5/6

IMDb: 7,2
Filmweb: 7,3



poniedziałek, 6 sierpnia 2012

Sens bezsensu

Wrong
reż. Quentin Dupieux, USA, 2012
94 min. Gutek Film
Polska premiera: 03.08.2012



Mr. Oizo dalej w uderzeniu. Nie wiem co ćpa ten sympatyczny francuski futrzak, ale chciałbym móc czasem zażyć tego samego. Oczywiście świadom pełni konsekwencji, praw i obowiązków. Wygląda na to, że Quentin Dupieux obok swoich decków i Dj-skiej konsolety, zainstalował już na stałe także kamerę filmową i bynajmniej nie boi się jej używać. Po jego surrealistycznej oponie-zabójcy z kina wyszedłem wprost zmasakrowany i zarazem oczarowany. Mówię to mając świadomość, iż wielu moich znajomych oraz na swój pokrętny sposób znawców i sympatyków kina, ma ze mnie niezłą bekę za każdym razem, gdy tylko mimochodem wspominam gdzieś przy byle okazji ów tytuł. Film bowiem został zniszczony prawie we wszystkich możliwych recenzjach i zjechany w teoretycznie wartościowych ocenach, uznany został także za obciach, kicz i tandetę, kino B, czy nawet C i Ć. Ale ja akuratnie mam gdzieś czyjeś wymiociny, torsje oraz ataki panicznego śmiechu i z uporem maniaka, pokładając na szali całą swoją reputację, będę Oponę bronił rencyma i nogami, a nawet klawiaturą i urokiem osobistym jeśli zajdzie taka potrzeba. To naprawdę nie moja wina, że ktoś chciał ją traktować śmiertelnie poważnie i szukał w filmie logiki, czy nawet, o zgrozo, sensu. Bezsens w czasach bylejakości jest o wiele bardziej sensowny niż można na pierwszy rzut oka przypuszczać. I to mówię ja, szczery i oddany miłośnik sensu od zarania mojego poczęcia.

Właśnie za to polubiłem Oponę, tzn. Roberta, krwiożerczego zabójcę. Za ten ogólny bezsens i permanentny brak logiki, która czasem niepotrzebnie nam ciąży w kinie. Jeśli chcemy mądrości w filmie, chodźmy na dramaty. Jeśli szukamy śmiechu do rozpuku, stawiajmy na komedie. Gdy chcemy spędzić niezobowiązująco czas przed ekranem przy czymś lekkim i wybuchowym, mamy w zanadrzu kino akcji. Tak właśnie nam wszyscy powtarzają bez sensu. Od producentów, przez reżyserów, po dystrybutorów filmowych. Jeśli jednak ktoś chce wyzbyć się tych wszystkich narzucanych z góry barier i często nudnego zaszufladkowania, polecam przetrzepany przez niezidentyfikowane środki odurzające mózg Quentina Dupieux. Pozostałych, dla których konwencja w kinie jest mimo wszystko najważniejsza, odsyłam do paska URL we własnej przeglądarce i wpisania weń innego, z pewnością ciekawszego na chwilę obecną adresu.

Do kin wchodzi właśnie Wrong. Najnowszy film ojca futrzastego Flat Beata. Miałem przyjemność obejrzenia go jeszcze na przedpremierowym oficjalnym pokazie w towarzystwie różnych przedziwnych ludzi, wśród których dominowali studenci. Ich reakcje na poszczególne sceny ociekające bezsensownością i irracjonalizmem nadają się na zupełnie odrębny artykuł. Kto wie, może kiedyś z nudów spłodzę pseudo analityczną rozprawkę na temat ludzkich zachowań w kinie. Materiału przez te wszystkie lata nazbierało się w mej głowie bez liku. Zaskakujących wniosków - jeszcze więcej.

No ale do rzeczy.

Ha, dobre sobie. Jak rzeczowo podejść do czegoś tak niedorzecznego? Zwykle, oglądając film, w mej głowie mimowolnie powstaje jakiś zalążek myśli, którą to później zazwyczaj rozwijam płodząc szerszą i ostateczną recenzję. Jeśli rzecz jasna mi się chce, bo z tym ostatnio u mnie coraz gorzej niestety. Ale tym razem, w trakcie uganiania się głównego bohatera, Dolpha Springera, za jego ukochanym zaginionym psem Paulem, w głowie miałem zanik myśli wszelakich. Ten proces trwał i trwał, aż do końcowych napisów, po których zakończeniu wyszedłem z kina, by po jakichś piętnastu minutach poczuć nagłą i niespodziewaną ochotę na zrobienie czegoś adekwatnego do poziomu audio-obrazkowego jakim zostałem przed momentem zauroczony. Tzn. pozwoliłem sobie na siarczyste przekleństwo pod nosem, po czym zaśmiałem się głupio na głos. No jak babcię kocham. Właściwie uczyniłem to dopiero po tym jak wsiadłem do samochodu, ale jednak, nie było to w żaden sposób przeze mnie reżyserowane. Śmiech i przekleństwo. No zupełnie bez sensu.

Co prawda Opona już mnie mentalnie przygotowała na Wrong, przez co ten nie był w stanie mnie w pełni zaskoczyć. Wiedziałem czego mogę się po nim spodziewać, byłem przygotowany na każdą, nawet najbardziej abstrakcyjną ewentualność. Ba, żądałem jej niczym krwi na olimpiadzie (tak, jestem lekko jebnięty). Może właśnie dlatego tak gładko mi owe dzieło podeszło. Ale dla kogoś, dla którego kontakt z kinem Dupieux'a będzie dopiero pierwszym zderzeniem z definicją bezsensowności, uprzedzam, nie bierzcie na salę popcornu. I tak połowę rozrzucicie wokół siebie, a drugą z nich prawdopodobnie się zakrztusicie. No i toaleta. Przed. Nie po. Zaufajcie mi. Ale przede wszystkim i co najważniejsze, wyzbądźcie się wszystkich uprzedzeń w kinie. Dajcie się ponieść konwencji braku konwencji, nie czepiajcie się jeśli zostaniecie zaszachowani nie mieszczącym się w waszych głowach abstrakcyjnym irracjonalizmem, gdyż siłą tej psychopatycznej wizji Quentina Dupieux jest właśnie brak wszelkich logicznych wyjaśnień i uogólnień kłębiących się w naszych płatach mózgowych. Totalna jazda bez trzymanki, która paradoksalnie, swoją głupotą uczy odporności na świat tandety i kiczu. Myślę, że nie wiele zaryzykuję stawiając pewnego rodzaju znak równości pomiędzy twórczością Francuza, a specyficznym poczuciem humoru serwowanym nam niegdyś, a to w serialu Allo, Allo, czy też przez liczne produkcje Monty Pythona. Pozwoliłem więc sobie zawiesić poprzeczkę dość wysoko.

Dlaczego w ogóle człowiek ucieka się do śmiania się z psiego odchodu, czy też z palmy niespodziewanie przemieniającej się w świerk? No albo z tej opony, która toczy się przez pustynię i zabija wszystko co spotyka na swej drodze? Ale głupie! Ktoś krzyknie zza monitora. No pewnie że tak. Masz nieskończoną rację. Ale też, ileż można śmiać się z rzeczy poważnych, zwyczajnych i autentycznych? Z debilnych polityków, idiotek celebrytek, tępych jak strzała gwiazdek telewizji, z naszych comiesięcznych wypłat... Z tego potrafi śmiać się dziś każdy, byle kabaret. Zbyt duża konkurencja, miałka różnorodność. Inteligentni ludzie powinni szukać bardziej nowatorskich rozrywek, wyższego poziomu abstrakcji, czyli, paradoksalnie, powinni szydzić z rzeczy zupełnie bezużytecznych, śmiać się ze zjawisk zwyczajnych, wytykać palcami absurdy i dorabiać im skrzydła. Tak właśnie wybiła się przed laty wspomniana wyżej grupa Monty Pythona, której humor jest ponadczasowy. Kolejne pokolenia także będą wracać do tych szalonych Anglików, bowiem zawsze będzie istniał nurt szukający irracjonalnego humoru będącego w opozycji do sytuacyjnego żartu dnia codziennego. No, ale nie każdy umie wychwycić różnicę.

I dlatego właśnie polecam Wrong. Mimo, że na pierwszy rzut oka wydaje się być filmem dla półgłówków oraz ich świni z modżajto, w gruncie rzeczy jest produkcją na wskroś przemyślaną, adresowaną do (uwaga, mogę teraz popłynąć) inteligencji. Przynajmniej tej kinowej, która nie łyka wszystkiego jak stado wrzeszczących pelikanów. Klasyczny tępak nie zrozumie żartu, konwencji, sytuacji chwili, grymasu na twarzy strażaka robiącego kupę na środku jezdni na tle płonącej furgonetki. Z góry uzna ją za idiotyczną i machnie ręką na do widzenia. Zaś mądry z pozoru człowiek, tudzież wiecznie poszukujący jakiejś alternatywy (czyli też głupi, ale inaczej), z idiotycznej sytuacji wyciągnie prosty, acz zaskakujący wniosek. Owszem, tak, to prawda, to jest zupełnie bez sensu, zgadzam się w całej rozciągłości. No, ale jednak ten bezsens ma sens! Prawda że proste? :D

Cóż. Będę teraz musiał znów kopać się przez czas jakiś z tymi i owymi, przyjmować joby od tych i tamtych, także tłumaczyć, dlaczego tak denny film w rzeczy samej w mojej opinii nim nie jest. Ale jestem w stanie po raz drugi udźwignąć tą/tę rękawicę. Mimo że z żelaza. Dla dobra kina rzecz jasna i w obronie ludzkiej inteligencji. Co prawda Opona zrobiła na mnie większe wrażenie, ale zapewne tylko dlatego, że była pierwsza. Wrong jest w pewnym sensie kontynuacją tamtej myśli, z wieloma podobieństwami i gotowymi szablonami przyłożonymi do obiektywu kamery filmowej, dlatego jego ocena nie może być równie wysoka. Nie mniej jednak, cieszę się jak diabli, że Mr Oizo dalej ćpa to gówno i bawi się nie tylko w tworzenie muzyki, ale też, w lepienie ze sobą debilnych obrazków w formacie 35 mm. Już teraz gęba mi się uśmiecha na myśl o kolejnym kręconym przez niego filmie z Marilynem Mansonem w roli głównej. Trafił swój na swego, no ale o tym pewnie za rok. Tymczasem uczcie się, dokształcajcie kinematograficznie drodzy mili. Rozwijajcie mózg, wydzielajcie endorfinę odpowiedzialną za radość i śmiech, dajcie upust swoim prymitywnym zachciankom. Wrong jest idealnym seansem na naukę poznania i zrozumienia sensu prawdziwego bezsensu.

4/6

IMDb: 6,8
Filmweb: 7,1

piątek, 12 listopada 2010

Śnić też trzeba umieć

Do ciebie, człowieku
reż. Roy Andersson, SWE, NOR, DEN 2007
95 min. Gutek Film



Wstyd się przyznać, ale dopiero teraz wpadł mi w oko szwedzki reżyser Roy Andersson. Nie, to żadna gejowszczyzna. Tak dokładniej, to wpadł mi w oko jego warsztat i twórczość. Lubię takie odkrycia. Chcę częściej być w ten sposób zaskakiwany i odnajdywać u siebie istotne kinematograficzne braki. Do ciebie, człowieku to jego najnowszy film, choć od premiery minęły już trzy lata. I pierwsze co mi przyszło do głowy po końcowych napisach, to silne postanowienie - Chcę obejrzeć wszystkie jego filmy.

Właściwie to nawet nie wiem co można napisać o tak wyrafinowanej produkcji. Czy może zacząć od bohaterów którzy epatują zwyczajnością, szarością i groteską. Albo od wspomnienia scenografii przypominającej te ze skeczy Monty Pythona. A może od panoszącej się w filmie depresji, irracjonalizmu w dialogach, życiu codziennym ukazanym w krzywym zwierciadle. Cokolwiek by to nie było i tak trudno będzie nazwać rzecz po imieniu w kilku mądrych słowach. Andersson bowiem stworzył potencjalnie film o niczym, z bogatym wachlarzem niedopowiedzeń i ukrytych insynuacji.

Bohaterowie filmu to ludzie pozbawieni wyrazu. Obdarci z człowieczeństwa. Zupełnie zwyczajni, bezbarwni, ubrani na szaro, pozbawieni pasji i ciekawych zajęć. Zagubionych w swoich marzeniach sennych na jawie. Dobór aktorów porażająco skuteczny. Ich twarze są autentycznie smutne, surrealistyczne, przypominają odlane na jedną modłę maski symbolizujące wszystkie słabości i dziwactwa człowieka. Porażający szczerością teatr abstrakcji dnia codziennego. Każdy z epizodów przybiera pozy snu. A w nim nie ma przecież żadnych barier. To wygodne nadużycie, otwiera przed widzem nieskończoność interpretacji.

Sposób realizacji jest także bardzo wymowny. Każda scena to tylko jedno ujęcie nieruchomej kamery. Obraz pozbawiony jest zbliżeń. Żadnych upiększaczy i technicznych fajerwerków. Surowe i sterylne kadry, ale też perfekcyjne aż do bólu. No i akcja. A właściwie jej brak. Na ekranie kompletnie nic się nie dzieje. Nie ma żadnych powiązań, sensownego wytłumaczenia tego co się dzieje na ekranie, nie można też zaprzyjaźnić się z absolutnie żadną postacią. Cały czas coś uwiera i nie daje spokoju. Nawiedzają nas poszczególne wycinki z życia kolejnych osób, ich lęki i obawy oraz marzenia. Zwyczajność chwili mająca na celu przypomnieć nam o trywialności naszego egzystencjalizmu. Wszystko to przypomina sen, który mimo przybranej abstrakcyjnej pozy, w fazie śnienia wydaje się nam zupełnie oczywisty i bardzo prawdziwy. Dopiero po wybudzeniu dociera do nas jego niedorzeczność. Boże... co za pierdoły mi się śniły? Zupełnie bez sensu.

Trudno jest mi na koniec stwierdzić jednoznacznie o co mogło chodzić Anderssonowi. Dostrzegam co prawda kilka charakterystycznych niuansów. W oczy rzuca się przede wszystkim zastosowana klasyczna klamra czasowa, czyli nawiązanie końcowej sceny do pierwszych słów padających w filmie. Mam jednak brać całość za koszmar senny? Czy symbole faszystowskie występujące w jednej scenie, symbolizują narodziny zła, który staje się alternatywą dla zwyczajności i szarości, czy to po prostu zupełny przypadek? Co symbolizuje niebo w którym kierunku bohaterowie tak chętnie patrzą i do niego wzdychają? W końcu jak interpretować wynaturzenia bohaterów, którzy zwracają się centralnie do kamery, do widza... Przed czym nas ostrzegają? Przed szarością i beznadzieją? Przed monotonią i brakiem perspektyw? Pytań jest multum, reżyser wydaje się je zadawać nie siląc się na szukanie dla nich odpowiedzi. Typowy skandynawski humor i groteska. Wyborne kino.

5/6

wtorek, 19 października 2010

26 Warszawski Festiwal Filmowy - Opona

Opona/Rubber
reż. Quentin Dupieux, FRA, USA, 2010
85 min.


Pamiętacie Mr Oizo i jego Flat Beat z przed paru ładnych lat? Żółty zabawny futrzak gibający się do bitu w samochodzie w reklamie Levis'a. Mr Oizo to właśnie Quentin Dupieux. W muzyce olśniewającej kariery nie zrobił. Znacznie lepiej szło mu jednak w tworzeniu teledysków i krótkich filmów. W końcu zadebiutował na wielkim ekranie. I to jeszcze jak!

"Robert - opona samochodowa porzucona na pustyni, nagle ożywa. Nabywa umiejętność poruszania się po pustyni, odkrywa w sobie pasję do niszczenia owadów i zagubionych przedmiotów. Wkrótce Robert rozwija umiejętności telepatyczne, dzięki którym potrafi zniszczyć każdą rzecz, na którą przyjdzie mu ochota. Niebawem opona-zabójca rozpocznie polowanie na ludzi. Autor i reżyser, filmowiec i kompozytor Quentin Dupieux (znany także jako producent muzyczny Mr Oizo) ujawnia swoją najdziwniejszą w branży filmowej wyobraźnię w prawdopodobnie jedynym na świecie filmie, którego głównym bohaterem jest opona-zabójca posiadająca zdolności parapsychologiczne."

Po prostu musiałem to zobaczyć. Opona - zabójca? Kto o zdrowych zmysłach wymyśliłby coś tak szalonego? Już pierwsza scena filmu wprowadza widza na inny level percepcji i trzyma go do samego końca w świecie totalnego absurdu. Może i jest to świat tandety, ale świadomie i z bananem na twarzy w nim się poruszamy. Dupieux w bardzo sprytny i mądry sposób zamazał granicę pomiędzy widownią a ekranem. Umieścił w swojej opowieści reżysera idiotycznej opowieści (w postaci szeryfa) oraz publiczność (grupkę gapiów z lornetkami), z którą to siedząc na fotelu w kinie, śmiało można się utożsamiać.

Od samego początku ma się wrażenie, że tu nie chodzi o sens i logikę. Opona (Robert) zabija kogo popadnie i faktycznie, to wszystko jest zupełnie bez sensu. Ale Dupieux umiejętnie łamiąc wszelkie schematy wciąga widza na drugą stronę ekranu i zaprasza do współuczestnictwa w roli statystów. Mądre to i zabawne. Dostajemy do ręki lornetkę i obserwujemy Roberta toczącego się po piaszczystej amerykańskiej prowincji. Możemy komentować, oceniać, śmiać się, narzekać na nudę. Możemy wszystko.

Niebanalna rozrywka. Zabawna szydera z horrorów klasy B nawiązująca trochę do klasyki Grindhouse. Jeden z najlepszych filmów jaki widziałem na festiwalu. I nawet trochę mnie dziwi, że nie zmieścił się do pierwszej dziesiątki najlepszych filmów według publiczności. No ale nic to. W sumie nie o to chodzi. Polecam mocno. Coś innego.

5/6