Onirica
reż. Lech Majewski, POL, 2014
95 min. Stowarzyszenie Angelus Silesius
Polska premiera: 17.04.2015
Dramat
Lech Majewski dalej pozostaje w intelektualnej awangardzie. I to jest dobra wiadomość. Zła, a przynajmniej odrobinę gorsza brzmi tak, że jego najnowsze dziecko nieco obniżyło swoje loty względem szybującego wysoko nad granią Młyna i krzyża. Ale nie będę Majewskiemu robił z tego tytułu wyrzutów, wszak moja kinematograficzna słabość wielbi wchodzić z jego ekspresją w interakcje. Język kina Majewskiego z jednej strony ociera się o synonimy kultury wyższej zarezerwowanej wyłącznie dla ortodoksyjnych snobów, miłośników malarstwa, literatury pięknej, także filozofii i poezji oraz muzyki klasycznej, a jednocześnie stara się z drugiej strony nie zatrzaskiwać bram przed światem intelektualnego niżu. Ale tak po prawdzie to tylko teoria. W praktyce kino Majewskiego wymaga wysoce intelektualnego posłuszeństwa i w żadnym wypadku nie bierze jeńców.
Jakkolwiek by na to nie spojrzeć, jego autorska twórczość stanowi nie lada poligon doświadczalny dla wrażliwości emocjonalnej każdego szanującego się kinomana. Majewski w dobie dzisiejszej papki płynącej bezpiecznie środkiem głównego nurtu kojarzy mi się z nauczycielem WF-u, który z uporem maniaka postanowił nauczyć koszykówki grupę przedszkolaków, z orzeczoną niepełnosprawnością oraz z brakiem kończyn dolnych. Sensu w tym tyle co wyprawa Wałęsy i Komorowskiego z cinkciarzem peel za ocean, czyli za grosz (no właśnie chyba za ten grosz właśnie i to niemały), ale radość na twarzach maluchów - bezcenna. Ktoś musi jednak to robić i chwała Majewskiemu za to, że jest konsekwentny w swoim buncie.
Onirica (Psie pole) zamyka jego tryptyk „rozmów z mistrzami”. Inspirowana „Boską komedią” Dantego oparta jest na wieloznaczności i symbolizmie. Sam Majewski podsumował go krótko - "ten film jest dla mnie mocno katharsistyczny". Myślę, że dla większości jego odbiorców będzie nim również. Oczywiście z punktu widzenia typowego zjadacza popcornu będzie to piekielnie ciężkie kino do udźwignięcia, które dedykowane jest najwyżej ułamkowi ludzkiej populacji. Wymaga od widza maksymalnego skupienia, cierpliwości, oraz - a może nawet i przede wszystkim - odrobinę historycznej wiedzy, a także dwóch promili artystycznej wrażliwości. Dziś takich filmów zwykle już się nie robi, a jeszcze rzadziej trafiają one do masowej dystrybucji, a już tym bardziej w Polsce. Dlatego też, kiedy Majewski po raz kolejny skutecznie przebrnął przez selekcję wielkich kinowych korporacji, a przy tym nie zboczył nawet na centymetr z wytyczonej przez samego siebie ścieżki... polałem sobie szklaneczkę whisky i tylko cmoknąłem z zachwytu.
W dobie odwracania się całego świata od symboli, historii i religii (dziś woli on upychać wszystko do kulturowego tygla spod znaku szalonego Mutlikulti) Majewski stara się przeskoczyć przepaść jaka dzieli nas od dawnych cnót i wartości. W Onirice czuję bunt przeciw współczesności, która unicestwia zarówno sztukę, jak i religię, a w zamian oferuje fundamentalizm i nihilizm. Film ocieka ogromem symboliki, momentami aż do przesady, kręci się także w bardzo szerokich ramach czasowych i definicyjnych - począwszy od sztuki antycznej po współczesny Smoleńsk - ale nie sposób odmówić jej uroku i przemyślanej mądrości. Obcowanie z tym filmem, z jego filozofią, to - wybaczcie za porównanie - trochę jak patrzenie na nagą Salmę Hayek recytującą w ognistym języku hiszpańskim poezję Huerty. Po pewnym czasie i tak przyłapujesz samego siebie na tym, że właściwie to gapisz się jej na cycki. Nie rozumiesz jej ni w ząb, najwyżej pojedyncze słowa, ale możesz jej tak słuchać bez końca. Poezja obrazów, filmowy poemat, zupełnie inny, dużo piękniejszy świat, mimo, że zupełnie obcy. Warto do niego zajrzeć i spróbować zaobserwować mechanizmy jakie w nim zachodzą, zwłaszcza dziś, w przeddzień masowej inwazji Islamu na Europę.
4/6
Gołąb przysiadł na gałęzi i rozmyśla o istnieniu
reż. Roy Andersson, SWE, FRA, GER, NOR, 2014
101 min. Aurora Films
Polska premiera: 7.08.2015
Dramat, Komedia, Surrealistyczny
Sympatyczny Szwed domknął wreszcie swoją trylogię o istocie bycia człowiekiem, tudzież trylogię absurdu. I tu również, tak jak w przypadku Lecha Majewskiego, spinająca w jedną finalną całość klamra udała mu się chyba najmniej. Dziwne jest to odczucie, wszak Roy Andersson nadal posługuje się tym samym i wykutym na blachę językiem jaki wyniósł go na piedestał twórczego ekscentryzmu. Niestety jednak tym razem wyszło mu to zdecydowanie mniej przekonująco aniżeli w dwóch poprzednich dziełach: Pieśni z drugiego piętra i Do ciebie, człowieku. Być może po prostu mamy do czynienia z klasycznym zmęczeniem materiału, z upartym stosowaniem wyczerpanych już wcześniej schematów, sam tego do końca nie wiem. Możliwe również, że zawaliła kwestia moich prywatnych oczekiwań. Chciałem zobaczyć kropkę nad i, a finalnie uraczono mnie myślnikiem, w porywach do ogłupiałego przecinka.
Mamy więc przed oczami tak jakby te same wyblakłe barwy, zimne scenografie i blade od pudru charakteryzatorni twarze bohaterów obdartych z jakichkolwiek emocji. Wszystko to stara się w każdej ze scen, tudzież skeczów nadać sens absurdowi. Andersson dalej przekłada na język groteski współczesny byt człowieka upadłego, ale o ile za pierwszym razem, te dwanaście, może trzynaście lat temu to się udało, a sam oniemiałem z zachwytu, i kiedy sześć lat później zrobiłem to po raz kolejny, o tyle dziś zderzenie z trzecią odsłoną tej szalonej definicji niedorzecznego absurdu przyniosło mi już głównie ból pleców oraz tyłka sparzonego na nierówności gramatury kinowego fotela.
Tak więc lekki zawód, ale na szczęście niezbyt bolesny. Po dłuższym namyśle stwierdzam nawet, że mimo wszystko obcowanie z kinematograficzną filozofią Anderssona dostarcza mi znacznie więcej przyjemności niż udręki. Jego w sumie nadal cenne obserwacje i wyciągane wnioski na temat zwyczajnego, brzydkiego i prostolinijnego człowieka współczesnego są, cholera jasna, no nadal są trafne i na czasie. Może właśnie tak trzeba czynić to nadal, po prostu. Szkoda tylko, że taśmę filmową udekorował długimi fragmentami nudy, psychicznym zmęczeniem, a także czasem zbyt miałką treścią w słowie mówionym. Ciągle czekałem na coś, co się finalnie nie wydarzyło. Mam jednak nadzieję, że to nie jest prognostyk nagłego spadku formy oraz autorskiego wypalenia, a jedynie mały skok w bok oraz siłowe wymuszenie na samym sobie zakończenia pewnego etapu w swojej twórczości.
3/6
Mama
reż. Xavier Dolan, CAN, 2014
140 min. Solopan
Polska premiera: 17.10.2014
Dramat
Nie lubię Dolana. Powiem więcej - nienawidzę. Rzygam wzdychaniem na jego widok płci pięknej, kinematograficznie wrażliwszej. Ten małolat i hipster kina w jednej osobie, z tym całym jego zniewieściałym podejściem do sztuki filmowej wyjątkowo mnie irytuje. Drażni mnie niemal wszystko, począwszy od poruszanej w jego filmach nazbyt purytańskiej tematyki, przemycanych homoseksualnych wątków i ogólnie promowanej obyczajowej rozwiązłości, po trudno akceptowalny przeze mnie zachwyt zawodowej krytyki. Po w sumie nienajgorszym Zabiłem moją matkę Dolan w następnych swoich odsłonach stał się dla mnie autorem, z którego ekranową wrażliwością nie było mi już po drodze. Unikałem go jak ciepłej wódki przed południem.
Ubiegłoroczne zachwyty nad jego Mamą z początku spływały po mnie jak te łodzie muzułmańskich imigrantów do bram Europy - jedna po drugiej i na okrągło. Jak tylko mogłem odwlekałem datę jej zaliczenia, a wcześniejsze spazmy i zachwyty szeroko rozumianej publiki zbijałem szorstką obojętnością. Aż tu nagle pewnego deszczowego wieczora... stało się. Jebut obuchem w tył głowy, aż straciłem przytomność. Ta jego Mama... jak Salmę kocham, to było moje jedno z największych zachwytów pierwszego półrocza.
Młody Kanadyjczyk chyba w końcu nieco zmężniał i dorósł, a już na pewno przeszedł mutację głosu. Ku mojemu zadowoleniu porzucił swoją szczeniacką, nieco bananową manierę. Zmienił także trochę optykę i skupił się na wyjątkowych oraz bardziej szczerych relacjach na linii matka-syn, ale tym razem obdartych z tego libertyńskiego szlifu i kiczu. Poza chaosem, wrzaskiem i młodocianym trądzikiem tym razem dołożył także kilka kilogramów bardziej dojrzałej wrażliwości, a na koniec posypał swoją opowieść surową lekcją pokory oraz szczerą matczyną miłością. Jeśli dodam do tego kapitalną warstwę wizualną, to wychodzi z tego całkiem wielkie kino. Serio. Aż nie mogę w to uwierzyć, ale... Dolan, hipsterze, dojrzewaj dalej.
5/6
O dziewczynie, która wraca nocą sama do domu
reż. Ana Lily Amirpour, USA, IRN, 2014
104 min. M2 Films
Polska premiera: 14.08.2015
Dramat, Horror, Romans
„Niemożliwe nie istnieje” to dobrze znane hasło niemieckiego Adidasa (ups, sorry za lokowanie produktu), ale równie dobrze można byłoby się nim posłużyć reklamując film, który ma czelność być jednocześnie horrorem o wampirach, romansem spod znaku sagi Zmierzch, oraz czymś w rodzaju krzyżówki westernu, kreskówki i komiksu Sin City wykutego z poetyckiej czerni i bieli. Mało? No to dorzucę więcej. Film nakręcony został w Iranie, przez Irakijkę ukształtowaną przez europejski dogmat wolności, znaczy się w Niemczech. Tabum tss...
Za pomocą tak skonstruowanej filmowej ekspresji główna bohaterka tej absurdalnej opowieści mści się nieco na samczych, w zamyśle zapewne muzułmańskich oprawcach, katach i gwałcicielach, czyli porusza bardzo aktualną tematykę o islamskich macho przebywających aktualnie na tournee po Europie. Zaprezentowane jest to nam w wersji nieco karykaturalnej i tak jakby rozrywkowej, ale na szczęście bez feministycznego nadęcia. Tak więc Fundacja Feminoteka oraz Femen obejdą się tylko smakiem (uff...).
Film wyposażony jest w tą jakże uwielbianą przeze mnie błogą inność oraz oryginalność. Jest jak nowa orientalna przyprawa rzucona na półkę w Lidlu podczas tygodnia dalekowschodnich smaków. Idziesz po mrożoną pizzę, a wychodzisz z torebkami szafranu, fenułu, kardamonu i z kolendrą. Tajemnicza i całkiem ładna dziewczyna w burce bezwzględnie rozprawia się z facetami urodzonymi pod nomem omen ciemną gwiazdą, a jednocześnie wchodzi w bliskie relacje z przedstawicielem tego samego gatunku, by odnaleźć w nim swojego prywatnego księcia ciemności. Love story w czerni i bieli, do tego w akompaniamencie kina grozy, dalekowschodniego kiczu i ekranowej groteski. Pomieszanie z poplątaniem, ale za to zapodane w świetnym audiowizualnym sosie i ze szczyptą curry. No i jeszcze ten niepospolity tytuł... boski. Znaczy się diaboliczny, ma się rozumieć. Smacznego.
4/6
Ex Machina
reż. Alex Garland, GBR, 2015
108 min. United International Pictures
Polska premiera: 20.03.2015
Sci-Fi. Thriller
Że mam słabość do pseudointelektualnych oraz niskobudżetowych Sci-Fi to już chyba wiecie. Pisałem o tym nie raz i nie pięć. Zamierzam to czynić także nadal w przyszłości. Zatem naturalną konsekwencją było pobłogosławienie przeze mnie wpisującej się w ten szeroki nawias Ex Machiny.
Po raz kolejny udowodniono, że za stosunkowo niewielkie pieniądze, oraz bez nadmiaru efekciarstwa i konieczności udekorowania planu filmowego bezdusznymi zielonymi planszami, nadal da się stworzyć całkiem inteligentne kino Sci-Fi, w dodatku jeszcze naprawdę ładne oraz wpadające w oko, a jakby tego jeszcze było mało, wyposażone wniezłe cycki w olśniewającą oraz intrygującą rolę kobiecą.
Na ekranie niby nie dzieje się wiele, ale autor korzystając z powszechnie dostępnych schematów charakterystycznych dla rasowych thrillerów umiejętnie zderza ze sobą człowieka z maszyną, pragmatyzm mężczyzny z pragnieniami kobiety, a także zawistnego i zazdrosnego samca z... drugim samcem, w sumie takim samym (broń Boże nie w sensie seksualnym). Klasyczny konflikt płci, męska rywalizacja o patent na prawdę i dominację na własnym terenie. Miłość, naiwność, kłamstwo, a wszystko to szczelnie zamknięte w nieco klaustrofobicznych lokacjach pełniących obowiązki tajnego laboratorium. Może i całość jest polana nieco przeintelektualizowanymi psychopierdołami, niemniej Ex Machina jest pożytecznym testem na człowieczeństwo zapodanym w asyście procesorów i układów scalonych.
4/6
Lost River
reż. Ryan Gosling, USA, 2014
95 min. Best Film
Polska premiera: 10.07.2015
Dramat, Thriller
Podobno Ryan Gosling obudził się pewnego dnia zlany potem, po czym sprawdził w senniku co tenże przeraźliwy sen może oznaczać. A Freud na to: „Nakręcisz film”. I przepowiednia ta stała się ciałem. Gosling swój surrealistyczny sen przeniósł na duży ekran i teraz to my po jego obejrzeniu możemy zostać oblani zimnym potem. Bynajmniej nie ze strachu, bo to nie o to nie o to, bardziej ze względu na chaos, liczne przerosty formy nad treścią i klasyczny... chujwieocochodzizm.
Oczywiście żartuję z tym snem Goslinga, ale fakt jest faktem, że ten nadal aktywny aktorsko pożeracz kobiecych serc postanowił sprawdzić się w roli nieco mniej eksponowanej oraz dużo trudniejszej - w roli reżysera.
Osobiście twierdzę, że jego pierwsze koty za płoty wypadły co najmniej obiecująco i to pomimo tego, że Lost River paradoksalnie uważam za film słaby. Jest przepełniony twórczą infantylnością, egocentryzmem, oraz nieco koślawo definiuje pojęcie surrealizmu, ale przede wszystkim, to jest on zwyczajnie nudny. Ale... no właśnie, zawsze jest jakiś haczyk. W tym przypadku brzmi on: Co wolno wojewodzie, to nie tobie smrodzie. Gosling najzwyczajniej w świecie mógł sobie na taki eksperyment pozwolić. Jasne, że mógł pójść na łatwiznę i spłodzić kolejne bezsensowne love story, jakiś romantyczny gniot, a świat zapewne by mu przyklasnął. Ale nie, ten od razu sięgnął na najwyższą półkę jaka zarezerwowana jest dla najlepszych. Szalone, nieodpowiedzialne, nieco naiwne, oczywiście że tak, ale kurwa, szanuję.
Lost River jest jak polizanie ćwiartki kwasa oraz zapicie go browcem z Biedronki. Epicka jazda gwarantowana. To nie jest opowieść w której należy doszukiwać się sensu w treści, lepiej skupić się na detalach, na ładnych kadrach, surrealistycznych wyziewach, a także na boskich cyckach Kryśki Hendricks. Jeśli jednak ktoś podejdzie do tego zadania nazbyt poważnie - polegnie z kretesem. Jest to film dla kinowych outsiderów i amatorów nieznanych im smaków, trochę podobny do Tylko Bóg wybacza, w którym główną rolę zagrał sam Gosling. Skrzyżowanie klimatów Lyncha i Terry Gilliama i Leosa Caraxa, brzmi więc co najmniej poważnie. Jeśli Gosling dalej będzie rozwijał się w tym kierunku, to jak Boga kocham, ma we mnie fana. Już ma, wiadomix, ale będzie miał większego.
3/6
Karbala
reż. Krzysztof Łukaszewicz, POL, 2015
115 min. Next Film
Polska premiera: 11.09.2015
Wojenny, Dramat
Od dziecka miałem zakodowane w głowie, że Polska nie może robić takich filmów wojennych jak Hollywood. Tzn. może ale nie umie. A jeśli nawet i może, to i tak zwykle nie chciałem tego oglądać. Przez tą niemoc polskiej kinematografii w tym zakresie człowiek nasiąknął więc za młodu Wietnamem, amerykańskimi misjami na Bliskim Wschodzie, a nawet drugą wojną światową, która oczami jankeskich obiektywów zwykle wyglądała inaczej, niż ta opisana w polskich podręcznikach od historii.
A niechaj narodowie wżdy postronni znają, iż Polacy nie gęsi, iż swój język mają - mądrze pisał ongiś Rej. No pewnie, że mamy. Udowodnił to właśnie Konrad Łukaszewicz budując na warszawskim Żeraniu fragment irackiego miasta Karbala. Da się? - Zapytał głos wewnętrzny - A jakże. O tym filmie napisano już niemal wszystko, wypada mi się jedynie powtórzyć, że Karbalę warto zaliczyć po pierwsze dlatego, że świetnie odwzorowano w niej klimat drugiej wojny w Zatoce Perskiej, tym razem widzianej z punktu widzenia polskich ciężarówek Star, a także zupełnie nieprzystosowanych do takich warunków leciwych Tarpanów pokrytych drewnianymi dechami i kuloodpornymi kamizelkami.
A po drugie Łukaszewicz zrobił to w nieco amerykańskim stylu o jakim zawsze marzyliśmy podziwiając Czas Apokalipsy, Szeregowca Ryana, czy Black Hawk Down. Nic a nic nie dziwią mnie porównania do tego ostatniego, i słusznie, reżyser całymi garściami czerpał z Ridleya Scotta, ale to akurat nie jest żadnym minusem, a wręcz plusem i wartością dodatnią. Mamy więc do czynienia z podobnymi ujęciami z ręki (acz mnie te trzęsące się kamery nieco irytowały), jest też podobny montaż i muzyka wschodu, a także jakże wymagany w tego typu produkcjach patos (ale bez przegięć). Niemniej najważniejsze, że jest to nasza, polska historia, polscy żołnierze, polski heroizm i w całości polska produkcja, która nisko kłania się oraz oddaje cześć polskiemu żołnierzowi.
Przy okazji data premiery idealnie wstrzeliła się w sam środek migracyjnego kotła, który robi coraz większe spustoszenie w głowach ludzi na całym "oświeconym" kontynencie, zwanym niegdyś chrześcijańską Europą. Wystarczy obejrzeć "Karbalę", by samemu z wielką chęcią i premedytacją wystawić środkowy palec w kierunku importowanej hurtem islamskiej społeczności. Jak na dłoni widać wyraźną granicę jaka przebiega między dwiema kulturami, światem zachodu i wschodu, między cywilizacją łacińską a cywilizacją zagłady. Dwa zupełnie niekompatybilne ze sobą, odmienne światy, gdzie szansę na asymilację oraz wspólną egzystencję szacuję, najwyżej na okolice trzeciej cyfry po przecinku.
4/6
95 min. Stowarzyszenie Angelus Silesius
Polska premiera: 17.04.2015
Dramat
Lech Majewski dalej pozostaje w intelektualnej awangardzie. I to jest dobra wiadomość. Zła, a przynajmniej odrobinę gorsza brzmi tak, że jego najnowsze dziecko nieco obniżyło swoje loty względem szybującego wysoko nad granią Młyna i krzyża. Ale nie będę Majewskiemu robił z tego tytułu wyrzutów, wszak moja kinematograficzna słabość wielbi wchodzić z jego ekspresją w interakcje. Język kina Majewskiego z jednej strony ociera się o synonimy kultury wyższej zarezerwowanej wyłącznie dla ortodoksyjnych snobów, miłośników malarstwa, literatury pięknej, także filozofii i poezji oraz muzyki klasycznej, a jednocześnie stara się z drugiej strony nie zatrzaskiwać bram przed światem intelektualnego niżu. Ale tak po prawdzie to tylko teoria. W praktyce kino Majewskiego wymaga wysoce intelektualnego posłuszeństwa i w żadnym wypadku nie bierze jeńców.
Jakkolwiek by na to nie spojrzeć, jego autorska twórczość stanowi nie lada poligon doświadczalny dla wrażliwości emocjonalnej każdego szanującego się kinomana. Majewski w dobie dzisiejszej papki płynącej bezpiecznie środkiem głównego nurtu kojarzy mi się z nauczycielem WF-u, który z uporem maniaka postanowił nauczyć koszykówki grupę przedszkolaków, z orzeczoną niepełnosprawnością oraz z brakiem kończyn dolnych. Sensu w tym tyle co wyprawa Wałęsy i Komorowskiego z cinkciarzem peel za ocean, czyli za grosz (no właśnie chyba za ten grosz właśnie i to niemały), ale radość na twarzach maluchów - bezcenna. Ktoś musi jednak to robić i chwała Majewskiemu za to, że jest konsekwentny w swoim buncie.
Onirica (Psie pole) zamyka jego tryptyk „rozmów z mistrzami”. Inspirowana „Boską komedią” Dantego oparta jest na wieloznaczności i symbolizmie. Sam Majewski podsumował go krótko - "ten film jest dla mnie mocno katharsistyczny". Myślę, że dla większości jego odbiorców będzie nim również. Oczywiście z punktu widzenia typowego zjadacza popcornu będzie to piekielnie ciężkie kino do udźwignięcia, które dedykowane jest najwyżej ułamkowi ludzkiej populacji. Wymaga od widza maksymalnego skupienia, cierpliwości, oraz - a może nawet i przede wszystkim - odrobinę historycznej wiedzy, a także dwóch promili artystycznej wrażliwości. Dziś takich filmów zwykle już się nie robi, a jeszcze rzadziej trafiają one do masowej dystrybucji, a już tym bardziej w Polsce. Dlatego też, kiedy Majewski po raz kolejny skutecznie przebrnął przez selekcję wielkich kinowych korporacji, a przy tym nie zboczył nawet na centymetr z wytyczonej przez samego siebie ścieżki... polałem sobie szklaneczkę whisky i tylko cmoknąłem z zachwytu.
W dobie odwracania się całego świata od symboli, historii i religii (dziś woli on upychać wszystko do kulturowego tygla spod znaku szalonego Mutlikulti) Majewski stara się przeskoczyć przepaść jaka dzieli nas od dawnych cnót i wartości. W Onirice czuję bunt przeciw współczesności, która unicestwia zarówno sztukę, jak i religię, a w zamian oferuje fundamentalizm i nihilizm. Film ocieka ogromem symboliki, momentami aż do przesady, kręci się także w bardzo szerokich ramach czasowych i definicyjnych - począwszy od sztuki antycznej po współczesny Smoleńsk - ale nie sposób odmówić jej uroku i przemyślanej mądrości. Obcowanie z tym filmem, z jego filozofią, to - wybaczcie za porównanie - trochę jak patrzenie na nagą Salmę Hayek recytującą w ognistym języku hiszpańskim poezję Huerty. Po pewnym czasie i tak przyłapujesz samego siebie na tym, że właściwie to gapisz się jej na cycki. Nie rozumiesz jej ni w ząb, najwyżej pojedyncze słowa, ale możesz jej tak słuchać bez końca. Poezja obrazów, filmowy poemat, zupełnie inny, dużo piękniejszy świat, mimo, że zupełnie obcy. Warto do niego zajrzeć i spróbować zaobserwować mechanizmy jakie w nim zachodzą, zwłaszcza dziś, w przeddzień masowej inwazji Islamu na Europę.
4/6
Gołąb przysiadł na gałęzi i rozmyśla o istnieniu
reż. Roy Andersson, SWE, FRA, GER, NOR, 2014
101 min. Aurora Films
Polska premiera: 7.08.2015
Dramat, Komedia, Surrealistyczny
Sympatyczny Szwed domknął wreszcie swoją trylogię o istocie bycia człowiekiem, tudzież trylogię absurdu. I tu również, tak jak w przypadku Lecha Majewskiego, spinająca w jedną finalną całość klamra udała mu się chyba najmniej. Dziwne jest to odczucie, wszak Roy Andersson nadal posługuje się tym samym i wykutym na blachę językiem jaki wyniósł go na piedestał twórczego ekscentryzmu. Niestety jednak tym razem wyszło mu to zdecydowanie mniej przekonująco aniżeli w dwóch poprzednich dziełach: Pieśni z drugiego piętra i Do ciebie, człowieku. Być może po prostu mamy do czynienia z klasycznym zmęczeniem materiału, z upartym stosowaniem wyczerpanych już wcześniej schematów, sam tego do końca nie wiem. Możliwe również, że zawaliła kwestia moich prywatnych oczekiwań. Chciałem zobaczyć kropkę nad i, a finalnie uraczono mnie myślnikiem, w porywach do ogłupiałego przecinka.
Mamy więc przed oczami tak jakby te same wyblakłe barwy, zimne scenografie i blade od pudru charakteryzatorni twarze bohaterów obdartych z jakichkolwiek emocji. Wszystko to stara się w każdej ze scen, tudzież skeczów nadać sens absurdowi. Andersson dalej przekłada na język groteski współczesny byt człowieka upadłego, ale o ile za pierwszym razem, te dwanaście, może trzynaście lat temu to się udało, a sam oniemiałem z zachwytu, i kiedy sześć lat później zrobiłem to po raz kolejny, o tyle dziś zderzenie z trzecią odsłoną tej szalonej definicji niedorzecznego absurdu przyniosło mi już głównie ból pleców oraz tyłka sparzonego na nierówności gramatury kinowego fotela.
Tak więc lekki zawód, ale na szczęście niezbyt bolesny. Po dłuższym namyśle stwierdzam nawet, że mimo wszystko obcowanie z kinematograficzną filozofią Anderssona dostarcza mi znacznie więcej przyjemności niż udręki. Jego w sumie nadal cenne obserwacje i wyciągane wnioski na temat zwyczajnego, brzydkiego i prostolinijnego człowieka współczesnego są, cholera jasna, no nadal są trafne i na czasie. Może właśnie tak trzeba czynić to nadal, po prostu. Szkoda tylko, że taśmę filmową udekorował długimi fragmentami nudy, psychicznym zmęczeniem, a także czasem zbyt miałką treścią w słowie mówionym. Ciągle czekałem na coś, co się finalnie nie wydarzyło. Mam jednak nadzieję, że to nie jest prognostyk nagłego spadku formy oraz autorskiego wypalenia, a jedynie mały skok w bok oraz siłowe wymuszenie na samym sobie zakończenia pewnego etapu w swojej twórczości.
3/6
Mama
reż. Xavier Dolan, CAN, 2014
140 min. Solopan
Polska premiera: 17.10.2014
Dramat
Nie lubię Dolana. Powiem więcej - nienawidzę. Rzygam wzdychaniem na jego widok płci pięknej, kinematograficznie wrażliwszej. Ten małolat i hipster kina w jednej osobie, z tym całym jego zniewieściałym podejściem do sztuki filmowej wyjątkowo mnie irytuje. Drażni mnie niemal wszystko, począwszy od poruszanej w jego filmach nazbyt purytańskiej tematyki, przemycanych homoseksualnych wątków i ogólnie promowanej obyczajowej rozwiązłości, po trudno akceptowalny przeze mnie zachwyt zawodowej krytyki. Po w sumie nienajgorszym Zabiłem moją matkę Dolan w następnych swoich odsłonach stał się dla mnie autorem, z którego ekranową wrażliwością nie było mi już po drodze. Unikałem go jak ciepłej wódki przed południem.
Ubiegłoroczne zachwyty nad jego Mamą z początku spływały po mnie jak te łodzie muzułmańskich imigrantów do bram Europy - jedna po drugiej i na okrągło. Jak tylko mogłem odwlekałem datę jej zaliczenia, a wcześniejsze spazmy i zachwyty szeroko rozumianej publiki zbijałem szorstką obojętnością. Aż tu nagle pewnego deszczowego wieczora... stało się. Jebut obuchem w tył głowy, aż straciłem przytomność. Ta jego Mama... jak Salmę kocham, to było moje jedno z największych zachwytów pierwszego półrocza.
Młody Kanadyjczyk chyba w końcu nieco zmężniał i dorósł, a już na pewno przeszedł mutację głosu. Ku mojemu zadowoleniu porzucił swoją szczeniacką, nieco bananową manierę. Zmienił także trochę optykę i skupił się na wyjątkowych oraz bardziej szczerych relacjach na linii matka-syn, ale tym razem obdartych z tego libertyńskiego szlifu i kiczu. Poza chaosem, wrzaskiem i młodocianym trądzikiem tym razem dołożył także kilka kilogramów bardziej dojrzałej wrażliwości, a na koniec posypał swoją opowieść surową lekcją pokory oraz szczerą matczyną miłością. Jeśli dodam do tego kapitalną warstwę wizualną, to wychodzi z tego całkiem wielkie kino. Serio. Aż nie mogę w to uwierzyć, ale... Dolan, hipsterze, dojrzewaj dalej.
5/6
O dziewczynie, która wraca nocą sama do domu
reż. Ana Lily Amirpour, USA, IRN, 2014
104 min. M2 Films
Polska premiera: 14.08.2015
Dramat, Horror, Romans
„Niemożliwe nie istnieje” to dobrze znane hasło niemieckiego Adidasa (ups, sorry za lokowanie produktu), ale równie dobrze można byłoby się nim posłużyć reklamując film, który ma czelność być jednocześnie horrorem o wampirach, romansem spod znaku sagi Zmierzch, oraz czymś w rodzaju krzyżówki westernu, kreskówki i komiksu Sin City wykutego z poetyckiej czerni i bieli. Mało? No to dorzucę więcej. Film nakręcony został w Iranie, przez Irakijkę ukształtowaną przez europejski dogmat wolności, znaczy się w Niemczech. Tabum tss...
Za pomocą tak skonstruowanej filmowej ekspresji główna bohaterka tej absurdalnej opowieści mści się nieco na samczych, w zamyśle zapewne muzułmańskich oprawcach, katach i gwałcicielach, czyli porusza bardzo aktualną tematykę o islamskich macho przebywających aktualnie na tournee po Europie. Zaprezentowane jest to nam w wersji nieco karykaturalnej i tak jakby rozrywkowej, ale na szczęście bez feministycznego nadęcia. Tak więc Fundacja Feminoteka oraz Femen obejdą się tylko smakiem (uff...).
Film wyposażony jest w tą jakże uwielbianą przeze mnie błogą inność oraz oryginalność. Jest jak nowa orientalna przyprawa rzucona na półkę w Lidlu podczas tygodnia dalekowschodnich smaków. Idziesz po mrożoną pizzę, a wychodzisz z torebkami szafranu, fenułu, kardamonu i z kolendrą. Tajemnicza i całkiem ładna dziewczyna w burce bezwzględnie rozprawia się z facetami urodzonymi pod nomem omen ciemną gwiazdą, a jednocześnie wchodzi w bliskie relacje z przedstawicielem tego samego gatunku, by odnaleźć w nim swojego prywatnego księcia ciemności. Love story w czerni i bieli, do tego w akompaniamencie kina grozy, dalekowschodniego kiczu i ekranowej groteski. Pomieszanie z poplątaniem, ale za to zapodane w świetnym audiowizualnym sosie i ze szczyptą curry. No i jeszcze ten niepospolity tytuł... boski. Znaczy się diaboliczny, ma się rozumieć. Smacznego.
4/6
Ex Machina
reż. Alex Garland, GBR, 2015
108 min. United International Pictures
Polska premiera: 20.03.2015
Sci-Fi. Thriller
Że mam słabość do pseudointelektualnych oraz niskobudżetowych Sci-Fi to już chyba wiecie. Pisałem o tym nie raz i nie pięć. Zamierzam to czynić także nadal w przyszłości. Zatem naturalną konsekwencją było pobłogosławienie przeze mnie wpisującej się w ten szeroki nawias Ex Machiny.
Po raz kolejny udowodniono, że za stosunkowo niewielkie pieniądze, oraz bez nadmiaru efekciarstwa i konieczności udekorowania planu filmowego bezdusznymi zielonymi planszami, nadal da się stworzyć całkiem inteligentne kino Sci-Fi, w dodatku jeszcze naprawdę ładne oraz wpadające w oko, a jakby tego jeszcze było mało, wyposażone w
Na ekranie niby nie dzieje się wiele, ale autor korzystając z powszechnie dostępnych schematów charakterystycznych dla rasowych thrillerów umiejętnie zderza ze sobą człowieka z maszyną, pragmatyzm mężczyzny z pragnieniami kobiety, a także zawistnego i zazdrosnego samca z... drugim samcem, w sumie takim samym (broń Boże nie w sensie seksualnym). Klasyczny konflikt płci, męska rywalizacja o patent na prawdę i dominację na własnym terenie. Miłość, naiwność, kłamstwo, a wszystko to szczelnie zamknięte w nieco klaustrofobicznych lokacjach pełniących obowiązki tajnego laboratorium. Może i całość jest polana nieco przeintelektualizowanymi psychopierdołami, niemniej Ex Machina jest pożytecznym testem na człowieczeństwo zapodanym w asyście procesorów i układów scalonych.
4/6
Lost River
reż. Ryan Gosling, USA, 2014
95 min. Best Film
Polska premiera: 10.07.2015
Dramat, Thriller
Podobno Ryan Gosling obudził się pewnego dnia zlany potem, po czym sprawdził w senniku co tenże przeraźliwy sen może oznaczać. A Freud na to: „Nakręcisz film”. I przepowiednia ta stała się ciałem. Gosling swój surrealistyczny sen przeniósł na duży ekran i teraz to my po jego obejrzeniu możemy zostać oblani zimnym potem. Bynajmniej nie ze strachu, bo to nie o to nie o to, bardziej ze względu na chaos, liczne przerosty formy nad treścią i klasyczny... chujwieocochodzizm.
Oczywiście żartuję z tym snem Goslinga, ale fakt jest faktem, że ten nadal aktywny aktorsko pożeracz kobiecych serc postanowił sprawdzić się w roli nieco mniej eksponowanej oraz dużo trudniejszej - w roli reżysera.
Osobiście twierdzę, że jego pierwsze koty za płoty wypadły co najmniej obiecująco i to pomimo tego, że Lost River paradoksalnie uważam za film słaby. Jest przepełniony twórczą infantylnością, egocentryzmem, oraz nieco koślawo definiuje pojęcie surrealizmu, ale przede wszystkim, to jest on zwyczajnie nudny. Ale... no właśnie, zawsze jest jakiś haczyk. W tym przypadku brzmi on: Co wolno wojewodzie, to nie tobie smrodzie. Gosling najzwyczajniej w świecie mógł sobie na taki eksperyment pozwolić. Jasne, że mógł pójść na łatwiznę i spłodzić kolejne bezsensowne love story, jakiś romantyczny gniot, a świat zapewne by mu przyklasnął. Ale nie, ten od razu sięgnął na najwyższą półkę jaka zarezerwowana jest dla najlepszych. Szalone, nieodpowiedzialne, nieco naiwne, oczywiście że tak, ale kurwa, szanuję.
Lost River jest jak polizanie ćwiartki kwasa oraz zapicie go browcem z Biedronki. Epicka jazda gwarantowana. To nie jest opowieść w której należy doszukiwać się sensu w treści, lepiej skupić się na detalach, na ładnych kadrach, surrealistycznych wyziewach, a także na boskich cyckach Kryśki Hendricks. Jeśli jednak ktoś podejdzie do tego zadania nazbyt poważnie - polegnie z kretesem. Jest to film dla kinowych outsiderów i amatorów nieznanych im smaków, trochę podobny do Tylko Bóg wybacza, w którym główną rolę zagrał sam Gosling. Skrzyżowanie klimatów Lyncha i Terry Gilliama i Leosa Caraxa, brzmi więc co najmniej poważnie. Jeśli Gosling dalej będzie rozwijał się w tym kierunku, to jak Boga kocham, ma we mnie fana. Już ma, wiadomix, ale będzie miał większego.
3/6
Karbala
reż. Krzysztof Łukaszewicz, POL, 2015
115 min. Next Film
Polska premiera: 11.09.2015
Wojenny, Dramat
Od dziecka miałem zakodowane w głowie, że Polska nie może robić takich filmów wojennych jak Hollywood. Tzn. może ale nie umie. A jeśli nawet i może, to i tak zwykle nie chciałem tego oglądać. Przez tą niemoc polskiej kinematografii w tym zakresie człowiek nasiąknął więc za młodu Wietnamem, amerykańskimi misjami na Bliskim Wschodzie, a nawet drugą wojną światową, która oczami jankeskich obiektywów zwykle wyglądała inaczej, niż ta opisana w polskich podręcznikach od historii.
A niechaj narodowie wżdy postronni znają, iż Polacy nie gęsi, iż swój język mają - mądrze pisał ongiś Rej. No pewnie, że mamy. Udowodnił to właśnie Konrad Łukaszewicz budując na warszawskim Żeraniu fragment irackiego miasta Karbala. Da się? - Zapytał głos wewnętrzny - A jakże. O tym filmie napisano już niemal wszystko, wypada mi się jedynie powtórzyć, że Karbalę warto zaliczyć po pierwsze dlatego, że świetnie odwzorowano w niej klimat drugiej wojny w Zatoce Perskiej, tym razem widzianej z punktu widzenia polskich ciężarówek Star, a także zupełnie nieprzystosowanych do takich warunków leciwych Tarpanów pokrytych drewnianymi dechami i kuloodpornymi kamizelkami.
A po drugie Łukaszewicz zrobił to w nieco amerykańskim stylu o jakim zawsze marzyliśmy podziwiając Czas Apokalipsy, Szeregowca Ryana, czy Black Hawk Down. Nic a nic nie dziwią mnie porównania do tego ostatniego, i słusznie, reżyser całymi garściami czerpał z Ridleya Scotta, ale to akurat nie jest żadnym minusem, a wręcz plusem i wartością dodatnią. Mamy więc do czynienia z podobnymi ujęciami z ręki (acz mnie te trzęsące się kamery nieco irytowały), jest też podobny montaż i muzyka wschodu, a także jakże wymagany w tego typu produkcjach patos (ale bez przegięć). Niemniej najważniejsze, że jest to nasza, polska historia, polscy żołnierze, polski heroizm i w całości polska produkcja, która nisko kłania się oraz oddaje cześć polskiemu żołnierzowi.
Przy okazji data premiery idealnie wstrzeliła się w sam środek migracyjnego kotła, który robi coraz większe spustoszenie w głowach ludzi na całym "oświeconym" kontynencie, zwanym niegdyś chrześcijańską Europą. Wystarczy obejrzeć "Karbalę", by samemu z wielką chęcią i premedytacją wystawić środkowy palec w kierunku importowanej hurtem islamskiej społeczności. Jak na dłoni widać wyraźną granicę jaka przebiega między dwiema kulturami, światem zachodu i wschodu, między cywilizacją łacińską a cywilizacją zagłady. Dwa zupełnie niekompatybilne ze sobą, odmienne światy, gdzie szansę na asymilację oraz wspólną egzystencję szacuję, najwyżej na okolice trzeciej cyfry po przecinku.
4/6
Pierwsze koty za płoty czy jakoś tak;)
OdpowiedzUsuńAle czy nie planowałeś/deklarowałeś powrotu recenzją "Młodości"?;)
Planujesz ją jeszcze czy odpuściłeś?
Planuję. Mam ją napoczętą już od miesiąca, może niedługo dokończę;)
OdpowiedzUsuń