Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Western. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Western. Pokaż wszystkie posty

piątek, 23 listopada 2018

Dziki Zachód w sosie własnym

Ballada o Busterze Scruggsie
reż. Joel i Ethan Coen, USA, 2018
138 min. Netflix
Polska premiera: 16.11.2018
Western, Komedia, Dramat



Western jest jak Salma Hayek. Niby ma już swoje lata, niby nie jest już tak świeża i atrakcyjna jak niegdyś, ale każdy facet nadal chciałby złapać ją za cycka. Myślę, że także każdy szanujący się reżyser prędzej czy później chciałby mieć western w swoim CV. To taki specyficzny gatunek kina, w którym można się jednocześnie trochę powygłupiać, trochę poawanturować i postrzelać, trochę też poudawać i powymądrzać się. Umowne graniczne nawiasy gatunku nadal są w stanie pomieścić bardzo wiele różnorodnej formy i treści, właściwie, to jedynym ograniczeniem jest tu tylko wyobraźnia twórców. Prawdopodobnie nie ma drugiego takiego gatunku filmu, w którym można byłoby sobie pozwolić na tak wiele. No, może poza horrorem.

Oczywiście jak każde kino gatunkowe także i klasyczny western ma swoje prawidłowości, normy i ściśle określone zasady, ale też współczesny poziom rozrywki oraz potrzeby widowni lubią dziś definiować nieco przykurzony już obraz tego gatunku na nowo, czego najbardziej jaskrawym przykładem jest chociażby Quentin Tarantino i jego wariacje na temat Dzikiego Zachodu. Western więc nie kojarzy nam się dziś już tylko z Eastwoodem, Sergio Leone i John’ym Wayn’em, nie przywodzi skojarzeń z zestawem obowiązkowym numer pięć: Dziki Zachód + kowboje + Indianie + moja strzelba + mój kucyk + I brawo ja. Western to także umowna formuła, której szablon może się świetnie odnaleźć także na stepach akermańskich, w Kazachstanie, Meksyku, w przyszłości i w kosmosie, a nawet w powojennej Polsce (Prawo i pięść). Dlatego jego występowanie we współczesnym kinie jest w zasadzie niezagrożone, acz nie każdemu może podobać się kierunek w którym zmierza. I generalnie to dobrze, bo jeśli wyginą westerny, nie będzie już po co żyć, nie będzie niczego.

Bracia Coen i western to dziś trochę taki klasyczny zestaw w McD - Big Mac, frytki i Cola. Coś z pozoru i niemal oczywistego, a mimo to bracia dość długo kazali czekać swoim fanom na ich klasyczną westernową eksplorację. Dopiero w roku 2010 świat ujrzał Prawdziwe męstwo – ich własną adaptację filmu z roku 1969 roku, natomiast kilka lat wcześniej w podobnej konwencji przedstawili współczesny świat w To nie jest kraj dla starych ludzi. Joel i Ethan Coen często mówili w wywiadach, że może nie byli w dzieciństwie wielkimi fanami westernów, ja z resztą też nie, ale zawsze lubili klimaty prowincjonalnej Ameryki, dzięki której mogli do woli zanurzać się w realiach małomiasteczkowego społeczeństwa jakie często występuje na pierwszym planie w ich filmach. Western jako gatunek daje im więc w tym zakresie ogromne pole do popisu.


Nie inaczej jest i tym razem. Ballada o Busterze Scruggsie powstała we współpracy z Netflixem i pierwotnie miała być miniserialem. Nie wiem co ostatecznie stanęło na przeszkodzie, ale braciszkowie wzięli do rąk nożyczki i pocięli materiał tak, że zamiast sześciu oddzielnych odcinków upchnęli całość w przeszło dwugodzinną fabułę, w sam raz na jeden wieczór. Nie wiem czy to dobrze, czy może niekoniecznie, prawdopodobnie nigdy się tego nie dowiemy, osobiście mam pewne wątpliwości, ale też nie ma co dyskutować nad faktem dokonanym – mleko się wylało i nie ma. Jedynym śladem ich pierwotnego założenia jest forma konstrukcji filmu, utkana z sześciu osobnych i niepowiązanych ze sobą nowel. W dwóch, może trzech przypadkach mój wewnętrzny głos prosił o ich szersze rozwinięcie, dlatego gdzieś w mojej głowie ulokowało się odczucie pewnego rodzaju niedosytu, ale też bez dramatyzmów - da się z tym żyć.

Nie chcę się szerzej rozwodzić oraz streszczać wszystkich ballad po kolei, można to przeczytać niemal w każdej recenzji jakich się zaroiło w sieci w ostatnim tygodniu, ja postanowiłem ocenić film jako całość, a nie rozszarpywać go na małe kawałki i dyskutować o tym, który jest mniej lub bardziej posolony, czy też popieprzony.

Może najpierw słów kilka o tym, co mi się podobało. Bracia Coen z pełnej talii kart wyciągnęli praktycznie same asy i króle (no, znalazł się może jeden walet), czyli karty pozwalające im wygrać niemal każdą partyjkę pokera w pierwszym lepszym Saloonie. Klasyczny western charakteryzuje się stałymi i niezmiennymi cechami jakimi są: Tło historyczne na Dzikim Zachodzie; główny bohater odznaczający się budzącymi sympatię cechami oraz jaskrawo przedstawiony na tle bandytów, dziewczyny, złowrogich przeciwników, czy też lojalnych przyjaciół; wyrazista akcja o czytelnie zarysowanym konflikcie dramatycznym, często też powiązany z wątkiem miłosnym; obowiązkowe elementy awanturnicze – strzelaniny, końskie pościgi, bójki; oraz - co oczywiste - operowanie efektownymi plenerami Dzikiego Zachodu. I cóż. W Balladzie… to wszystko tu jest. Po prostu. I to jest dobra wiadomość dla miłośników starej, dobrej, siodłatej szkoły. Zawartość cukru w cukrze w normie.


Braciszkowie do tych stałych i niezmiennych dołożyli swoje również stałe i niezmienne poczucie humoru, dzięki czemu ten krwisty stek nabrał jeszcze lepszego smaku i wyrazistości, a przy okazji kilku dodatków, smacznej surówki i młodych ziemniaczków. W oczy rzuca się także perfekcyjny montaż i świetna praca kamer. To prawdziwa rozkosz dla zmysłu wzroku móc patrzeć na ów rzemiosło lokowane w rękach fachowców od rozrywki i jakości obrazu. Dlatego trochę dziwię się pojawianym tu i ódzie zarzutom, że Ballada... zajeżdża im tanią, telewizyjną manierą. Co to właściwie znaczy, że film jest bardziej telewizyjny niż kinowy? 10, 15 lat temu to mogło mieć jeszcze jakieś znaczenie, dziś nie znaczy nic, jest oksymoronem, ale ok, uznaję sprzeczny punkty widzenia. Ja w każdym razie chętnie poszedłbym na to także i do kina. Na szczęście nie musiałem i tu plusik dla Netflixa, który został także nagrodzony przez kapitułę festiwalu w Wenecji, gdzie jego produkcja została ozłocona za najlepszy scenariusz, a w konkursie głównym przegrała tylko z Romą Cuarona - swoją drogą także powstałą we współpracy z Netflixem. Idzie nowe? Nie, nie idzie, ono już galopuje na białym rumaku.

Kolejnym plusem jest fakt, że każda nowela nawiązuje czasem w bardziej spięty, a czasem w bardziej rozpięty sposób do jakiejś życiowej prawdy objawionej, do postawy moralnej i etycznej, tudzież po prostu komentuje rzeczywistość ukazaną zwykle w nieco krzywym zwierciadle. Stanowi także udaną satyrę na typową westernową manierę, która ukazana niby w ten sam sposób co zwykle, pozwala widzowi dostrzec coś co już dobrze zna z innej perspektywy. Trochę przypomina mi to Monty Pythona i ich Świętego Graala oraz Żywot Briana. Momentami bracia operują podobnym językiem i stylówą, co też tylko dodaje uroku całości. Lubię, gdy o poważnych tematach mówi się czasem w sposób nieskomplikowany i zabawny. Człowiek czasem musi zwolnić i odetchnąć od tego śmiertelnego uganiania się za sensem życia, a Ballada... właśnie taka jest. Głębokim oddechem i krótką przerwą w codziennej prozie życia.

Warto też pochwalić zestaw aktorski. Miło jest się zderzyć z charyzmą Toma Waitsa, Liama Neesona, czy Jamesa Franco umorusanych w prowinjconalnej rzeczywistości, zwłaszcza z Waitsem, gdyż jego nowela jest chyba najlepsza, mimo, że najbardziej oszczędna w słowa. A jeśli już koniecznie trzeba tu czymś zaminusować, to chyba tym, nad czym ubolewa prawie cały Internet. Nierówność oraz płytkość scenariuszowa i fabularna poszczególych nowel jest bardzo widoczna. Zaczyna się świetnie, a potem "grywalność" filmu spada i jest tylko gorzej. Zapewne to z powodu licznych cięć i zmiany reguł jakie nastąpiły w trakcie napoczętej już gry. Być może w wersji serialowej poszczególne historie błyszczałyby bardziej, a tak, ich nierówność, słabości oraz ubytki w treści i konstrukcji mogą trochę uwierać w kowbojskim bucie. Niemniej jako całość broni się to na tyle dobrze, żeby w ogólnym rozrachunku lekko kiwnąć głową z uznaniem, tak wiecie, jak to zrobił Clint Eastwood w Dobrym, złym i brzydkim. Koniec końców wychodzi z tego kawał rozrywkowego kina, które na nowo rodzi resentymenty i przywraca nam western na nowo, ukazując mit Dzikiego Zachodu trochę w skróconej formie bryku dla licealistów, ale jednocześnie też w bardzo przyswajalnej oraz akceptowalnej przez weteranów i prawdziwych smakoszy westernu.





środa, 20 stycznia 2016

The Very Best Of...

Nienawistna ósemka
reż. Quentin Tarantino, USA, 2015
167 min. Forum Film Poland Sp. z o.o.
Polska premiera: 15.01.2016
Western, Komedia



Już czwarty dzień nie odzywa się do mnie mój wielce obrażony tyłek. Foch wielki jak ilość sylwestrowych gwałtów w Kolonii. Ten wiecznie wiercący się bydlak nie znosi bowiem trzygodzinnych seansów w kinowym fotelu i tak między nami, doskonale go rozumiem. Tyle, że uczciwie go uprzedzałem, tłumaczyłem jak dziecku - ty obleśna kupo mięcha, przecież to Tarantino, z nim trzy godziny to jak piętnastominutowa przejażdżka górską kolejką. Nie zdążysz odczuć nawet jednej przysłowiowej drzazgi w swojej zasranej tkance tłuszczowej – mówiłem. Tyłek uwierzył i stąd teraz ten foch.

Wiedziałem, że ten dzień kiedyś nadejdzie. Nawet wchodząc do kina przeczuwałem, że to właśnie ten moment, że stoi on tuż przede mną i cynicznie się do mnie uśmiecha. Tak, miałem nosa. To pierwszy Tarantino, przy którym przyłapałem się na tym, że w czasie seansu kilkukrotnie poszukiwałem w myślach pilota, którym mógłbym bez konsekwencji przewinąć obraz o kilka minut do przodu. Niecodzienne uczucie. Siedzę tak oto na nowym Tarantino, który w przeszłości zawsze mnie bawił i za każdym razem rozkładał na łopatki, siedzę zajarany jak zwykle i cholera jasna, nie do końca kupuję towaru, który ten najlepszy akwizytor w branży próbuje mi wcisnąć. A przecież do tej pory facet opchnął mi wszystko. Tandetne karate, samochodowy grindhouse, wojenny nazi story, a nawet rasistowski western. Dlaczego więc tym razem moja pełnia satysfakcji została zgwałcona?

No właśnie w tym cały ambaras. Wcale nie jest najgorsze to, że się lekko zawiodłem, bo to nawet nie o zawód tu się rozchodzi - ten biorąc wszystkie za i przeciw był stosunkowo niewielki, wręcz ledwo odczuwalny - najgorsze jest jednak to, że w Nienawistnej ósemce paradoksalnie wszystko jest w jak najlepszym porządku. Powaga. Jakby tak rozłożyć ją na czynniki pierwsze, to ma ona wszystko to, co jest potrzebne, żeby postawić przy niej piątkę (po Filmwebowemu to będzie jakieś 8-9) i wraz z innymi debeściakami odstawić na półkę. Teoretycznie więc wszystko furczy, gra i trąbi. Kapitalne jak zawsze aktorstwo, doskonale znane i oklepane już tarantinowskie mordy, jest krew, są trupy, świetna muzyka autorstwa m.in. legendy - Ennio Morricone (nie wiem czym został skuszony, ale cokolwiek to było, poproszę o jedną butelkę), jest też ostry humor i mięsiste dialogi, którymi Tarantino sprawiedliwie obdzielił wszystkie sześć jurnych epizodów. Jak zwykle postanowił też zabawić się w wytrawnego DJ-a kina i zmiksował różne konwencje filmowe oraz stylistyki. Nawiązał do licznych starych klasyków, a także do samego siebie z przeszłości. To zdecydowanie największy złodziej w historii kina. Kradnie wszystko i na potęgę z każdego filmu jaki kiedykolwiek ujrzał światło dzienne. Z resztą sam to ciągle powtarza: "Wielcy artyści kradną - nie składają hołdów". Jest w tym bezsprzecznie najlepszy, a przy tym wręcz uroczo bezczelny. I właśnie za to szanuję go chyba najbardziej.


Tym razem Tarantino zbudował swoją bajeczkę w oparciu o konstrukcję ze starych i wielokrotnie sprawdzonych już w bojach klocków Lego, które to postanowił po latach wyciągnąć z szafy pamiętającej jeszcze jego dzieciństwo. Pełen radości wysypał je na podłogę, wybrał z nich te najlepsze i tak od klocka do klocka powołał do życia swoją ulubioną fortecę. W tej wspaniałej budowli z łatwością można wyłowić wiele doskonale znanych także i nam klocków. Np. ten czerwony, który występował we Wściekłych psach. Ich duch rozprzestrzenia się po śnieżnym krajobrazie Wyoming, niczym zapach pysznej potrawki po sklepiku słodkiej Minnie. Do tego te same twarze bohaterów, tylko inaczej odziane i lokowane 25 lat później (co się stało z gębą Madsena?). Dobrze widoczny jest także klocek żółty, który był niekwestionowaną gwiazdą w Kill Billu (zemsta, vendetta, walka i krew), także klocek czarny jak gęba Julesa Winnfielda w Pulp Fiction, który miał czelność dostarczyć wielkie i siarczyste dialogi. Z kolei klocek brązowy to stary znajomy z Bękartów Wojny, w których to odpowiadał za scenografię pierwszego epizodu (piwnica, niepokój, zasadzka). Całość konstrukcji uzupełniają licznie występujące w tej układance klocki białe, tak jak gang Ku Klux Klan w Django.

I kiedy tak bawiłem się w łączenie ze sobą kolejnych klocków, nagle dostałem w łeb, znaczy się, olśniło mnie. Już chyba wiem jak ma na imię problem Nienawistnej ósemki. Być może zabrzmi to nieco kuriozalnie, ale uważam, że w najnowszym Tarantino jest za dużo.... Tarantino. Tak. W rzeczy samej. Zupełnie jak z cukrem w cukrze. Film przypomina mi składankę „The Very Best Of Phila Collinsa". Wszystkie najlepsze kawałki z całej bogatej kariery upchane na jednym krążku CD i puszczone w sklepowy obieg w celu napchania portfeli. "The Very Best Of Quentin Tarantino". Tak, toż to idealne nazwanie rzeczy po imieniu. W sam raz na zakończenie kariery i wypalenie artystyczne. Tak, żeby móc pogrzać się jeszcze przez kilkanaście lat w blasku swojej wielkości i przy okazji zarobić trochę zielonych na stare lata. Idealne, by powdzięczyć się do obiektywów na czerwonych dywanach filmowych festiwali, a w wywiadach ciągle powtarzać: Patrzcie, jaki jestem wielki i wspaniały. Tak bardzo wielki i wspaniały jestem, że aż nakręciłem moje prywatne tribute do samego siebie.


I fajnie. Ma do tego święte prawo. Zasłużył. Za całokształt twórczości. Tyle, że... do diabła, na to jest jeszcze za wcześnie. To dopiero jego ósmy film. Trochę za mało tych kawałków, żeby zrobić z nich składankę. Zdecydowanie bardziej wolałbym kupić jego nowy album, jakiś świeży materiał zbudowany w oparciu o inną historię. Chciałbym żeby facet raz na zawsze wyniósł się już z tego Dzikiego Zachodu i żeby poszukał nowych lokacji, nowych bohaterów i nowej zajawki. Wiem, że nie będzie nam kazał długo na nie czekać, ale póki co, jego najnowsze danie jest tylko odgrzewanym kotletem. Cholernie dobrym, świetnie przyprawionym, przyrządzonym ze smacznego i świeżego mięsa, do tego usmażonym na najlepszym oleju z rzepaku, ale jednak, nadal jest tylko odgrzewanym kotletem. Niemniej jedząc go bawiłem się świetnie. W trakcie konsumpcji odczuwałem wszystkie doskonale znane mi stany emocjonalne jakie od lat towarzyszą mi w procesie przyswajania jego języka kina. Jednak tym razem Tarantino nieco inaczej buduje napięcie wplatając przy tym kryminalny suspens, by na końcu podłożyć ogień w fabryce fajerwerków i z pozycji leżącej, trzymając w ręku drinka z palemką, podziwiać spektakularny festiwal wybuchów. Zagrywka tyleż szelmowska co i wykwintna.

To jest bezdyskusyjnie dobry film, który być może byłby nawet dużo lepszy, gdyby w innym wcieleniu, tudzież w świecie równoległym był sztuką teatralną graną na żywo na deskach teatru. Niemniej naszym psim obowiązkiem jest jego obejrzenie, acz może niekoniecznie w kinie, wszak trzeba szanować swoje siedzenie. Psychofani QT z pewnością i tak będą zadowoleni, nie dadzą sobie niczego wmówić, a za obrazę majestatu przywalą każdemu centralnie w ryj. I to z zaciśniętej. Ja jednak nie zamierzam tego czynić, nie śmiałbym. Zatem status quo. Nadal nic się nie zmienia. Tarantino bawi jak bawił, ale do diaska... to wszystko już było!

4/6

IMDb: 8,0
Filmweb: 7,7

piątek, 18 stycznia 2013

Tarantino i włoszczyzna

Django Unchained
reż. Quentin Tarantino, USA, 2012
165 min. United International Pictures
Polska premiera: 18.01.2013
Western, Akcja, Komedia



Nowy Tarantino w kinach - wiedz, że coś się dzieje. Krótko mówiąc, w okolicach premiery zawsze jest wesoło w sieci. Ta roi się wtedy zarówno od spazmów, achów i nadmiaru ejakulatu, ale też i od hejtów, drwin oraz wyszukanej ironii. Od pewnego czasu, mniej więcej od Kill Billa, mocno zradykalizowały się dwa obozy: Miłośników oraz zdeklarowanych wrogów talentu QT. Tych pierwszych jest rzecz jasna więcej. Od razu zaznaczę na wstępie, tak dla jasności w ogólnym odbiorze, że zdecydowanie bliżej jest mi do tej pierwszej grupy, ale też, nadgarstki jakoś specjalnie mnie nie pobolewają za każdym razem, gdy do kin wchodzi nowa produkcja Monsieur Tarantino.

Nie będę jednak ukrywał, że lubię tego skurczybyka. Dostarcza mi plebejskich i zupełnie przyziemnych wzruszeń oraz ascetycznej, niczym nie skrępowanej przyjemności. Bawi się facet konwencjami kina niczym york mojej siostry swym pluszowym odpowiednikiem. Z lekkością, gracją i za każdym razem, z tą samą werwą oraz zapałem. Widać i czuć, że rajcuje go cały proces produkcji filmu, a my, lud prosty, lubimy patrzeć na finalny płód zrodzony z jego nieposkromionej wyobraźni. "No ale ta krew! Te hektolitry przelewającej się na ekranie brutalności!" - krzykną wrogowie QT. No jest, są, i co z tego? Zgoda, jest jej przeważnie więcej niż w przeciętnych horrorach klasy B, C i Z razem wziętych, ale też, czy jest jej mniej niż w Faktach i Wiadomościach? Poza tym nie jest prawdziwa. Nikt przecież nie ginie, a każda ekranowa śmierć tryska krwią niedorzeczności pełnej rasowych podtekstów i zawoalowanego humoru. Oczywiście są gusta i guściki, poczucie humoru i zażenowania, ja jednak w wojenkę fanów i anty fanów się nie włączam. Naturalnie swoje zdanie posiadam, ale czasy są niepewne, więc na wszelki wypadek się z nim nie zgadzam.

Django Unchained to kolejna nisza na prywatnej liście „need to do”, którą to Tarantino koniecznie chciał zagospodarować. Był już kryminał, kino gangsterskie, akcja-sensacja, pastisz kina azjatyckiego, grindhouse’y i slashery klasy B, kino wojenne/historyczne, teraz czas na western. Do kompletu brakuje mu już chyba tylko jakiegoś sci-fi, może coś z Bollywood, no i obowiązkowo pornosa, acz jak sam twierdzi, to ostatnie go nie kręci. Pracował kiedyś w kinie dla dorosłych, to wie. Szkoda.

Tak więc western. Oczywiście fani facetów w kapeluszach i amerykańskich rozległych prerii westchną z przekąsem: „taaa… western” i będą mieli racje. Już nawet gdzieś w matriksie przeczytałem, to było jakieś stęknięcie pewnego recenzora, który stwierdził, iż DU jest kiepski, gdyż żaden tam z niego western. Ot, zwykła podróba, a przecież jak wół napisane w gatunkowym przypisie, że miał być. No, argument taki, jak co najmniej to niedawne jęknięcie do mikrofonu naszego miłościwie nam panującego premiera, który to z rozbrajającą szczerością oświadczył, iż milion fotoradarów stawia wcale nie po to, żeby ratować swój krwawiący (naszą krwią) budżet, tylko po to, żeby egzekwować prawo i ograniczyć śmiertelność na drogach. Yhy. Jasne. Tylko dla naszego dobra kradną nasze pieniądze. Western więc z Django jest taki sam jak te fotoradary Tuska właśnie. Pełny niedorzeczności w formie i w treści. Tarantino cały swój dobrze już nam przecież znany świat, wytrenowany latami styl i warsztat, oraz ulubionych aktorów ubrał w ciuchy z czasów wojny secesyjnej i dopasował do nich adekwatną, kowbojską scenerię. Ot, cała operacja, przy której Argo się chowa. A jak ktoś chce prawdziwy western, to niech dzwoni po Eastwooda.

Nie mniej jednak, można z przymrużeniem oka tak go traktować. Django to nawet bardzo wdzięczny i zasłużony dla klasyki gatunku przydomek. Został powołany do ekranowego życia już w roku 1966 przez samego Sergio Corbucciego, weterana kowbojskich, włoskich spaghetti. Nie wiem kiedy Tarantinowi strzelił do łba pomysł na reaktywację tegoż kultu (przez ciche D), ale zakładam, że mogło to być np. w roku 2007, kiedy to zagrał gościnnie jako aktor w... japońskim westernie (pierwszym w historii) o jakże uroczym tytule: Sukiyaki Western Django. Straszny gniot tak na marginesie. Osobiście nigdy nie przepadałem za westernami, nawet w czasach wczesnego dzieciństwa, gdzie co drugi z nas przebierał się w szkole za szeryfa i nosił jakiś strzelający plastik w zawieszonej na harcerskim pasku kaburze. A to przecież od pokoleń i od samego początku istnienia kinematografu prawdziwe męskie kino, jedno z najbardziej naszych, samczych, przez nas robionych i dla naszej prymitywnej satysfakcji (zna ktoś jakąś babeczkę, która jarałaby się westernami?). Obok pornosów rzecz jasna. Ale dla Tarantino z wielką przyjemnością zrobiłem wyjątek. W końcu jeszcze na długo przed pierwszym klapsem na planie i tak było już pewne, że znajdziemy u niego wszystko, tylko nie sztywne gatunkowe nawiasy.


No bo to taka typowa tarantinowszczyzna. Czegokolwiek by ten nieuk bez szkoły nie nakręcił, to i tak każdą jego zachciankę przyjmuję z lekkością oraz bananem na twarzy. Idę do kina i wiem co za chwilę zobaczę na ekranie. Z innymi wielkimi twórcami, tymi nieżyjącymi już dawno i tymi jeszcze utrzymującymi się jakoś uporczywie na życiodajnej powierzchni, przeważnie zawsze mam jakiś problem. W sensie, że towarzyszy im jakiś dreszczyk niepewności. Nigdy nie wiem, czego mogę się po nich spodziewać, często bywam zaskakiwany. To zaiste, zajebiste uczucie, ale czasem widzowi przydałaby się w kinie stagnacja. Takie, wiecie, coś jak inwestowanie swoich pieniędzy w bardzo pewny i dochodowy interes. Płacisz i wygrywasz. Zawsze. Tego nikt ci na tym świecie nie zagwarantuje, żaden automat do gier, czy choćby jeden bukmacher, a tu nagle ciach. Bóg dał nam Tarantino. Pewność wygranej 100%. Stagnacja przez duże kurewskie S. Każdy jego film jest z pozoru inny i z różnych powodów powoływany do życia, ale ja już od tego, niech będzie, że 1992 roku, widzę ciągle ten sam, jeden, niepowtarzalny styl, który od lat jest powielany, przelewany ze szklanki do szklanki, modyfikowany, dopieszczany i dla zmyłki czasem przeinaczany. Tarantino jest szalenie konsekwentny w tym co robi i nawet jeśli, tak jak za czasów jego młodzieńczej pracy w wypożyczalni video, gdy przerzucał setkami przeróżnych kaset, od filmów klasy A po Z, robił to zawsze tymi samymi ręcami. Taka tam metafora, miałka, ale na nic innego nie miałem natchnienia. Zwłaszcza teraz, chwilę po zwycięstwie naszych szczypiornistów nad Serbami (autentycznie kiedyś przez nich zejdę z tego świata...).

Co więc otrzymujemy tym razem? Na dzień dobry mamy do czynienia z tą samą niepowtarzalną czcionką napisów początkowych. Jakiś nawiedzony grafolog wykrzyknie, że bluźnię, bo przecież różni się ona od siebie w każdym filmie. Zgadza się. Ale ja mam gdzieś te różnice w zawijasach i ich ogólną charakterystykę. Napisy w filmach Tarantino są jedyne w swoim rodzaju. Widzę je na ekranie i od razu wiem, że to On. Po prostu i basta. Do tego muzyka. Kicz i tandeta w pierwszym odsłuchu. Noł nejmy wokalne, jakieś ethno, rock, folk i regionalne wygibasy wygrzebane z podrzędnych lokalów, nieprzesłuchanych kaset demo i podmiejskich garażów. Nie mniej jednak zawsze wpada w ucho i zostaje już wewnątrz na wieki. Nie wiem jak ten bydlak to robi, ale prawie każdy OST do jego filmu jest wprost przepyszny. W DU rzecz jasna jest nie inaczej. Trochę klasyki spod szyldu Ennio Morricone, do tego czarna muza, James Brown, 2Pac i inne wynalazki. W ogóle jak to brzmi. Rapy w westernie, do tego czarny na koniu, WTF?

Dialogi. No, to temat rzeka. Zawsze stanowią o sile jego filmów. Są najważniejsze. Publika zapamiętuje je na lata, potem robią to następne pokolenia, nawet wrogowie QT wyrwani ze snu w środku nocy potrafią wyrecytować je z pamięci. Aktorskie postacie wypowiadające tarantinowskie kwestie stają się z miejsca legendami, przechodzą do historii kina, trafiają na t-shirty, murale i kubki z kawą. Taka właśnie tkwi siła w dialogach u Tarantino. Lecz tym razem, słowa mówione, wypowiadane w DU mogą po sobie pozostawić odrobinę niedosytu. Nie rozczarują, co to to nie, ale tym razem, czegoś w nich chyba jednak zabrakło. Nie przychodzi mi teraz na myśl żadna konkretna wymiana zdań, ani jeden monolog, który z powodzeniem i z marszu wszedłby do potocznego internetowego języka. Właściwie, to z Django zapamiętałem tylko notorycznie padające na ekranie słowo-obelga „nigger”, tudzież "fuckin nigger", które to pojawia się w filmie jakoś tak, ja wiem, ze trzy razy częściej, niż „kurwa” w obu Psach Pasikowskiego. Oczywiście na swój pokrętny, tarantinowski sposób, jest to całkiem urocze, zwłaszcza, kiedy ów obelga pada najczęściej z ust czarnych aktorów, ale mimo wszystko, wolałbym z filmu zapamiętać coś bardziej hmm… wyszukanego.


Kolejna istotna składowa, charakterystyczna dla jego kina, to dobór oraz charakterystyka postaci. Zawsze trafna, nawet jeśli jakiś krytyk filmowy twierdzi inaczej. W Django, każda postać ma swój określony czas jaki musi z zegarkiem w ręku wypełnić na taśmie filmowej. Na dzień dobry rządzi stary, poczciwy znajomy z Bękartów Wojny, Christoph Waltz, jako Dr. Schultz, dentysta-sadysta i łowca głów w jednym. Facet nie do po-dro-bie-nia. Rola jeszcze lepsza niż Pułkownika Hansa Landy. Nie przyjmuję reklamacji. Jamie Foxx, czyli tytułowy Django, z początku trochę nieśmiały, wyciszony i małomówny ex-niewolnik, schowany jest głęboko w cieniu doktora, także tym aktorskim. Ale u Tarantino nic nie trwa wiecznie, zwłaszcza w tym samym filmie. Z biegiem czasu i akcji, a ta ciągnie się jak włoski makaron, następuje oczekiwana zmiana ról. To właśnie Foxx przejmuje batutę z rąk mistrza, a Waltz schodzi do jego cienia, by pod koniec ponownie i w iście gwiazdorski sposób zaznaczyć swoją obecność. W między czasie pojawiają się inni, ci teoretycznie drugoplanowi, którzy w momencie swojego pląsania na scenie, zajmują cały plan pierwszy i z premedytacją kradną film dla samych siebie. I to jak kradną! Leonardo DiCaprio (Brzyyydal). Zawsze podchodziłem do niego z rezerwą, nie wiem, coś mi w nim nie pasowało, był zbyt cukierkowaty i przerysowany, ale po tym co uczynił pod władaniem Tarantino, zmieniam zdanie. Na wieki wieków. Rola-arcydzieło. Wykorzystał swój czas antenowy do skrajnych granic możliwości naszych tyłków w kinie. Każdą minutą z jego udziałem na ekranie cieszyłem się jak małe somalijskie dziecko na widok cukierka. To samo z Samuelem L. Jacksonem, ale u niego to akurat standard. Mógłby zagrać nawet wierzbę na wietrze, a i tak cały świat chciałby go oglądać i padać u jego stóp. „Fuckin nigger” wydobywające się z jego ust brzmi niczym poetyckie: "zachodni wiatr spienione goni fale". Ponadto, niezmiernie cieszę się jeszcze z tego, że po wielu latach przerwy, mogłem w końcu zobaczyć na wielkim ekranie Dona Johnsona. Rola może i niewielka, ale jakże miły był to przecinek w tym kapitalnym, ogólnie rozbudowanym zdaniu.

Klasyką u Tarantino są też padające jak muchy trupy. Może jest ich mniej niż w Kill Billu, a sztuczna krew lejąca się ze sztucznych tętnic nie zalewa całej scenografii, ale i tak wrogowie przemocy w kinie będą wołać na alarm. Standardowo dużo jest strzelania, bum bumów, lania po mordach, niedorzecznych i abstrakcyjnych scen fizycznie niemożliwych do powtórzenia w naturalnych warunkach. Wszędzie indziej raziłoby mnie to po oczach, ale nie u QT. To jedyny wyjątek, w którym z całą stanowczością, oraz będąc trzeźwy na umyśle, domagam się całej tej litanii brutalności i wręcz żądam jej niczym dostępu Polski do Morza Czarnego i śródziemnomorskiego klimatu. Tarantino bez trupów i krwi jest tak samo bez sensu jak Dreamlinery Boeinga bez dymiących się akumulatorów.


Zastanawiam się więc teraz usilnie nad tym, co w Django może rozczarować zdeklarowanych fanów tarantinowszczyzny? A już przecież spotkałem się z takim stwierdzeniem. Nie wiem. Nabijcie mnie na pal, nie mam bladego pojęcia. Może te teksty i dialogi, które swą wytrawnością trochę odstają od starszych filmideł? Ale te i tak są przecież wystarczająco mocne, oraz ostatecznie bronią się w każdym momencie trwania filmu. Wszystko poza tym jest w stu procentach stu procentowym Tarantino. Bez wyjątku. Ten co prawda nie wnosi swym pastiszem westernu niczego nowego do swojego warsztatu, nie wyznacza nowych standardów, ale tradycyjnie, jak przystało na podłego postmodernistę, w charakterystyczny dla siebie sposób śmieje się ze wszystkich reguł i granic w kinie, które to z lekkością przełamuje. Jak zwykle i po swojemu epatuje tonami absurdu, miesza konwencjami i prowadzi liczne wątki do jednego wielkiego wybuchu. Tarantino stworzył kolejny irracjonalny świat utkany z tysięcy klisz filmowych, który zapewne pozostanie w naszej pamięci przez długie lata. To zapewne nie jest jego najlepszy film, być może też nawet nie sięgnie do podium, ale napisać o nim, że „rozczarował”, to jak wykrzyknąć do swojej małżonki po 40 latach szczęśliwego małżeństwa, że żąda się rozwodu, bo ta wczoraj nie umyła kubka po kawie. Bitch, please.

Zasiadając do seansu nie chciałem być niczym zaskakiwany. Oczekiwałem typowej dla tarantinowszczyzny stagnacji emocjonalnej, także niebanalnej, acz stosunkowo prostej rozrywki i humoru zawieszonym na wysokim poziomie, niczym niewolnicy na drzewach. Nie pragnąłem, by Tarantino raptem i niespodziewanie uciekł od swojego świata i wywiódł mnie gdzieś do lasu, gdyż mogło to przynieść niepotrzebne spustoszenie w mej łepetynie, a tego wolałbym uniknąć. Chciałem i wręcz żądałem od Django Unchained, by znalazło się w nim 100% Tarantino w Tarantino. Było jakieś 96%, czyli zaliczone, spenetrowane, z bananem na twarzy mogę odhaczyć, dać mu pięć, lulu, paciorek i spać.

5/6

IMDb: 8,7
Filmweb: 8,3




niedziela, 6 lutego 2011

Wild Wild West

Prawdziwe męstwo
reż. Ethan Coen, Joel Coen, USA, 2010
110 min. United International Pictures
Polska premiera: 11.02.2011


Według twórczości braci Coen właściwie można już regulować swoje zegarki. Od dłuższego już czasu, każdego roku i z systematyczną regularnością płodzą nowy film. Trzeba im przyznać że świetnie się przy tym bawią. Żonglują różnymi filmowymi konwencjami niczym doświadczony klown na środku areny cyrkowej. Ale też jest jeszcze jedna zauważalna regularność. Być może dostrzegam ją tylko ja, ale od praktycznie samego początku, czyli od Arizony Junior, po dobrym, czy wręcz bardzo dobrym filmie, następuje przeciętniactwo. I tak, w ostatnich latach po kapitalnym To nie jest kraj... przyszła pora na bardzo miałkie Tajne przez poufne. Rok później bracia ponownie uraczyli nas fantastycznym Poważnym człowiekiem. Tak więc zasiadając do Prawdziwego męstwa miałem mieszane uczucia, w końcu na ten rok (czyli poprzedni) według statystyk, przypadał film średni.

I chyba także i tym razem tradycji stało się zadość. Aczkolwiek celowo piszę "chyba", bo tak do końca tego pewny jeszcze nie jestem. Szaleni braciszkowie tym razem zabierają widza na dziki zachód, by zapewne spełnić jedno ze swoich chłopięcych marzeń i zabawić się w kowbojów i Indian. I to jest zasadniczo bardzo słuszna koncepcja. Niewiele w dzisiejszych czasach kręci się rasowych westernów. Ostatnim względnie udanym jaki pamiętam to chyba 3:10 do Yumy z przed czterech lat. Choć wielkim fanem gatunku z pewnością nie jestem i mogło mi coś po drodze umknąć.

Prawdziwe męstwo to remake filmu Henry'ego Hathawaya z roku 1969 z samym Johnym Wayne'm w roli głównej. Scenariusz oparty na powieści Charlesa Portisa został bardzo zgrabnie zaadoptowany przez Coenów. Wzięli do ręki gotowca i jedyne co musieli wykonać, to czknąć w niego trochę własnego ja, oraz zadbać o dobrą obsadę. Z tym drugim w ostatnich latach nie mieli sobie równych. Nawet we wspomnianym raczej kiepskim Tajnym przez poufne, aż roiło się od gwiazd i gwiazdeczek. Pytanie więc, kto z wielkich mógłby zagrać kultowego Johna Wayne'a? Jak to kto? Lebowski!

Niewątpliwie największym atutem filmu to właśnie Jeff Bridges w roli Szeryfa Roostera Cogburna. To jeden z tych aktorów, który z wielkim wdziękiem zagrałby nawet stracha na wróble. Ale na odstępach dzikiego zachodu nie tylko on świeci przykładem. Nieźle wypadł też Josh Brolin, a wręcz po arcymistrzowsku młodziutka i wyszczekana Hailee Steinfeld (duże WOW). Także cały szereg drugiego planu prezentuje się bardzo korzystnie. Niestety czwarty do kompletu z czołówki, Matt Damon trochę zawodzi. Może nie tyle zawodzi, co zwyczajnie mi tu nie pasuje. Lubię go, nawet bardzo. Zagrał bardzo poprawnie, ale w roli teksańskiego strażnika z wąsem wyglądał mało przekonująco i wręcz groteskowo. Na jego szczęście to świat braci Coen. Tu nic nie jest i nie może być brane na poważnie.

Opowieść jest typowa dla westernu, bo jakże miało być inaczej. Znamy to już z filmów Sergio Leone, czy Clinta Eastwooda. Tu zawsze chodzi o to samo. To typowy przedstawiciel kina awanturniczego. Motywami przewodnimi są walki z Indianami, wojna secesyjna, budowa kolei transkontynentalnej, polowanie na złoczyńców, lub gorączka złota. W Prawdziwym męstwie mamy wszystkiego po trochu. Gotowe i oklepane do bólu schematy zostały wzbogacone niezłymi dialogami (tu akurat odczuwam lekki niedosyt), Coenowską szyderą oraz ich specyficznym poczuciem humoru. Produkcja mimo że jak zwykle jest nakręcona bardzo poprawnie, wręcz perfekcyjna, do tego szczera i autentyczna, to jednak sprawia wrażenie zrobionej na siłę i z braku laku. "Słuchaj Joel/Ethan, nie mamy jeszcze na koncie żadnego westernu? To co, robimy?"

To w sumie nie jest jakiś tam wielki zarzut z mojej strony. Ot mieli taką fantazję, a kto jak kto, oni mogą sobie na to pozwolić. Chcieli złożyć hołd westernom? Chcieli. Oddali? Nie wiem. Ale żeby od razu przydzielać im 10 nominacji do Oscara? Według mnie trochę na wyrost, ale z drugiej strony... biorąc pod uwagę specyfikę festiwalu i patrząc na inne nominowane filmy, to nawet jest to zupełnie zrozumiałe. Prawdziwe męstwo jest szyty na miarę amerykańskiego widza. To bardzo zgrabne rozrywkowe kino bez większych ambicji i z dobrą aktorską obsadą. Ja jednak wolę Coenów tworzących filmy co drugi rok. Wierząc statystykom, tegoroczny Hail Cesar już teraz zapowiada się rewelacyjnie. Zwłaszcza że do łask braci wraca Walter Sobchak, tzn. John Goodman. Szkoda że nie w parze z Bridgesem, no ale ciach bajera. Fani Coenów - do zobaczyska za rok.

3/6

IMDb: 8,2
Filmweb: 7,4