Pokazywanie postów oznaczonych etykietą GEO. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą GEO. Pokaż wszystkie posty

piątek, 17 października 2014

30'WFF vol. 4

The Drop
reż. Michael R. Roskam, USA, 2014
Polska premiera: 5.12.2014
Dramat, Kryminał, Gangsterski, Thriller




Właściwie to nie chciałem na to iść. Z kilku powodów. Po pierwsze dlatego, że za dwa miesiące odbędzie się w Polsce premiera The Drop (u nas jako Brudny szmal), a po drugie, pewnikiem lada chwila pojawi się on już na torrentach. Klasyczny Amerykański tytuł z głośnymi nazwiskami, którego będzie można zaliczyć na wszystkie możliwe sposoby i to nawet nie wychodząc z domu. Zasadniczo więc zamiast na niego wolałem postawić na jakiś inny festiwalowy film, którego późniejsze zdobycie będzie już niemożliwe, lub też przynajmniej będzie ono o wiele trudniejsze. No ale właśnie... Wystarczyło mi tylko jedno nazwisko - James Gandolfini, by z szczerego szacunku do niego zapłacić uczciwie za bilet i legalnie udać się do kina na jego ostatni film w życiu i cóż, tak po prostu oddać mu cześć oraz honorowo pożegnać. Zasłużył.

Dziwnie się go podziwiało na ekranie będąc wyposażony w przykrą świadomość, iż nie ma go już między nami - żywymi. Łatwo było więc popaść w jakieś nostalgiczne zawiasy, co też kilka razy, nie ukrywam, mnie się zdarzyło, a nawet więcej - kiedy na końcu zobaczyłem pożegnalną planszę z dedykacją - lekko spociły mi się oczy.

Kobitki z kolei piszczały do Toma Hardy'ego, który jest wyposażony w jakiś gigantycznych rozmiarów magnes do przyciągania kobiecych westchnień. A jakby jeszcze tego było mało, to wciśnięto mu do rąk małego szczeniaka - pitbullka. No ja cię przepraszam, przez chwilę myślałem, że niektóre jasnowłose zaraz wyskoczą na dół i będę w pozycji klęczącej lizać białe płótno. W pewnym sensie, acz bardzo naginając ów rzeczywistość, można było się w kinie poczuć jak na koncercie jakiegoś Justina Biebera, gdzie tysiące rozemocjonowanych nastolatek wydaje z siebie zmutowane odgłosy piskląt kurczaka, tyle, że podłączone do gigantycznego wzmacniacza i pomnożone przez kilkanaście tysięcy decybeli.


No dobra, ale wróćmy do filmu. The Drop jest opowieścią o charakterze delikatnie gangsterskim, delikatnie kryminalnym, delikatnie thrillerowatym oraz delikatnie sensacyjnym. W sumie to jest taki trochę nijaki niestety. Niby belgijski reżyser (co on może o tym wiedzieć?) próbuje oddać wytrawny klimat gangsterskiego Brooklynu, co zasadniczo czasem mu się udaje, ale jeśli sobie przypomnimy największe gangsterskie produkcje z Brooklynem w tle w dziejach kina, no to... lepiej sobie jednak ich nie przypominać. W Brooklynie Pana Roskama żądzą sobie Czeczeńcy, którzy rzecz jasna w tańcu się nie pierdolą. Przejęli część barów na dzielnicy i zmuszają ich byłych właścicieli do posłuszeństwa oraz płacenia haraczu. W jednym konkretnym barze, niegdyś należącym do Marva (Gandolfini), pracuje on sam wraz ze swoim kuzynem - Bobem Saginowskim (Hardy). Nie wiem czy polskie nazwisko użyto specjalnie do podkreślenia charakterystyki naszego Boba, który sprawia wrażenie prostolinijnego, lekko głupkowatego, ciężko pracującego i religijnego chłopaczka - wypisz wymaluj małomiasteczkowy Polak na obczyźnie. Mam nadzieję, że jestem po prostu przewrażliwiony i zbieżność faktów jest dziełem przypadku (tja... jasne).

Ktoś obrabia ich bar, wściekli Czeczeńcy żądają zwrotu skradzionych pieniędzy, pojawiają się kolejne szemrane postacie, strach, a intryga i poczucie tajemniczości przeciągane są do samego finału, więc powiedzmy, że emocje są zagwarantowane do końca (acz finał był dość łatwy do przewidzenia, przynajmniej przeze mnie). W międzyczasie Bob znajduje na śmietniku małego szczeniaka i ku uciesze zgromadzonych na sali kobiet, w lekko niezdarny (czytaj: słitaśny) sposób próbuje się nim zająć, a przy okazji także poznaną dzięki niemu kobietą (Noomi Rapace, lecz tej akurat zupełnie nie trawię, gdyż już w kilku filmach wcześniej postraszyła mnie swoją dziwaczną twarzyczką). W końcu następuje spodziewany finał, a na ekranie zadamawia się miłość i happy end. Wjeżdżają końcowe napisy, ja jeszcze przez chwilę rozczulam się nad ostatnią tlącą się planszą z nazwiskiem Gandolfiniego i wychodzę z sali kompletnie zapominając o tym, czego byłem przed momentem świadkiem. Taki to właśnie jest ten film, bardzo przeciętny, acz do bólu poprawny. Czwórka z wielgachnym minusem, bardziej z szacunku do zmarłego. Uroczy szczeniak Rocco też niech ma, na zachętę.

4/6




----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------


Prezydent
reż. Mohsen Makhmalbaf, GEO, GER, FRA, GBR, 2014
118 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Polityczny, Wojenny



Koprodukcja francusko-brytyjsko-niemiecko-gruzińska, reżyser irański, film kręcono w Gruzji (chyba) i otwierał tegoroczny festiwal w Wenecji. Taki oto powstał multinarodowy misz-masz, który chce komentować palące tematy, także te międzynarodowe. Na podstawie fikcyjnego i wymyślonego państwa na Kaukazie (acz wszędzie widać, że to raczej Gruzja właśnie) ukazany jest wycinek świata, raczej tego trzeciego, jaki znany jest nam głównie z głównych wydań Wiadomości, czy Faktów. Na naszych oczach i na dzień dobry upada dyktatura prezydenta, wydawać by się mogło, złego i krwawego generała inspirowanego wydarzeniami Arabskiej Wiosny z grudnia 2010, które to właśnie przyniosły kres rządom wielu dyktatorów.

Osobiście zdanie na temat tamtych wydarzeń mam nieco odmienne od międzynarodowej społeczności spod znaku flagi Amerykańskiej. Dyktatura sama w sobie owszem, z punktu widzenia europejczyka, czy też mieszkańca innej demokratycznej krainy jest zła, ale w przypadku krajów trzeciego świata i bliskiego wschodu gwarantuje ona jednak większy spokój, a także daje jakże potrzebną dla zachowania na świecie status quo przewidywalność. Obalenie Mubaraka w Egipcie = chaos. Odebranie Iraku Saddamowi = chaos. Tunezja bez Ben Alego = no, tu nieco mniejszy, ale też chaos. W końcu Syria, nagłe obrócenie się całego świata przeciw Al-Asadowi poskutkowało tym, że powstało na jej terenie Państwo Islamskie, które okazało się znacznie większym wrzodem na dupie światowej demokracji.

Tak więc z tym obalaniem dyktatury i wprowadzania siłą demokracji w dzikich, głównie arabskich krajach wcale nie jest takie znów opłacalne i jednoznaczne, o czym o dziwo możemy się dowiedzieć także i z filmu Prezydent, za co mały plusik ode mnie. Niestety więcej jest w nim jednak minusów, głównie przez spłaszczenie ogólnej problematyki i wepchnięcie jej w nawias groteski, też raczej średnio udanej. Mohsen Makhmalbaf stworzył bowiem coś na wzór współczesnego Życie jest piękne Roberto Benigniego, a przynajmniej próbował. Tam, ojciec w obozie koncentracyjnym aby przetrwać, wmawiał małemu synkowi, że to jest tylko gra, w której nagrodą będzie przejażdżka czołgiem. W Prezydencie zaś, obalony władca ukrywa się wraz z rozpieszczonym bogactwem 5-letnim wnukiem na terenie swojego kraju, gdzie co i rusz napotyka dzieło swojego wieloletniego zniszczenia oraz czystą nienawiść jego byłych poddanych. Tu także wmawia swojemu małemu podopiecznemu, że to tylko taka zabawa i za chwilę wrócą do pałacu skąd musieli uciekać. Nie jest to może klasyczne ksero, ale też ciężko uciec od licznych podobieństw, być może także i inspiracji.


Za głowę byłego już prezydenta wyznaczono wysoką nagrodę, więc nasza dwójka bohaterów w przebraniu za wędrownych muzyków przemierza przez cały swój zniszczony kraj próbując uciec spod niechybnego stryczka. Reżyser stara się wykrzesać gdzieś z między wierszy dramat jednostki ludzkiej pogrążonej w biedzie, głodzie i wojnie, lecz na moje oko ten ciężki temat jest nieco spłycony przez dość niechlujnie poprowadzoną warstwę merytoryczną i momentami mocno nierealistyczne, irytujące wręcz sceny. Acz pomysł w gruncie rzeczy był zacny, bowiem udowodniono tu mimochodem jak niewielka granica dzieli dziś bogactwo i władzę od biedy i głodu. Zły w oczach narodu generał u kresu swojej wędrówki jakby zmiękł, zrozumiał też jak złym był tyranem i z pokorą czeka na wymierzenie mu kary przez wściekły lud. Z drugiej zaś strony reżyser stara się także wykrzesać z tłumu opętanego nienawiścią i chęcią dokonania zemsty jakiś pierwiastek człowieczeństwa, moralnej zadumy i słusznie, ale tu także mam problem z odbiorem. Finalnie Prezydent mnie do siebie nie przekonał, ale mimo wszystko ma on w sobie trochę mądrości dla których warto poświęcić dwie godziny ze swojego spokojnego i niezagrożonego (póki co) żadnym zbrojnym konfliktem życia.

Koniec końców powstała z tego współczesna bajka o władzy, próbie pojednania i nadziei na przerwanie niekończącego się kręgu przemocy. Czy po krwawej rewolucji możliwa jest wolność i demokracja? - zadaje pytanie reżyser. Być może - odpowiadam - ale w tamtej części świata najczęściej po jednej rewolucji następuje kolejna, jeszcze bardziej krwawsza od poprzedniej. To się nigdy nie skończy. Nigdy.

3/6


środa, 10 września 2014

Smak wojny

Mandarynki
reż. Zaza Urushadze, GEO, EST, 2013
90 min. Art House
Polska premiera: 6.06.2014
Dramat, Wojenny



Sytuacja polityczna i ekonomiczna na Ukrainie ciągle jest wysoce dramatyczna, a wszystkie znaki na ziemi i niebie wskazują na to, że będzie tylko gorzej. Ledwie tysiąc kilometrów od naszej wschodniej granicy oraz względnego świętego spokoju naparzają się artylerią po głowach. Na naszych oczach wykrwawia się kolejny europejski kraj, acz tak po prawdzie, to raczej zlepek różnych narodowości jakie zostały upchnięte bez ładu i składu w jeden organ państwowy lat temu dwadzieścia trzy. Osobiście uważam, że i tak nadspodziewanie długo istniała Ukraina w swych jakże ekstremalnych i niedorzecznych granicach geopolitycznych oraz etnicznych. To po prostu prędzej czy później musiało się tak skończyć, wielki rosyjski niedźwiedź wiecznie spał przecież nie będzie. Niemniej im dalej nam do tego niedźwiedzia, tym lepiej. Dla nas wszystkich. Dlatego też, mimo, iż Ukraińców specjalną sympatią nie darzę, to jednak trochę kibicuję im w walce z imperialnym najeźdźcą, który w głębokim poważaniu ma cały cywilizowany świat. Z czystego pragmatyzmu - lepiej mieć Putina te 1200 km od siebie, niż pukającego kałachem w graniczny szlaban i budkę strażniczą. Choć też z drugiej strony… jeśli jego rakiety będą chciały wylądować przed Belwederem, to po prostu to zrobią, bez pytania nikogo o zgodę.

Wojny na świecie tak nam już obrzydły, że one po prostu gdzieś tam sobie istnieją obok nas, w telewizji, w gazetach, a my i tak jak gdyby nigdy nic kupujemy sobie nowe buty, rodzimy dzieci i zbieramy na All Inclusive w Hurghadzie. Poniekąd słusznie, bo na co ofiarom wojen nasz lament, płacz i modły? Bardziej przydałyby im się nasze pieniądze, ale z nimi jest już tak, że nie lubimy się nimi dzielić, zwłaszcza z obcymi. Ludzie zabijali się od samego początku swojego istnienia, ot, selekcja naturalna. Między innymi właśnie dlatego nasz świat nie jest dziś tak przeludniony jak dajmy na to Indie, albo salony Media Markt podczas wietrzenia magazynów. Smutna to i być może nieco brutalna refleksja, ale to właśnie m.in. dzięki wojnom i co za tym idzie także religiom, oraz dzięki klęskom żywiołowym, a nawet i pijanym kierowcom możemy dziś być wdzięczni za to, że my, konkretnie my sami jeszcze żyjemy i że możemy od tak wejść do lasu i pobyć sobie przez chwilę w liczbie pojedynczej.

Tak więc jeśli gdzieś się dziś zabijają w imię ojczyzny, narodu, Boga, czy też kawałka ziemi (najczęściej dzieje się to o wszystko naraz), to świat to mimowolnie akceptuje, bo nie ma wyboru. Dziennikarze mają o czym pisać, stacje informacyjne jarają się swoją oglądalnością, politycy mają nad czym deliberować na tajnych naradach w vip roomach, a większe cwaniaki na każdym zbrojnym konflikcie zarabiają grube miliony. No bo przecież ktoś musi dostarczyć broń obu stronom, ktoś potem musi odbudować zniszczony kraj, dać kredyty, nieść „pomoc humanitarną”, przejąć do cna rozpieprzoną gospodarkę i okraść przy okazji z ropy, czy też z innych surowców naturalnych. Wojna jest zawsze kapitalnym interesem, dla wszystkich, rzecz jasna poza zwykłą miejscową ludnością na którą spadają bombki pokoju, ale kto by się tam nimi, być może za wyjątkiem kandydatek na Miss World przejmował.


Mandarynki w reżyserii Gruzina Zazy Urushadze opowiadają właśnie o takiej traumie miejscowej ludności siłą wciągniętej w polityczny konflikt. Ale nie tylko, także o bezpośrednio zainteresowanych uczestnikach wojennej potyczki – żołnierzach/separatystach/ochotnikach/jak zwał tak zwał. Co prawda opowieść ta dotyczy zupełnie innego konfliktu niż poruszony na wstępie, bowiem cofa nas do lat 1992-93, do Wojny Abchaskiej, niemniej multum geopolitycznych naleciałości, także faktów historycznych i myśli przewodnich wydaje się być jak najbardziej aktualne z tym, co się dzieje dziś na wschód od Hrebenne. Łatwo odnaleźć w tej historii punkty wspólne odnoszące się właśnie do aktualnej sytuacji na Ukrainie, oraz generalnie do całej postsowieckiej tykającej bomby z opóźnionym zapłonem.

Film jest koprodukcją gruzińsko-estońską, a jak powszechnie wiadomo, oba narody, delikatnie rzecz ujmując, nie lubią "braci" moskali. Tak jak i my dostały porządny od nich wycisk, mają z nimi też od lat mocno na pieńku. Gruzja nadal nie zaleczyła starych ran i ciągle zmaga się z wewnętrznym konfliktem, z dążeniami prorosyjskiej Abchazji i Osetii Południowej do oderwania się ze swoich aktualnych granic. Estonia zaś drży przed potencjalną rosyjską agresją, która to po wykończeniu Ukrainy chętnie i ponownie zadomowiłaby się na dłużej właśnie w tym małym i sympatycznym nadbałtyckim kraju. Zresztą, kacapy już teraz wjeżdżają jak do siebie i uprowadzają na obcym terenie wysokiego rangą funkcjonariusza miejscowych służb bezpieczeństwa. W dodatku dzień po szczycie NATO i zaledwie kilka dni po wizycie Obamy w Tallinie. Jedna mała akcja, która dała całemu światu błyskotliwy pstryczek w nos. Tak, Putin lubi wszystkim pokazywać wała w świetle jupiterów.

Mandarynki pozbawione są jednak zbyt nachalnej propagandy, nie są specjalnie ani antyrosyjskie, ani antygruzińskie, nie są też antychrześcijańskie, czy antymuzułmańskie, są antywojenne. Po prostu. Ale też, nie aż tak, że wojna jest okropnie zła sama w sobie, że kochajmy się i miłujmy ponad podziałami, bla bla bla i gołąbki pokoju. Nie. Jest to szalenie mądra, wzruszająca, a jednocześnie bardzo minimalistycznie poprowadzona opowieść, być może i pozbawiona wielu wystrzałów, wybuchów bomb i w ogóle nie wiadomo jakich scen batalistycznych, ale mimo to dotyka ona istoty wojny tak bardzo wyraziście, że aż czuć ją pod opuszkami własnych palców. Reżyser opowiada głównie o ludzkich, pozbawionych sztuczności emocjach, o mądrości i głupocie, o życiu człowieka zwyczajnego, także o wojnie widzianej z punktu widzenia jego, jak i bijącego się w niej w roli głównej żołnierza. Oczywiście, że punktuje głupotę, pychę, nienawiść i agresję, ale też robi to w sposób bardzo naturalny, nieinwazyjny i niejednoznaczny. Mam wrażenie, że Urushadze celowo unika osądzania i szufladkowania, pozostawiając tą robotę swoim odbiorcom. Tak jest uczciwie.


Skąd w ogóle ten tytuł? Mandarynki są jedyną radością i celem samym w sobie dwójki naszych bohaterów - Estończyków, którzy niegdyś od lat zamieszkiwali teren Abchazji. Kiedy wybuchła wojna, ich rodziny, dzieci, także inni sąsiedzi pouciekali z zagrożonych terenów, większość z nich powracając do Estonii. Ivo (Lembit Ulfsak) i Margus (Elmo Nüganen) postanowili zostać, bo raz, że tu jest ich dom, dwa, mają swoją plantację mandarynek, którymi przecież trzeba się opiekować, potem zebrać, poukładać do własnoręcznie przygotowanych skrzynek i finalnie sprzedać, żeby mieć z czego żyć. Biznes w czasie wojny, co specjalnie nie dziwi, raczej im jakoś nie idzie, ale póki kule nie świszczą im nad głowami, to da się tu jeszcze jakoś żyć. Jednak wszystko się zmienia, kiedy na ich terenie pojawiają się oddziały walczących ze sobą Gruzinów z prorosyjskimi siłami abchaskiej republiki pełnej najemników, wśród których najwięcej było chyba Czeczeńców. Teoretycznie neutralna Rosja wspierała siły abchaskie i zaopatrywała w sprzęt wojskowy, przez co wojska gruzińskie ostatecznie musiały dać za wygraną i do dziś teren Abchazji jest neutralnym, acz nieuznawanym przez władze w Tbilisi pseudo państwowym organem, jednym z wielu na tym łez padole.

W wyniku walk w najbliższej okolicy naszych bohaterów, do domu Ivo trafiają ciężko ranni w potyczce Gruzin, oraz Czeczen. Dwie strony konfliktu, w jednym domu, oddzieleni cienką ścianą i pilnowani przez estońskiego starca oraz jego młodszego pomagiera od mandarynek. Multi-kulti, ale tym razem w dobrym tego słowa znaczeniu. Jesteśmy od teraz świadkami wspaniałych międzyludzkich relacji jakie zawiązują się pomiędzy całą naszą czwórką. Na naszych oczach widać mentalną przemianę dwóch dotąd sobie obcych ludzi – śmiertelnych wrogów, którzy dając słowo honoru swojemu gospodarzowi i wybawicielowi, zobowiązują się do życia pod jednym dachem we względnym pokoju. Przynajmniej do czasu, kiedy nie wyzdrowieją i wrócą do pełni sił. W tej historii jest wszystko to, co jest potrzebne, by uwierzyć w potęgę i siłę człowieczeństwa. Mądrość i upór starca, naiwność i krótkowzroczność nieco narwanych młodych, także nienawiść i agresja, ale też honor, bohaterstwo i waleczność, wartości piękne, zacne i szlachetne, zwłaszcza, gdy są ukazane na tle wojennej rzeczywistości.

Piękny i jakże mądry jest to film. Zdecydowanie warto iść na niego do kina i trochę się wyciszyć, pomyśleć, wzruszyć, także pośmiać, bo w filmie jest też trochę zabawnych dialogów. Nie skreślajcie go z góry tylko dlatego, że jest estońsko-gruziński. To tylko dodaje mu pożądanego przez dobry smak pieprzu. Poza tym kto lepiej niż Gruzin jest w stanie opowiedzieć ich własną historię? Ale jeśli jednak ktoś nie chce podążyć za moją namową, to niech skorzysta z głosów publiczności zeszłorocznego Warszawskiego Festiwalu Filmowego, która to miała czelność wybrać go najlepszym filmem festiwalu. Od początku istnienia tego plebiscytu, od lat już trzydziestu, warszawska publika nie postawiła jeszcze na zły film. Mnie niestety przed rokiem zabrakło na niego czasu, trochę go też chyba nie doceniłem, później żałowałem tego przez wiele miesięcy, ale dziś cieszę się, że trafił w końcu na ekrany polskich kin. Gdzieniegdzie jeszcze go grają, idźcie zobaczyć jak smakuje wojna. To lepsze niż Fakty i Wiadomości.

5/6

IMDb: 8,4
Filmweb: 8,1