środa, 23 stycznia 2019

Dom zły

Dom, który zbudował Jack
reż. Lars von Trier, DEN, FRA, GER, SWE, 2018
155 min. Gutek Film
Polska premiera: 18.01.2019
Dramat



Właściwie to nie wiem skąd się to u mnie wzięło, być może jest to spowodowane jakimiś wadami genetycznymi, w końcu jestem wcześniakiem, pewne instynkty mogły się we mnie nie zdążyć w pełni rozwinąć, ale fakt jest faktem, że od niemal początku mojego świadomego obcowania z kinematografią (bardziej) oraz literaturą (mniej) miałem/mam ogromną słabość do czarnych charakterów. Im bardziej złe, podłe, posrane i psychopatyczne, tym mocniej mnie do nich lgnęło. Nie, nie chodzi o chęć naśladowania ich, czy też o fascynację zbrodnią, złem i okrucieństwem, w głowie nadal mam chyba jeszcze całkiem dobrze poukładane, potrafię rozróżnić fikcję od rzeczywistości i dobro od zła, no ale właśnie, dobro w kinie ma najczęściej kiepskich reprezentantów, natomiast w szeregach armii zła zawsze można było odnaleźć całe rzesze charyzmatycznych i walecznych żołnierzy.

Umówmy się, żeby stworzyć herosa, trzeba wpierw stworzyć potwora. Im bardziej przekonujący i odrażający, tym lepiej dla herosów, których napędza i kreuje zło właśnie. Gdybym tak miał teraz wymienić bez zastanowienia dziesięciu ulubionych filmowych bohaterów, to myślę, że przynajmniej siedmiu byłoby czarnymi charakterami. Ci źli w kinie zwykle na końcu i tak przegrywają lub giną, a ja chyba podświadomie wolę kibicować tym słabszym, którym często scenariusz odbiera ich godność. Zwykle wększość z nas cieszy się kiedy na końcu wygrywa dobro, gdy pozytywny bohater pokonuje tego negatywnego. Sugeruje nam się to budując napięcie oraz charakterystykę postaci utkaną według klasycznego budulca, z którego jak byśmy nie kombinowali, to zawsze na końcu wychodzi tak, że odbiorca podświadomie utożsamia się z pozytywnymi bohaterami i trzyma kciuki za powodzenie ich prywatnej krucjaty, zemsty lub po prostu walki o sprawiedliwość. Ale ja często się na to wewnętrznie nie zgadzałem i już od małego gnoja lubiłem lokować swoje uczucia po tej drugiej, mroczniejszej stronie barykady. Hmm... Może więc właśnie dlatego zawsze kochałem się w złych kobietach?

I tak na ten przykład już za gówniarza kibicowałem Kojotowi, żeby ten w końcu dopadł tego wkurwiającego Strusia Pędziwiatra, albo Jokerowi, żeby udało mu się z Batmanem, no bo przecież był pozytywnym świrem, który w przeciwieństwie do grzecznego i wyrośniętego nietoperza mógł w życiu robić wszystko. Łamanie granic i zasad moralnych zawsze miało w sobie dużo powabności i przyciągało jak pełna lodówka po nocnym powrocie z imprezy. Poza tym jak byłem gnojem, to każdy z rówieśników chciał być Batmanem, Supermanem, tudzież innym Zorro, a nikt nie chciał przebierać się za ich adwersarzy. Nudne jak nagłówki w Wyborczej. Wychodząc więc z takiego założenia kibicowałem później także Jackowi Torrance, gdy ten uganiał się z nożem za swoją Wendy, przybijałem w myślach żółwia z Hannibalem Lecterem oraz życzyłem śmierci wrogom Travisa Bickle. Nie będę też ukrywał, że w Gwieznych Wojnach bardziej pociągała mnie Gwiazda śmierci. Nie, nie wiem co na to lekarze.


Bohaterowie negatywni generalnie mają w kinie przesrane. Powoływani są do życia najczęściej tylko po to, żeby polegnąć lub trafić za kratki w świetle jupiterów. Swoją tragedią uwypuklają stary jak swiat podział na dobro i zło, a nie ma nic gorszego w kinie, niż przesłodzony i nachalny happy end. No okroponość. Dlatego więc te wszystkie negatywy są finalnie bohaterami tragicznymi, którzy z psychologicznego punktu widzenia są dla mnie dużo ciekawsi. Twórcy filmowi lubią często kreować ich na szaleńców, wariatów i psychopatów, by nam, odbiorcom łatwiej było ulokować swoje uczucia po tej jaśniejszej stronie mocy, ale zło przecież nie zawsze jest takie znów jednoznaczne i zerojedynkowe. W złych bohaterach często drzemie także dobry pierwiastek, jakieś ukryte i zaewoluowane piękno, które ich motywuje do działań skądinąd słusznych, acz niekoniecznie zgodnych z prawem, takim czy owakim.

Tych doszczętnie zepsutych i złych może rzeczywiście zwykle nie lubimy, ale za to często uwielbiamy ich nienawidzić, gdyż ta nienawiść napędza i stymuluje naszą ekscytację opowiadaną w ten sposób historią. Zwykle dłużej pamiętamy nie tych pozytywnych i dobrych, lecz ich oponentów, psycholi i morderców, a w domowych zaciszach upajamy się ich złymi uczynkami. Taką właśnie postacją jest dla mnie Anton Chigurh z To nie jest kraj dla starych ludzi, jeden z najgenialniejszych pojebów w historii kina. Jest z gruntu zły i bezwględny, niczym perfekcyjna maszyna zaprogramowany jest do bezrefleksyjnego mordowania ludzi, ale sposób sprzedawania przez niego zła jest tak obłędny i tak mocno mnie przyciąga, że osobiście aż uwielbiam go... nienawidzić. Trzeba też zauwazyć, że złe postacie w kinie często charakteryzują się genialną kreacją aktorską. Posrańców i wszech pojebańców najczęściej potrafi zagrać tylko doświadczony, dobry i charyzmatyczny aktor, a tym pozytwnym głupkiem może być byle aktorska pierdoła.

Dlatego nie będę ukrywał, że bardzo ostrzyłem sobie ząbki na nowe dziecko Larsa von Triera, który, zachowując wszelkie proporcje, jest dla mnie tak jak i wielu filmowych pojebów zdrowo rąbniętym posrańcem, tyle, że wśród reżyserów. Duńczyk wprost rozkoszuje się w dystrybucji szoku, przekraczaniu granic, obrażaniu, nękaniu i oddziaływaniu na podświadomość widza dużo mocniej niż przeciętny twórca filmowy, za co go jednocześnie wielbię jak i nienawidzę. Tym razem za cel obrał sobie psychikę seryjnego, psychopatycznego mordercy, co zaiste, tworzy niezwykle zgrany duet. Trochę nawet już się zdążyłem stęsknić za wyrazistym pojebem w filmie, kino w ostatnich latach wydało na świat niewielu interesujących psycholi, zatem nowy projekt von Triera od samego początku wydawał mi się cholernie intrygujący, no bo kto inny jak nie on?


Jack, bo o nim mowa, to idealne imię dla psychola. W końcu mieliśmy już niegdyś Jacka Torrance, mamy Jacka Nicholsona... (żart). Dom, który zbudował Jack jest pewnego rodzaju śmiałą próbą odpowiedzenia na szereg pytań, które zawsze chciałem zadać tym, którzy życie ludzkie jakie odbierali hurtem mieli za nic, lub prawie nic. Mianowicie - co siedzi we łbie psychola kiedy do jego malutkich drzwiczek zainstalowanych w jego głowie zapuka właśnie chęć zajebania kogoś na śmierć, ot tak, dla perwersyjnej satysfakcji i zaspokojenia chorych potrzeb. Oczywiście kino na przestrzeni dziejów dostarczało nam juz wiele ciekawych interpretacji oraz trudnych odpowiedzi na te i podobne postawione pytania, ale nie zawsze wychodziło tak jak trzeba, lub tak jak tego oczekiwałem. Nie twierdzę, że von Trierowi ta sztuka się w pełni udała, bo to szalenie subiektywna opinia nacechowana wieloma znakami zapytania, ale myślę, że mogę zaryzykować stwierdzenie, iż szalony Duńczyk tym razem uderzył niezwykle blisko celu. Ba, uważam nawet, że to jeden z najlepszych filmów jakie dotąd popełnił.

Jeszcze przed początkiem przedpremierowego pokazu reżyser ukazał się na ekranie, by osobisćie przestrzec nas przed dość zagadkowym dla mnie faktem, mianowicie, że w czasie premierowego pokazu filmu na Festiwalu w Cannes z sali wyszło około sto zniesmaczonych osób (miękkie faje), w związku z czym lepiej dmuchać na zimne i poradził, abyśmy poszukali zawczasu najbliższych drzwi, bo po zgaszeniu światła będzie już o to trudniej. A to ci śmieszek - pomyślałem - rzecz jasna o żadnych drzwiach i lokalizowaniu wyjścia awaryjnego w moim przypadku nie mogło być mowy. I słusznie, bo z dużej chmury kapuśniaczek, acz przyznaję, dość rzęzisty i uporczywy.

Kim właściwie jest Jack? Otóż od samego początku sam próbuje nam się ładnie przedstawić i bynajmniej niczego nie ukrywać. Jest narratorem swojej barwnej historii, którą to dzieli się nie tylko z widzami, lecz także z tajemnicznym Vergiem (Bruno Ganz), którego w tym miejscu nie zamierzam ujawniać, by nie psuć zabawy. Jack z gracją Krystyny Czubówny opowiada nam o początkach swoich mordów, których liczba w ciągu dwunastu lat działalności zatrzymała się na 60+ istnieniach ludzkich i została podzielona na 5 incydentów oraz jeden epilog. Tak, to bardzo w stylu von Triera. Każda z części opowiada o innym zabójstwie motywowanym w inny sposób oraz wykonanym według różnych technik mordu. Poznajemy więc jego początki, pierwszą ofiarę, po czym obserwujemy błyskotliwe rozwinięcie jego kariery mordercy, którą to reżyser sprzedaje nam często ocierając się o groteskę i czarny humor. Tak, dokładnie, zabijanie u von Triera bawi, widzowie się śmieją, krew leje się strumieniami, a ludzie cholera jasna wcale nie wychodzą z seansu. Dziwne.


Ale to tylko pierwszy, powierzchowny odbiór, w którym z każdym kolejnym makabrycznym mordem odkrywamy coraz więcej tajemnic lokowanych hurtem w procesach myślowych jakie zachodzą w głowie Jacka. Von Trier bardzo ryzykownie balansuje na cienkiej linie próbując zrównać zabijanie ludzi ze sztuką oraz mordercę z artystą, co w jego wieku i stanie zdrowia jest trochę ryzykowne. Ale jako, ze lubię wchodzić do łbów takich pojebów jak Jack, to bardzo spodobała mi się tak śmiała próba wytłumaczenia motywów zabójcy. Ba, von Trier wcale nie chciał się na tym zatrzymywać i poszedł nawet o kilka kroków dalej. Kolejne mordy obrazuje np. tradycyjnymi myśliwskimi technikami polowania na dziką zwierzynę, oraz licznymi odnośnikami do historii puszczając przy tym oko do III Rzeszy, a nawet do pewnego słynnego austriackiego akwarelisty. Osobiście bardzo ujęły mnie liczne dokumentalne przerywniki oraz obrazowe wstawki i animacje ilustrujące przekaz reżysera, który wyglądał mi trochę na pozę, w której tak do końca nie chciał osądzać istoty zła, a momentami zdawał się nawet stawiać w roli jego adwokata. Ryzykowne, perwersyjne i do bólu prowokacyjne, no ale do diaska, to przecież von Trier, czego się spodziewaliśmy?

Dwie godziny zleciały błyskawicznie, łby spadały jeden po drugim, a Jack cierpliwie budował swój tytułowy dom, którego istoty i symboliki ze względów spoilerowych również nie ośmielam się w tym tekście wyjaśniać. Trochę się w tym czasie pośmiałem, trochę zadumałem nad kondycją człowieka we współczesnym popieprzonym świecie, ale generalnie w czasie tych pięciu osobnych historii bawiłem się pysznie. Niemniej gdy nadeszła ostatnia runda, epilog, w którym dwóch skrajnie wyczerpanych pięciorundową walką pięściarzy, słaniając się na nogach próbuje jednocześnie dotrwać do końca, a gdzieś mimochodem zadać jeszcze ostateczny cios, który zdecyduje o mistrzowskim pasie. O ile w pięciu pierwszych częściach potyczka była żywa i porywająca, zawodnicy dawali z siebie wszystko, o tyle w zamykającej walkę rundzie, dom Jacka zaczął niebezpiecznie drzeć u podstaw jakby był z kart, tudzież innego mało trwałego budulca. Finału według mnie von Trier nie udźwignął, był zaiste, ładny, wręcz poetycki, ale przewidywalny i na wskroś rozczarowujący. Jednak mimo wszystko nie skreślam go, gdyż zdaję się rozumieć zamysł i intencję twórcy, przynajmniej tak mi się teraz wydaje.

Lars von Trier popełnił więc potworną zbrodnię z premedytacją, długo ją zawczasu planując i to w najdrobniejszych szczegółach, rozkoszując się przy tym jej finalnym efektem. Jak przystało na psychopatę postanowił ją uwiecznić na taśmie filmowej i wypuścić w szeroki obieg, tak jak autor swoją najnowszą powieść badając reakcję publiki. Wyszło z tego wspaniałe, odważne i perwersyjne dzieło, dziennik mordercy, który szokuje w całym swoim spektrum istnienia. Zaprasza widza do teatru zła, do głowy Jacka, świata, w którym granica pomiędzy dobrem, a złem została wytarta białą gumką i wyznaczona na nowo w taki sposób, by widz po zmianie optyki zszedł ze scieżki bezrefleksyjnej krytyki na rzecz wspólnego melanżu z mordercą. I właśnie to jest największą siłą Domu, który zbudował Jack, która jednocześnie jest bardzo niebezpieczna. Zło w tym świecie przyjmuje bowiem ludzką twarz z lekkością jak nigdy dotąd, można się w nim zatracić, ulec i zapomnieć o moralnych aspektach oraz odpowiedzialności za czyny, by na końcu niekoniecznie dostać gonga w twarz w celu szybkiego oprzytomnienia. Ryzykowny esksperyment. Nie ma bowiem żadnej gwarancji, że wstępując do "domu złego" będziemy w stanie z niego wyjść bez uszczerbku na zdrowiu i przede wszystkim psychice. Ja jednak jestem ukontentowany niemal w pełni. Polubiłem Jacka i już postawiłem jego figurkę na półce w panteonie największych kinematograficznych pojebów. Zasłużył.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz