Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Thriller. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Thriller. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 24 września 2019

Złote, a skromne

Parasite
reż. Joon-ho Bong, KOR, 2019
132 min. Gutek Film
Polska premiera: 20.09.2019
Dramat, Obyczajowy, Komedia, Thriller



Zapewne kojarzycie taki program w TV, najpierw był emitowany z importu wprost z brytyjskich wysp, teraz doczekaliśmy się polskiej edycji ochrzczonej jakże wyszukaną grą słów: Bogaty Dom-Biedny Dom. Rozchodzi się w nim mniej więcej o to, że rodzina na co dzień pławiąca się w luksusach wyprowadza się na tydzień z domu i lokuje swoje jestestwo w rozpadającej się chałupie, gdzie otrzymuje budżet jej dotychczasowych mieszkańców jaki ma starczyć im na przeżycie siedmiu dni praktycznie tylko o chlebie i wodzie. Jednocześnie druga rodzina, ta uciśniona i mentalna biedota wywodząca się najczęściej z niższych warstw społecznych dostaje klucze do wypasionej willi tych pierwszych, oraz gruby pieniądz dzięki któremu choć na chwilę zapominają o tym co to są zakupy w spożywczaku na zeszyt. Prawdę mówiąc jeden z głupszych formatów w telewizji, acz przy Projekcie Lady i Big Brotherze i tak wygląda to aż nadto ambitnie.

Abstrahując już od poziomu manipulacji, modelu reżyserii, jawnego wykorzystania bohaterów programu i grania na tanich emocjach, rzuciło mi się w tych kilku obejrzanych przeze mnie odcinków jedno. Biedni, acz jest to z pewnością duże uproszczenie, także nieco krzywdzące oraz niesprawiedliwe określenie, często pozostają nimi mentalnie również po przekroczeniu rubikonu biedy, po wkroczeniu na mlekiem i miodem płynącą autostradę prowadzącą do szczytu celów i pragnień jakim bez wątpienia jest brak ekonomicznego zamartwiania się o jutro. Przykład pierwszy z brzegu. Rodzina X, której topowym głównym posiłkiem dnia był schabowy z ziemniakami, po wkroczeniu na ścieżkę bogactwa, gdzie mogli pozwolić sobie na wiele, naprawdę wiele, w ramach szczycenia się tymże luksusem udaje się do podrzędnej knajpy klasy obrus z ceraty, w której to zamawia tenże schabowy z frytkami i bukietem surówek. A przecież mogli dla odmiany i jako jedyny raz w życiu zamówić faszerowaną pierś bażanta i permantier z czerwoną kapustą w restauracji z gwiazdką od Michelina, ot tak, żeby choć raz w życiu poczuć się jak królowie życia. Stać ich było, w końcu za wszystko płacili producenci programu. Ale nie, oni byli szczęśliwi właśnie z powodu tego schabowego, który jest dla nich synonimem luksusu.

Ludzie ci mają więc zupełnie inną percepcję postrzegania bogactwa, a także wyznają zupełnie inne definicje szczęśliwego życia, czy wręcz życia w ogóle. Bardzo ciężko wychodzi się ze swojej strefy komfortu (pardon za to coachingowe gówno), zwłaszcza tej, do której zostało się wciągniętym siłą przez spiralę ekonomii i dziedzicznych, często rodowych prawidłowości. Słusznie pisał o tym George Orwell w Roku 1984, także Aldous Huxley w Nowym wspaniałym świecie, że ludzie ograniczeni i klasowo skatalogowani na najniższej społecznej drabince jako uczynni, posłuszni i głupi, często nie mają świadomości o istnieniu innego, lepszego świata, także lepszych alternatyw, gdyż ich powszechnie nie znają, co za tym idzie - nie potrzebują. Cały ich świat ogranicza się własnie do tego przykładowego schabowego i będą go tak konsumować bez końca, choćby świat podsuwał im pod nos Confit z kaczki Moulard. Przecież to się można otruć! Dlatego właśnie bieda mentalna oraz intelektualna jest dużo gorsza od tej materialnej. Dużo ciężej jest się jej wyrzec, zdjąć, tak jak zdejmuje się ubranie w przymierzalni w Zarze.


Dlaczego o tym piszę? A dlatego, że koreański reżyser, którego tak przy zupełnej okazji sam Quentin Tarantino nazywa geniuszem oraz wizjonerem kina - Joon-ho Bong - przeprowadził na dużym ekranie całkiem podobny eksperyment społeczny, tzn. mniej więcej podobny, ok, bardziej mniej niż więcej. Wyniki tegoż stricte socjologicznego badania naukowego były tyleż intrygujące, co wręcz zaskakujące, przez co nawet jury konkursu na tegorocznym festiwalu w Cannes zdecydowało jednogłośnie przyznać Koreańczykowi Złotą Palmę. Faworyzowani Almodovar i wspomniany już Tarantino musieli więc uznać wyższość reprezentanta południowej części Półwyspu Koreańskiego i w Cannes wywiesili białą flagę. Acz Tarantino zrobił to z nieskrywaną radością, gdyż - patrz wyżej - jest wielkim fanem talentu Bonga. I powiem wam szczerze, że sam właśnie się do tego fanklubu zapisałem. Mam nadzieję, że nie trzeba płacić tu żadnych miesięcznych składek, bo sam jestem bardziej biedota. Na szczęście tylko ta ekonomiczna. Chyba.

Jednak Parasite, bo o nim mowato coś dużo więcej niż tylko społeczny eksperyment zestawiający ze sobą dwa światy - klasową biedotę z klasową burżuazją. Ten przeszło dwugodzinny projekt wymyka się z jakichkolwiek ram umownych i bliżej znanych mi pojęć w kinie. Łamanie ogólnie przyjętych konwenansów, gatunków i kinematograficznych zasad na dużym ekranie nie jest dziś czymś szczególnie rzadkim, ba, powiedziałbym wręcz, że to już całkiem powszechne zjawisko, niemniej jest pewna subtelna różnica pomiędzy żonglowaniem konwencjami ot tak, dla samej zabawy, a tym, że robi to się ze smakiem, dobrym wyczuciem, a także w odpowiednim rytmie i w konkretnym celu. To umieją już nieliczni (acz fanatyczni). Joon-ho Bonga bez dwóch zdań mogę dziś zaliczyć do tych fanatycznych.


Ale najpierw akapit prywaty i rachunku sumienia. Od niemal zawsze miałem problem z kinem azjatyckim. Ba, mam problem z Azją w ogóle, jako strukturą kulturową, mentalną i obyczajową. Sądzę, że my Europejczycy zwyczajnie nie umiemy nadążyć za Azjatami w bardzo wielu dziedzinach życia i powszechnie uważamy ich za dziwaków, ludzi uczynnych, serdecznych i niegroźnych, ale jednak jakby z innej planety. Oczywiście w sferze kultury wnieśli oni do światowego dziedzictwa mnóstwo wspaniałej treści, dzieł, wrażliwości i piękna, co za tym idzie także w zakresie kinematografii, ale mimo wielu lat serfowania po falach światowego kina nadal mam coś w głowie poprzestawiane w taki sposób, że jak mam do wyboru koreański/japoński lub europejski film, to w 9 przypadkach na 10 wybiorę ten europejski, choćby był dużo słabszy. Rzecz jasna są liczne wyjątki, bo też całe nasze życie to jeden wielki wyjątek od reguły, ale tej mojej umiarkowanej niechęci do azjatyckiego kina od lat nie mogę się wyzbyć i to pomimo tego, że sporo filmów wywodzących się z tegoż kontynentu ciągle błyszczy się w moich prywatnych rankingach. Parasite, jako ten najnowszy wyjątek od reguły także właśnie trafił na moją listę debeściaków, ale i to pewnie niewiele w tej materii zmieni. Cóż, muszę jakoś żyć z tym defektem. W sumie nie taki on znów wielki i taki najgorszy.

Ok, a teraz do celu. Rzeczony film to ciężki orzech do zgryzienia dla każdego szanującego się recenzenta. Ja co prawda nie szanuję siebie zbyt bardzo, powiedziałbym wręcz, że szanuję się mało, więc przynajmniej w teorii będzie mi z tym trochę i łatwiej, ale nie zmienia to postaci rzeczy, że Parasite to bardzo niewdzięczny obiekt do zrecenzowania, gdyż, aby go w pełni okiełznać i dotrzeć do źródła istoty jego sensu, czym wypadałoby ozłocić potencjalnego odbiorcę, trzeba byłoby użyć do tego celu ciężkiego sprzętu w postaci spoilerów. A to zdecydowanie wykracza poza moje ramy sensu stricto, które nie znoszą psuć odbiorcy późniejszego odczucia przyjemności z oglądania przez niego filmu. Autentycznie czułbym się źle (no dobra, tylko troszkę) z myślą, że ktoś z was po przeczytaniu tekstu nie poczuł w kinie tego co ja sam poczułem w trakcie seansu. Zatem będę z wami zupełnie szczery, jak zawsze zresztą, ale tym razem to podkreślę. Otóż, najlepiej będzie, jeśli w tym właśnie momencie przestaniecie czytać ten tekst, zamkniecie również inne zakładki w kompie i wymażecie z paska przeglądarki słowa "Parasite" oraz "recenzja", po czym udacie się do ulubionego kina w swoim mieście i kupicie bilet na seans. Gwarantuję wam, że zrobi wam się kilka razy dobrze i że generalnie będziecie ukontentowani. No, chyba, ze nie lubicie być w kinie zaskakiwani, wtedy zostańcie w domu. Wszyscy pozostali, ci ciekawsi i ci co już film widzieli mogą czytać dalej, ale i tu od razu zaznaczam, że wiele więcej poza zachwytami oraz subiektywnymi odczuciami zdradzać nie zamierzam.


Parasite to film przewrotny, zaskakujący w swojej konstrukcji i pochylający się nisko nad tym co w kinie ostatnio trafia nam się stosunkowo często - nad niesprawiedliwością społeczną oraz coraz mocniej rysującym się podziałem klasowym na biednych i bogatych. Nihil novi, zawsze tak było, jest i będzie, widzieliśmy to już na ekranie tysiące razy, wiem, tyle tylko, że tym razem reżyser sprzedał nam pewne uniwersalne prawdy w sposób mocno odmienny w porównaniu do tego, co już dotąd widzieliśmy i mamy wykute na blachę. Największą i zasadniczą różnicą jest sposób konstruowania scen i zdarzeń, które przypominają klasyczną metaforę efektu domina. Jedno z pozoru niewinne zdarzenie uruchamia cały szereg zdarzeń następujących po sobie i wynikających jedno z drugiego. Przedstawiona w filmie klasyczna czteroosobowa rodzina (matka, ojciec, syn i córka), której, delikatnie rzecz ujmując, nie powodzi się specjalnie w życiu i nikt z nich nie może pochwalić się stałym etatem, dzięki małemu zbiegowi okoliczności, oraz późniejszej konsekwencji, krok po kroku wkracza do obcego im dotąd świata bogactwa i luksusu. Obserwują go, a my wraz z nimi trochę jak eksponaty w muzeum znajdujące się za szklaną gablotą, ale z biegiem czasu zaczynają je coraz mocniej dotykać, w konsekwencji przywłaszczać.

Do pewnego momentu przemiana ta ukazana jest w sposób iście komediowy. Jest zabawnie, momentami groteskowo, z ogromną przyjemnością obserwowałem losy naszych bohaterów, którzy motywowani oczywistą troską o swoich najbliższych w sposób bardzo pomysłowy i konsekwentny stopniowo polepszali byt swojej rodziny. Niestety w przyrodzie panuje pewnego rodzaju równowaga, niektórzy nazywają to niesprawiedliwością, i za każdym razem, gdy ktoś z tej rodziny polepszał swój status społeczny, ktoś inny tracił na ich rzecz wszystko. Im dalej wkraczaliśmy w las z pozoru błahych zdarzeń, tym robiło się ciemniej, atmosfera gęstniała i rosło napięcie. To właśnie mniej więcej od tego momentu zaczyna się największe dobrodziejstwo jakim raczy nas twórca tegoż szaleństwa. Komedia podaje rękę thrillerowi, rozluźnienie skupieniu, błogi nastrój przerażeniu, wszystko staje raptem na głowie i jesteśmy świadkami panhelleńskich igrzysk ku czci Boga  ̶Z̶e̶u̶s̶a̶  Mamony, których stawką jest przetrwanie. Potem następuje coś, co autorzy komiksów opisują zazwyczaj słowami "Boom", "Bang", "Pow" i "Ouch". Czyli, kolokwialnie rzecz ujmując, epicki oraz intelektualny rozpierdol.

Po opadnięciu tumanów kurzu, czyli mniej więcej już po napisach końcowych, zaczyna do mnie stopniowo docierać to, co zdaje się właśnie widziałem. Zapewne każdy z nas dostrzeże coś z goła innego, ale ja osobiście zobaczyłem w nim autentyczną troskę Joon-ho Bonga o istotę człowieczeństwa, o człowieka zagubionego w oszalałym pędzie ku wspinaczce na samą górę drabiny społecznej. Zobaczyłem ból i szloch nad niesprawiedliwością, nad ciągle pogłębiającymi się dysproporcjami klasowymi i materialnymi. Dostrzegłem zestawioną z nimi ludzką dumę - ostoję i romantyczną stałą naszego jestestwa, która paradoksalnie doprowadziła w filmie do finalnej tragedii. Wszystko to zostało nam podane w sposób przewrotny, szalony i niekonwencjonalny, wymykający się ze znanych nam ram definicji oraz schematów. Tak, takie kino mogło powstać chyba tylko w Azji, ale tym razem warto, aby obejrzał je cały świat. Unosi się wysoko ponad kontynentami, ponad politycznymi granicami i ponad ograniczeniami ludzkiego umysłu. Zaskakująco humanistyczne kino i to pomimo tego, że wcale nie zależy mu na tym, by tak właśnie je odbierać. Złote, a skromne. Na dziś, jeden z dwóch, trzech najlepszych filmów jaki w tym roku widziałem.





wtorek, 23 października 2018

34'WFF vol.3

Człowiek, który ukradł Banksy'ego
reż. Marco Proserpio, ITA, 2018
84 min.
Polska premiera: ?
Dokumentalny



Kim do licha jest Banksy? To pytanie stare jak jego prace na murach. Tajemniczość tego brytyjskiego artysty doprowadza miliony ludzi na całym świecie do szewskiej pasji, innych inspiruje, jeszcze inni zarabiają na jego wizerunku tworząc t-shirty z jego pracami, tudzież kradnąc jego prace ze ścian. Dosłownie. Z dokumentu Człowiek, który ukradł Banksy’ego oczywiście nie dowiadujemy się niczego nowego i odkrywczego na temat jego personaliów, ale za to otrzymujemy ciekawe spojrzenie na szeroko rozumiany współczesny street-art.

Autorzy próbują zarysować i zdefiniować tą jakże subtelną granicę pomiędzy prawdziwą sztuką, a zabawą w robienie nielegali sprayem w ręku i w kominie na głowie. Ale to nie wszystko. Podejmują się także określenia ile jest dziś wart street-art i czy można na nim zarabiać. A jeśli tak, to czy da się to robić kosztem i wbrew woli artystów, którzy umieszczają swoje prace na ogólnodostępnych ścianach, bynajmniej nie z myślą o trafieniu pod strzechy galerii i muzeów. Bazą wyjściową tej szerokiej dyskusji jest Betlejem, a konkretnie to wielki mur separujący osiedla żydowskie od terytorium Autonomii Palestyńskiej. Na początku XXI wieku wielu ulicznych artystów z całego świata skrzyknęło się i przyleciało do Palestyny, by po jej stronie namalować trochę prac i murali, które miały stanowić ich komentarz do zastałej sytuacji politycznej, oraz w celu wsparcia uwięzionych za murem Palestyńczyków.

Wśród nich był także i sam Banksy, który zostawił po sobie kilka większych i mniejszych prac, w tym słynnego chuligana rzucającego kwiatami. Autorzy dokumentu zaczynają wpierw od wyjaśnienia historii wyjściowej, tej o spektakularnym wycięciu przez miejscowych kawałka nielegalnego muralu z jedną prac Banksy’ego w celu sprzedania go, ale tu już jak najbardziej legalnie. Ten precedens zainspirował wielu artystów, miłośników oraz handlarzy sztuki, ale przede wszystkim autorów filmu do spenetrowania tego wątku i pochylenia się nad znacznie szerszym zjawiskiem jakim jest kolekcjonowanie ulicznych prac i masowe ich zawłaszczanie w celu wystawiania na aukcjach oraz wieszania sobie na ścianach w prywatnych domach, jak jakieś zdobyczne poroże jelenia.

Dokument to ciekawe i szerokie spojrzenie na to co się dzieje obecnie w street-arcie, oraz na to jak jest on odbierany przez rynek, który w tej niszy poczuł gruby hajs. W filmie wypowiadają się wszystkie strony tego konfliktu: artyści, handlarze, kolekcjonerzy itd. Tak naprawdę autorzy nie podają na tacy żadnej konkretnej odpowiedzi, nie mówią co jest złe i dobre, przynajmniej nie wprost, ale za to pokazują jakie są skutki i konsekwencje pewnych czynów. No i że w tym wszystkim chodzi głównie o pieniądze, no bo o cóżby innego. Warto.







Motyle
reż. Tolga Karaçelik, TUR. 2018
114 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Komedia, Film drogi



"Cudowna akcja! Szkoda, że Państwo tego nie widzą" - rzekł niegdyś Dariusz Szpakowski. I ja mogę napisać teraz to samo. Szkoda, że tego (jeszcze) nie widzieliście. Czego tu nie ma? Są strajkujący astronauci, wybuchające kurczaki i ślepy pasterz, jest także klasyczny motyw kina drogi, absurdalne poczucie humoru i turecka prowincja. Mieszanka wybuchowa jak wspomniane kurczaki właśnie, ale to naprawdę świetnie tu się ze sobą miksuje. Motyle to nagrodzony już bodaj jedenastokrotnie, m.in. na festiwalu w Sundance, turecki rodzynek w reżyserii Tolgi Karacelika, który chyba jako jeden z pierwszych filmów wyświetlanych na WFF został wyprzedany w całości. Wśród tych wybrańców byłem także i ja. Na szczęście.

Jest to (pół) klasyczne kino drogi, które obrazuje życie trójki nie utrzymujących ze sobą kontaktu rodzeństwa (dwóch braci i siostrę) wciągniętych przez ich dawno niewidzianego ojca w podróż do rodzinnej wioski. Poznajemy więc wpierw jakże różne i barwne jestestwa każdego z trójki naszych bohaterów, a później wsiadamy wraz z nimi do Dacii Duster i udajemy się w szaloną podróż, która odmieni ich życie, a przede wszystkim naprawi złe dotąd wzajemne relacje.

To bardzo barwna, ciepła, lekka i zabawna opowieść, która trzyma raz za serce, a raz za krtań. Traktuje o szorstkiej przyjaźni, oraz skomplikowanych rodzinnych meandrach, które u źródeł fatalizmu kryją jakąś tajemnicę. Podoba mi się przede wszystkim lekkość w narracji i autentyczność naszych bohaterów, ich momentami ekstrawaganckie relacje oraz sposób komunikowania się. Jest w tym sporo uroku, ale też i kawał błyskotliwego humoru z pogranicza, ja wiem, może nawet i Monty Pythona. Autor z gracją cyrkowca żongluje emocjami, raz stawiając na śmiech, innym razem na smutek, żal i złość. Klasyczna słodko-gorzka opowieść o odkrywaniu własnego ja, o zakopywaniu toporów wojennych i o tym, że z rodziną niekoniecznie najlepiej wychodzi się tylko na zdjęciach.

Niemniej dostrzegłem też kilka minusów, właściwie to tylko jeden. Film, może nie jest specjalnie za długi, ale i tak kilka razy, już bardziej pod koniec odczuwałem zmęczenie materiału i w myślach szukałem pilota w celu przewinięcia nieco do przodu. Taka mała zadra, ale skubana im bliżej końca, tym bardziej siedziała mi w głowie. Ale za to końcowa scena - cud, miód i orzeszki. Duża, mimo, że mała rzecz. Mocne cztery cycki z plusikiem. Warto dodać do ulubionych.







Klub kanibali
reż. Guto Parente, BRA, 2018
81 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Horror, Thriller, Komedia


Właśnie na takie filmy chodzę na WFF już przeszło trzynaście lat. Klub kanibali jest jakby szyty na miarę ogólnej stylówki tego festiwalu. Z każdej strony wołał do mnie - Bierz mnie, oglądaj i smakuj! Od razu wiedziałem, że muszę to obejrzeć. A jeszcze świadomość tego, że mam do czynienia z produkcją brazylijską dodawała dodatkowego kopa w cztery litery tak, że Red Bull może się wylać. Zatem nie miałem wyjścia, wyrobiłem sobie kartę członkowską i wstąpiłem na chwilkę na pięterko do ekskluzywnego klubu kanibali.

Właściwie to przechodziłem tylko obok z tragarzami, ale coś tam zdążyłem posmakować. Reżyser Parente przedstawia obraz brazylijskiej elity, bogatych mieszczuchów, którzy pławią się w luksusach. Taka typóweczka - wypasione wille z basenem, super auta, fajne babeczki i beztroska. Słowem - nuda. A jak się człowiek nudzi to do głowy przychodzą mu durne pomysły. W tym przypadku głupim pomysłem okazało się zjadanie innych ludzi, tych biednych, ze slumsów, byle tylko zdrowi byli, no bo jak już jeść, to tylko zdrowe mięsko. Na co komu komplikacje, ból żołądka, mdłości i wrzody.

Obserwujemy ten specyficzny i bardzo niszowy fetysz, który dla podkreślenia ciężaru zmiksowany jest jeszcze z erotycznym napięciem. Głównym celem obiektywów kamer jest małżeństwo bogaczy, którzy w wolnych chwilach między pracą a nicnierobieniem lubią sobie przekąsić jakieś świeże ludzkie mięsko. No, ale żeby zjeść, trzeba je wpierw jakoś legalnie zdobyć. Najczęściej służy im do tego celu siekiera i znajomości w pośredniaku. Z czasem dowiadujemy się, że takich smakoszy jak oni jest więcej. Regularnie spotykają się na seansach i wszyscy robią sobie wtedy dobrze. Zupełnie jak pewna grupa zboczków w Oczy szeroko zamknięte Kubricka. Tylko bardziej.

Idealny i wypracowany latami układ pewnego wieczora przypadkowo się wysypuje i tu zaczynają się schody, które doprowadzają do ekhm.... dość ekscentrycznego finału. To tak w skrócie. Film, mimo scen czasem lekko obrzydliwych i brutalnych ma raczej zabawny posmak. Sala często lekko chichotała, ja również. W dodatku są cycki, nie za duże, ale jednak, trzeba to w dzisiejszych czasach szanować. Hitoria fajnie, acz lewniwie toczy się swoim torem w asyście przyjemnej, bardzo pasującej do klimatu muzyczki i ogląda się to po prostu dobrze. Kończy się też pewnego rodzaju happy endem, trochę w stylu Tarantino, jakkolwiek to rozumieć. Bardzo zacna rozrywka i gdyby nie trzeba było jeść ludzkiego mięsa to być może sam bym się zapisał do takiego klubu. To jest świeże!




piątek, 13 kwietnia 2018

Zemsta bez jaj

Nigdy cię tu nie było
reż. Lynne Ramsay, FRA, GBR, USA, 2017
85 min. Gutek Film
Polska premiera: 13.04.2018
Dramat, Thriller



Zacznijmy od tego, że nie mam nic do kobiet. Serio. Nawet je prywatnie uwielbiam. Każdego dnia wiosny jakby bardziej. Ok, jestem trochę seksistą, jak każdy zdrowy i chyba także zupełnie normalny facet. No tak już nas ulepiła matka natura, czy tam stwórca, wszystko jedno, a i nasi przodkowie, te wszystkie owłosione małpoludy z maczugami też grzmociły się na potęgę. Nie da się od tak w kilka milionów lat wyzbyć wszystkich zwierzęcych instynktów i to pomimo tego, że tabuny smutnych feministek bardzo by dziś chciało, żeby facet przestał w końcu przepuszczać kobiety przez drzwi, bo przecież one też mają ręce, heloł. Ja w każdym razie się nie dam, jestem przedstawicielem starej szkoły i sorry dziewczyny bardzo, ale nadal będę do was wzdychał i nosił na rękach. Ok, zatem kobiety. Mam z nimi jeden, taki malutki problem. Pomijając już te większe i nigdy nierązwiązywalne typu „domyśl się”, ten mały problemik tkwi hmm… w kinie.

W kinie jak w kinie. Dokładnie rzecz ujmując chodzi mi o kobiety zasiadające na fotelu reżyserskim. Spójrzmy prawdzie w oczy, to nie jest ich naturalne środowisko. Nawet przeprowadzono niedawno jakieś badania, to pewnie ci mityczni amerykańscy naukowcy, z których wyszło, że obecnie wśród reżyserów kasowych produkcji na całym świecie kobiety stanowią jedynie siedem procent. Brzmi to może i nieco absurdalnie, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że zwykle ponad połowę studentów w szkołach filmowych od lat stanowią kobiety właśnie, oraz przyjmując, że środowisko filmowców na niemal całym świecie jest wylęgarnią lewicowych i politpoprawnych myślicieli, którzy chętnie krytykują stary porządek świata, cały ten seksizm, mobbing, dominację penisa a nawet dziwkę demokrację, no bo wiadomo, że demokracja jest tylko wtedy, kiedy wygrywają nasi, a jak robią to „oni”, no to wtedy jest już faszyzm. Zatem okazuje się nagle, że w tak oświeconym artystycznym środowisku parytety na fotelu reżyserskim to bujda na resorach i kobiety dupa cicho. Przemysł filmowy nadal więc należy do mężczyzn. Tu ciągle panuje zaściankowość i patriarchat. Najciemniej pod latarnią? Klasyka gatunku.

W ogóle to pierwszą babeczką która zdobyła Oscara za reżyserię była Kathryn Bigelow w roku 2010, czyli tak jakby niedawno. Ale niczego to nie zmieniło, ot, jednorazowy wyskok. Nadal kobitki reżyserki można tak z pamięci policzyć na palcach dwóch rąk, a te dobre, nawet na jednej. Osobiście z tych zagranicznych najbardziej szanuję Jane Campion, głównie za Fortepian i Święty dym. Dalej to już Pustynia Gobi, tudzież zwykłe przecinki. Czasem nakręci coś sensownego Zośka Coppola, czasem właśnie wspomniana Bigelow, jest też świetna Japonka Naomi Kawase, ale o reszcie Pań nie ma nawet co wspominać. O dziwo w tej zaściankowej Polsce jest z tym dużo lepiej. Na czele listy jest oczywiście Agnieszka Holland, acz z jej filmografią od zawsze jest mi zupełnie nie po drodze, tak jak i z nią samą jako człowiekiem. Na fali wznoszącej jest też Małgośka Szumowska, ale i tu brak we mnie entuzjazmu, z każdym kolejnym filmem wydaje mi się, że jest z nią coraz gorzej, no ale w Niemczech szanują. Osobiście dużo bardziej ceniłem dokonania nieżyjącej już Barbary Sass. Lubię też społeczne kino Doroty Kędzierzawskiej, a za całokształt szanuję też Panie Kos-Krauze, Piekorz i Rosłaniec. Na tle mapy świata nasze Panie wypadają więc nie najgorzej.


W tej wyliczance nie wspomniałem nic o Lynne Ramsay, szkockiej reżyserce znanej głównie z Musimy porozmawiać o Kevinie z roku 2011, który to i mi przypadł mocno do gustu. Ze zrozumiałych względów zostawiłem ją na koniec, wszak do kin wchodzi właśnie jej najnowszy obraz, świetnie przyjęty w Cannes Nigdy cię tu nie było, który nawet załapał się na wyprzedaż dwie Złote Palmy, za scenariusz i główną rolę męską. Jego dystrybutor - Gutek Film - co zrozumiałe, bardzo prężnie go reklamuje i zapowiada wielką ucztę kinomana, na którą i ja dałem się namówić, gdyż głodny i wyposzczony kinematograficznie ostatnio jestem bardzo. Nie było to trudne także dlatego, gdyż zwiastun, opisy i pierwsze polskie recenzje także bardzo przypadły mi do gustu. Zatem samograj – powiedział mój zwykle niemylący się w tych kwestiach głos wewnętrzny.

A tu niespodzianka i to z tych bolesnych. Kupiłem sobie dwie małe puszeczki Tuborga (no taki to był marny wybór w Żabce obok), małe, bo film trwa przecież niecałe półtorej godziny (cóż za wspaniała odmiana) - wystarczy. Wygodnie ulokowane cztery litery w fotelu w moim ulubionym warszawskim kinie nie mogły już się doczekać emisji. Ledwie pół godziny później prosiły mnie już o przerwę: "Ekran, chuju, wstawaj, pobudka, zabierz mnie stąd!". Jak na cebulaka przystało, szkoda mi było kasiory za bilet (o dwóch puszkach piwa nawet nie pomnę), poza tym weż się przeciskaj przez te nogi innych ludzi po ciemoku, może się jeszcze rozkręci i będzie dobrze, "szanowna dupo, zamknij więc dupę".

Niestety nie rozkręciło. Cholernie ciężko się to trawiło. Przede wszystkim musiałem sobie odpowiedzieć na nurtujące mnie od samego początku pytanie: Gdzie u licha jest tu ten cały Taksówkarz Scorsese, którym mnie przed seansem mamiono? Jeśli już miałbym porównywać dzieło Ramsay do klasyki kina, to prędzej do Leona z elementami Ghost Doga: Droga Samuraja Jarmucha z taką zaczeską w stylu Drive. Taksówkarz jest mocno naciągany, ale ok, niech będzie, że występuje w śladowych ilościach. Ktoś z was może więc teraz się popukać w głowę i zapytać. Leon? Ghost Dog? Drive? Przecież to kapitalne filmy, czemu jest więc tak źle, skoro brzmi tak dobrze? Odpowiadam. To tylko teoria, a w praktyce Nigdy cię tu nie było najbardziej przypomina mi Only God Forgives.


Najgorsze w tym wszystkim jest jednak to, że to naprawdę był samograj. Wystarczyło tylko spokojnie dać się rozwinąć fabule, zaufać aktorom i niczego nie spieprzyć. Po prostu. Ale tu właśnie do głosu doszła kobieca natura. Sorry girls, ale tak to sobie będę tłumaczył. Kumaty facet reżyser zrobiłby z tego scenariusza rozpierdol, istny krwawy rozgardiasz gdzie krew i wnętrzności widz po powrocie z kina do domu musiałby z siebie zdrapywać szpachlą. Natomiast Ramsay obrała inną ścieżkę chwały, za co może i szacun, bo kombinowała momentami nieźle, ale wykonanie… nie no sorry, wykonanie jest naprawdę słabe.

Pierwsze co mnie wkurwiło w tym filmie to praca kamery i ogólnie kadry jakimi uraczono widza. Nie idzie na to patrzeć. Zbyt duże zbliżenia, celowo trzęsąca się ręka, że niby to takie bardziej artystyczne, oraz ujęcia kręcone jakby telefonem Huawei z rąsi z jadącego samochodu. Mało tu technicznej jakości, co mnie jako wizualnego estety drażni bardzo, ale też, żeby być uczciwym napiszę, że jest tu też na szczęście kilka miłych dla oka momentów. Niestety to tylko mało znaczące przecinki w przeraźliwie długich i nadto rozbudowanych zdaniach. Druga bolączka filmu to jego ślamazarność. Bardzo długie pauzy i przeciągnięte do granic absurdu ujęcia scen. Lubię takie leniwce w filmach, ale trzeba uważać i obchodzić się z nimi z aptekarską precyzją, bo czasem tylko kilka sekund dzieli zajebistość od śmieszności. Tu w wielu scenach granica została przekroczona niemal o minuty, przez co z pozoru krótkiego filmu urósł w mej łepetynie trzygodzinny obraz i to jeszcze z półgodzinnym blokiem reklam na Polsacie. To było zdecydowanie moje najdłuższe 85 minut w tym roku. A żeby było śmieszniej, to fabuły w tym filmie jest może na 15 minutową krtótkometrażówkę autorstwa pierwszego lepszego studenta filmówki, zatem łatwo się domyślić jakiego rodzaju wiatr hula w pozostałej czasoprzestrzeni taśmy filmowej. Wiatr nudy i zmęczenia.

I na nic zdaje się świetna kreacja Phoenixa, acz tak po prawdzie, to co to za sztuka zapuścić brodę, przejść się kilka razy po ulicy, posiedzieć w aucie i wszystko to zrobić z jedną miną numer pięć? Na plus praca z młotkiem. Tu rzeczywiście widać i czuć między nimi jakiś związek chemiczny. Na nic też zagadkowe retrospektywy, które tak po prawdzie niczego nie mówią, ani też nic konkretnego nie wyjaśniają. Ten film jest po prostu nudny i wątły jak Agata Buzek. Reżyserka starała się przedstawić ten wybitnie męski świat, krew i przemoc w sposób tak jakby artystyczny oraz z punktu widzenia kobiecej wrażliwości, ale w tej opowieści zabrakło tego, czego w męskim kinie jest zwykle pod dostatkiem. Zabrakło jaj. Zawsze unikałem płciowej generalizacji i uważałem, że nie ma czegoś takiego jak kino męskie albo kobiece. Kino po prostu jest dobre albo złe, mądre albo głupie, wartościowe lub bez wartości. Niestety po tym filmie uważam, że jednak płeć czasem ma znaczenie i w tym konkretnym przypadku kobieca delikatność oraz wrażliwość spieprzyła świetnie zapowiadający się męski film o zemście. Przestrzegam więc przed hurraoptymizmem.





wtorek, 3 kwietnia 2018

Wilk syty i Manchester City

Anihilacja
reż. Alex Garland, USA, GBR, 2018
115 min. Netflix
Polska  premiera: 12.03.2018
Sci-Fi, Thriller, Psychologiczny



Znak czasów, czekać z utęsknieniem na premierę pełnometrażowej produkcji nie w kinie, lecz w domu przed kompem obierając przy tym dajmy na to ziemniaki. Z jednej strony komfort i wygoda - w sumie też nic nowego, większość filmów i tak oglądam w domu z perspektywy kanapy - z drugiej zaś, niebezpieczny precedens, który za jakiś czas może doprowadzić do rewolucji na rynku dystrybucji kinowej. A właściwie to nie może, tylko na pewno do tego doprowadzi, to tylko kwestia czasu. Zasadniczo się cieszę, bo też moja prywatna przyjemność obcowania z filmem w kinie zaczyna coraz bardziej skarżyć się na dyskomfort oraz rosnący deficyt na brak odczuwalnej przyjemności mierzenia się z danym dziełem, zwłaszcza w sieciowych molochach, których i tak unikam jak tylko mogę, np. przechodząc kanałami w ich sąsiedztwie. Kina te coraz mniej kryją się z tym, że traktują mnie jak idiotę. Nie jak widza - jak chyba jednak powinny - lecz bardziej jak klienta, któremu można przyjebać prawym sierpowym w postaci półgodzinnego bloku reklamowego, tudzież lewym podbrudkowym w postaci smrodu popcornu boleśnie gwałcącego moje niezwykle uczulone na tą "ambrozję" nozdrza. I to wszystko za jedyne 35 zł. To takie obcowanie z kulturą w stylu fast food. Ani to dobre, ani zdrowe, za to niestety masowe.

Boli mnie to bardzo, ponieważ kino odegrało bardzo ważną rolę w procesie kształtowania takiej bydlęcej i aspołecznej jednostki jak ja, ale też coraz bardziej podchodzę do tego zupełnie bezrefleksyjnie przyjmując wygodną dla mnie pozę wyjebalizmu. Niestety z wiekiem umierają we mnie komórki odpowiedzialne za młodzieńczy bunt pełen pasji i wigoru, które niegdyś były u mnie w nadmiarze prowokując uliczne zamieszki z każdym i ze wszystkim. Wiadomo, kiedyś byłem młody i o coś mi chodziło, natomiast dziś jedyne co we mnie rośnie, to tylko popyt na święty spokój i "odejdź Pan ode mnie, chuju". Dlatego już mi się nie chce walczyć, bo też daleko mi do mentalnej aparycji Don Kichota. Niech się z wiatrakami użera sam wiatr przemian, acz patrząc na jego kierunek, szczerze powątpiewam w jego skuteczność. Ciągle więc czekam na tą apokalipsę, co to ją obiecują co roku, na potężny huragan, który zmiecie z ziemi to szatańskie nasienie, ale nawet i tu rządzi permanetne kłamstwo.

Póki co po naszym padole panoszy się huragan Netflix. A tam huragan, na razie to taki zefirek, ale z papierami na porządną meteorologiczną rozpierduchę. Oczywiście celem jego istnienia są głównie nasze pieniądze, nie oszukujmy się, że chodzi o cokolwiek innego. Ci od misyjności już dawno wyginęli, tak jak muzyka na MTV albo szanowanie się młodych niewiast. Pokłosiem obrywa się także trochę i tym złym (dobrym niestety też). Złym, czyli sieciowym kinom, które traktują mnie jak debila właśnie. Na razie dostaje im się w sposób iście iluzoryczny, ale właśnie przykład Anihilacji pokazuje możliwości tego trendu i daje przedsmak batalii jaka za niedługo powinna się na naszych oczach rozegrać. Za wielką wodą Anihilację można zobaczyć w dystrybucji kinowej, czyli tak jak Pan Bóg przykazał, natomiast w Europie (nie wiem czy wszędzie, nie chce mi się sprawdzać), tylko na platformie Netflixa, gdyż producent uznał, że film jest zbyt ambitny dla przeciętnego widza, znaczy się klienta wielkoformatowych kin. Cóż za poczwarz. Fakt, że to nie serial, ani z dupy produkcja, której jest od zatrzęsienia w ofercie mocno przereklamowanej według mnie platformy, tylko rzeczywiście film z ambicjami do bycia czymś więcej, niż tylko przecinkiem w naszych codziennych multimedialnych egzystencjach. Ale też takie stawianie sprawy najzwyczajniej mnie kurwa uwiera.


Na szczęście nie ma tego złego… gdyż ponieważ jest kanapa, są drinki, święty spokój i zaoszczędzone 3 dychy w kieszeni. Też dobrze. Zatem kino domowe. Za sterami Anihilacji usiadł Alex Garland, obsypany ochami i achami twórca Ex Machiny, która i mi przypadła mocno w me gusta. Jest on też autorem scenariusza do m.in. świetnego Nie opuszczaj mnie, zatem wydaje się, że jest to właściwy człowiek na właściwym miejscu, który zna się na rzeczy, konkretnie, to na ambitniejszym Sci-Fi. W dzisiejszej odmianie tego gatunku rządzą głównie fajerwerki i wodotryski, trzeba się więc mocno napocić, żeby natrafić na odrobinę bardziej ambitne dzieło, które nie korzysta z dobrodziejstw technologii tylko dla kurażu, lecz głównie jako wyrażenie lub dopełnienie treści.

Garland za cel obrał sobie powieść Jeffa VanderMeera z roku 2014, której uczciwie napiszę, że nie czytałem, więc nie będę się silił na głębsze analizy i porównania. Powieść została jednak świetnie przyjęta przez fanów klasycznej fantastyki, zatem poprzeczka została na dzień dobry zawieszona dość wysoko. Bardzo szybko zostały nabyte prawa do ekranizacji i już 4 lata po premierze książki możemy delektować się wizualizacją tej pełnej grozy i niepokoju historii porównywanej do niedawnego Arrivala Villneuve’a - chyba nawet całkiem słusznie - natomiast ja dodałbym od siebie jeszcze inne podobieństwa, przynajmniej w sferze intelektualnej, np. Solaris, a nawet Stalker Tarkowski’ego, oraz nieco mniej ambitną Kulę, natomiast doszukując się literackich podobieństw, to w tym świecie dobrze powinni czuć się fani Harry’ego Harrisona, Roberta Silverberga czy Stanisława Lema. Ale żeby nie było też tak znów zbyt górnolotnie, to muszę kategorycznie stwierdzić, że Anihiliacja to także śladowe ilości występowania przeintelektualiowanego bełkotu.

W tym świecie aż roi się od pytań dotyczących poszukiwania tożsamości, zrozumienia własnego ja, relacji z otoczeniem oraz walki z własnymi ograniczeniami. Wszystkie pytania są tu stawiane raczej w odpowiednim momencie, lecz odpowiedzi bywają ukryte i mocno zniekształcone, powodując przez to permanentny niepokój oraz odczuwanie zakłóceń w bezrefleksyjnym odbiorze. Mimo nieśpiesznego tempa byłem dość mocno zaangażowany w tą historię i szybko stanąłem na czele ekspedycji naukowej, która ma na celu odpowiedzieć na jakże fundamentalne pytanie: Co tu się kurwa odjaniepawla? W świecie Sci-fi ostatni raz odczuwałem podobnego rodzaju niepokój, grozę oraz zaangażowaną ekscytację... chyba podczas oglądania pierwszego Obcego, ósmego pasażera Nostromo na VHS, circa roku 1990. Czyli dawno, jeszcze przed denominacją złotego i otwarciem pierwszej linii metra w Warszawie. To duży komplement dla Garlanda.


Jego Anihilacja opowiada o tajemniczej Strefie X powstałej w wyniku niejasnego zdarzenia, która powoli się rozrasta, i w której obszarze dochodzi do różnych patologicznych zaburzeń fizycznych, organicznych, jak i psychicznych. Kolejne ekspedycje niczego nie wyjaśniają, wszyscy ich uczestnicy przepadają bez śladu, nikt stamtąd nie wraca. Wraz z bohaterkami i uczestniczkami dwunastej wyprawy wchodzimy więc do Strefy i mierzymy się z nieznanym. Takie konfrontacje akurat uwielbiam i bynajmniej nie jestem w tym osamotniony. Niczego nie wiemy, niczego nam nie pokazano, musimy więc stopniowo odkrywać wielką tajemnicę, po czym następuje zupełnie nieoczekiwany finał. Konstrukcja filmu - marzenie, stosnunkowo też prosta do zbudowania, a mimo to nadal niewielu twórcom udaje się tak dobrze ją odwzorować.

Oczywiście są tu też obecne momenty irytujące i trochę nielogiczne. Mnie osobiście, jako fana starego porządku świata na początku nieco śmieszył w całości kobiecy skład naszej naukowej ekspedycji, która przypominała mi trochę niedawną profanację Ghostbusters'a zapodaną w wersji feministycznej. Trochę też kurzy się tu od filozofii nurtu Ekologizmu z punktu widzenia np. publikacji Andre Gorza z czym delikatnie rzecz ujmując nie jest mi po drodze, ale o dziwo uwierało mnie to dosłownie tylko przez chwilę i nie rzuciło ostatecznie wielkiego cienia na całość mojej finalnej oceny. Poza tym, to tylko wiernie odzwierciedlenie prozy VanderMeera, a z oryginałem nie wypada dyskutować.

Generalnie rzecz biorąc, więcej jest tu plusów, do tego tych większej rangi, aniżeli minusów. Klimatem bardzo mi siadło i to od razu w pierwszym rzędzie. To bardzo wciągająca opowieść o spotkaniu z nieznanym i bliżej niezdefiniowanym, które zmienia się w spotkanie z samym sobą. Jest tu trochę fizoloficznych rozważań, trochę też niestety przeintelektualizowanego bełkotu, ale w tym konkretnym gatunku nie uznaję tego specjalnie za wartość ujemną. Ważne, że film w ogóle zadaje jakiekolwiek pytania, a nie tylko okrutnie wrzeszczy. Anihilacja stawia więc pytania zarówno o tożsamość, ale też próbuje badać relacje stricte międzyludzkie. To także bardzo klimatyczna podróż w głąb ludzkiej psychiki z być może nieco infantylnym finałem, acz mimo wszystkim dość oryginalnym, a nawet odrobinę zjawiskowym. Oglądało się to bardzo dobrze i cholera jasna, proszę o więcej takiego Sci-Fi. Nieważne gdzie. W kinie, w domu na kanapie, na Polsacie o dwudziestej, tudzież w Biedrze na wyprzedaży. 4 i pół cycka ode mnie, ale wyciągnięte na na pięć minus, za te zaoszczędzone trzy dyszki w kieszeni. Wilk syty i Manchester City ;)






niedziela, 22 października 2017

33'WFF vol.3


Filmowy psychopata i artystyczny pojeb Yorgos Lanthimos znów to zrobił. Znów przeżuł i wypluł mnie zostawiając na pastwę losu z osłupieniem i otępieniem. Tym razem uczynił to idąc krok dalej, w produkcji hollywoodzkiej przy wyraźnym użyciu aktorów z pierwszej światowej półki (mam nadzieję, że nie molestowanych seksualnie). Już Lobster pokazał, że trzymanie tego ekscentryka kina tylko w administracyjnych greckich granicach mija się z sensem. Nawet Europa wydaje się być za ciasna na jego geniusz. Jego emocjonalny rozgardiasz i iście epickie popierdolenie umysłowe godne jest kin całego świata. Z nieskrywaną satysfakcją podziwiam kolejne jego produkcje. Po rewelacyjnym Kle, które uchyliły mu furtkę do gwiazd, po niezłych Alpach i kapitalnym Lobsterze przyszło Zabicie świętego jelenia, które powinno ugruntować jego pozycję na liście najbardziej popierdolonych (w pozytywnym tego słowa znaczeniu) reżyserów globu. A to już wielki wyczyn, gratuluję.

Czymże jest tytułowy święty jeleń? Cóż. W starożytności jeleń uchodził za święte zwierzę Artemidy, a walka jelenia z innymi zwierzętami symbolizowała walkę między światłem a ciemnością. Jeleń jawił się także różnym ludom jako pośrednik między niebem a ziemią. W Piśmie Świętym jeleń symbolizuje bliskość świata nadprzyrodzonego, mógł być upostaciowieniem Chrystusa lub też symbolem duszy ludzkiej pragnącej zbawienia. Wszystko to wydaje się bezwzględnie pasować do myśli przewodniej z którą brutalnie pozostawia nas na pastwę losu Lanthimos, niemniej najbliżej prawdy zdaje się być ścisłe nawiązanie do mitologii greckiej, a konkretnie do opowieści o Królu Agamemnonie, który miał złożyć Artemidzie w ofierze swoją córkę Ifigenię. Tak. Właśnie z takim światem i przemyśleniami jesteśmy siłą wciśnięci w kinowy fotel tak mocno, że aż trudno się ruszyć.

To film, który rozpoczyna się spokojnie, wręcz niegroźnie (acz trochę niesmacznie), by z każdą kolejną minutą bardziej drażnić, niepokoić, nękać i terroryzować wszystkie ludzkie zmysły. Nie bez przyczyny otrzymał Złotą Palmę na tegorocznym festiwalu w Cannes za scenariusz. Jest iście fantastycznie skrojony na miarę wielkiego, acz na swój sposób uroczego popierdolenia Greka. Mamy bowiem rodzinę, z pozoru normalną, acz taką w stylu Lanthimosa - coś jest tu zepsute na amen - klasyczny model 2+2. Mąż, żona jako uznani w światku lekarze specjaliści, dwójka zdrowych i normalnych dzieci, piękny dom, dwa drogie auta, pies, klasa wyższa. I nagle pojawia się on, nie wiadomo kto, nie wiadomo skąd, niby normalny 16-letni chłopak, który pragnie wymierzyć karę rodzinie lekarza. Za co? Wszystkiego dowiadujemy się stopniowo, ale co najpiękniejsze w tej opowieści, niczego nie dowiadujemy się do końca. Uwielbiam tak stawianie sprawy, te liczne niedopowiedzenia, nawiązania do mitologii greckiej, do światów nadprzyrodzonych, do istoty Boga, do zbrodni i kary. Przepiękny miszmasz wielu gatunków, konwencji i psychologicznych wstawek.

W swojej konstrukcji i klimacie Zabicie świętego jelenia przypomina mi romans Lśnienia Kubricka z Antychrystem Von Triera. Sami musicie przyznać, że jest to mieszanka zaiste - piekielna. I taki właśnie jest ten najnowszy owoc Lanthimosa. Piekielnie mocny, brutalny i bezkompromisowy. Pożyczając na chwilę gimbusową retorykę - zdrowo ryje beret. W trakcie seansu wyszło kilka osób, zatem z pewnością nie jest on skrojony pod wrażliwość przeciętnego odbiorcy. Bezwzględnie jeden z najlepszych filmów jaki widziałem w tym roku. W polskich kinach od 1 grudnia. Warto się z nim zmierzyć.







Zawsze uważałem, że najwięcej o życiu wiedzą taksówkarze, są bowiem najbliżej ludzi, tych biednych i bogatych, reprezentantów niemal każdej grupy społecznej, dlatego zawsze chciałem być taksówkarzem. Tak samo jak piłkarzem, kierowcą rajdowym, reżyserem i kochankiem Salmy Hayek, ale jak to zwykle w moim życiu bywało, na planach spłodzonych z zupełnie niczego szybko się kończyło. Ale za to mam kilku kumpli taksówkarzy lub takich z taksiarską przeszłością. Dobre chłopaki, cwaniaki warszawskie, zawsze gdy się widzimy wyciągają z rękawów sążniste historie z życia ulicy zaczerpnięte zupełnie jakby brali udział w jakimś One Man Show na stand-upach. Kabina taksówki to wylęgarnia kapitalnych opowieści o których mogą pomarzyć scenarzyści, filmowcy i kabareciarze. Chyba tylko konfesjonał może się z nią równać. Dlatego po przeczytaniu opisu bułgarskiego filmu Kierunki (Posoki/Directions) od razu zaznaczyłem w programie - Idę.

I poszedłem. Akcja filmu dzieje się w ciągu 24 godzin na ulicach brzydkiej Sofii ukazanej z perspektywy sześciu różnych taksówek oraz rzecz jasna ich kierowców. Na tle jednego dramatycznego wydarzenia z udziałem ich kolegi taksówkarza obserwujemy różne ludzkie dramaty, perypetie i igraszki z losem. Czasem jest śmiesznie, czasem strasznie, czasem smutno. Wszystkie te historie są ze sobą w jakiś sposób połączony jedną ludzką tragedią, wszystkie też nawiązują do aktualnej sytuacji geopolitycznej w Bułgarii, która przypomina dziką i chaotyczną Polskę w latach 90-tych. Korupcja, ubóstwo, brak perspektyw, marzenia o emigracji do reichu, żeby tylko uciec od tego syfu jak najdalej. Bułgarski reżyser w bardzo trafny i zarazem interesujący sposób opowiada o swojej dzisiejszej ojczyźnie, ukazuje jej bolączki i niestety nie rysuje jej przyszłości w zbyt kolorowych barwach. Ale ze względu na naszą podobną historię, oraz identyczną drogę jaką musieliśmy pokonać od roku 1989 ogląda się to bardzo dobrze i ze zrozumieniem. Łatwo też odnaleźć wiele łączących nas wspólnych bolączek oraz problemów przez które musiała przejść i w sumie nadal jeszcze przechodzi nasza młoda demokracja. Bułgarzy też zadają sobie te same pytania co my dekadę, dwie temu, tylko, że my chyba znamy już na nie odpowiedzi.

Wielkim plusem Kierunków są bardzo wyraziści bohaterowie. Zarówno różnorodni taksówkarze, jak i ich pasażerowie. Każdy kurs taksówki jest inny, ale wszystkie łączy jedno, troska o własny kraj, który wymaga wielkiej siły, poświęcenia i cierpliwości, żeby go nadal kochać, żeby w nim godnie żyć. I pomimo tej szarości, brudu, obrazu nędzy i zepsucia Bułgaria jawi się bardzo naturalnie i ludzko. Wspaniały film. Warto go poszukać.



poniedziałek, 28 sierpnia 2017

Dzień dobry, czy mogę prosić kilogram seksu?

Podwójny kochanek
reż. François Ozon, FRA, BEL, 2017
110 min. Gutek Film
Polska premiera: 25.08.2017
Thriller, Psychologiczny, Erotyczny



Na dzień dobry wita się z nami wagina śmiało ukazująca nam swoje wilgotne wnętrze, potem sporo nagości, erotyczne napięcie, seks w różnych konfiguracjach i gumowe penisy. Brzmi trochę jak typowy scenariusz filmów Marca Dorcela, a tu niespodzianka, to tylko najnowsze dzieło jego krajana Francoisa Ozona, chwalonego ostatnio na festiwalach, i to bynajmniej nie pornograficznych, w Cannes i Nowych Horyzontach. Słusznie chwalonego, trzeba przyznać. Śmiałym erotyzmem na granicy pornografii epatuje dziś niemal każdy. Pokazać do kamery cycka i penisa to w zasadzie żadna sztuka, wiedzą to nawet w MTV, ale pokazać goliznę tak, żeby zamiast z frywolnymi filmikami na Pornhubie skojarzyło nam się to z największymi artystami kina, z Cronenbergiem, Polańskim, von Trierem – to już sztuka.

W tym miejscu zasadnym wydaje się już właściwie tylko pytanie, czy sztuka ta jest napisana przez duże, czy jednak małe S. Akurat w tym aspekcie targają mną pewne sprzeczności. Ozon dał się już poznać jako wytrawny obserwator ludzkiej natury. Stworzył co najmniej kilka ciekawych i intrygujących obrazów ociekających egzystencjalizmem podanym w różnych sosach, ale w moim odczuciu żaden dotąd nie otarł się o geniusz, co najwyżej tylko potknął o zjawiskowość. Acz z ręką na sercu przyznaję, iż boska Ludivine Sagnier z Basenu jeszcze do dziś czasem nawiedza mnie we śnie, niemniej chyba nie o to chodzi, żeby to cycki, choćby nie wiem jak bardzo nie z tego świata świadczyły o reżyserskim geniuszu. A może o to? Sam mam czasem wątpliwości. Tak czy siak i na wspak, jeśli chodzi o wnikliwą obserwację swoich skrupulatnie rozrysowanych, głównie pod kątem psychologicznym bohaterów – Ozon jest liderem w swojej klasie. Kropka.


Nie inaczej rzecz dzieje się w Podwójnym kochanku. Tytuł trochę banalny i odpychający. Gdyby nie nazwisko reżysera, nie poświęciłbym mu nawet splunięcia na chodnik. A tu proszę ja was, niespodzianka. W ogóle mamy tu do czynienia z najlepszym możliwym połączeniem moich ulubionych filmowych gatunków. Psychologia spotyka się z erotyką, a trzymający w napięciu dreszczowiec ma romans z dramatyczną intrygą. Cóż za eklektyzm! Do pełni szczęścia brakuje mi już chyba tylko szczypty science-fiction, np. żeby urocza Chloe (Marine Vacth) była kosmitką, tak jak na ten przykład Scarlett Johansson w Under the skin. Ale kosmitów tu brak, co nie znaczy, że brakuje kosmosu. On się tu objawia, acz rzecz jasna niedosłownie, w momentami iście magicznych przejściach z obrazu w obraz poprzez odważne wizualizowanie snu, tudzież erotycznych urojeń ukazanych w akompaniamencie nieco hipnotyzującej muzyki autorstwa Philippe Rombi. Kosmiczny odlot kobiety pochłoniętej pożądaniem i namiętnością w połączeniu z szaleństwem jest niezwykle trudny do sfilmowania, ba, myślę, że tylko nielicznym poetom udało się go trafnie i wyczerpująco opisać, ale tu muszę uczciwie oraz z jednocześnie niekłamanym podziwem przyznać, że Ozon ze swoją autorską wizualizacją otarł się w tym aspekcie o perfekcję. Sześć cycków na sześć. Zdecydowanie.

Zastanawiam się tylko, czy udałoby mu się to bez Marine Vacth. Cóż za kreacja. Cóż za boska iskra w oczach, hipnotyczny urok i pociągająca naturalność. Postać Chloe aż ocieka seksem, mimo, że tli się on tylko gdzieś między wierszami. Niekłamaną frajdę sprawiało mi wychwytywanie go z całej udostępnionej mi treści (czy to już zboczenie?). Chloe bardzo przypomina mi młodziutką Juliette Binoche, a francuski język wydobywający się z jej tchawicy tylko potęgował to skojarzenie i wprawiał w dziwnego rodzaju zakłopotanie. Niemniej ktoś jednak musiał ją odkryć i na nią postawić, zatem kolejny ważny punkt dla Ozona. A co dalej? Cóż. Raz lepiej, raz gorzej.

Na pewno godnym pochwały i zachwytu wydaje się więź emocjonalna jaka w sposób intrygujący oraz nieco perwersyjny rozwija się na naszych oczach pomiędzy terapeutą a jego młodą pacjentką. Dość szybko zostaje pogwałcona etyka lekarska, ale na miejscu doktora Meyera (tudzież Delorda) też nie miałbym żadnych skrupułów. Kariera zawodowa jest jedna, i owszem, ale życie również otrzymujemy w liczbie pojedynczej. No, może poza kotami, o których także wypada napomknąć, bowiem w filmie stanowią dość wyraziste tło. Ale wróćmy do człekokształtnych. Ozon cały czas stara się trzymać to szaleństwo w bezpiecznych ryzach. Pełna kontrola i dojrzałość. Niestety ma to także swoje gorsze oblicze, wszak w tym pozornym chaosie czai się jakaś bezczelność, która w nieco dłuższej perspektywie zaczyna zwyczajnie irytować. Ciekawa gra pozorów jaka rysuje się na naszych oczach z czasem przyjmuje dość karykaturalne kształty. Zachowania bohaterów wymykają się z powszechnie przyjętych norm, przestaję trochę za nimi nadążać, co samo w sobie nie jest zarzutem, prędzej czymś pomiędzy rozczarowaniem a, hmm... niedowierzaniem. Niemniej wszystko podąża tu mniej więcej w tym samym, prawilnym kierunku, aż do grande finału, który sprawia wrażenie, że chce być jak Tommy Lee Jones w Ściganym, albo jak autor tego tekstu po wchłonięciu paszczowo 0,7 litra wysokoprocentowego alkoholu - chce być istotną i jakże ważną kropką, nieodłączną składową wykrzyknika postawionego na końcu zdania. A koniec końców wychodzi jak zwykle, najwyżej wielokropek.


Ozon przez cały film potęguje i umiejętnie wzmaga dramatyzm, trzyma go krótko na skórzanej smyczy, nie daje chwili wytchnienia, gnębi oddechem, gwałci seksualnością i drażni niepokojem. Podekscytowany takim obrotem sprawy widz oczekuje epickiego finału, co najmniej tak wielkiego, jakiego oczekują od Sashy Grey jej szesnastoletni pryszczaci fani. Przecież wszystko co widzimy go tu zapowiada. Gdy ten w końcu nadchodzi, fontanna tryska, a ja... poczułem się nagle bezradny jak włoska policja na plaży w Rimini. Tu muszę wam w ramach dygresji powiedzieć, że zasadniczo to ja uwielbiam ten stan kiedy film mną na końcu brutalnie poniewiera, bierze do buzi, żuje i ostentacyjnie wypluwa pozostawiając jak głupiego chuja na środku chodnika, ale tym razem trochę nie pykło. Ugryzło mnie gdzieś na dole przy kostkach lekkie rozczarowanie, rzecz jasna z naciskiem na lekkie. Aż się rozejrzałem na końcu po sali, czy tylko ja mam tak chujowy wyraz twarzy, i sam już nie wiem, bo jak na złość było jeszcze ciemno. Ale uczciwie przyznaję, że Ozon dobrze kombinował. Naprawdę trzeba oddać Cesarzowi co cesarskie, Bogu co boskie, ale do diaska, co z tego pozostaje dla ludzi? Plusem takiego finalnego rozgardiaszu bez wątpienia jest szereg różnych interpretacji jakie widz jest w stanie po sensie zaprojektować w swojej głowie, co generalnie jest słuszne i zbawienne, bo stanowi jakże przydatny dla przeciętnego Brajana i Dżessiki trening osobisty swojej czachojebni, dlatego koniec końców całość chyba wychodzi na zero. Tak, myślę, że chyba tak będzie uczciwie.

Jak zatem mam sklasyfikować Podwójnego kochanka? Na pewno przed oczami mam dobrze rozrysowany obraz ze wszech miar wyjątkowy i chyba jednak godny zachwytów jakimi go dotąd napastowano. Schludny wizualnie, trzymający w napięciu i zawadiacko podszczypujący pośladek pięknej niewiasty. Porno przed którym gdzieniegdzie złowieszczo ostrzegano (ach ten marketing) właściwie tu nie występuje, nie dajcie się zwieźć. Erotyce też chyba jednak bliżej do 50 twarzy Greya aniżeli do 9 i ½ tygodnia, taki to seks trochę z twarzą Biedronki, ale Podwójny kochanek i tak dostarcza nam wyrazistego i błogiego orzeźwienia w tych intelektualnych dusznościach i mieliznach jakie nas zewsząd otaczają. Trochę nawet szokuje, a przynajmniej stara się sprawiać takie wrażenie, jest jak uderzenie nadbałtyckiego jodu wprost w płuca emerytowanego górnika ze Śląska. Wyróżnia się zwłaszcza na tle letniego i miałkiego repertuaru spod znaku durnych i lekkich komedii o dupie i zupie. Kto lubi lekką perwersję w kinie oraz dostać po mordzie z otwartej, ten zdecydowanie musi się z tym wyzwaniem zmierzyć, ale jak ktoś marzy o tym, żeby kino go jeszcze poddusiło, naszczało i sprało pejczem, to niech uda się do specjalisty niech nieco obniży Ozonowi poprzeczkę. Trochę za mało tu pieprzu, a i z solą też może być problem. Ot, porządne rzemiosło i solidnie wykonana praca domowa przez klasowego kujona, ale kolegów z ław szkolnych to raczej nie ruszy. Ci wolą w tym czasie haratać w gałę i strzelać z procy w uciekające dziewczyny. Do seksu trzeba chyba po prostu dorosnąć. Nie można ot tak wejść do sklepu i kupić go sobie na wagę. Cóż. Typowy Ozon. Tylko dla kinowych estetów.






IMDb: 6,6
Filmweb: 6,2



środa, 9 listopada 2016

Wywiad z wampirem

Jestem mordercą
reż. Maciej Pieprzyca, POL, 2016
117 min. Next Film
Polska premiera: 4.11.2016
Thriller, Psychologiczny



Maciej Pieprzyca po 18 latach powrócił do swojego dawnego projektu telewizyjnego i przekonwertował na fabułę własną dokumentalną wersję Jestem mordercą. Scenariusz napisało samo życie i bezsprzecznie należy do grona samograjów. Wystarczy tylko dać mu się rozwinąć i pozwolić zaprezentować pełnię możliwości, a odwdzięczy się z nawiązką. Innymi słowy - wystarczy nie spieprzyć. Wydawać by się więc mogło, że recepta na sukces zostanie przez doświadczonego już aptekarza Pieprzycę zrealizowana w sposób nienaganny, wzorcowo i z palcem wetkniętym tam, gdzie zwykł docierać tylko Rocco Siffredi. I generalnie temat został przez śląskiego reżysera potraktowany na tyle rzetelnie, że nie ma mowy o rozczarowaniu, niemniej trudno jest się oprzeć wrażeniu, że zadanie to można było wykonać odrobinę lepiej.

Jestem mordercą jednak oczarowało polską krytykę. Na Festiwalu Filmowym w Gdyni zgarnęło trzy statuetki. Bardzo szybko okrzyknięto go polskim Zodiakiem, co samo w sobie jest dość idiotyczne. Polska kinematografia nie potrzebuje stawać w szranki z hollywoodzką konkurencją, bo raz, że nie ta liga, dwa, wygląda to niepoważnie. Koniec końców polski widz i tak dostaje obuchem w tył głowy. Aczkolwiek jako wabik od kilku dni ściąga do kin chyba nie najgorszą frekwencję, ale też ku chwale uczciwości, jeśli ktoś będzie chciał w tym obrazie znaleźć Fincherowski suspens, to może się lekko rozczarować. To są zupełnie dwie różne bajki oraz dwa inne światy i trzeba to sobie na dzień dobry powiedzieć. Na do widzenia zresztą również.


Żeby wejść w świat Służby Bezpieczeństwa, Milicji Obywatelskiej i Polski Ludowej rządzonej przez zdradziecki aparat złożony z sowieckich pachołków trzeba wpierw poznać zarys historyczny. Jestem mordercą jest teoretycznie tylko inspirowane słynną w PRLu sprawą Wampira z Zagłębia, to jednak dość wiernie polega on na najważniejszych faktach. A te są takie, że Wampir na przełomie lat 60 i 70 brutalnie zamordował 14 kobiet i usiłował zabić kolejnych 7. W owym czasie była to najgłośniejsza sprawa kryminalna w kraju, a i Europa zdawała się być wolna od takich pojebańców. Dochodzenie przybrało bardzo prestiżowy wymiar w momencie, kiedy jedną z ofiar została 18-letnia bratanica I sekretarza Komitetu Wojewódzkiego PZPR - Edwarda Gierka. I właśnie dokładnie w tym momencie wkraczamy do akcji my, cali na biało, czyli widzowie. Wraz z nowym oficerem Milicji przydzielonym do sprawy (kapitalny Mirosław Haniszewski) wkraczamy w świat seryjnych morderstw i bezradności wkurwionego aparatu państwowego, kiedy licznik zabójstw na tablicy wyników wskazuje już bolesne i upokarzające 10:0. Brakuje więc wprowadzenia, początku i rozwinięcia, czyli składowych stuprocentowego kryminału. To trochę tak, jakby rozpocząć oglądanie meczu od 65 minuty, przez co odnoszę wrażenie, że mam do czynienia z opowieścią niepełną, ale na pewno ciekawą, wszak i w meczu najważniejsze rzeczy potrafią zadziać się w ostatnich pięciu minutach spotkania. Grunt, to dobrze wyważyć. Pieprzyca z pewnością próbował, niemniej jakiś tam mały niedosyt z tyłu głowy pozostał.

Dużym sukcesem reżysera jest za to dobre odwzorowanie epoki. Może i bez szerokich kadrów oraz rozbudowanych planów, których - przyznaję - czasem mi brakowało, może też i większość scen kręcona była w pomieszczeniach, lub skąpych scenograficznie lokacjach, w których można było dostrzec najwyżej kilka radiowozów z epoki, ale pomimo tego nie idzie na nic narzekać. Klimat z epoki jest zachowany wzorowo, a pomaga mu w tym wszędobylski dym z papierosów, wódka, PRLowska brzydota i klasyczny polski jazz, który całkiem zgrabnie rozgościł się gdzieś pomiędzy scenami. Ale to co podoba mnie się w tym filmie najbardziej to fakt, że Jestem mordercą w pewnym momencie zbacza z drogi wytyczonej przez klasyczny thriller, tudzież kryminał i zaczyna wariacko pędzić poboczem po którym dawno nikt w polskim kinie nie podążał, a jeśli już, to robił to bardzo rzadko. Główna postać milicjanta pod wpływem śledztwa i presji czasu oraz swoich przełożonych towarzyszy staje się nagle postacią tragiczną, targaną przez emocje i wątpliwości, przez co jej zobrazowanie ociera się o typową charakterystykę bohaterów-idealistów wywodzących się z zarośniętego już pajęczyną kina moralnego niepokoju. Wątek psychologiczny dziarsko przejmuje palmę pierwszeństwa i nie boi się zepchnąć w cień wątku stricte kryminalnego, który dziś, po latach wydaje się być jedną wielką mistyfikacją i celowym działaniem propagandowym ówczesnych władz mającym na celu przykładne ukaranie winnego, kimkolwiek by był.


Reżyser skupia się więc głównie na aspekcie czysto ludzkim. Stworzył dzięki temu klasyczny moralitet ukazujący dzieje bohatera wybierającego pomiędzy dobrem i złem, potępieniem i zbawieniem, winą i karą. Na przeciw niego oraz po drugiej stronie barykady stoi, no dobra, głównie siedzi, główny podejrzany o dokonanie morderstw i zarazem ofiara milicyjnej nagonki (Arkadiusz Jakubik), jednak gdy do głosu zaczynają dochodzić wątpliwości oraz moralna ocena sytuacji, naturalna granica pomiędzy nimi zaczyna się zacierać. Stajemy się więc świadkami pojedynku prawdy z zakłamaniem i uczciwości z fałszem, ale jednak niekoniecznie zostało ono zarysowane w wydawać by się mogło oczywisty sposób. Pieprzyca nie pozwala do końca wygodnie opowiedzieć się po czyjejś ze stron, ani też kogokolwiek w tej sprawie osądzić. Oczywiście na końcu zapada wyrok i zostaje wykonana kara, ale czy sprawiedliwa i tak zupełnie oczywista?

W Jestem mordercą nie ma Wampira z Zagłębia, jest tylko jego wyobrażenie i wiara ówczesnych władz w jego istnienie, najlepiej dyndającego na stryczku. Film ośmiesza, ale też i tłumaczy ich działanie, po części rzecz jasna potępia epokę i ustrój polityczny, ale głównie jednostkę ludzką żyjącą w nienormalnych czasach oraz konformizm. Bohaterski milicjant może i doprowadza sprawę do końca, staje po stronie zwycięzców, ale w starciu z systemem, którego jest twarzą finalnie ponosi porażkę. Zupełnie tak jak bohater kina moralnego niepokoju. Zostaje unieszczęśliwiony i moralnie wykluczony z życia społecznego.

Reasumując. To dobre, wyważone i mądre kino próbujące zmierzyć się z meandrami ludzkiej psychiki zawładniętej przez zmowę szaleństwa ze strachem. W Jestem mordercą można natknąć się czasem na Kieślowskiego, czasem na Zanussiego, ale jednak głównie wpadamy na Ślązaka Pieprzycę. Jest kilka rzeczy do poprawki, takich typowych dla polskiego kina, czysto technicznych. Można też się nieco przyczepić do zaprezentowanej nam bardzo skróconej wersji wypadków, ale jak się finalnie okazuje, nie zupełnie o to w tym filmie chodzi. Dobra, solidna czwórka z plusem. Za włożone w całość serce, dobre aktorstwo i plakat. Minus za Adamczyka. No za cholerę nie pasował mi do tej roli. Ale ja już tak mam. Jak się kogoś zawczasu uczepię, to choćby świat stanął na głowie, nie puszczę.






IMDb: 7,4
Filmweb: 7,5


poniedziałek, 17 października 2016

32' WFF vol.2

Zderzenie
reż. Mohamed Diab, FRA, EGI, 2016
97 min.
Polska premiera: ?
Dramat


Wczoraj pisałem o Opowieściach z Meksyku, które bazowały na ujęciach kamer zainstalowanych w jednym tylko mieszkaniu nie wystawiając swoich obiektywów poza jego ściany, a dziś idziemy krok dalej i umieszczamy je w policyjnej suce. Z tej oto perspektywy Mohamed Diab przedstawia wydarzenia jednego dnia lata 2013 roku, dwa lata po egipskiej rewolucji, podczas masowych zamieszek trwających po ustąpieniu islamskiego prezydenta Mursiego pomiędzy jego wyznawcami (Bractwo Muzułmańskie), a przeciwnikami. USA obaliła jedną dyktaturę, by w jej miejscu powstała druga, jeszcze gorsza, która zrobiła taki pierdolnik w regionie, że do dziś jeszcze płacimy za to wysoką cenę (napływ imigrantów, destabilizacja polityczna całego regionu). Ale nie na tym skupia się reżyser, lecz na aspekcie psychologicznym i czysto ludzkim.

Do policyjnej suki podczas kolejnych starć z policją pakowani są kolejni zatrzymani. Na oślep i jak popadnie, czyli generalnie jak zwykle. Dziennikarze, kobiety, dzieci, starcy, manifestanci z jednego obozu jak i z drugiego, śmiertelnie wrogo do siebie nastawionych. Na około 15 metrach kwadratowych opancerzonego wozu finalnie znajduje się kilkanaście osób o różnych poglądach politycznych, wyznaniu, płci, wieku oraz profesji. Napięta sytuacja siłą rzeczy prowokuje do wewnętrznych tarć, kłótni, konfliktów i bójek, ale z biegiem czasu oraz przez dynamicznie zmieniające się tło wydarzeń wokół stale przemieszczającej się policyjnej ciężarówki, skłócone ze sobą towarzystwo zaczyna powoli przejawiać człekokształtne odruchy. Pojawia się konstruktywna dyskusja, pomoc bliźniemu i miłosierdzie. Rozpoczynają wspólne działanie, by w porozumieniu wydostać się z patowej sytuacji. Niemniej finał tej niezwykle interesującej z punktu widzenia realizacji historii ponownie przybiera bardzo ciemne barwy, co tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że wśród Muzułmanów na tych kipiących ziemiach na próżno jest szukać sensu, logiki oraz pokoju. Bardzo zacne, klaustrofobiczne kino, z psychologicznym spojrzeniem na zwykłych ludzi umorusanych po pas w gównie, lecz momentami nieco męczące. Nie każdy będzie umiał wytrzymać z nimi w tej ciasnej suce. Ale na pewno warto spróbować. Po filmie, pierwsze na co miałem ochotę, to umyć ręce i napić się wody.







W środku wulkanu
reż. Sævar Guðmundsson, ISL, 2016
86 min.
Polska premiera: ?
Dokumentalny, Sportowy


A teraz będzie chór, tzn. piłka nożna. Co prawda EURO 2016, jakże udane i dla nas skończyło się już wiele miesięcy temu, a obecnie trwają eliminacje do kolejnego turnieju, to jednak gdzieś z tyłu głowy siedzi mi jeszcze sporo migawek rodem z francuskich boisk. Jedną z nich na pewno jest postawa islandzkiej reprezentacji, która była jedną z największych sensacji całego turnieju. Tak oto kraj o populacji mniejszej niż Bydgoszcz awansował do ćwierćfinałów EURO upokarzając po drodze dumną i historycznie wrogą im Anglię. Ale zanim do tego doszło, reprezentacja Islandii musiała wygrać eliminacje i okazać się lepsza od Holandii, Czech i Turcji. W Środku wulkanu jest właśnie dokumentalnym zapisem tych zwycięskich eliminacji po których cały naród wikingów zwyczajnie oszalał.

Dwójka młodych islandzkich operatorów dostała zgodę od Islandzkiego Związku Piłki Nożnej oraz trenera kadry Larsa Lagerbacka na towarzyszenie kadrze z kamerą przez dwa lata gier eliminacyjnych. Jesteśmy więc świadkami rodzenia się w bólach wielkiej i doskonale ze sobą zżytej drużyny gotowej pójść za sobą w ogień. Obserwujemy ją od kuchni, począwszy od prywatnych wypowiedzi i wspomnień z dzieciństwa, po grę w obecnych klubach i reprezentacji. Widzimy ich w czasie wolnym od treningów, w pracy na co dzień gdzieś z dala od piłki, także na zgrupowaniach i wyjazdach w ramach eliminacji. Na oczach kamery powstaje kapitalny zapis tworzenia się silnej i charyzmatycznej ekipy złożonej z twardych facetów z jajami bardziej przypominających zawodników rugby, aniżeli piłki nożnej. Finalny i niespodziewany sukces sportowy jest tylko preludium do tego co wydarzyło się później na boiskach Francji, ale dla kibiców, dziennikarzy i wszystkich mieszkańców Islandii wygrane eliminacje stały się przepustką do raju, do innego, nieznanego im wcześniej lepszego świata. Film odwzorowuje całe to szaleństwo i radość, ale też wzrusza i prowokuje gęsią skórkę na rękach. Kapitalnie zmontowana sportowa historia o małych-wielkich ludziach, o spełnianiu marzeń, o nieustępliwości i walce na całego z klimatycznym tłem w postaci krajobrazów dzikiej i zimnej Islandii. Jestem bardzo na tak.










Psy
reż. Bogdan Mirica, ROM, BUL, 2016
104 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Thriller


Rumuńskie kino już od dawna kojarzy mi się dużo lepiej niż ich motoryzacja. Spokojnie i z dużą ufnością można było wybrać seans z Psami Bogdana Miricy, ale, że to będzie aż tak wysmakowane i klimatyczne kino, to się nie spodziewałem. Klimat to słowo klucz, bowiem
sama opowiedziana w filmie historia jest nieskomplikowana i prosta jak budowa silnika Dacii 1,6 w benzynie. Ale prawdziwą radość czerpałem z oglądania świetnych zdjęć i ujęć pejzaży rumuńskiej prowincji. Także nieśpiesznie snująca się akcja filmu bardzo przypadła mi do gustu. Wszystko było tu jak należy, nie za długo i nie za dużo, ot, w sam raz. No ale właśnie, o czym w ogóle jest ten film? Sęk w tym, że sam tego do końca nie wiem. Na odziedziczonej przez Romana po śmierci wuja gigantycznych rozmiarów ziemi i nieużytków grasuje jakaś tajemnica oraz stary niepisany układ jej mieszkańców. Miastowy Roman przyjeżdża z Bukaresztu, by tą ziemię szybko sprzedać i wyjechać, ale nie podoba się to lokalsom. I właściwie to tyle. Giną ludzie, pies i inne zwierzęta, jest trochę krwi, trochę dreszczyku emocji i dochodzenia miejscowej policji.

Film jest pomieszaniem z poplątaniem polskiego Domu Złego Smarzowskiego z tureckim Pewnego razu w Anatolii Ceylana. W ojczyźnie księcia Draculi określa się go także mianem rumuńskiego To nie jest kraj dla starych ludzi, co jak dla mnie jest lekkim nadużyciem, ale pomaga wyobrazić sobie panujący w filmie klimat. Niemniej to dobra rekomendacja, bo to w istocie bardzo smakowite i dobrze zrealizowane kino, które do końca trzyma widza za paszczę.






Między nami
reż. Rafael Palacio Illingworth, USA, 2016
100 min.
Polska premiera: ?
Romans, Dramat


O tym jak bardzo mogą być skomplikowane związki kobiety z mężczyzną napisano już miliard książek i nakręcono niewiele mniej filmów. Niby każdy jest o czymś innym, a tak naprawdę wszystkie mówią to samo. Facebook nawet nazwał rzecz po imieniu: "To skomplikowane". Autor tej niezwykle kameralnej i niskobudżetowej amerykańskiej opowieści stara się ten slogan nieco lepiej wyjaśnić. Osobiście uważam, że trafienie w sedno zagadnienia jest zwyczajnie niemożliwe, to jednak szanuję każdą interesującą próbę okiełznania tego śmiertelnego wirusa, którego potocznie nazywamy miłością. Między nami niewątpliwie bardzo mądrze i ciekawie podchodzi do tematu, ale jednocześnie tak jak każda inna melodramatyczna produkcja nie daje finalnie żadnych przełomowych rozwiązań i odpowiedzi, no ale zgoda, przynajmniej próbuje. Film jest na tyle kameralny, że nie doczekał się jeszcze ani plakatu, ani nawet zwiastuna, niemniej spodziewam się, że zrobi karierę, jeśli rzecz jasna dadzą mu na to szanse lokalni dystrybutorzy. Zdecydowanie na nią zasługuje.

Punkt wyjściowy i zarazem odniesienia, to młoda para, na oko 30-35 lat, mieszkająca ze sobą i będąca w związku już od czterech, czy tam sześciu lat. Kolejny etap? Wiadomo. Ślub, kredyt hipoteczny, dzieci, 500+, potem separacja, rozwód, starość i śmierć. Mniej więcej. A co jeśli obie strony zaczynają mieć wątpliwości już przed pierwszym punktem tej wyliczanki, czyli ślubem, lub kolejnymi - dziećmi i zakupem mieszkania? Ja na ten przykład uważam, że tam gdzie pojawiają się pierwsze wątpliwości, tam trzeba zacząć spierdalać, ale nie dalej jak wczoraj gdzieś między 1, a 2 w nocy niemal pokłóciłem się o to ze swoją koleżanką. Ile ludzi, związków i doświadczeń, tyle poglądów, wiadomo. Illingworth próbuje odpowiedzieć na te i inne pytania w sposób bardzo uczciwy.

Nasza dwójka gołąbków próbuje uciec gdzieś w bok, by finalnie odnaleźć to przed czym tak naprawdę uciekali próbując przekuć to we wspólne zwycięstwo. Może i jest to nieco banalne założenie, ale za to bardzo uniwersalne i bezpieczne. Do tego mały plusik ode mnie, bowiem wreszcie to facet zachowuje się bardziej w porządku niż kobieta, co trochę może wywrócić światopogląd tych co bardziej fanatycznych feminonazistek, które we wszystkim co złe doszukują się penisa. Fajne, filozoficzne, smacznie przegadane, lekkie i pouczające kino. Dobre dla par jak i singli, ale mimo wszystko tych bardziej młodszych niż starszych. Ci drudzy i tak będą mieć to w dupie. Na pewno dużo bardziej inteligentne od durnych komedii romantycznych, które aż ociekają od nadmiaru lukru i pudru. Warto poszukać.







Odyseja
reż. Jérôme Salle, FRA, 2016
122 min.
Polska premiera: ?
Biograficzny


Film zamknięcia festiwalu. Palce lizać. Dla wilków morskich (czyli mła) pozycja obowiązkowa. Przepiękna audiowizualna opowieść o życiu legendarnego odkrywcy, badacza mórz i oceanów, podróżnika, oficera marynarki, reżysera i pisarza - Jacquesa Cousteau. To wyjątkowa postać, na której pasji wychowało się kilka pokoleń ludzi na całym świecie. Cousteau wynalazł akwalung i pierwszą maskę nurkową. To także twórca legendarnego statku badawczego "Calypso" oraz kilku łodzi podwodnych. Bezgranicznie zakochany w morzu i przyrodzie. Jego prace umożliwiły milionom ludzi ujrzenie życia "niebieskiego kontynentu" i to w czasach, kiedy odbiorniki telewizyjne nadawały tylko w czerni i bieli. Jego liczne filmy nagradzano na największych filmowych festiwalach świata, był ikoną i ojcem chrzestnym podróżników. Cousteau znany był także z ostrego języka. Uważał np. że w celu ustabilizowania populacji ziemskiej należy eliminować 350 tys. istnień ludzkich dziennie. Tak na marginesie, to uważam podobnie.

Dzięki Odysei dowiadujemy się przede wszystkim o tym jak wyglądało jego życie rodzinne oraz jak rozwijała się jego fascynacja morzem i przyrodą. To w istocie wspaniała opowieść o uganianiu się za swoimi marzeniami, o trudnych kompromisach i poświęcaniu wszystkiego w imię własnych ambicji oraz obsesji. Całość podziwia się niczym wysokobudżetowe produkcje przyrodnicze jakie można obserwować na Discovery, czy Planete. Ten film to także jak wizyta w gigantycznym oceanarium. Jak ujrzenie po raz pierwszy słońca po sześciu miesiącach opadów deszczu. W końcu, to jak czytanie za dzieciaka po raz pierwszy 20 000 mil podmorskiej żeglugi. Radość dla oczu i raj dla duszy.

Ten wielobarwny i odwzorowany z rozmachem świat w każdej minucie swojego trwania pachnie romantyzmem. Aż pękam z radości, że mogłem go podziwiać na jednym z największych kinowych ekranów w Polsce. Odyseja nie zasługuje na kiepską kopię w komputerze, gdyż od razu straci połowę swojej wartości. Warto wybrać się więc na nią do kina. Polski dystrybutor (Monolith Films) co prawda jeszcze nie podał terminu premiery, ale sądzę, że stanie się to lada chwila.