Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Melodramat. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Melodramat. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 9 czerwca 2016

Hello bitch, I'm back!

Zamuliłem, wiem. Znowu. Nie zaglądałem tu od lutego, a to już prawie cztery miesiące błogiego lenistwa. Aż bałem się, że nadzieję się tu na „404 not found”, a tu o dziwo wszystko jest mniej więcej na swoim miejscu, acz statsy dramatycznie spadły i jakieś pajęczynki dojrzewają po kątach. Mus ogarnąć jakąś Ukrainkę, co by za 100 zł zrobiła tu porządek, a za kolejną stówkę porządek ze mną. To chyba dobra inwestycja. Tak czy owak, wracam, chyba już po raz czwarty i jak znam życie, nie ostatni. Nie wiem, czy będę tu bywał częściej, wszak jak na złość jeszcze EURO za pasem, ale wiele wskazuje na to, że być może, bowiem wreszcie zapowiada się, że będę miał nieco więcej czasu na pisanie tych wszystkich bzdur i pierdół, których od lat siedmiu i tak prawie nikt nie czyta. Ciągle zastanawiam się na cholerę mi to gówno z którego nie mam żadnej korzyści i jak Salmę Hayek kocham, nie wiem. Nikt tego nie wie. Lekarze również. Może chociaż ta Ukrainka będzie wiedziała? Wtedy zapłacę jej choćby i trzysta.

No dobra. Na któreś tam już dzień dobry z tymi, którzy tyle lat wytrwali z moim wydurnianiem się, czasem chamstwem i fochami, krótkie streszczenie siedmiu tytułów, które w tym czasie zrobiły na mnie jako takie wrażenie. No dobra, było ich więcej, ale nie chce mnie się o nich wszystkich naraz pisać. Zatem przed wami siedmiu wspaniałych, acz ku chwale absolutnego przypadku, wszystkie je oceniłem tak samo, na mocne cztery, tudzież na cycki Marion Cottillard, czyli poniekąd nudy, zero zwrotów akcji i elementu zaskoczenia, no ale ja w ogóle jestem nudny, więc był czas przywyknąć.

Siedem mocnych czwórek i ani grama więcej, acz kilka z nich ociera się o zacne piąteczki, ale to po prostu dobre pozycje, którym należy się miejsce na tym najlepszym filmowym blogasku w sieci (heheszki, dobry suchar na koniec). Lecimy, póki mi się jeszcze chce stukać w te klawisze.



High-Rise
reż. Ben Wheatley, GBR, 2015
120 min. M2 Films
Polska premiera: 15.04.2016
Dramat, Sci-Fi



Jeśli miałbym opisać to dzieło jakimś krótkim chwytliwym opisem, a nawet hashtagiem, to chyba postawiłbym na: „Alternatywy 4 na kwasie” (acz ktoś to już chyba gdzieś przede mną podobnie określił). Z pewnością doskonale kojarzycie ostatni odcinek tego kultowego serialu, w którym podczas wizytacji bloku przez gości z całego świata jego mieszkańcy dokonali zemsty na gospodarzu domu, który krzywdy nie da zrobić nikomu, i ze wzorowego bloku mieszkalnego klasy Ursynów, zrobili całkiem epicki festiwal rozpusty i przemocy. Rozpierdol, hulanki, swawole, skoki z balkonu, latanie ze strzelbą po klatce schodowej, ot, przeciętna sobotnia impreza młodych wykształconych w dużych ośrodkach miejskich. O ile jednak Bareja przedstawił nam ten obraz w sposób iście prześmiewczy, nieco ironiczny, także charakterystyczny dla samego siebie oraz ówczesnej socjalistycznej rzeczywistości, o tyle Ben Wheatley, a konkretnie to J.G. Ballard, na którego to powieści ("Wieżowiec") został wiernie odwzorowany High-Rise, wykorzystał podobny motyw, tyle, że w celu zobrazowania okrutnej i dystopijnej wizji, w której człowiek człowiekowi człowiekiem, a... zombie zombie zombie.

Jest takie bardzo mądre doświadczenie ze świata nauki, które zwie się Eksperymentem Calhouna, i które przeprowadzane za każdym razem dawało takie same rezultaty. Otóż, na cztery lata umieszczano w zamkniętym pomieszczeniu gromadę myszy, którym zapewniono wszystkie możliwe dogodności i luksusy życiowe. Myszy miały pożywienia pod dostatkiem, wodę, kołowrotki i inne szmery bajery. W pierwszej fazie gryzonie żyjąc w tym dobrobycie szybko się rozmnażały, dbały o swoje potomstwo i pławiły się w luksusach, słowem - sielanka. Ale z biegiem czasu zaczęły wykazywać coraz większą obojętność na prokreację i życie rodzinne. Zaczęły skupiać się głównie na samych sobie. Całymi dniami dbały więc głównie o swój wygląd, ciągle się myły, długo spały, jadły i srały. Były piękne, miały lśniące i miękkie futerka, do tego cały czas idealnie odżywione, no aż chciało się je pogłaskać i adoptować do domu. Tyle, że nie rodziły już małych myszek. Brzydziły się nimi, miały w dupie przyszłość swojego gatunku, aż w końcu po czterech latach wszystkie wymarły, po drodze jeszcze popadając w konflikty i wojując ze sobą. Czemu o tym wspominam? Ano dlatego, że High-Rise jest niemal książkowym odwzorowaniem Eksperymentu Calhouna. Oczywiście pod warunkiem, że potraktujemy go z dużym przymrużeniem oka. Skupia się on także na nieco innych aspektach życia i funkcjonowania w określonym stadzie, no ale jednak, nadal jest eksperymentem, tyle, że przeprowadzonym na ludziach. Nawet czasy akcji mniej więcej się ze sobą pokrywają, bowiem wspomniane doświadczenie zostało przeprowadzone w roku 1968, natomiast bliżej nieokreślona akcja filmu, sądząc po kostiumach, muzyce i samochodach, to także przełom lat 60 i 70.

Piękni i wysoko sytuowani społecznie nowobogaccy mieszkańcy Londynu wprowadzają się do nowoczesnego i luksusowego wieżowca, który zdaje się być ucieleśnieniem ich marzeń o dobrobycie, a przy okazji stanowi grubą kreskę odcinającą ich od plebsu z nizin społecznych żyjących gdzieś tam kilkadziesiąt pięter niżej. Mają tu wszystko co jest potrzebne do wygodnej egzystencji. Basen, siłownię, sporych rozmiarów market spożywczy, a nawet ogród na dachu, po którym jak gdyby nigdy nic biega sobie biały koń podkreślający status mieszkańców. Brzmi nawet nieco znajomo. W samej tylko Warszawie jest co najmniej kilka podobnych mieszkalnych projektów, a kolejne powstają jak grzyby po deszczu. Przyszłość jest dziś? A jakże.

Wheatley skupia się głównie na zobrazowaniu trzymiesięcznego okresu egzystencji mieszkańców wieży tuż po wprowadzeniu się głównego bohatera (Tom Hiddleston - chyba dopiero teraz tak na prawdę go polubiłem), na wspólnych seksistowskich libacjach lokatorów i szalonych imprezach, ale też ukazuje fragmenty życia rodzinnego i prywatnego poszczególnych mieszkańców. Jak łatwo się domyślić, ich sielanka oraz zabawa w bogatą burżuazję kończy się właśnie mniej więcej tak, jak w tym ostatnim odcinku Alternatyw, albo bardziej dosłownie - jak w eksperymencie Calhouna.

Rock'n'rollowa jazda bez trzymanki. Cycki, seks, przemoc, kokaina, jakieś opętane bachory latające po korytarzach, prawdziwa uczta dla smakoszy apokaliptycznych obrazów skąpanych w utopijnej treści, także dla fanów audiowizualnych popisów oraz wysmakowanych kadrów i ekstremalnego montażu ociekającego krwią. Ogląda się to wszystko, zaiste świetnie, jednak wolałbym doświadczyć nieco bardziej wyrazistej puenty, wykrzyknika, no choćby wielokropka, a tu wyszedł z tego najwyżej przecinek. Trochę szkoda, ale też w Wieżowcu J.GBallarda było podobnie, acz tam autor pozwolił sobie na nieco więcej w opisie procesu rodzenia się w głowach mieszkańców pogańskiego szaleństwa. W filmie był zaś duży przeskok, ciężko było dostrzec moment, w którym to szaleństwo się zaczęło. Po prostu jakby się wszyscy umówili i na raz zwariowali. Niemniej duży plus za chęci. To nie był łatwy tekst do przeniesienia na ekran. Chwała więc Wheatley'owi. Spłodził zdrowo popieprzony obraz, którego kinematografia zapamięta na lata. Przypomina mi nieco krzyżówkę American Psycho z Wideodromem. A to jest, sami chyba przyznacie, bardzo klawe towarzystwo.






IMDb: 6,1
Filmweb: 6,1




Mon roi
reż. Maïwenn, FRA, 2015
130 min. Best Film
Polska premiera: 15.01.2016
Melodramat



Cycki, wóda, football, samochody i melodramat. Co z tych pozycji nie pasuje do jestestwa stuprocentowego mężczyzny? Znaczy się do mnie? Brawo, zgadliście. Dlatego właśnie na dzień dobry postawiłem przy Mon roi wielgachny krzyżyk i to pomimo tego, że gra w nim mój jeden z ulubionych męskich akotrzyn (Vincent Cassel). Pomógł mi w tym także fakt, że jakiś kretyn (pozdro Best Film) przetłumaczył tytuł oryginalny na... Moją miłość. Bleh, no jak to brzmi? Jak przepis na koktajl z jarmużu w "Pani domu".

Ale po jakimś czasie, kiedy zaobserwowałem jego stale rosnące oceny oraz wysyp bardzo pozytywnych recenzji, a także kiedy kilka osób mocno mnie zachęciło do tego, abym się przemógł, no to się w końcu... kurwa przemogłem. I wiecie co? Było to jedno z najwartościowszych moich przełamań w ostatnim okresie. Maïwenn le Besco, francuska reżyserka, acz chyba bardziej znana jako aktorka, podeszła do przedstawienia damsko-męskiego związku... no jak to kobieta właśnie, głównie z punktu widzenia macicy, permanentnego bólu głowy i braku umiejętności parkowania równoległego tyłem. Ale, niech mnie gęś, tym razem było to całkiem chwalebne i pożyteczne także z punktu widzenia mężczyzny, który jak powszechnie wiadomo, zawsze ma inny punkt widzenia na kobiece histerie i paranoje. A przynajmniej powinien. A tu o dziwo, autentyk, doliczyłem się mnóstwo wspólnych mianowników pomiędzy nami, wiecznie skłóconymi i którzy zupełnie przy okazji, żyć bez siebie nie możemy.

Niespecjalnie urodziwa (acz o gustach... to wiadomo) babeczko-prawniczka (Emmanuelle Bercot) poznaje w nocnym klubie amanta, przystojniaka i lovelasa, prywatnie właściciela restauracji. Klasyka. Pies na baby. Typowy przedstawiciel gatunku, który lubi budzić się co ranek z inną samicą (a kto nie lubi?). Z pozoru nie ma między nimi punktów stycznych, no bo gdzie taka przeciętna babeczka, acz zgoda - nie głupia, do takiego paryskiego Amaro, który może mieć każdą? A jednak. Coś zaiskrzyło, acz odnoszę wrażenie, że takie historie zawsze trafiają się tylko w filmach.

Przechodzimy więc wraz z nimi przez cały proces miziania się, począwszy od tego najfajniejszego, czyli zwierzęcy seks, odkrywanie siebie nawzajem, śmiechy, zabawy i raz jeszcze zwierzęcy seks, przez etap kolejny, już mało fajny, czyli znudzenie, zmęczenie materiału, kłótnie i zdrady. Niby nihil novi, a jednak. Czuć tu świeżość i mądrość w sposobie przekazywania emocji. Maïwenn zbudowała nietuzinkowe relacje pomiędzy naszą parą gołąbków, które nasiąknięte czasem patologią, czasem nienawiścią, a czasem czystą miłością i fascynacją przedstawiają obraz współczesnych związków. Mon roi, czyli mój król, to opowieść o sile pożądania i przyciągania, która jest czasem silniejsza niż nakazuje zdrowy rozsądek. Świetne studium ludzkich meandrów uczuciowych, z którego można wyciągnąć wiele dobrego i mądrego. W tej historii odnajdywałem bardzo dużo podobieństw do Scen z życia małżeńskiego Bergmana. To trochę taki współczesny ich sequel. Inteligentne i całkiem ładne kino. Nie tylko do obejrzenia razem ze swoją kobietą. Z cudzą można to zrobić również :)







IMDb: 7,1
Filmweb: 7,3




W samym sercu morza
reż. Ron Howard, USA, AUS, ESP, GBR, CAN, 2015
121 min. Warner Bros. Entertainment Polska
Polska premiera: 4.12.2015
Dramat, Przygodowy



Pierwszą szantą jaką nauczyłem się na pamięć i którą to potem sam na kolejnych obozach żeglarskich śpiewałem, a nawet grałem na gitarze, ku chwale rozkochanych we mnie niewiast, zwała się „Śmiały harpunnik”. Opowieść o dzielnych i legendarnych łowcach wielorybów. Do dziś jest to jedna z moich ulubionych szant, acz możliwe, że to głównie przez to, że kojarzy mi się ona z taką jedną Martą z Gdańska (odezwij się, jeśli to czytasz), z którą to na tle tej szanty i przy ognisku oraz gwiaździstym niebie wymienialiśmy się poprzez usta naszymi płynami ustrojowymi. A może miała na imię Magda? Yyy... no nieważne.

Tak więc na dzień dobry W samym sercu morza miał u mnie dużo łatwiej. Klimaty marynistyczne i żeglarskie w kinie nie pojawiają się specjalnie często, a już te przyjemnie zobrazowane ukazują się na dużym ekranie tak jak nasza reprezentacja na wielkich turniejach piłkarskich, raz na ruski rok. Jako zapalony żeglarz odczuwam więc wieczną za nimi tęsknotę, dlatego bardzo ucieszyłem się na wieść o tym, że Ron Howard, który czego ostatnio nie dotknie, to zamienia w kasowy przebój, bierze się za ekranizację powieści Nathaniela Philbricka o tym samym tytule. Historia wielorybniczego statku Essex, oraz jego zderzenie z ogromnym kaszalotem w roku 1820 jest dla całej żeglarskiej braci niekwestionowaną legendą, której dorównać estymą może co najwyżej zderzenie Titanica z górą lodową, a i tak to nie ten sam poziom kultu. O statku Essex i jego załodze ułożono już wiele pieśni i szant, już od niespełna dwustu lat historia ta ciągle jest obecna w świadomości żeglarzy na całym świecie. Dramatyczna walka o przetrwanie załogi rozbitego statku stanowiła także inspirację dla Hermana Melville'a, który na jej podstawie spłodził nie mniej kultowego Moby Dicka. Tak więc historia ta zdecydowanie zasłużyła na przeniesienie na duży ekran.

Ron Howard oczywiście podszedł do tego zadania w sposób dla siebie typowy, czytaj - iście hollywoodzki. Przedstawił tą historię według niemal identycznego szablonu z którym mieliśmy do czynienia w jego wcześniejszym Wyścigu. Szczypta adrenaliny, liczne nawiązania historyczne i biograficzne, dużo świetnych zdjęć, szybki montaż i sprawna realizacja, ale przede wszystkim emocje, bardzo dużo przyjemnie łechtających moje podniebienie emocji. I pomimo tego, że jest tu tym razem nieco więcej formy, a tak jakby nieco mniej treści, to jednak żeglowało mi się z tymi chłopakami po oceanie wprost bajecznie. Wielka legenda doczekała się w końcu całkiem wielkiego filmu i za to chylę Howardowi czoła, ahoj.






IMDb: 7,0
Filmweb: 6,8





Deadpool
reż. Tim Miller, USA, CAN, 2016
108 min. Imperial-Cinepix
Polska premiera: 12.02.2016
Komedia, Akcja, Sci-Fi



Nie cierpię całego uniwersum Marvela. W ogóle się w nim nie odnajduję, czuję się w nim zagubiony niczym osiemdziesięcioletni staruszek trzymający w rękach po raz pierwszy w życiu tablet od Apple. Czasem to wręcz boję się otworzyć lodówkę, żeby nie wyskoczył z niej Kapitan Ameryka, czy inny X-Men. Ponoć mężczyźni to wieczne, duże dzieci, ale ja to w tym momencie publicznie dementuję. Za dzieciaka owszem, lubiłem komiksy Marvela, nawet miałem ich parę, ale dziś, te dwadzieścia kilka lat później, na dużym ekranie pokazuję im wszystkim serdeczny, znaczy się środkowy palec. No sorry, ale z tego się jednak wyrasta i mam szczerą nadzieję, że w tym odczuciu nie jestem osamotniony.

Uważam, że w ogromnej większości przypadków idealnym środowiskiem dla komiksowych bohaterów są... komiksy właśnie. Dlatego Deadpool na starcie nie miał ze mną łatwo. Oj nie miał. Od razu sklasyfikowałem go jako „nie interesuje mnie, obejrzę za jakiś czas w telewizji, albo najlepiej w ogóle”, ale w międzyczasie świat oszalał, co ja gadam, ocipiał. Przez kilka dni nawet nie wchodziłem na fejsa, bo wszędzie był ten wredny chuj w czerwonym kombinezonie. I kiedy tak już myślałem o porzuceniu pracy i emigracji w Bieszczady machnąłem ręką i w myśl zasady "czym się strułeś, tym się lecz" naraziłem swoje oczy i uszy na pewny gwałt. Ale nic z tego. Nikt mi niczego niepożądanego w oczodoły nie wsadził. Mało tego, nawet trochę polubiłem tego świra Deadpoola, acz wódki to jednak wolałbym z nim nie pić.

To całkiem niezła i nie takich znów najniższych lotów (jak to mają mieć w zwyczaju inne marvelowskie kinowe epopeje) rozrywka, a także całkiem zabawnie zrobiona beka z super herosów zapodana w sosie chilli. Odnoszę nawet wrażenie, acz z pewnością mylne, że film ten został skonstruowany właśnie dla takich jak ja - wrogów klasycznych opowieści o bohaterach w kombinezonach i tych pryszczatych gimnazialistów - fanów Marvela. Oczywiście, że między wierszami oraz pomiędzy jednym rechotem a drugim wybuchem szaleństwa jest tu sporo tego wszystkiego, czego w herosach nienawidzę najbardziej, czyli te infantylne napierdalanki, brak logiki i spójności akcji, oraz te spektakularne, nietrzymające się kupy wybuchy, ale w tym konkretnym przypadku jakoś mi to specjalnie nie przeszkadzało. Całkiem pokaźnych rozmiarów mości czarny humor stanowił miękkie lądowanie dla tych wszystkich debilizmów. Trawienie miałem więc po nim całkiem w pytkę. Biję się więc publicznie w pierś i zwracam kawałek zajumanego przeze mnie honoru wszystkim jarającym się Deadpoolem, no ale żeby nie było też znów tak za słodko - nigdy więcej. Chciałbym, aby na tym poprzestano, ale jak wszyscy doskonale wiemy, nie ma na to najmniejszych szans. Trudno. Nadal pozostaje mi więc opozycja i własnoręcznie przygotowany transparent  z napisem: "Precz z Marvelem!"






IMDb: 8,2
Filmweb: 7,8




Fusi
reż. Dagur Kári, ISL, DEN, 2015
94 min. Against Gravity
Polska premiera: 19.02.2016
Dramat, Czarna komedia


Zawsze uważałem, że Islandia to stan umysłu. Ktoś, kto rodzi się na tej odległej, zimnej i pełnej gejzerów wyspie wikingów, ostatniej zaludnionej przez białego człowieka w Europie, na swój sposób staje się wybrańcem Boga, lub też jego odszczepieńcem. Swego czasu, czyli mniej więcej w okolicach 2003 roku, kiedy to po raz pierwszy miałem styczność z reżyserem Dagurem Kari (Noi Albinoi), siedziałem już po uszy w fascynacji tą wyspą. Koniecznie chciałem ją odwiedzić, w sumie to nadal mam na nią chrapkę. Słuchałem też i robię to zresztą nadal Bjork, Sigur Ros, Mum, czy Gus Gus, oraz byłem pod wpływem 101 Reykjavik Baltasara Kormakura. Jak na wyspę o ludności całkowitej porównywalnej z Bydgoszczą, miejscowi mają w sobie nad wyraz ogromny potencjał twórczy. Nie wiem skąd biorą się ich talenty, może to z surowych powodów klimatycznych, albo po prostu w grę wchodzą uwarunkowania genetyczne odziedziczone po dzielnych i walecznych Wikingach - nie wiem. W każdym bądź razie filmy robią też niezłe, bardzo charakterystyczne dla szeroko rozumianej kultury skandynawskiej, niemniej na ich ogólnym tle kino islandzkie w szczególności przypada mi do gustu.

Wspomniany Dagur Kari, przy okazji także muzyk i multiinstrumentalista jest chyba najbardziej znanym przedstawicielem nurtu współczesnej islandzkiej kinematografii. Oprócz wspomnianego Noi Albinoi jest autorem także m.in. świetnych Zakochani widzą słonie oraz Dobre Serce. Dlatego z wielką przyjemnością i ufnością sięgnąłem po jego najnowszy tytuł - Fusi.

I jak przystało na Kariego jest to typowa, słodko-gorzka opowieść o niedojrzałym czterdziestolatku, pracowniku lotniska, który żyje z mamą w małym mieszkaniu. Jego pasją jest modelarstwo i w zasadzie to wszystko. Nigdy nie był poza Islandią, nie ma dziewczyny, w pracy kumple się z niego śmieją, a jego stara pieprzy się czasem w kuchni z jakimś nowym"wujkiem". Fusi jest więc takim życiowym outsiderem i niedorajdą, w dodatku tłuściutkim. To idealny punkt wyjściowy do wywrócenia jego życia do góry kołami i to według klasycznego wzoru skandynawskich czarnych komedii. Jest sporo humoru, groteski, ale także emocji i takiej, jakby to nazwać, życiodajnej energii, która daje pozytywnego kopa nie tylko naszemu nieporadnemu bohaterowi, ale także odbiorcom filmu. Zacny klimat, fajne zdjęcia, oryginalne dialogi i liczne, absurdalne sytuacje czynią z filmu pozycję obowiązkową dla miłośników skandynawskiej kinematografii. Dagur Kari, co mnie bardzo cieszy, nadal jest w wysokiej formie i niech bogowie; potężny Thor i wszechmogący Odyn dodadzą mu sił i energii, żeby tak było jeszcze przez wiele następnych lat.






IMDb: 7,5
Filmweb: 7,4



Lobster
reż. Yorgos Lanthimos, GRE, FRA, GBR, IRL, 2015
118 min. United International Pictures
Polska premiera: 26.02.2016
Dramat, Sci-Fi


„Nudny w chuj”, „Nie no, daj spokój, straszne gówno”, „Zupełnie nie wiem o co w nim chodziło”, „Ty to serio jakiś pojeb jesteś. Przecież to jest fatalny film!”. Te i im podobne epitety padały z ust moich znajomych zaraz po usłyszeniu ode mnie, że Lobster, to w gruncie rzeczy bardzo dobry film i że generalnie to go polecam (wiem wiem, zmień znajomych - dzięki). No cóż, najwidoczniej rzeczywiście jestem pojebem, w zasadzie to żadna dla mnie nowość, także zapewne dla większości moich interlokutorów, ale w aspekcie stricte kinematograficznym uznaję to za komplement. Zresztą, tak na marginesie i w tajemnicy wam powiem, że w niekinematograficznym również.

Na Lobstera czekałem z bardzo dużymi nadziejami. Film ten chyba nawet otwierał na początku stycznia moją noworoczną listę najbardziej oczekujących tytułów. Anglojęzyczny debiut Greka Lanthimosa już tylko przy pomocy zwiastunów zapowiadał się co najmniej tak samo dobrze jak jego głośny Kieł, którym to sześć lat temu (poważnie? To już 6 lat?) zachwycałem się wraz z całym światem, a raczej z tą pojebaną jego częścią, wszak i on ochrzczony został produkcją uszytą na miarę tych niezupełnie normalnych ludzi. Cóż. Nic na to nie poradzę. Lubię pojebane filmy. Życie samo w sobie jest ciężkie i sfiksowane, bardzo mnie więc raduje fakt, że ktoś o tym po prostu czasem nakręci film. Ja generalnie cenię śmiałe filmowe projekty, w których absurd, niedorzeczność, surrealizm i czarny humor podają sobie ręce i idą razem na lufę, a Lanthimos idzie z nimi najczęściej od razu na pół litra. W nadmiarze ugrzecznionych politycznie, merytorycznie i realizacyjnie produkcji każde ekranowe dziwadło jest godne naszej uwagi.

Lobster siłą rzeczy musiał zmierzyć się z wielkością Kła. Być może, już jako międzynarodowa produkcja z wielkim budżetem i pierwszoplanowymi aktorami także skazany był na jego przebicie, co na swój sposób już na starcie było trudne i raczej bezcelowe. Dla mnie wystarczyłoby jednak, aby Lobster był przynajmniej tak samo dobry. I był. Jest dobry, ale co mnie cieszy najbardziej, jest tak samo absurdalny i wyobcowany. Wbrew pierwszemu wrażeniu stara się mądrze, acz z nieco wisielczym humorem komentować otaczającą nas rzeczywistość z punktu widzenia nie tak znów odległej wizji przyszłości, tej zimnej, odczłowieczonej i humanitarnie obcej. To także bardzo śmiały komentarz ludzkich fobii, pragnień i przekleństw. Kontestuje modną i jakże popularną w dzisiejszej cywilizacji zachodniej samotność. Przyrosty naturalne w państwach teoretycznie rozwiniętych od dziesięcioleci lecą na łeb i szyję, stąd między innymi kryzys migracyjny na naszym kontynencie, który z roku na rok będzie zyskiwał na sile ośmieszając przy tym nasz utopijny zachodni model egzystencjalny.

Odważny Grek w pewnym sensie, acz rzecz jasna niedosłownie, ściśle do tego nawiązuje, ale zabiera się do tego tak jakby od dupy strony. Przedstawia wizję nieodległej przyszłości, w której społeczeństwo jest już niemal doszczętnie wyprane z emocji i uczuć. Zatracone jest ono w nihilistycznej kulturze bytu i nie potrafi samodzielnie funkcjonować. Zakazy i nakazy, to wolno, tego nie wolno. Ludzkość, niemal bez oporu poddaje się rygorystycznym wytycznym narzucanym jej przez apodyktyczne rządy, które w tym konkretnym przypadku nie tolerują życia w liczbie pojedynczej. Umiera ci żona? Trudno, musisz natychmiast znaleźć nowa partnerkę, masz na to kilkanaście dni. Jeśli nie znajdziesz, zamienimy cię w dowolnie wybrane przez ciebie zwierzę, tak jak np. twojego brata, który jest dziś psem. Absurd? Niedorzeczność? Oczywiście że tak, ale to także symbol opresji, oraz jednocześnie punkt zapalny i zwrotny, pewnego rodzaju wyraz buntu przeciw politycznemu, lub też fanatyczno-religijnemu zniewoleniu. To donośny głos sprzeciwu wobec próby narzucaniu społeczeństwom jedynej słusznej wizji świata. Lobster, to w moich oczach film głównie o sile buntu i bezkompromisowej walce o wolność oraz duchową i mentalną niepodległość. Znajdą w nim paliwo rakietowe dla siebie zarówno prawicowi wolnościowcy, środowiska LGBT, weganie, miłośnicy zwierząt, wojownicy o zachowanie lasów tropikalnych, czy też zniewoleni komunistycznym reżimem mieszkańcy Korei Północnej. Szalenie uniwersalne kino, trudne - zgoda - pojebane - zgoda po dwakroć, ale jednocześnie mądre i nawet zabawne. Bardzo rzadko trafiają nam się w przyrodzie takie rodzynki. Dlatego smacznego życzę. Niżej podpisany, autor pojebany.






IMDb: 7,2
Filmweb: 6,9




Syn Szawła
reż. László Nemes, HUN, 2015
107 min. Gutek Film
Polska premiera: 22.02.2016
Dramat


Na koniec film o którym napisać jest mi cokolwiek mądrego najtrudniej. Powyżej było trochę śmiechu, trochę absurdu, surrealizmu, niedorzeczności i miłości, a tu raptem jebut, Holokaust. Trudno jest powracać do tych ekstremalnie ciężkich i ludzkich dramatów z czasów, kiedy przez kilka/kilkanaście lat niepodzielnie rządziło na tym padole zło. Obozy koncentracyjne, masowa eksterminacja ludności, dramaty jednostek, śmierć i stęchlizna. O tym wszystkim powstały już setki produkcji filmowych, napisano tez tysiące książek. Cóż można więcej dodać w tej materii? Ale Węgier László Nemes udowadnia, że w całym tym dantejskim piekle o którym cały świat próbuje zapomnieć zawsze znajdzie się jakiś temat godny uwagi, który zasługuje na swoje pięć minut i który ponownie wywróci nasze prywatne definicje na temat człowieczeństwa na lewą stronę, połamie je, zbeszcześci, połknie i wypluje wraz z żółcią.

Syn Szawła jest filmem ekstremalnie ciężkim w odbiorze, ale jednocześnie szalenie bezpośrednim i realistycznym w przekazie treści. Bardzo wyciszony i ascetyczny obraz, który skupia się na prostych ludzkich instynktach takich jak przetrwanie, wiara, miłość i nienawiść. W każdej minucie tego filmu czuć zapach palonych ciał, odoru i stęchlizny, które mimowolnie nam towarzyszą. Autorzy niczego nie tuszują. Celowo i w bardzo naturalny sposób ukazują całe zło i traumę tamtych dni oraz ludzi opuszczonych przez Boga. Sytuacja wydawać by się mogła bez wyjścia. Od początku wiadomo jak skończą "goście" hitlerowskiego obozu pracy, a jednak w całym tym syfie tli się jakaś nikła iskierka człowieczeństwa, którą wraz z głównym bohaterem za wszelką cenę chcemy ochronić przez wiecznym zgaśnięciem.

Ojciec żyd, jako nieco bardziej uprzywilejowany kapo próbuje pochować w obozie swojego syna według judaistycznego zwyczaju. To bezsprzecznie ostatnie zadanie w jego życiu chce doprowadzić do końca jak należy, ku naturalnym przeciwnościom losu oraz pokrętnej logice. A że nie jest łatwo? W tych warunkach ciężko jest nawet oddychać, dlatego cieszę się, że takie filmy powstają. Niech współczesna ludzkość widzi i wie, że jeśli się nie ogarnie, to takie sceny powrócą i to szybciej niż później. Ważny film, ale do geniuszu wiele brakuje. Po prostu pozycja jedna z wielu istotnych oraz wrażliwych na cudze nieszczęście, która wpisuje się w klasyczny żydowski schemat mający na celu podtrzymywanie za wszelką cenę nad lustrem wody pamięci o holokauście. Otrzymany w lutym Oscar tylko potwierdza tezę, w której to bardzo liczna w USA społeczność żydowska zrobi wszystko, żeby przy pomocy swojego holokaustu osiągać swoje cele strategiczne. Niemniej w tym konkretnym przypadku i na całe szczęście, uhonorowany film jest zwyczajnie dobry i tak jakby lokowany ponad religijnymi oraz politycznymi podziałami. Brawo Wy, bracia Madziary.





IMDb: 7,6
Filmweb: 7,2


piątek, 26 lutego 2016

Wujek Ekran rozdaje Oscary 2016

Pokój
reż. Emma Donoghue, IRL, CAN, 2015
118 min. Monolith Films
Polska premiera: 26.02.2016
Dramat


To był jedyny z wybranych przeze mnie filmów na ostatnim Warszawskim Festiwalu Filmowym, którego na pół godziny przed seansem musiałem odpuścić z przyczyn nazwijmy to wyższych (tak, kobieta). Jak na złość okazało się zaraz, że Pokój zgarnął tytuł najlepszego filmu według jak zawsze wymagającej publiczności, do tego świetnie oceniła go także krytyka. Mało tego. Amerykańska Akademia nominowała go do Oscara. No cóż. Peszek. Obejrzałem go więc te kilka miesięcy później, a w międzyczasie zdążyłem nabrać pewności, że pozycja ta jest solidna i zwyczajnie dobra. W związku z powyższym, co zrozumiałe, wypadało od Pokoju oczekiwać więcej. No więc oczekiwałem.

I to był błąd. Bez tak wysoko zawieszonej poprzeczki film z pewnością wszedłby mi zdecydowanie lepiej i głębiej. Ups. Mało sztywne zestawienie. No więc po prostu lepiej. Niestety po seansie zostało nas na placu boju dwóch. Ja oraz lekki niesmak, taki wiecie, jak po całonocnej libacji i mieszaniu trunków. Historia oczywiście zacna i ciekawa. Scenariusz to mocny kandydat w kategorii adaptacji, i chyba właśnie tu daję Pokojowi największe szanse w wyścigu po Oscary. Bardzo sprawnie zostały skonsolidowane a także upchane w małym, szczelnym pomieszczeniu ludzki dramat i emocje. Mały chłopiec (Jacob Tremblay) dał aktorski popis, zgoda, ale już jego wychwalana przez wszystkich matka (Brie Larson) bez przerwy działała mi na nerwy. Ok. Ja wszystko rozumiem. Taka rola. Załamanie nerwowe, psychiczne zawiechy, tak brutalne wydarzenie musiało przełożyć się na ogólny stan psychiczny, fobie, ataki, histerię, niemniej nie mogłem jej zdzierżyć, zwłaszcza w drugiej części opowieści.

Oczywiście niewiele to zmienia w moim finalnym odbiorze. A ten był zwyczajnie dobry. Film jest poprawny, troszkę emocjonujący i momentami wstrząsający, nie zamierzam wytaczać przeciw niemu ciężkich dział. Ale nic ponadto. Przetrawiłem go w sposób dość bezrefleksyjny, a chyba nie powinienem. Bardzo podobała mi się pierwsza część filmu. Relacja matki z synem, sposób tłumaczenia i opisywania mu świata, którego nigdy nie widział. Instynkt przetrwania, knucie planu ucieczki. Tak, to było interesujące i dobre. Ale druga część, już po uwolnieniu, totalnie mnie rozczarowała i znudziła. Nie, to nie jest arcydzieło, o które od miesięcy ociera się w ocenach. To po prostu dobry film. Tak jak szot wódki - na jeden raz.

4/6

Mój typ Oscarowy: 2 nagrody
Real: 1 nagroda



Sicario
reż. Denis Villeneuve, USA, 2015
121 min. Monolith Films
Polska premiera: 25.09.2015
Dramat, Kryminał


Denis Villeneuve to dziś już Gość przez duże G. Ziomale z osiedlowych ławek przed blokiem nazwaliby go pewnie bratem i pozwolili mu zjarać z nimi blanta. Kanadyjczyk wyrósł już z wieku szczenięcego, w którym to szokował niezwykłą dojrzałością i mądrością, jakimi raził po oczach w kapitalnych Pogorzelisku, Labiryncie i Wrogu. Ale to już przeszłość. Teraz przyszła pora na konfrontację z punktu widzenia wieku dojrzałego. Dostał więc od Hollywood kosztowne zabawki za trzydzieści baniek i powiedziano mu - masz chłopie, baw się i rób co chcesz, tylko uważaj, nie zawiedź nas.

Z tak postawionego zadania Villeneuve wywiązał się bez zarzutu. Na mocne cztery z plusem. W światowych Boxoffice'ach tabelki w Excelu biją brawo i mrożą szampana, wszak film nadal jeszcze na siebie zarabia, a trzy nominacje do Oscara dodają mu tylko dodatkowych punktów do ogólnej zajebistości. W zasadzie facet mógłby już dziś powiedzieć: „melduję wykonanie zadania”. Tyle, że według mojej szkolnej skali ocen nie poszło mu aż tak dobrze. Tak, wiem, cały świat w tym momencie właśnie zadrżał w podstawach i zamarł z przerażenia. Sicario jest perfekcyjnie niepokojący, także bardzo wciągający i niezwykle klimatyczny, ma w sobie też wiele z typowych cech charakterystycznych dla kina Kanadyjczyka. Np. to, że jesteśmy długo prowadzeni przez niego za rączkę, by na koniec nam ją bezceremonialnie pragnął odrąbać tępym scyzorykiem. Cholernie szanuję tak bezczelnych reżyserów.

Gdybym nie widział jego wspomnianych wcześniejszych tytułów, zapiałbym nad Sicario z zachwytu, tak jak uczyniła to reszta wszechświata i okolic. Ale niestety widziałem. Tzn. jakie niestety? Niestety dla Sicario rzecz jasna. To zdecydowanie mniejszy rozmiar kaloszy. Zabrakło mi tu głównie elementu zaskoczenia i nieprzewidywalności, oraz tego trudno definiowalnego odczucia satysfakcji. Czułem się trochę znużony, a finalnie niezaspokojony. Dziwny stan. Masz przed sobą fajną cycatą laskę, Anię, czy tam Ewę, nawet nie pamiętasz jej imienia, grunt, że chętną na igraszki, a ty po 20 minutach obiecującej gry wstępnej zasypiasz w skarpetkach. Zdarza się najlepszym, wiadomo, ale jednak wstyd. Cóż... To dobre kino, acz bardziej kino domowe. W sam raz do uśpienia. Mojego lub jej.

4/6

Mój typ Oscarowy: 1 nagroda
Real: Zero


Creed
reż. Ryan Coogler, USA, 2015
133 min. Forum Film Poland
Polska premiera: 8.01.2016
Dramat, Sportowy


Mam ogromną słabość do Rocky’ego. Jest ona tym większa, im robię się starszy. Z wiekiem staję się coraz bardziej sentymentalny, do głosu dochodzą jakieś durne tęsknoty i inne dziwki. Za dzieciaka wiadomo, totalne szaleństwo i kult. Potem lekkie znudzenie ikonami kina lat 80-tych, świadome zbesztanie ich w swoim łbie, oraz rozpaczliwe poszukiwanie w kinie nowych bohaterów.

Potrzebowałem wielu lat, by kategorycznie stwierdzić, że większych herosów jak oni nie ma i nigdy już chyba nie będzie. Dzieciństwo dzieciństwem, sentymenty sentymentami, z pewnością mają w tym aspekcie wiele do powiedzenia, ale jak oglądam po raz kolejny takiego Rocky’ego, to aż się we mnie gotuje i mam ochotę zalać samym sobą kubek z herbatą. Patos, charakterystyka postaci oraz klarowny podział na dobro i zło jest w tym kinie nieśmiertelne. Właśnie na tym bazowały sportowe filmy lat 80-tych, może i do bólu przewidywalne oraz szalenie proste w konstrukcji, ale dziś, gdy tylko ktoś współczesny świadomie nawiąże do nich i to garściami, to niemal za każdym razem chwytają za serce, czego najlepszym dowodem są Zapaśnik, Southpaw, czy Za wszelką cenę. Ludzie chyba po prostu ciągle tęsknią za tego typu emocjami. Są jedyne w swoim rodzaju. Proste i nieskomplikowane, a przy tym cholernie szczere.

Creed podąża więc tą samą ścieżką chwały. Nie tyle czerpie garściami z oryginału, co staje w szranki z jego kontynuacją. Rocky Balboa żyje, dalej prowadzi swoją restaurację w Philadelphii, a na ulicach i w knajpach na całym mieście widoczne są zdjęcia i graffiti z jego podobiznami. Może jest już nieco podstarzały i obolały ale to ciągle ten sam szczery, skromny i zabawny facet. W filmie mamy do czynienia z niemal identycznym klimatem oraz schematami charakterystycznymi dla sportowego kina, także te same aspekty psychologiczne, walka samego z sobą, upadek, potknięcie, ciężka praca i walka o zwycięstwo oraz powrót w chwale. Co prawda na pierwszym planie nie ma już Rocky'ego, tylko młody Adonis "Creed" Johnson, syn Apollo Creeda, ale tak po prawdzie, to niczego w tej sadze nie zmienia. Dla mnie Creed to Rocky, tylko kilkadziesiąt lat później. Nadal budzi we mnie te same emocje. I chyba właśnie o to chodziło jego twórcom.

To fantastyczne uczucie móc ponownie zobaczyć na ekranie Sylvestra Stallone, który nie musiał specjalnie grać ani udawać. Był sobą. Po prostu. Rocky to on, dosłownie i w przenośni. Oglądając Creed czułem się trochę jak na Przebudzeniu Mocy. Po dłuższej przerwie ponownie doświadczyłem powrotu bohaterów i emocji jakie towarzyszyły mi w latach szczeniackich. To absolutnie świetne nawiązanie do lat dzieciństwa w których raczkowała moja fascynacja kinem. Ale Creed to coś więcej niż tylko kubeł zimnej wody polany na rozgrzane sentymenty. On idzie krok dalej. Nie tylko nawiązuje do lat minionych, ale też kreuje coś zupełnie nowego i z dumą przekazuje pałeczkę w sztafecie pokoleń. Wielki film, mimo, że odrysowany od kalki.

5/6

Mój typ Oscarowy: 1 nagroda
Real: Zero




Most szpiegów
reż. Steven Spielberg, USA, 2015
141 min. Imperial-Cinepix
Polska premiera: 27.11.2015
Dramat, Thriller, Polityczny


Steven Spielberg jest jak uznana marka drogiego alkoholu. Po pierwszym łyku wiesz już, że to właśnie ten smak, jedyny i niepodrabialny, dobrze ci znany i trudny do osiągnięcia przez innych producentów. Podobnie jest z jego filmami. Już po pierwszych kadrach czuć jego rękę, a w trakcie dalszej penetracji taśm filmowych ciągle dostrzega się multum schematów jakimi ten zasłużony dla amerykańskiej kinematografii reżyser od lat się posiłkuje. W każdej jego ekranizowanej historii zawarta jest jakaś szczypta magii, a między słowami lokowane są drogowskazy moralne. Zgoda, nie zawsze się z nim zgadzam, Spielberg jest dla mnie nieco za miękki i zbyt politycznie poprawny, momentami wręcz familijny, ułożony i aż za grzeczny, a ja lubię w kinie odrobinę brudu. Niemniej Spielberg zrewolucjonizował przemysł filmowy, wrzucił mu drugi i od razu piąty bieg. Już na zawsze wpisał się złotymi nićmi w historię światowej kinematografii. Nie sposób mu tego nie przyznać. Nie sposób nie szanować.

Dlatego cieszę się, że po kilku słabszych produkcjach powrócił wreszcie na swoje właściwe tory. I to nie przy pomocy dinozaurów, rekinów, czy innych kosmitów, po prostu zatańczył po swojemu z babcią historią. Most szpiegów, to kino historyczne oparte na faktach ze szpiegowskim pazurem i klimatem z czasów zimnej wojny. Na pierwszy rzut oka ciężkostrawne gatunkowo, bynajmniej nie dla każdego, ale przecież to Spielberg, ikona amerykańskiej popkultury, człowiek, który ma w sobie coś z MacGyvera – z każdej historii ulepi boxoffice’owy wyjadacz. Facet ma wyjątkowy dar do przekładania zawiłych historii na język kina przyswajalnego, niekonfliktowego i rozrywkowego.

Most szpiegów jest trochę taką ciepłą kluchą, która w szponach zimnej wojny i szorstkiego podziału na białe i czarne potrafi jednak wyciągnąć z kapelusza typowego Spielberga. Bardzo pomaga mu w tym Tom Hanks, który nawet w najbardziej dramatycznej roli potrafi być zarazem śmiertelnie komiczny oraz ironiczny. Razem zbudowali ważną historię opartą na faktach, która jednocześnie stała się uniwersalnym wytrychem do drzwi prowadzących do ludzkiej godności i sprawiedliwości. Miłe, przyjemne, nieco podniosłe i z godnym patosem, a jednocześnie bardzo lekkostrawne. Klasyczny Spielberg. Świat kina bez niego byłby potwornie nudny.

4/6

Mój typ Oscarowy: Zero
Real: 1 nagroda



Spotlight
reż. Tom McCarthy, USA, 2015
128 min. United International Pictures
Polska premiera: 5.02.2016
Dramat, Obyczajowy


Największym moim problemem po obejrzeniu tego, bez wątpienia świetnego filmu jest beznamiętny wkurw spowodowany smutną konstatacją z powodu tego, że coś, co jest mi ideologicznie bliskie, oraz w co usilnie próbuję ciągle wierzyć i na jego podwalinach budować sens swojej bytności, jest w pewnym stopniu zakłamane i zgniłe od środka. Z początku unikałem tego filmu jak ognia, nie bardzo chciałem się zagłębiać w ten temat, wiedziałem czym to się skończy. Nie to, że świadomie odrzucam od siebie fakty, po prostu bałem się pogromu. Intensyfikacji i celowego grania na jedną nutę, słowem - dojebania kościołowi za wszelką cenę. W imię zasad.

Na szczęście tak nie jest. I właśnie to jest najmocniejsza strona Spotlight. Twórcy skupili się na aspekcie merytorycznym, na pieczołowitym odwzorowaniu pracy dziennikarzy śledczych, na kropli, która drąży skałę. Skandal pedofilski w kościele bostońskim, a raczej jego skala rzecz jasna szokuje, boli i zwyczajnie wkurwia, ale wszystkie fakty przedstawione są w sposób uczciwy. Oglądając film miałem wrażenie, że czytam fachowy i rzetelnie napisany artykuł w gazecie. Bezstronny i bez tak mocno obecnej w polskich mediach manipulacji faktami oraz stawiania tez zgodnych z linią redakcji.

A kościół? Tworzą go po prostu ludzie, a ci od zawsze byli i są nadal niedoskonali, ułomni i słabi. Popełniają błędy, wszyscy i bez wyjątku. W zasadzie w moim osobistym podejściu do wiary nie potrzebuję pośredników, zwłaszcza tych ludzkich, unikam ich trochę tak jak przedstawicieli handlowych, domokrążców i świadków Jehowy. Poznałem jednak i znam nadal kilku wspaniałych księży, którzy wykonują kawał kapitalnej duszpasterskiej roboty. Staram się więc podchodzić do tego tematu w sposób pragmatyczny, wybiórczy i zdystansowany. Zło w kościele było od zawsze i będzie mu towarzyszyć wiecznie. Zło trzeba zwalczać, eliminować i nazywać po imieniu, to nie podlega żadnej dyskusji, ale też szlag mnie trafia, jak samozwańczy ateiści i antyklerykaliści, którzy tak przy zupełnej okazji chętnie obchodzą Boże Narodzenie i Wielkanoc, wrzucają cały kler do jednego worka z napisem ZŁO WCIELONE.

Staram się więc wierzyć w to, że są to tylko zgniłe owoce kilku jabłoni i że nadal jest ich stosunkowo niewiele w skali całego sadu. Końcowe napisy, w których wymieniono wszystkie afery pedofilskie zarejestrowane w kościele katolickim i to na całym świecie, mocno mnie jednak zabolały. Ogarnia mnie bezsilność i złość. Niemniej, mimo wewnętrznego i duchowego oporu cieszę się, że film ten powstał. Jestem zwolennikiem prawdy, choćby tej najbardziej bolesnej. Rad jestem, że pojawiły się w nim prawdziwe nazwiska, zdarzenia i fakty. Z całą stanowczością należy się przeciwstawiać złu, ale też nie popadać ze skrajności w skrajność. Osobiście dalej będę bronił dobrego imienia kościoła, wszak w dobie kryzysu wiary, rozszerzania się moralnego nihilizmu, lewackiej demagogii oraz najazdu Islamu na Europę, jest on suwerenem i gwarantem przetrwania standardów cywilizacji zachodniej, w której się przecież wychowaliśmy.

4/6

Mój typ Oscarowy: 3 nagrody
Real: 2 nagrody




Brooklyn
reż. John Crowley, IRL, CAN, GBR, 2015
105 min. Imperial-Cinepix
Polska premiera: 19.02.2016
Melodramat


Film obejrzałem tylko z dwóch powodów. Pierwszy nazywa się Nick Hornby, czyli autor scenariusza, do którego od wielu lat mam słabość jako powieściopisarza. A drugi wabi się "trzy nominacje do Oscara" oraz moje coroczne postanowienie obejrzenia jak największej ilości nominowanych do nich filmów. W celu wyrobienia własnego zdania, ma się rozumieć. W innych okolicznościach najpewniej bym go sobie darował. I jeśli ktoś nie lubi ckliwych, typowo kobiecych melodramatów i wyciskaczy łez spod sztandarów Harlequina, to zaprawdę powiadam wam - nie idźcie tą drogą. Odpuśćcie. Ja się męczyłem strasznie. To zupełnie nie moja wrażliwość, nie moje obsesje i nie mój target. Czasem rzecz jasna zdarzają się wyjątki uciekające spod gilotyny reguły, np. ostatnio zaskakująco dobrze wszedł mi Wiek Adaline, ale to głównie z powodu niezwykłej urody odtwórczyni głównej roli - Blake Lively, która tak na marginesie, zajmuje aktualnie pierwsze miejsce na liście moich filmowych ulubienic oraz wirtualnych kochanek. Niewiele to jednak zmienia w skali globalnej. W świecie melodramatów nadal czuję się trochę jak w za ciasnym swetrze, w dodatku w kolorze różowym. Co najmniej nieswojo.

A Brooklyn? Nie, to jest niestety ten sam rozmiar kapelusza. Saoirse Ronan jest co prawda urocza, a odzwierciedlenie ducha tamtej epoki (lata 50) jest zaskakująco dobre, to jednak mdłość tej miłosnej opowiastki jest dla mnie wprost nie do zniesienia. Nadmiar lukru i cukru źle wpływa na moją szorstką gruboskórność. Odnosiłem wrażenie, że oglądam Anię z Zielonego Wzgórza i tak właśnie lokuję Brooklyn. Film dla kobiet, młodych romantyczek z uporem maniaka poszukujących swojego księcia z bajki, oraz dla gospodyń domowych nałogowo czytających romansidła i rubrykę towarzyską w kobiecych czasopismach. Nie. Dziękuję. Postoję.

3/6

Mój typ Oscarowy: Zero
Real: Zero



Marsjanin
reż. Ridley Scott, USA, 2015
141 min. Imperial-Cinepix
Polska premiera: 2.10.2015
Sci-Fi


Film jesieni, a niektóre śmieszki nazwały go nawet filmem roku. Cóż za perfidny zamach na zdrowy rozsądek. To przecież nie był nawet najlepszy Sci-Fi roku. Uprzedzając pytania - Przebudzenie Mocy i Ex Machina nieco wyżej plasują się w moim prywatnym rankingu. Tego McGyvera w kosmosie uplasowałbym najwyżej na trzecim miejscu, o które jeszcze i tak musiałby się bić do ostatnich chwil z Mad Maxem.

Z Marsjaninem jest trochę jak hmm… ze Skodą. To zaiste, bardzo dobry samochód, zaawansowany technicznie, dopracowany i ze świetnym stosunkiem jakości do ceny. Ale jakby nie było… to nadal tylko Skoda. Najbardziej pospolite auto w Polsce. Prestiż w zasadzie żaden. I tak właśnie czułem się oglądając film. Miły, przyjemny, w zasadzie też niezawodny. Parę razy zapiało mi coś w duszy z zachwytu, głównie z powodu zdjęć tej boskiej czerwonej planety, ale po końcowych napisach odetchnąłem z wyraźną ulgą. Ucieszyłem się, że ten tytuł mam już za sobą i mogę o nim zapomnieć. Coś ten Ridley Scott nam się wypalił. Od Black Hawk Down równia pochyła w dół. Trudno, muszę jakoś z tymi Skodami żyć, samemu marząc przy tym o Porsche. W końcu miliony ludzi nie mogą się mylić.

A jebać. Pewnie, że mogą :)

4/6

Mój typ Oscarowy: 1 nagroda
Real: Zero


Na koniec jeszcze kilka innych nominowanych tytułów, o których pisałem już wcześniej:

Mad Max. Na drodze gniewu - Mój typ Oscarowy: 2 nagrody, Real: 6 nagród
Big Short - Mój typ Oscarowy: 1 nagroda, Real: 1 nagroda
Zjawa - Mój typ Oscarowy: 4 nagrody, Real: 3 nagrody
Nienawistna ósemka - Mój typ Oscarowy: Zero, Real: 1 nagroda
Ex Machina - Mój typ Oscarowy: Zero, Real: 1 nagroda
Gwiezdne Wojny: Przebudzenie Mocy - Mój typ Oscarowy: 1 nagroda, Real: Zero

Oraz wszystkie moje typy w jednym miejscu. Ot tak, dla zabawy:

Najlepszy film: Spotlight - trafiony
Najlepszy aktor pierwszoplanowy: Leonardo DiCaprio (niech ma, chociaż ode mnie) - trafiony
Najlepsza aktorka pierwszoplanowa: Brie Larson - trafiony
Najlepszy aktor drugoplanowy: Sylvester Stallone
Najlepsza aktorka drugoplanowa: Rachel McAdams
Najlepszy reżyser: Adam McKay
Najlepszy scenariusz oryginalny: Spotlight - trafiony
Najlepszy scenariusz adoptowany: Pokój
Najlepszy film nieanglojęzyczny: Syn Szawła - trafiony
Najlepszy krótkometrażowy film dokumentalny: A Girl in the River: The Price of Forgiveness - trafiony
Najlepsza charakteryzacja: Zjawa
Najlepsza muzyka oryginalna: Sicario
Najlepsza piosenka: "Earned It" - The Weeknd
Najlepsza scenografia: Mad Max - trafiony
Najlepsze efekty specjalne: Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy
Najlepsze kostiumy: Dziewczyna z portretu
Najlepsze zdjęcia: Zjawa - trafiony
Najlepszy długometrażowy film animowany: Anomalisa
Najlepszy dźwięk: Mad Max - trafiony
Najlepszy krótkometrażowy film aktorski: Ave Maria
Najlepszy krótkometrażowy film animowany: Prologue
Najlepszy montaż: Zjawa
Najlepszy montaż dźwięku: Marsjanin
Najlepszy pełnometrażowy film dokumentalny: Amy - trafiony

sobota, 13 lipca 2013

Życie to nie bajka... Na szczęście

Dziewczyna z lilią
reż. Michel Gondry, FRA, 2013
125 min. Kino Świat
Polska premiera: 5.07.2013
Melodramat, Fantasy, Surrealistyczny



To chyba przez nadmiar słońca. Co ja gadam. Na cholerę się oszukiwać? Nie, to bez wątpienia przez tą strzałę Amora jaka kilka tygodni temu ostała mi się w okolicach prawego półdupka i to na tle tłumów w sercu mego miasta nocą. Myślę, że była dedykowana komuś innemu, bardziej zasłużonemu, lub bardziej zdesperowanemu w krwawych podbojach sercowych, ale mu najwidoczniej perfidnie zeszła ta strzała, temu Amorowi, i to właśnie w moje zadupie miała zaszczyt wbić się swym żeliwnym grotem. W pieprzony tyłek starego byka, szczęśliwego kawalera z wyboru i to w wieku, w którym nieźli piłkarze nierzadko kończą już swoje bogate zawodowe kariery z garażem pełnym Aston Martinów i Bentleyów. Zaaplikowana w ten sposób trucizna szybko przedostała się radzieckim MIGiem do krwiobiegu i dalej to już poszło. Żyła główna, nerkowa, tętnica płucna, prawy przedsionek, lewy przedsionek, prawa komora serca, lewa, jebut! Nokaut. Od tamtej pory już nic nie jest takie jak wcześniej. Dosłownie. To właśnie dlatego nie miałem głowy do napisania tej pieprzonej recki.

Ale do diaska. To jest jednak całkiem fajne uczucie. Serio. Wszystko jest nowe, inne, zupełnie jakbym obudził się na kacu w obcym miejscu, w dodatku z urwanym filmem i jeszcze zagranicą, w jakimś, nie wiem, pieprzonym Wietnamie, na plaży w Hoi An. Taka była impreza. Nic się nie trzyma kupy, wszystko pod kopułą wariuje, zaprzeczam samemu sobie, ale cholera, podoba mi się ten stan, stan naszprycowanego endorfiną umysłu. Nie chcę teraz tak pieprzyć bez sensu i publicznie płodzić nowego Harlequina jak jakiś siurnięty Romeo. Zawsze byłem na bakier z przesłodzonym romantyzmem, a miłość zwykle traktowałem po Bukowskiemu - szczałem na nią i rzygałem. Ale obawiam się (a może już nie obawiam), że coś się właśnie we mnie wypaliło i skończyło po wsze czasy. Pora na nowe rozdanie, na duchową rewolucję. Na moim nagrobku można więc chyba już wygrawerować "To se ne vrati". Kumple zapewne pogrążeni w rozpaczy. Od pewnego czasu nie dzwonią i już nie wyciągają na wódkę.

Całkiem trafnym podsumowaniem mego nieco zabieganego stanu ducha, jest najnowszy film nie mniej pieprzniętego ode mnie w chwili obecnej żabojada - Michela Gondry’ego - Dziewczyna z lilią. Znaczy się Moon Indigo. Nie, inaczej. L'Ecume des jours, czy tam Piana złudzeń. Kurwa. Już sam się gubię. Powinien obowiązywać tylko jeden tytuł międzynarodowy i niech się reszta głąbów uczy języków. Będę go więc nazywał po prostu "najnowszym filmem Michela Gondry’ego", ewentualnie z dopiskiem (jak to lubią robić dystrybutorzy nad Wisłą) - twórcy m.in. Zakochanego bez pamięci. Idealnie popieprzony film o zdrowo popieprzonym świecie, w którym wszystko jest na wskroś popieprzone. Jak ja obecnie. Czyż może być celniej? Mrau.

Wspomnianego przed sekundą Zakochanego bez pamięci, jak to krzyczą głupie teksty pisane Helveticą na słitaśnych zdjęciach na fejsbuku - lubię, cenię i szanuję. Nie jestem fanem romansideł i łamiących serca melodramatów, ale jeśli ktoś opowiada o motylkach w brzuchu w sposób nieszablonowy, bez tych wszystkich durnych pudrów i różów, najchętniej jeszcze bez happy endów, to je nie dość, że akceptuję, to w wielu przypadkach nawet i wielbię. Stąd ten sentyment właśnie do parki pieprzniętych (to słowo będzie się dziś wiele razu w tekście pojawiać - tak więc sorry) Carrey i Winslet. Ale od tamtej pory minęło już 7 lat i nie ukrywam, że bardzo liczyłem na to, iż Gondry zaprezentuje mi coś zbliżonego w warstwie, że się tak wyrażę, mentalnej. Bo o estetykę byłem dziwnie spokojny. Wszystkie zwiastuny jakie widziałem wcześniej mnie wręcz oczojebnie zmiażdżyły. Zaproponowana mi stylistyka znalazła u mnie bardzo wielu nabywców i to jeszcze na długo przed seansem. Nie dziwne zatem, że rozum i serducho (nie, nie te od TePsy) zgodnie wołały - dawać mi tu ten film!


Początek był zaiste, zacny. Na chyba najmniejszej sali kinowej w Warszawie (całe 6 rzędów na drugim piętrze Kinoteki) od pierwszych kadrów czułem się jak ryba w wodzie, czy też wódka w przełyku. Od samego początku bombardowany byłem definicją jakiegoś dziwnego świata równoległego, który rozgrywa się w czyjejś mocno nasiąkniętej LSD głowie pogrążonej w narkotycznym śnie. Ale, że ja akurat lubię takie psychotropowe odloty, szprycowałem się tym stuffem z wielką przyjemnością. Podobało mi się jak ruszało się jedzenie i chowało w kranie kuchennym (węgorz), kiedy znany i ceniony kucharz ukryty w kuchence podpowiadał jak należy gotować i podawał domownikom przyprawy, a domowa mysz prowadziła swój mini samochód. Niedorzeczny taniec ludzi z pokracznie wykrzywionymi i wyciągniętymi kończynami dolnymi nastrajał nie tyle pozytywnie, co wręcz akrobatycznie wyginał mój umysł na lewą stronę. Zaś cały ze szkła futurystyczny Peugeot (przynajmniej miał taki znaczek) przypominał mi moje młodociane eksperymenty z matchboxami (lubiłem wyrywać im drzwi). Wszystko jest tu tak uroczo popieprzone, że nawet Terry Gilliam ze swoim Las Vegas Parano nabawiłby się przy nim solidnych kompleksów. Na bank nie wymyśliłby niczego lepszego i to nawet w czasach narkotykowego prosperity. A tu proszę, żabojad z Wersalu, i to pewnie jeszcze na trzeźwo. Takie hece.

Cała ta abstrakcyjna scenografia aż przygniatała swym rozmachem oraz szaleństwem, które momentami było wprost nie do ogarnięcia. Ciągle łapałem siebie na tym, że potrzebuję więcej czasu, by za tym wszystkim nadążyć, aby móc kątem oka dostrzec kolejne niedorzeczności i fantazyjne wariacje twórców, które co i rusz wyłaniały się na ekranie z czyjegoś popieprzonego mózgu. Z tego wszystkiego próba wkomponowania w ten świat rodzącego się między dwójką naszych gołąbków jakiegoś głębszego, ludzkiego uczucia niestety już od właściwie samego początku nie miała zbyt wielu szans na powodzenie. Może po prostu źle poprowadził ich za ręce sam Gondry, albo też scenariusz oparty na literackim pierwowzorze (Boris Vian) nie pozwalał na więcej, ale brak u mnie intuicyjnej więzi z naszą parką - Colinem i Cloe, odrobiny sympatii i czegoś niedefiniowalnego co mógłbym z troską rzucić w ich kierunku, z każdą kolejną minutą zaczynało się pogłębiać i zwyczajnie męczyć.

Gdyby kleiła się treść, zapewne nie miałbym tej produkcji wiele do zarzucenia. Ale gdy ta od niemal samego początku śmierdziała lipcowym żulem przytwierdzonym do autobusowego fotela w komunikacji miejskiej, to niestety, ale szukanie ratunku tylko i wyłącznie w audiowizualnych gadżetach miało rację bytu tylko do pewnego czasu. Czyli mniej więcej przez pierwszą godzinę (film jest zdecydowanie za długi). Później zacząłem cierpieć na GBTKPTN (Gdzie By Tu Kurwa Położyć Teraz Nogi). Wierciłem się znaczy. Historia szalonej pary zakochanych nie zawładnęła mną, ani też nie zachwyciła, acz trudno było nie odnieść wrażenia, że miała ona w sobie ukryty i całkiem spory potencjał. Audrey Tautou jest do takich ról wręcz stworzona, ale w tym konkretnym przypadku jej baśniowa Ameliowatość została jedynie lekko draśnięta i zupełnie niewykorzystana. Partnerujący jej Romain Duris z kolei męczył mnie oraz irytował swoją dziwną mimiką twarzy i bolesenym stylem współistnienia. Jeśli nawet pomiędzy nimi ciężko było dostrzec iskrę szaleńczej namiętności, to o czym w ogóle ta gadka?

Szkoda. Naprawdę spory zawód. Początek był bardzo obiecujący. Uczta dla oczu i umysłu. Dziesiątki, setki niedorzeczności, majstersztyków scenograficznych oraz wyborna zabawa kamerami. Świat naszych bohaterów wydawał się pełen szaleństwa, lekkości i piękna. Zachęcająco zapraszał do jego dokładnego zwiedzenia. Wszystko to jednak zaczęło szybko przypominać mi wakacyjne ulotki z biur podróży rozrzucone nad smutnym Kutnem (z całym rzecz jasna szacunkiem do mieszkańców smutnego Kutna). Mamiły kolorami, pięknymi południowymi plażami, ale po wybraniu opcji „kup teraz”, okazywały się fototapetą na ścianie pokoju robotniczego hotelu w Bytomiu. Po remoncie.

Szacun się rzecz jasna należy. Choćby za samą próbę i niemały trud włożony w utkanie, często bardzo prostymi środkami niemal idealnej warstwy wizualnej. Autor zdjęć - Christophe Beaucarne, oraz scenarzysta - Stéphane Rosenbaum, dostajecie po piątce do dzienniczka i możecie iść już do domu pochwalić się swoim rodzicom. Fajne są te pospawane z kilku innych sztuk dziwaczne samochody na ulicach  Paryża (świetna zabawa w odgadywanie marek i modeli), te najmniej kilka naprawdę zacnych, momentami uroczo śmiesznych scen, które zapamiętam na dłużej, ale to trochę za mało jak na dwie godziny wiercenia się w kinie. Ładny to film, nawet bardzo, jednak jakby zupełnie bez sensu. Surrealistyczna baśń dla dorosłych przerosła wszystkich. Autorów, aktorów i niestety także publiczność. Na szczęście życie to nie bajka, a mój trochę nawet podobny, baśniowy atak na mózg, jaki mi się od kilku tygodni udziela, mam teraz za darmo i to na co dzień. Jest o wiele bardziej prawdziwszy, praktyczniejszy i przyjemniejszy. Świat realny w jakim tkwię obecnie, czy chcę tego czy nie, przegonił więc film. Przynajmniej w tym konkretnym przypadku. No kto by kurwa pomyślał :)
Ahoj.

3/6

IMDb: 6,3
Filmweb: 6,6



czwartek, 4 kwietnia 2013

W poszukiwaniu globalnego ocieplenia

Kurczak ze śliwkami
reż.Vincent Paronnaud, Marjane Satrapi  FRA, BEL, GER, 2011
93 min. Aurora Films
Polska premiera: 26.12.2012
Dramat, Melodramat



Kwiecień Chryste, co żem ci uczynił? Ja to ja, powodów dałem ci pewnie tysiące, ale ty chłopie pół kontynentu mrozisz i w psychodelię wpędzasz. Skutki fanaberii synoptyków mogą być opłakane. Samobójstwa, miliardy zabitych plemników, bo kto by chciał w takich okolicznościach przyrody zapładniać, że o milionach singlów i singielek, które przez opóźniającą się wiosnę nie mogą dać się ustrzelić w zieleniejącym się właśnie parku strzałą Amora nie pomnę. Ponoć od 26 lat (według jakichś jajogłowych) nie było nad Wisłą takiego przypadku, żeby zima tak długo trzymała za mordy. No fajnie, tyle, że co to obchodzi moją fatalną kondycję psychosomatyczną? Jak ja mam wytłumaczyć stojącemu od ponad 5 miesięcy za ścianą rowerowi (od 3 tygodni gotowemu do sezonu), że pierwszy raz od "nie pamiętam kiedy" nie wyprowadziłem go na spacer w marcu? No ludzie, muszę rzucić mięsem. Kurwa!

To wszystko przez tych durnych ekoterrorystów. Taką mam koncepcję. Odkąd pamiętam straszą ocieplającym się w zastraszającym tempie klimatem. „Zmniejszmy emisję CO2, bo będzie koniec świata!”, albo: "Wyłączmy na godzinę światła w domach. Dla ratowania Ziemii!". Ja w tym czasie WŁĄCZAM na przekór im wszystkie żarówki w domu i sprzęty, bo też jestem hejterem ekologów i się tego nie wstydzę. Jeden taki pseudo zielony, który kiedyś był nawet wiceprezydentem Stanów Zjednoczonych Ameryki, niejaki Al Gore, dorobił się na tej koncepcji z zabijaniem CO2 grubych milionów. Dostał nawet pokojową nagrodę Nobla za działania na rzecz przeciwdziałania globalnemu ociepleniu. No tak zadziałał, że świat aż kurwa zamarzł z wrażenia. Obecnie znajduję się w takim stanie emocjonalnego zmrożenia, że gotów jestem każdego napotkanego na swej zasypanej śniegiem i lodem drodze ekologa, meteorologa, czy też prezentera/ki pogody zajebać (sorry za blokersowy slang) z miejsca i nie zadzwonić na 112 z prośbą o pomoc. Chciałbym też zobaczyć, jak sobie ci ekolodzy dają radę z wyszukiwaniem kiełków czegokolwiek w tych niebezpiecznie ocieplonych warunkach przyrody. No bo przecież jak przystało na eko żołnierza, mięsiwem się chyba nie żywią.

Ale wiecie co? Obecnie panująca za oknem meteorologiczna poczwarz może mieć także jakieś i plusy. Co prawda rolnicy, naiwni romantycy i 3/4 ludności globu natychmiast zaprzeczą (i będą mieli rację), ale pewnego rodzaju życiowi outsiderzy, intelektualne i duchowe ciapciaki, emo, a nawet i artyści, wykorzystają ten zimny spisek przyrody do intelektualnej masturbacji. Weźmy np. na tapetę rok 1816. W tychże 365 dniach roku nie odnotowano ani jednego dnia lata. No, przynajmniej na półkuli północnej. W wyniku letnich anomalii klimatycznych (za Wikipedią), spowodowanych zimą wulkaniczną (erupcja wulkanu Tambora), zostały zniszczone uprawy w Europie Północnej, północno-wschodniej Ameryce i wschodniej Kanadzie. Ale ja w sumie nie o tym. W tymże zmrożonym i ogarniętym psychodeliczną ciemnością umysłową roku, spowodowaną wysokim stężeniem pyłów, doszło do spektakularnych, niespotykanych wręcz zachodów słońca (w pewnym sensie zazdroszczę), uwiecznionych na obrazach Williama Turnera. Brak karmy dla koni w postaci owsa ponoć zainspirował niemieckiego wynalazcę Karla Draisa do poszukiwań nowych sposobów bezkonnego transportu, które doprowadziły do wynalezienia welocypedu. Był to przodek współczesnego roweru i wielki krok naprzód w dziedzinie transportu osobistego (to też za Wiki). W tychże okolicznościach przyrody w pewnej opuszczonej przez słońce głowie powstał także Frankenstein. Czyli jak widać, mrozy potrafią być też twórcze. Cóż... wszystko fajnie, ale ja wolę jednak wiosenne dekolty w środkach komunikacji miejskiej, także sorry Frankenstein, ale hejtuję twą życiodajną matkę ciemności.

Rzygam już tą zimową odzieżą. Szalik i rękawiczki najchętniej oddałbym na Czerwony Krzyż, a nawet cyganerii żebrzącej na skrzyżowaniach. Kilka dni temu, tak trochę dla jaj i z tej rozpaczy szukałem w internetach domów i apartamentów (takich dla ubogich rzecz jasna) do kupna na kilku moich ulubionych chorwackich wysepkach jakie przed dwoma laty odwiedziłem. Cóż za rozczarowanie. Okazuje się, że mieszkania w Warszawie nie idzie wymienić bez dużej dopłaty na przyzwoite lokum na wyspie z widokiem na raj. Kolejny zawód. Może poszukać na Cyprze? Życie to permanentna potwarz i ty zmrożony kwietniu mi w tym generalnie nie pomagasz.

No ale film. Pora na film, ja jebię, że też tak często ostatnio muszę pisać o wszystkim, tylko nie o filmach. Pozwólcie, że i to zwalę na zimę. Ją hejtujcie, nie mnie. Z tymi filmami to trochę lipa u mnie ostatnio. Niestety. Z tej samopoczuciowej degrengolady nie mogę ich zbyt wiele oglądać, ponieważ za każdym razem jak widzę na ekranie krótkie rękawki, zieleń i kwiatki (to takie coś, co rośnie i pachnie od kwietnia każdego roku wszędzie z wyjątkiem Polski), to mną trzęsie. Dla ukojenia bólu sięgam częściej niż zwykle po rozgrzewające napoje, zwane tu i ówdzie wyskokowymi, bo też i dzięki nim wiosna kiełkuje w mej głowie a nawet lato i inne szmery bajery. Można więc zaryzykować dość śmiało idącą tezę, iż oglądanie filmów wiosną zimą, wzmaga we mnie alkoholizm. Ciekawe co na to cycate psycholożki (wybaczcie, mam taki fetysz i niespełnione jeszcze dotąd marzenie, no wiecie, z tych erotycznych) i lekarze. Dlatego też szprycuję się ostatnio filmami dołującymi, tak samo jak i muzyką (polecam nowy, dopiero co wydany materiał od The Mount Fuji Doomjazz Corporation, o ile ktoś tu lubi czasem strzelić sobie bezceremonialnie w łeb). Nie mniej jednak postaram się wetknąć odrobinę słońca w ten smutny jak mina zatroskanego stanem państwa Tuska wpis i wybiorę z szeregu zaległych obejrzanych filmów ten najmniej chyba pesymistyczny, przy okazji też, najmniej zimowy. Tak na odtrutkę, żeby choć przez chwilę oszukać zmrożone przeznaczenie i pobaraszkować w innej szerokości geograficznej. Wybór padł na Kurczaka ze śliwkami. Już sam tytuł zalatuje niepoprawnym i naiwnym optymizmem. Śliwki? W zimie? Bitch, please.

Nie jest to może i wielka nowość, ale też pewnie jeszcze nie wszyscy widzieli. Coś w sam raz dla fanów francuskiej kinematograficznej wrażliwości spod znaku Amelii, czy Delicatessen. Tak więc poprzeczka na dzień dobry zawieszona chyba całkiem wysoko, ale celowo. Myślę, że najnowszy projekt Vincenta Paronnaud i Marjane Satrapi spełnia swą rolę i plasuje się właśnie gdzieś w okolicach rekordu wysokości skoku wzwyż w tejże kategorii wagowej. Ale też uczciwie trzeba przyznać, iż tegoż skoku Kurczak… dokonuje kserując oraz naśladując najlepszych. Jednak mnie osobiście to nie razi po oczach, bowiem od dawna jestem zdania, że jeśli już coś powielać, to tylko tych najlepszych. W świecie zdominowanym przez klony kiczu i tandety, tylko wzór na ogólną zajebistość jest w cenie.

Potoczny termin „Ameliowe kino” (nie mylić z amelinium) krążący przez świat od lat już prawie dwunastu, co i rusz pojawia się za każdy razem, kiedy trzeba spróbować opisać dość specyficzną, typową francuską magiczność filmu jaka została poczęta w roku 2001 przez Jean-Pierre Jeuneta w Amelii właśnie. Acz ja wolę określenie „kina delikatesowego”, bo to od Delicatessen (1991) tego samego twórcy wszystko się zaczęło. Tzn. u mnie, jeszcze za małolata, no bo przecież wiadomo, że zapoczątkowane to zostało we francuskiej nowej fali, czyli jeszcze w latach 50-tych ubiegłego stulecia. Tak czy owak, chodzi mniej więcej o to samo. O francuskie dotknięcie kinematografu czarodziejską różdżką. Każdy kraj ma swoje tknięcia. Brytyjczycy od lat czarują świat kinem społecznym i obyczajowym, włosi neorezalizmem i kinem autorskim, no a żabojady... z nimi jest już różnie. Fanem ich kultury oraz filmów wielkim nie jestem, ale potrafię docenić ich wzniosłe momenty, zwłaszcza tą magiczną lekkość i ujmujące żonglowanie na ekranie licznymi konwencjami jednocześnie.


Kurczak ze śliwkami jest właśnie taką cyrkową żonglerką i ckliwym chwytaniem widza za gardło. Dramaturgiczna konstrukcja, unikanie nazbyt intelektualnej motywacji działań bohaterów, a także czysta naturalność akcji powodują, że ogląda się to lekko i przyjemnie. Vincent Paronnaud i Marjane Satrapi, którzy zasłynęli przed pięcioma laty wspaniałą animacją Persepolis, postanowili skorzystać z tych samych wzorców co Jeunet w swoich filmach i spłodzili własną Amelię. Acz ta w Kurczaku ze śliwkami ma wąsy, żonę, której nie kocha, dzieci, których nie obchodzi, no i żyje w Teheranie, ale poza tym wszystko inne prawie się zgadza. Magiczność opowieści powinna wyrażać się prostymi środkami i tak też dzieje się w tym przypadku, ale tylko pozornie. Twórcy, którzy momentami trochę niepotrzebnie silili się na oryginalność, skakali przez cały film z jednej konwencji na drugą. Z surrealizmu do animacji, z melodramatu do komedii romantycznej, z baśni do kina moralnego niepokoju. Momentami było to trochę niepotrzebne i zrobione na wyrost, ale grunt, że fajnie się to wszystko mieniło w oczach.

Kurczak… mimo licznych kolorowych przeszkadzajek i magicznych uzupełnień, to w gruncie rzeczy film bardzo smutny, nawet nieco nostalgiczny. Opowiada historię muzyka, który po zniszczeniu jego ulubionych skrzypiec postanawia umrzeć. I robi to, o czym dowiadujemy się już na samym początku filmu, więc spoiler z tej informacji jest raczej niegroźny (w związku z tym mała panda chyba nie umrze gdzieś na tym okrutnym świecie). Doświadczamy na ekranie ostatnich siedmiu dni z życia zgorzkniałego mężczyzny, wraz z licznymi dygresjami, retrospekcjami, wspomnieniami, wzniosłymi westchnięciami i tęsknotami za kobietami dorosłego życia. Nieszczęśliwa i niespełniona miłość, nietrafiony ożenek z woli matki, utracony instrument, brak dalszej chęci do życia, z tym wszystkim zmaga się grany przez Mathieu Amalricu, Nasser-Ali Khan. Widz cierpi wraz z nim i próbuje go przez cały film zrozumieć, by na końcu wydać sprawiedliwy osąd. Nasser jednak nie daje się specjalnie polubić, ma swoje fanaberie, wybuchy złości i egoistyczne grymasy, ale generalnie idzie się z nim jakoś dogadać. Osobiście w kilku przypadkach widziałem w nim nawet swoje nie mniej zbłądzone oblicze, tak więc zasadniczo, z Nasserem mógłbym nawet napić się wódki, czy też zajarać opium. W końcu też lubi duże cycki.

Wszystko jest tu ładnie skonstruowane i zagrane. Warstwa wizualna nie krzyczy żadnymi brakami. Film pod tym kątem jest po prostu piękny. Nie umiem się do czegokolwiek przyczepić. Treści co prawda nie wiele, ale praca kamery i niezły w sumie scenariusz rekompensują wszelkie językowe braki. Nawet dają coś więcej: Urodzaj atrybutów i licznych gatunkowych nawiązań. Pysznie się to wszystko ogląda. O wiele bardziej cenię w kinie tego typu baśniową magiczność, niż tą prezentowaną za pomocą małych krasnoludów, czy tam innych hobbitów. Wcale nie trzeba uciekać do krainy fantasy, by poczuć tu na ziemi coś równie metafizycznego, odrealnionego i trudno definiowanego. Jedyne czego mi trochę w Kurczaku… brakuje, to wyrazistego morału. Nie ma też klarownej puenty, ale za to zakończenie – klasa. Dawno nie widziałem w kinie tak prostego, pozbawionego zbędnych banałów i ckliwych wyniosłości happy endu. Trafili tą prostotą w samo sedno. Człowiek umiera, robi to z własnego wyboru i w tymże miejscu kończy się drogi widzu opowieść. Taki to lajf okrutny i prosty zarazem. Ale ty też masz wybór, wszyscy go mamy. Żyj, doświadczaj, kochaj się, odśnieżaj co rano przez pół godziny samochód w kwietniu, rób cokolwiek, tylko nie umieraj. A jeśli już koniecznie musisz palnąć sobie w łeb, obejrzyj Kurczaka ze śliwkami. Co prawda mnie osobiście ten zimowy psychosomatyczny dół specjalnie nie przeszedł, nadal jestem w emocjonalnym dołku i czekam aż ktoś łaskawie rzuci mi z góry linę, ale za to z radością naleję sobie kolejną szklaneczkę łiskacza, czego sobie jak i wam szczerze życzę. W końcu od czegoś trzeba zacząć te globalne ocieplanie się klimatu. Zacznijmy więc od samych siebie.

4/6

IMDb: 6,9
Filmweb: 7,1



czwartek, 21 lutego 2013

Odtrutka na Oscary

Tabu
reż. Miguel Gomes, POR, BRA, FRA, 2012
119 min. Aurora Films
Polska premiera: 1.03.2013
Dramat, Melodramat




W miniony weekend skończyło się Berlinale. Ktoś zauważył? Złotego Niedźwiedzia zdobył film, o którym nic wcześniej nie słyszałem. Srebrnego zresztą też. O pozostałych kategoriach i wyróżnieniach nawet nie pomnę. Prawie obce mi nazwiska, niewiele mówiące tytuły, no wyższa matematyka. Jak na kinofila przystało (wcale do tego miana nie aspiruję, ktoś mi tą kartkę zwyczajnie przykleił na plecach), powinienem się tej wstydliwej niewiedzy zapewne wstydzić, ale osobiście uważam, że tak właśnie powinno się to odbywać. Każdy szanujący się fan filmowej rzeczywistości równoległej winien jarać się tym, że czegoś nie wie i jeszcze dotąd nie widział. Ta niewiedza jest naszym największym skarbem i atutem zarazem. Powinniśmy się cieszyć z tego, że jest jeszcze co odkrywać w kinie, oraz, że istnieje coś, co ciągle potrafi nas zaskoczyć i zmasakrować na dwóch metrach kwadratowych kinowego fotela. Na tym właśnie chciałbym, aby polegały role filmowych festiwali. Nie na nagradzaniu wielkich, już do cna przetrawionych przez publikę, lecz na wyznaczaniu nowych standardów i jakości w świecie uwięzionym na taśmie filmowej. Idziesz do festiwalowego kina i nie oglądasz zeszłorocznego komercyjnego hitu pod który spuszczają się miliony, tylko dostajesz po mordzie zupełnie czymś nowym i świeżym, co w dodatku oraz w ogromnej większości, nigdzie indziej i nigdy później nie zostanie już na wielkim ekranie wyemitowane. Zwłaszcza u nas.

To trochę jak z kinem objazdowym, u nas popularnym zwłaszcza w latach 60-tych ubiegłego stulecia. Przyjeżdżają do wioski, wyświetlają jeden seans i jadą dalej. Może wrócą w przyszłym roku, ale pewnikiem już z innym tytułem. Większość mieszkańców nigdy później już tego filmu nie obejrzy, no bo przecież nie mają u siebie kina. Dziś tą misję przejęły festiwale filmowe. Seans dla wybranych i szczęśliwców trochę innych niż w multipleksowym świecie masowej dystrybucji biletów. Kilkadziesiąt, sto, dwieście osób na sali, a Ty jesteś jednym z nich. Miliony ludzi tkwi wokół w domach bez bladego pojęcia, że oto właśnie ta garstka szczęśliwców ogląda w tej chwili zupełnie nikomu szerzej nie znany tytuł. Kocham ten stan wyjątkowy. Alkohol, kino, ja. No dobra, z alko przesadziłem. Właśnie to powinno być nadrzędną rolą wszystkich tych festiwali, które aspirują do czegoś więcej niż tylko wyreżyserowanie flash mobu na czerwonym dywanie i stroszenie się celebrytów do błyskających fleszy aparatów. Święto kina powinno być organizowane dla ludzi, dla publiczności, dla nas, kurwa*, przecież to my sponsorujemy cały ten biznes. Dlatego chwała tym, którzy jeszcze się na tym ostrzeliwanym przez meteoryty świecie ostali i jakąś tam większą, bądź też mniejszą misję uskuteczniają.

Gdybym był szanującym się znawcą kina, który w dodatku domagałby się chwały w Internecie i poklasku w branży, musiałbym napisać elaborat o wszystkich nominowanych filmach w Berlinie, a o zwycięzcach spłodzić co najmniej rozprawkę naukową na szesnaście stron. No niemożliwa sprawa. Na szczęście nie jestem i nie chcę nim być. Szanuje mnie co najwyżej moja szanowna rodzicielka i może jeszcze z kilka życzliwych mi osób, które tu czasem zagląda. Tak więc nie muszę przesadnie się spinać i udawać, że pozjadałem wszystkie rozumy, wszystko wiem i klękajcie narody. Zwłaszcza te przeciwnej płci o obfitych biustach i jędrnych ustach. Acz, przyznaję, byłaby to dość miła perspektywa na spędzenie reszty mego chyba raczej zgorzkniałego już żywota. W chwale i z narodem kobiet na kolanach u mych stóp. W takich chwilach zwykle budzę się ze snu. Zawsze w najlepszym momencie. Choćby dziś, gdzie znów śniła mi się miłość mego życia. Kurwa*.

Zacząłem tak około festiwalowo i wynaturzeniowo, bo chyba nie dokończyłem myśli poruszonej w ostatniej recce, a przecież kłębiła się ona w mej głowie nadal. Poza tym, taki to okres. Kończy się Berlin, zaraz zacznie się szczytowanie pod Hollywood. A każdy powód, żeby wcisnąć szpilę Oscarom jest dobry i słuszny z moim wewnętrznym głosem bluzgającym na wszystko jak leci: Na ludzi, na świat, na złe dziwki ciągle się o mnie ocierające i na te nieszczęsne Oscary również. Im więcej wiosen na karku (a właśnie, gdzie ona jest do kurwy* nędzy?) tym bardziej nie znoszę tych nagród. Śledzę, czytam, mam swoje typy i zdanie, ciężko jest przecież zatopić się po nos w jeziorze celowej niewiedzy, ale nie lubię i to bardzo. Są kwintesencją wszystkiego, czego aktualnie w kinie unikam i co mnie odrzuca. Promują one bowiem bardziej tandetę i kicz, a nie wartości artystyczne, które w czasach z plastiku powinny stanowić duchową odskocznię od miałkiej i sztucznie podtrzymywanej przy życiu codzienności.

Dlatego właśnie bardziej kręcą mnie dziś festiwale, które pokazują oraz nagradzają przeważnie obce mi filmy, niż obdarowane złotem tytuły już dawno przetrawione przez mainstream, oraz ściągnięte w milionowych odsłonach z torrentów. Ok. Niech sobie egzystują. Każda branża musi mieć swój bal. Nie chcę ich przecież wszystkich przenosić do kosza, ale ta nachalność mnie drażni. A to przecież właśnie te mniej widowiskowe i spopularyzowane produkcje są dziś namiastką tej tajemnicy, którą uwielbialiśmy odkrywać w czasach naszego dzieciństwa. Do dziś pamiętam swoje pierwsze wizyty w kinie ze starszą siostrą, która z wielką niechęcią i jakby za karę czytała mi napisy do ucha. Byle durna komedia amerykańska była dla mnie oknem na magiczny świat. Fakt faktem, że były to czasy szare i nikczemne z socjalistycznego punktu widzenia, a wszystko co kapitalistyczne wydawało nam się wtedy odrealnione, malowane inną paletą kolorów, jakby nie z tego świata. Ale też przecież dzieckiem byłem, niewiele rozumiałem, kino więc było dla mnie kluczem do drzwi, do których w świecie rzeczywistym nie miałem nawet dostępu. Siedząc na skrzypiących fotelach starych kin mogliśmy bez strachu za nie zaglądać. Uwielbiałem to robić, bardzo. Dziś, te dwadzieścia kilka lat później, nadal szukam w kinie tych samych drzwi. Często znajduję, nie twierdzę, że nie, ale i one zmieniły dziś swój materializm. Są wykonane z grubej warstwy stali, a zamiast klucza, otwiera je czytnik kart, tudzież skaner rogówki. Nie mniej jednak świat za nimi ciągle bywa pociągający, tylko trzeba go ciągle szukać i przedzierać się przez gąszcz tandety wyrastającej nam ciągle przed twarzą.

Na szczęście nadal znajduję w kinie to co kręci mnie najbardziej. Muszę tylko unikać tłumów i zwykle poszukiwać w innych miejscach niż wszyscy, ale osobiście, bardzo lubię to robić. Nie tylko w kinie, ale i w życiu prywatnym, na co dzień. Trzeba mieć jakiegoś outsidera w sobie, potworny chaos, by narodzić tańczącą gwiazdę. Dlatego nie chcę już pisać o tych o Oscarach. Widziałem już wszystko co w nich w tym roku jest potencjalnie ciekawe. Ledwie kilkanaście procent z ich całościowego menu, co jest i tak niezłym wynikiem. Ale żeby zarywać dla nich nockę z niedzieli na poniedziałek? Toż to hard core tak mocny, jak oglądanie w całości orędzia do narodu naszego premiera. Znam o wiele ciekawsze zajęcia jakie można uskuteczniać w środku nocy, ale jako, że zaglądają tu także czasem osoby niepełnoletnie, to przez grzeczność i wrodzone poczucie moralności nie napiszę. Acz liczę na waszą domyślność i hmm... kłębiącą się głęboko w waszych wnętrzach niegrzeczność.

O tegorocznym Berlinale, z pozoru niewiele różniącym się od hollywoodzkiej wytwornej kolacji też dużo napisać nie potrafię, bo poza tym co można powszechnie przeczytać nic więcej nie wiem i wiedzieć nie mogę. I tam i tu gwiazdy z importu, czerwone dywany, ale jednak tytuły filmów zupełnie inne oraz absolutnie ze sobą nieporównywalne. O tych oscarowych mogą dziś pisać praktycznie wszyscy. Nawet totalni ignoranci i kinowi analfabeci, jak ja na ten przykład. Ale żeby już przeczytać coś o filmach nagradzanych w Cannes, w Sundance, czy w Karlovych Varach (uwielbiam tą nazwę, zwłaszcza te wary), to już trzeba być gdzieś na ą i ę etacie, a także liczyć na cud, że zwierzchnictwo wyśle cię zagranicę, wyposaży w akredytkę i da trochę diet na alko i dziwki śniadania i obiady. Chciałbym móc to robić, piszę bez wstydu i z dużą dozą śmiałości, ale niestety nie jestem szanowanym w świecie znawcą kina oraz, co chyba ważniejsze, nie lubię przebywać wśród ludzi. Przez to rzecz jasna nie mogę mieć dostępu do zagranicznych premierowych projekcji, a i w autobusach komunikacji miejskiej czuję się trochę nieswojo. Trudno. Może w następnym wcieleniu.


Tak więc pozostaje mi skupianie się na marginesie mainstreamu i nieprzesadnej niszowości, która czasem i do nas dociera, acz zwykle w niewielkich ilościach. Tak jak np. teraz. Oto właśnie za chwilę, za mniej więcej tydzień, do kin wchodzi nagrodzone rok temu za naszą zachodnią granicą Tabu, Miguela Gomesa, z którym to właśnie postanowiłem się zmierzyć, tak na przekór oscarowej gorączce. Prawdę mówiąc pieprzę Lincolna, Życie Pi i Zero Dark Thirty. Jeśli mam znów przechodzić podobne męczarnie jak podczas projekcji Argo, to dziękuję bardzo, już wolałbym czyścić kible na 30 piętrze pałacu kultury w Warszawie (żartuję, wolę jednak te kiepskie filmy). Polska premiera Tabu odbywa się już po roku, czyli całkiem nieźle jak na nasze rodzime standardy. Mojżeszowym cudem jest już sam fakt, że taki tytuł w ogóle wchodzi do naszych kin. Dzieje się tak chyba przez dominujące w naszym kraju wiatry zachodnie, które zdaje się przywiały znad Berlina oraz z pomocą sił natury i wbrew zdrowemu rozsądkowi tą dość ekscentryczną produkcję. Chwała więc w tym miejscu należy się polskiemu dystrybutorowi Aurora Films, za to, że się odważył i zaryzykował. A ryzyko jest dość duże, ponieważ tak na moje oko, to Tabu dysponuje wszystkimi cechami filmu, który na dzień dobry i w 98% przerasta swą ekspresją dość płytkie i mało wymagające gusta polskiej widowni. Nawet ja miałem problem z trawieniem, więc o czym ta mowa.

W zasadzie to nie chciałem o tym filmie tu pisać, bo po pierwsze primo, nie bardzo wiem w jakiej kolejności mam naciskać w te klawisze, by pozbyć się skumulowanych na jego temat myśli w mej głowie, a po drugie primo, niestety nie jest to chyba produkcja na tyle godna uwagi, by poświęcać jej aż cały jeden wieczór. Ale zrobię to, bo lubię pisać o filmach jak jest ciemno. Jakichkolwiek. Jest wtedy prawie jak w kinie. Poza tym sączę sobie przy tym łiskacza z lodem i delektuję się rozpływającymi się w tle ciemnego salonu muzycznymi stęknięciami, które skutecznie odcinają mnie od świata rzeczywistego aktualnie skrytego pod grubą pierzyną śniegu. Kurwa*, jak ja już mam go dość. I tej zimowej kurtki też. Najchętniej bym ją spalił i ogrzał się w blasku ogniska. No ale do rzeczy…

Tabu jest filmem przeznaczonym chyba najbardziej dla ekranowych masochistów, którzy cenią sobie wrażliwość na ludzkie, trochę ckliwe historie i uniesienia opowiedziane w sposób zupełnie nieszablonowy, w dodatku na przekór wszelkim filmowym standardom. Jest też czarno-biały, a to ponoć dla dzisiejszego kinomaniaka przeszkoda tak zaporowa, jak cena za błyszczący się zza szyby salonu najnowszy model BMW M3. Dla mnie to są jednak wartości dodatnie. Lubię taki format zapisu, nie zawsze, ale sympatyzuję. Świat widziany z tejże palety barw jest albo jasny, albo ciemny, albo jasno-ciemny. Nie ma niczego pośredniego, żadnych kolorowych przeszkadzajek, żadnego tła, drugiego planu i pięknych widoków utkanych z soczystej zieleni. Tą musisz sobie wyobrazić sam, dzięki czemu nieco bardziej aktywuje się mózg podczas seansu. Człowiek, by pokolorować w głowie ten świat po swojemu, zmuszony jest wyostrzyć własne zmysły. Całkiem fajna jest to zabawa, czasem można się tak pobawić bez większych strat moralnych oraz z zachowaniem estetycznego ordnungu, acz w tym konkretnym przypadku może być to trochę trudne, gdyż połowa filmu toczy się w teoretycznie bardzo kolorowej Afryce. Potraficie sobie wyobrazić ten kontynent w czerni i bieli? W XXI wieku? W dniu, kiedy Sony zapowiedziało premierę Playstation 4?

Oryginalność miłosnej opowieści, a bo chyba nie napisałem, że jest to film o nieszczęśliwej miłości chyba najbardziej, ale nie tylko, no więc oryginalność i innowacyjność Tabu polega właśnie na dość interesującym podziale nożem rzeźnickim na dwie mniej więcej równe i mało ze sobą zależne części. Niby nic nadzwyczajnego, ale nie dysponując przed seansem praktycznie żadną wiedzą na temat tejże produkcji, takie rozwiązanie wydało mi się w trakcie oglądania nawet ciekawe i chyba jednak mało spotykane na wielkim ekranie. Najpierw więc obserwujemy losy trzech kobiet: Aurory, pani będącej już w podeszłym wieku, jej czarnoskórej opiekunki Santy, oraz ich sąsiadki, Pani Pilar. Owe trzy panie żyją sobie od tak w jednej kamienicy usytuowanej gdzieś w słonecznej Lizbonie. Najstarsza z pań, Aurora, jest bardzo ekscentryczna, chimeryczna i bardzo energiczna jak na swój wiek, w dodatku z widocznymi zaburzeniami wszelkiej maści oraz ze śladami demencji starczej. Poznajemy ją w chwili, gdy traci wszystkie pieniądze w kasynie. No bo kto bogatemu zabroni. Przez połowę filmu obserwujemy nasze szanowne panie, ich dysputy, oskarżenia, drobne kłótnie i momentami ciekawe dialogi, ale w sumie nie wiele się dzieje. Starsza, wyniosła pani raczej irytuje i w momencie (UWAGA, za chwilę gdzieś na świecie zginie mała foczka, znaczy się spoilery będą, sorry), kiedy zacząłem już godzić się z myślą, iż opowieść o naszych bohaterkach prowadzi donikąd i raczej nic z tego dobrego już nie będzie, starsza pani umiera, kończy się pewien rozdział i zaczyna drugi. A w nim, przenosimy się do Afryki dobre kilkadziesiąt lat wcześniej, gdy nasza panienka Aurora była niezwykle piękną kobietą (w dodatku z ładnymi cyckami – dopisek autora).

W dość oryginalny sposób, z pomocą lektora, trochę jakby w paradokumentalnym zamyśle, przechodzimy przez jej cały młodociany życiorys, miłosne uniesienia, zdrady, intrygi i ekscytujące przygody na tle dzikiej Afryki. Poznajemy ciągle nowych bohaterów, jej mężczyzn, ojca, męża i kochanka, pojawiają się nowe postacie, mamy więc w pewnym sensie do czynienia z zupełnie nowym filmem w filmie rozpoczynającym się w jego połowie. Osobiście drugą część opowieści o młodej pani Aurorze utkałbym już z żywych kolorów, tak, aby zachować wyrazistą dysproporcję i zaakcentować w ten sposób podział na witalną młodość, oraz schyłek żywota w asyście szarych odcieni samotności i choroby. No ale to nie ja jestem reżyserem, więc niech sam Gomes się teraz z tego tłumaczy. Nie mniej jednak miło się to ogląda. Jest to trochę nostalgiczne kino zmuszające do drobnych refleksji i własnych przemyśleń nad sporą częścią naszego życia, które poszło już z dymem i jest daleko za nami. Na łożu śmierci, wiele lat później potrafi jednak do nas powrócić i uronić nie jedną łezkę. Cóż, będziemy to sami przerabiać za lat ileś. Oby nie prędko.

Nie bardzo wiem jak sklasyfikować tą opowieść, nawet nie wiem do końca, czy ten film finalnie mi się spodobał. Momentami jest dość interesujący, na pewno oryginalny, z pewnością inny niż większość, głównie ze względu na niecodzienną narrację, ale przy tym jakoś specjalnie nie wciąga. Przynajmniej mnie, tak z męskiego punktu widzenia patrząc. Ale myślę, że kobiety Tabu będzie w stanie poruszyć. Być może nawet te o skamieniałych sercach. W końcu to taki niby klasyczny i encyklopedyczny melodramat, który został tylko opowiedziany w dość ekscentryczny sposób. Co prawda nie da się go porównać z typowo hollywoodzkimi wyciskaczami łez, ale jako odskocznia od komercyjnych i ckliwych historyjek z pewnością się nada. W sam raz jako odtrutka na Oscary.

Także tego. Znowu więcej literek o bzdurach zamiast o samym filmie, w końcu po to tu zaglądacie. Ale taki to czas jakiś dziwny nastał w mym życiu. Ciągle tłumaczę to sobie tym, że to przez tą Syberię za oknem. Zrobi się ciepło, to zamiast siedzieć ze szklanką w dłoni i stukać tak bez sensu w tą klawiaturę, będę buszował po swoich lasach na rowerze i penetrował matkę naturę. Wszyscy sobie wtedy odpoczniemy. Ja od stękania do laptopa, a wy ode mnie. Tabu. Solidny film. Polecam.

----------

* Przepraszam za te ciągle powtarzające się „kurwa” w tym tekście, ale cholera jasna, uwielbiam to mięso. To najbardziej szczere i prawdziwe słowo pod słońcem. Kto go nie używa na co dzień – nie żyje. Nie wstydzę się go. Będę dalej nadużywał, przynajmniej do czasu, kiedy Google nie zacznie go cenzurować. Poza tym, dziś obchodzimy Dzień języka ojczystego i co jak co, ale "kurwa" jest najpiękniejszym z polskich słów jakim można uczcić owe wzniosłe wydarzenie. Oprócz "cycków" rzecz jasna.

4/6

IMDb: 7,4
Filmweb: 6,3