piątek, 18 grudnia 2015

Smaki dzieciństwa

Gwiezdne Wojny: Przebudzenie Mocy
reż. J.J. Abrams, USA, GBR, 2015
136 min.
Polska premiera: 18.12.2015
Sci-Fi, Fantasy, Przygodowy



Prawobrzeżna Warszawa, rok 1985 (no, może 86). Chyba wiosna, acz pewny do końca nie jestem. Miejsce zdarzenia: Nieistniejące już dziś Kino 1 Maj. Jako siedmio, czy tam ośmiolatek siedzę na niewygodnym, drewnianym fotelu i jeszcze nie jestem do końca świadomy tego, co się za chwilę wydarzy. W takich to okolicznościach przyrody zostałem naznaczony na całe życie trudno definiowalną potęgą kina, tego spektakularnego o smaku wielkiej magii i przygody, z którym dziś może nie jest już mi tak znów bardzo po drodze, ale do którego zawsze będę powracał z nostalgią. Właśnie z powodu tamtego seansu - Powrotu Jedi, które pewnego dnia postanowiło wbić mnie w kinowy fotel i które pozostawiło mnie w nim już na zawsze.

Dziś, dokładnie 30 lat później (paradoksalnie akcja Przebudzenia Mocy również rozgrywa się 30 lat po wydarzeniach z Powrotu Jedi) jestem już starym dziadkiem zupełnie innym odbiorcą i klientem kina, o jakże odmiennej wrażliwości filmowej, niemniej poziom ekscytacji jaki towarzyszył mi minionej nocy podczas przeciskania się o północy przez dziki tłum wcale nie mniej popieprzonych ode mnie fanów Gwiezdnych Wojen zapowiadał coś bardzo fajnego i szalenie ważnego. Nie to, że jestem wielkim fanem serii, bo nie jestem, drugą (chronologicznie pierwszą) trylogią wręcz gardzę, tak jak jakimś Harry Potterem, ja tylko chciałem odnaleźć gdzieś w głębi siebie te same emocje jakie towarzyszyły mi trzy dekady temu, chciałem dostać tych samych wypieków na twarzy i ponownie zostać wbity w fotel. Po prostu.

Ale najpierw od kilku tygodni byłem systematycznie napastowany przez całą korporacyjną machinę medialną i reklamową karuzelę, która kreśliła w moim łbie kolejne kółka jak opętana, a spece od marketingu robili wszystko, żebym do tego kina się jednak nie wybrał. Długimi dniami gwałcono w telewizji moje dzieciństwo, w Internetach także, a nawet na zakupach w Kauflandzie i na stacjach Orlenu. Przez kilka ostatnich dni walczyłem z wewnętrznym głosem, który coraz śmielej dochodził do głosu i momentami darł się jak opętany, abym darował sobie cały ten cyrk, festiwal przebieranek, spęd dzikich tłumów złożonych z fanatyków oraz innych galaktycznych pojebów. Gdy minionej nocy zamiast słodko spać siedziałem tak w tym kinowym fotelu w asyście mieczów świetlnych na baterie, hełmów Szturmowców i całej kolekcji t-shirtów SW, przez chwilę zadawałem sobie pytanie: Co ja kurwa robię ze swoim życiem?


Czułem się trochę jak ojciec (którym rzecz jasna nie jestem), który skrada się w nocy do zabawek swojego śpiącego sześcioletniego syna (którego rzecz jasna nie posiadam) i który przez pół nocy bawi się jego klockami Lego oraz kolejką PIKO, a na deser zostaje przyłapany przez swoją zdumioną żonę (której rzecz jasna nie posiadam) udającą się rano do pracy w fabryce. No głupio trochę, co tu więcej pisać. Ale tak to już z nami - facetami jest. Czy się do tego przed samymi sobą przyznamy, czy nie, zawsze będziemy mieć w sobie jakiś pierwiastek z małego dziecka. Mój prywatny pierwiastek zaprowadził mnie minionej nocy za rękę do kina na Przebudzenie Mocy.

I zaprawdę powiadam wam, warto było zarwać nockę, a teraz spółkować tu na klawiaturze z wami po trzech kawach przyjętych dożylnie. Nie wiem, czy jest to najlepszy epizod Gwiezdnych Wojen, bardzo możliwe, że tak, w każdym bądź razie ja protestował nie będę, ale jeśli ktoś nagle wstanie, rzuci we mnie kamieniem i krzyknie, że do pierwszej trylogii się on nie umywa, to także nie uznam go za szaleńca. Największą zaletą Przebudzenia Mocy jest bowiem to, że ono wcale nie dzieli, a łączy wszystko co najlepsze w etosie Gwiezdnych Wojen. J.J. Abrams i Disney (bleh) wyprodukowali złoty środek, istny samograj, puszczają w nim oko do widza po trzydziestce wyhodowanego na pierwszej trylogii GW, ale też zapraszają do świata uniwersum wszystkich chętnych nowych widzów, którzy także chcą poczuć ten sam klimat jaki towarzyszył nam w latach 70/80, a przynajmniej jego namiastkę. A wszystko to czynią z godnością oraz szacunkiem dla tej jednej z największych ikon światowej popkultury na której wychowało się już przecież kilka pokoleń ludzi.

Tak sobie teraz myślę, że Przebudzenie Mocy jest trochę jak seria Niezniszczalnych, w której skumulowano wszystkich kinowych herosów kina akcji lat 80-tych w celu złożenia im, oraz ich fanom hołdu. Tu także mamy do czynienia z podobnym zabiegiem, nie oszukujmy się, o charakterze stricte marketingowym. Niemniej niezwykle przyjemnie było zobaczyć na ekranie idolów z mojego dzieciństwa: Hana Solo, Księżniczkę… znaczy się dziś już Generała Leię, Chewbaccę, RD-D2, C-3PO, w końcu samego Luke’a Skywalkera (acz w tym przypadku jest małe rozczarowanie). Te same, dobrze mi znane, nieco podstarzałe (tak jak i moja) już twarze, kiedy pojawiają się po raz pierwszy na ekranie, odczuwałem trudno do opisania wewnętrzną radość. Zupełnie, jakbym po wielu latach spotkał dawno niewidzianych przyjaciół. Myślę, że oni wszyscy czuli to samo. Do tego dochodzi jeszcze multum większych, bądź też mniejszych nawiązań do serii sprzed ponad 30 lat, błyskotliwy humor i cięte riposty, a jakby jeszcze tego było mało, jak szalony fruwa dobrze nam znany Sokół Millenium i myśliwce X-Wing, są też wraki AT-AT oraz dziesiątki innych pojazdów, broni i lokacyjnych smaczków występujących w starej serii. To po prostu musiało się udać.


A fabuła? O dziwo jest bardzo zbieżna z literackim pierwowzorem. Tak więc i tu nie mamy prawa narzekać. Nie chcę jednak wgłębiać się w szczegóły, żeby nie wpaść w ramiona spoilerów, których i tak jest już od zatrzęsienia w całym Internecie. Natomiast wartym odnotowania jest fakt, że Przebudzenie Mocy zostało nakręcone na analogowych taśmach 65 mm od Kodaka, którego postanowiono uratować od permanentnego zniknięcia z rynku. Dzięki temu ta zasłużona dla kina marka prawdopodobnie przetrwa trudny dla niej okres. Miłe dla oka jest także nieprzeginanie z efektami specjalnymi. Zielone plansze występują tylko tam, gdzie są absolutnie niezbędne, do uwypuklenia tego majestatycznego klimatu, nie przeszkadzały mi zupełnie w niczym, tak jak to np. miało miejsce w wygenerowanej komputerowo koszmarnej drugiej trylogii z lat 90-tych.

Czy więc są tu w ogóle jakieś minusy? Cokolwiek? Bynajmniej, ale nawet nie pozwoliłem im dotrzeć do mej ubezwłasnowolnionej głowy. Zatrzasnąłem się na skargi matki logiki, wyrzuciłem z myśli wszelkie poczucia irracjonalizmu i znużenia, przymknąłem też oko na techniczne niedociągnięcia, absurdy i luki fabuły. Od GW nie można nagle wymagać rzeczy zupełnie z nimi niekompatybilnych, tak jak np. zachowania praw fizyki w James Bondzie. Albo kupujemy je w całości takimi jakie są, albo nie kupujmy ich wcale i odwracamy się od nich na pięcie. Ja kupiłem je bezwarunkowo siłą rozpędu, tak samo jak ten siedmioletni mały chłopiec sprzed trzydziestu lat i właśnie za to chcę teraz podziękować producentom Przebudzenia Mocy. Na dwie godziny i tuż przed Świętami przywróciliście mi moje dzieciństwo, oddaliście moją ulubioną zabawkę, podarowaliście dawno nierejestrowane przez moje bodźce zapachy, smaki i dźwięki. A już się bałem, że utraciłem to wszystko przed laty i już na zawsze. Dziękuję. Dziękuję po stokroć. Niech moc będzie z wami.

5/6

IMDb: 8,9
Filmweb: 8,2



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz