poniedziałek, 21 grudnia 2015

Listopadowe zaległości

Everest
reż. Baltasar Kormákur, ISL, USA, GBR, 2015
121 min. United International Pictures
Polska premiera: 18.09.2015
Dramat, Katastroficzny, Biograficzny



Pamiętam, kiedy po raz pierwszy czytałem Wszystko za Everest Jona Krakauera. Było to w czasach, kiedy z wypiekami na twarzy czekałem na kolejny wyjazd w góry, a poranne tournée po internetach rozpoczynałem od przeglądania ofert sklepów turystycznych. Chłonąłem ten klimat całymi garściami, a kiedy chwilę później otrzymałem od przyjaciół zaproszenie do wybrania się wraz z nimi na miesięczny trekking w Himalaje, przez kilka dni nie mogłem spać po nocach. Do dziś jeszcze żałuję, że nie rzuciłem tego wszystkiego w diabły i nie pojechałem w Bieszczady poleciałem z nimi.

Dla każdego szanującego się miłośnika górskiego trekkingu, tragiczna historia jaka wydarzyła się w roku 1996 podczas ekspedycji na Mt. Everest, w której zginęło 9 himalaistów, jest, a przynajmniej powinna być znana tak dobrze, jak gęba Ryszarda Petru fanom Wiadomości i Faktów TVN. Powiedziano i napisano już o niej wszystko. Pozostała jeszcze tylko do zagospodarowania w sposób godny taśma filmowa, bowiem dotychczasowe dwie ekranizacje: Dokument Everest (1998), oraz telewizyjny Into Thin Air: Death on Everest (1997), mimo najszczerszych chęci, nadal ciężko jest mi uznać za „godne”.

Do najnowszego projektu Everest zabrał się człowiek, nomen omen z krainy zimna, lodu i śniegu - Islandczyk Baltasar Kormakur, a w celu uwypuklenia ekstremum górskiego pejzażu producenci postanowili wykorzystać technologię formatu 3D. Jako zadeklarowany anty fan kina zapodanego w tej technologii... nie mam nic więcej na ten temat do powiedzenia. Myślę, że w tradycyjnym formacie film wygląda co najmniej dobrze, jeśli nawet nie lepiej. ale to już pozostawiam do oceny innym.

Nie sposób rozpocząć ocenianie całości nie skupiając się na warstwie stricte wizualnej. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu ta wydaje się być najsłabszą stroną produkcji. Pomimo dużego rozmachu rażą pojedyncze sceny ukazane podczas samej wspinaczki, zwłaszcza te, które odwzorowują rzeczywistość jaka się tli na wysokościach ponad 7000 m n.p.m. W czasie seansu kilka razy odniosłem wrażenie, że twórcy podeszli do tematu w sposób nieco nonszalancki i niedbały, przez co wysokogórski surowy krajobraz prezentował się w sposób mało przekonujący. Ale na szczęście, tu drugie zdziwienie, nie rzutowało to specjalnie na mój finalny odbiór. Dramat tamtych wydarzeń został odwzorowany w sposób zadowalający. Pokrywa się on po części z opisem jednego z uczestników tamtej ekspedycji - wspomnianego Jona Krakauera, acz trzeba przyznać, że scenariusz wcale nie bazował na jego książce. Co prawda dostrzegłem pewne niuanse oraz drobne różnice, a także nieco odmienne punkty widzenia pomiędzy tym, co zakodowałem sobie w głowie wcześniej, ale nie będą mieć one żadnego znaczenia dla osób, które z tą historią spotkają się po raz pierwszy. Aktorstwo na dobrym poziomie, zwłaszcza przekonali mnie do siebie Josh Brolin i Jason Clarke. Zaś klimat gór, ukazanie ludzkiego ekstremum, a także granicy szaleństwa oraz psychicznej wytrzymałości wydają się być na pierwszy rzut oka do delikatnej poprawki. Za to emocje są od samego początku tam, gdzie być w tego typu filmach (jakby nie było, katastroficznych) powinny. Myślę, że zarysowana łezka w kąciku oka na końcu filmu nie będzie naszym szczególnie szokującym odkryciem.

Everest mimo wahań nastrojów jest jak dotąd najlepszą ekranizacją prawdziwego dramatu z roku 1996, niemniej Kormakur pozostawił jeszcze trochę rezerwy na przyszłość, tak, aby ktoś inny, korzystając już z nieco innych środków ekspresji wycisnął z tej opowieści jeszcze więcej. Tak więc, przeklęta Czomolungmo, do zobaczenia gdzieś, kiedyś, w przyszłości.

4/6



------------------------------------------------------------------------------------------------

Love
reż. Gaspar Noe, FRA, BEL, 2015
130 min. Gutek Film
Polska premiera: 28.08.2015
Dramat, Erotyczny



Romans czystego porno z kinem dramatycznym kojarzy mi się ze związkiem nieżyjącej już Anny Nicole Smith - króliczkiem Playboya - z pewnym 89-letnim miliarderem. Z jednej strony - kto bogatemu zabroni - z drugiej - z boku zawsze wygląda to dość niedorzecznie. Ale w kinie to przecież nic nowego, ani tym bardziej odkrywczego. Od końca lat 60-tych, kiedy to doszło do rewolucji obyczajów, powstało grube dziesiątki produkcji z poza tzw. kręgów kulturowych XXX, które lokowały w bardziej, bądź mniej śmiały sposób sceny prawdziwego seksu. Najwięcej, co zrozumiałe, w ostatnich dwóch dekadach, że wymienię tylko te najbardziej znane: 9 Songs, The Brown Bunny, Baise-moi, Romance, Sex and Lucia, All About Anna, Q, czy też serbski Clip. Raz wychodziło to lepiej, innym razem dramatycznie źle, ale średnia ocen tego typu produkcji przeważnie kręciła się na granicy zupełnego nic nie znaczenia oraz intelektualnej płycizny. Finalnie, sceny seksu z tychże dzieł najczęściej lądują na internetowych serwisach porno, oczywiście ku uciesze wszech maści masturbatorów i kończą swój żywot razem z ich nasieniem, gdzieś w rurach kanalizacyjnych.

Myślę, że podobny los czeka także Love Gaspara Nóe, acz trzeba uczciwie zaznaczyć, że jego ambicje wykraczają poza ogólne i stereotypowe porno trendy. Ten, mimo wszystko dość sympatyczny Francuz szykował się do nakręcenia twardego pornosa już od wielu lat. Swego czasu mocno namawiał ówczesną parę Bellucci-Cassel do odegrania w jego filmie scen z prawdziwą penetracją, bardzo chciał ją zamieścić już w roku 2002 w filmie Nieodwracalne. Bezskutecznie (szkoda;)). Niemniej sceny „bunga-bunga” przemycał już we wcześniejszych swoich produkcjach: Wkraczając w pustkę, czy Sodomici. Tak więc tylko kwestią czasu było ujrzenie na wielkim ekranie solidnego, ostrego rżnięcia, w dodatku w normalnej, kinowej dystrybucji, ze stemplem jakości Gutek Film.

Love to nic innego, jak love story pokolenia smartfonów i Warsaw Shore. Każda generacja chce mieć swój film, który tak głęboko penetruje odwieczne definicje miłości, zdrady, kłamstwa, zaborczości i… (dopiszcie sobie jeszcze co tam tylko chcecie). Gaspar Nóe bardzo zgrabnie wykorzystuje przy tym znane doskonale z poprzednich jego filmów schematy, kadry i motywy realizacyjne, a sceny seksu, mimo, że bardzo śmiałe, ukazane są w sposób odbiegający od tych pospolitych rąbanek, jakie możemy sobie obejrzeć na internetowych stronach XXX. Porno w wykonaniu Noe jest bardziej subtelne i zmysłowe, całkiem przyjemne dla oka, przypomina mi trochę porno vintage z lat 70-tych, gdzie oprócz normalnego seksu aktorom towarzyszył jeszcze jakiś scenariusz.

I w zasadzie wszystko byłoby w porządku, gdyby nie te oklepane melodramatyczne schematy, oraz ckliwe rozterki głównych bohaterów przerywane długimi scenami seksu. Trochę to dla mnie za mało, jak zwykle zresztą, ale też, na tle bliźniaczych produkcji Love ofiaruje widzowi odrobinę więcej, w dodatku mocniej i bardziej intensywnie. Z pewnością warto włączyć sobie tego pornosa po zmroku, kiedy wasze dzieci będą już sobie smacznie spały, ale pamiętajcie, rączki na kołderce.

3/6



------------------------------------------------------------------------------------------------

Danny Collins (Idol)
reż. Dan Fogelman, USA, 2015
106 min. Monolith Films
Polska premiera: 3.07.2015
Dramat, Komedia



To zdumiewające, ale właśnie sobie uświadomiłem, że ostatnim dobrym filmem z Alem Pacino w rolach głównych, który wywarł na mnie nieco większe wrażenie, by nie napisać, wprost, że jakiekolwiek, jest Bezsenność z roku 2002. Tak, dwa tysiące drugiego. To przecież będzie już przeszło 13 lat. Trzy mundiale i trzy olimpiady temu. Przepaść. W tych trzynastu latach tkwi mniej więcej piętnaście różnych tytułów, części z nich nie widziałem, zgoda, ale nie sądzę, żebym nagle został którymś z nich przekupiony. Piętnaście filmów zupełnie zwyczajnych, bezszelestnych, które nie potrafiły dorównywać aktorskiemu kunsztowi, charyzmie oraz charakterowi tego niezwykłego osobowościowego indywiduum. To na swój sposób strasznie smutne.

Ale jak to mawiają w sporcie, każda czarna seria porażek ma swój kres i kiedyś się kończy. W przypadku Ala Pacino kres ten nazywa się Danny Collins (u nas... Idol).

Powiem szczerze, że w ogóle nie miałem na ten film ciśnienia. Spodziewałem się kupy i to pomimo całkiem niezłych zebranych przez niego recenzji. Ale też gdzieś z tyłu głowy siedział mi aktorski duet Pacino-Bening, który nie dawał mi spokoju, i jak się finalnie okazało, w pewien zimny i mokry listopadowy wieczór wygrał mi życie. To wspaniały film. Wspaniały jest w nim nie tylko sam Al Pacino, który w zasadzie mógłby zagrać w Polsce nawet w reklamach medykamentów (w mig zanotowałyby wzrost sprzedaży), ale wspaniali są w nim także pozostali aktorzy oraz myśl przewodnia, za którą kryje się prawdziwa historia muzyka Steve'a Tilstona. To właśnie na jego młodzieńczym wywiadzie dla radia oraz tajemniczym liście, jaki tuż po nim miał napisać do niego sam John Lennon, oparta została historia gwiazdy muzyki Danny'ego Collinsa. Gwiazdy wyblakłej, już postarzałej i życiowo zgorzkniałej, która na stare lata koncertuje po kraju niczym Krzysztof Krawczyk śpiewając przy tym gdzieś pomiędzy szklanką whisky a ścieżką koksu ciągle te same przeboje i odcinając kupony od dawnej sławy.

W roli gwiazdy rocka mości Al Pacino jakiego znamy z jego najlepszych ekranowych występów Tu jako bawidamek, pijak i seksista, bezczelna świnia i zdegenerowana łajza, ale też wyposażony jest przy tym w dobre serce, wyborny ostry humor oraz wysokich lotów sarkazm. W tym fenomenalnym charakterologicznym tyglu kryje się właśnie taki Al Pacino jakiego uwielbiam. Facet dawno nie dostał tak ekspresyjnej i widowiskowej roli. Kto wie, może nawet od czasu Zapachu kobiety nie miał jej w swoim CV w ogóle. Jego popisy ogląda się z ogromną przyjemnością, to prawdziwa uczta i frajda dla każdego fana jego kunsztu aktorskiego. Aż żal, że film trwa tak krótko.

Opowieść zawarta w Idolu, kurwa!  Dannym Collinsie jest lekka i intelektualnie bezkolizyjna. To w istocie mądre kino o typowo dramatycznym, wręcz obyczajowym wydźwięku, które opowiada o ludzkim cierpieniu i odkupieniu grzechów z przeszłości. Słodko-gorzka historia chwytająca za serce, ale też i śmiało łechtająca naszą przeponę prowokując ją przy tym do wyrzucenia z siebie poprzez krtań doniosłych salw śmiechu. Kino kompletne, ale nie aspirujące do bycia wielkim. Po prostu przyjemnie opowiedziana historia ze wspaniałymi kreacjami aktorskimi. Fajne i krzepiące, tak jak walnięcie sobie sety przed południem.

4/6



------------------------------------------------------------------------------------------------

Pentameron
reż. Matteo Garrone, ITA, FRA, GBR, 2015
134 min. M2 Films
Polska premiera: 30.10.2015
Sci-Fi, Fantasy, Baśń


To był jeden z najciekawszych zwiastunów filmowych jakie widziałem w tym roku. No dobra, tej jesieni. Na premierę czekałem mniej więcej tak jak na weekend w poniedziałkowy poranek. Oficjalne opisy, fragmenty scen oraz zjawiskowe zdjęcia wyglądały tak bardzo smacznie, że nawet na widok serca morskiego stwora zjadanego łapczywie przez Salmę Hayek ciekła mi ślinka.

Niestety, ale odnoszę wrażenie, że wszystko co najlepsze w tym filmie zostało zawarte w jego zwiastunach. W całości nie prezentował się już tak okazale jak chyba jednak powinien. Matteo Garrone ma chyba talent do lekkiego psucia z góry wygranych tematów. Tak było chociażby z jego Gomorrą (acz pewnie wielu się ze mną nie zgodzi), która miała wszystko, by wygrać, lecz skończyło się na odpadnięciu w repasażach, tak jest również teraz z Pentameronem (tu zgodności będzie już chyba trochę więcej). Obie produkcje nie są filmami złymi, wręcz przeciwnie, bardzo wyróżniają się w gąszczu ekranowej przeciętności, z pewnością nie można przejść obok nich obojętnie, ale w obu przypadkach zabrakło dopełnienia i intelektualnego dopieszczenia.

Pentameron bazuje na kilku opowieściach zaczerpniętych z bogatego zbioru baśni włoskiego XVI wiecznego pisarza Giambattisty Basila, który stał się inspiracją m.in. dla braci Grimm oraz późniejszych autorów najbardziej znanych baśni (np. Kopciuszek, Królewna Śnieżka, czy Kot w butach). Wykorzystując ekspresję charakterystyczną dla wyszukanych środków stylistycznych zawartych w literaturze baroku, Garrone epatuje wysmakowaną baśniową stylistyką, zupełnie obcą dla dzisiejszej kinowej rzeczywistości zdominowanej przez zielone plansze i wygenerowane cyfrowo efekciarstwo. To niewątpliwie ogromny plus tej przeszło dwugodzinnej przejażdżki po świecie do końca niezdefiniowanym i nieujarzmionym a jednocześnie tak bardzo magicznym. Dla filmowego estety kadry w filmie będą ukoronowaniem ich wieloletnich poszukiwań. Ogląda się to wszystko wybornie, ale to co nie mniej istotne, czyli treść, niestety nie nadąża za obrazem.

Garrone nie ustrzegł się błędów. Moim zdaniem za bardzo poświęcił się warstwie audiowizualnej, zatracił się w scenografii i kostiumach, a zapomniał poświęcić więcej uwagi merytorycznemu aspektowi opowieści, który, jak przystało na baśń, miał epatować ludową mądrością, a finalnie jedynie ją lekko musnął. Cóż, trochę szkoda. Ambicje Włocha z pewnością sięgały wulkanicznego szczytu Wezuwiusza, ale zabrakło chyba jednak nieco warsztatu i doświadczenia, przez co pozostał na pagórkach pięknej Toskanii. Niemniej wspaniale się to wszystko ogląda i myślę, że raz jeszcze do tej baśni powrócę, by już na spokojnie cieszyć oczy światem jaki istnieje w niczym nieograniczonej ludzkiej wyobraźni. Film na piątkę, który finalnie musiał stać się czwórką. Dlatego mimo wszystko lekki zawód.

4/6


------------------------------------------------------------------------------------------------

Dope
reż. Rick Famuyiwa, USA, 2015
115 min.
Polska premiera: Brak
Dramat, Komedia


Co powstanie po połączeniu Bajera w Bel-Air z kinem Spike'a Lee? Właśnie coś takiego jak Dope. Czyli kwintesencja kinematograficznej "murzyńskości" i czarnego (nomen omen) humoru. Rap lat 80-tych, charakterystyczne ciuchy, slang ulicy, typowe amerykańskie High School i nieco gangsterski klimat - na pierwszy rzut oka ogląda się to wybornie, ale im dalej brniemy w taśmę filmową, tym więcej wkrada się do niej niekontrolowanego freestyle'u, który z minuty na minutę zaczyna coraz bardziej nużyć.

Niemniej jest w tym filmie coś nostalgicznego, zapewne właśnie chodzi o te wspomniane lata 80-te, acz, czego nie jestem w stanie pojąć, nie zostały one podkreślone przez ścieżkę dźwiękową. No aż się prosiło, żeby w tle zagościł mocny i czarny beat, a tu o dziwo, bohaterowie zafascynowani rapem z tamtego okresu grają na... gitarach jakieś absolutne niezwiązane z tym kulturowo gówno. Ale poza tym i tak mniej więcej do połowy tej szalonej opowieści jest nieszablonowo i bardzo wesoło, w dodatku w klimacie Sundance. Multum zakręconych postaci, zwroty akcji i klasyka gatunku w postaci kumulacji niekontrolowanego ciągu zdarzeń, które same nakręcają się jedna na drugą. Szkoda, że Dope zahacza ostatecznie o jakieś popłuczyny po kinie familijnym i z czasem traci swojego obyczajowego, także nieco gangsterskiego pazura, przez co przyjemność z obcowania z tym światem nieco traci na sile, ale i tak warto wyjść na ulicę, by trochę pobujać się wraz z zabawnymi "czarnuchami". Kino bez historii. Na raz i z braku laku. Z opresji ratują je cycki Chanel Iman.

4/6



------------------------------------------------------------------------------------------------

Kryptonim U.N.C.L.E.
reż. Guy Ritchie, USA, 2015
116 min. Warner Bros. Entertainment Polska
Polska premiera: 21.08.2015
Komedia, Akcja


„Guy Ritchie wrócił!”, „Świetna forma!”, „Najlepszy od dawna!”. Te i inne określenia Kryptonimu U.N.C.L.E od samego początku osaczały mnie i namawiały do wybrania się do kina. Ale w tym puzzle cały czas brakowało mi kilku części, przez co nie chciał mi się ułożyć w głowie gotowy obrazek. Guy Ritchie od Przekrętu (wiem wiem, nie zgadzacie się ze mną, ale mam to gdzieś) nie zrobił już nic na jego miarę, co by choć w połowie oddało jego wielkość. Siedem przeciętnych filmów i nagle co, ot tak powróciła forma? Już sam zwiastun krzyczał do mnie, żebym dał sobie spokój z kinem i tak też zrobiłem. Całe szczęście. Zawsze to dwie i pół dychy do przodu.

To nie jest zły film, rozumiem zachwyty i dobre oceny, ale zupełnie nie trafił w moje poczucie estetyki, humoru oraz oczekiwania. Od kina gangsterskiego, choćby tego ukazanego z przymrużeniem oka, zawsze żądam więcej. A tu klimat rodem z najgorszego Jamesa Bonda. Masa nierealnych, naciąganych i absurdalnych scen oraz akcji. Momentami miałem wrażenie, że to sequel Szklanki po łapkach i że w którejś ze scen wskoczy w kadr sam Leslie NielsenNie zdzierżyłem tego klimatu do końca, wyłączyłem w połowie, a czynię tak niezmiernie rzadko. Co prawda następnego dnia powróciłem do niego raz jeszcze, już z odpowiednim nastawieniem i po dwóch szkockich, ale było tylko gorzej. Nie wiem, może miałem zły dzień (miesiąc, rok, życie, cholera jasna), ale tego gówna po prostu nie dało się oglądać. Doceniam poczucie humoru, rozmach, dostrzegłem pewne dobrze mi znane z jego poprzednich filmów realizatorskie zagrywki, ale to wszystko za mało. Myślę, że Ritchie wpadł w sidła przeciętności i teraz tylko wozi się na swoim nazwisku. Opętała go klątwa jednego filmu, no dobra, dwóch, bo Porachunki też przecież są świetne, po których było już tylko gorzej. Ale nie skreślam go jeszcze, poczekam na długo zapowiadane Lobo. Może tym razem się uda. Może. O ja głupi i naiwny.

2/6


1 komentarz: