Pokazywanie postów oznaczonych etykietą FIN. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą FIN. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 25 października 2018

34'WFF vol. 4

Heavy Trip
reż. Juuso Laatio, Jukka Vidgren, FIN, NOR, 2018
92 min.
Polska premiera: ?
Komedia, Muzyczny



Co prawda zostały mi jeszcze trzy festiwalowe tytuły do opisania, ale dwa pozwolę sobie odpuścić zupełnie, bo szkoda prądu i waszego czasu, no dobra, głównie mojego. Dlatego w ostatnim odcinku podsumuwującym 34’WFF skoncentruję się tylko na jednym filmie, który, jak się później okazało, został wybrany przez publiczność festiwalu za ten najlepszy. A ja za chwilę napiszę dlaczego uważam, że troszkę na wyrost. Ale spokojnie, tylko troszkę.

Heavy Trip jest wyposażony w zasadzie we wszystkie cechy potrzebne do tego, żeby publiczność każdego kina na świecie świetnie się na nim bawiła i wyszła z sali w dobrym humorze. Jest zabawny. No, co za odkrycie, wiem, głębokie, ale to prawda. Jest bardzo zabawny, momentami aż za bardzo, ale o tym za chwilę. Jest także skandynawski, dokładniej rzecz biorąc to fiński z jakąś tam norweską domieszką, a w tej części świata lubują się w kinie z pozoru chłodnym, jak ich klimat, ale zarazem ciepłym, jak nagie piersi pod swetrem. Przy kominku. Ale film przede wszystkim opowiada zwariowaną historię z wykorzystaniem bardzo charakterystycznych bohaterów, który każdy jest tu jakiś i który od razu skrada serce każdego widza. Zwłaszcza Xytrax, który ma charyzmę kogoś, kto zasługuje na własny komiks, a nawet serial od HBO.

Wprost nie da się odebrać Heavy Trip inaczej, niż dobrze. Można się sprzeczać, czy film jest bardzo dobry, czy może jednak tylko dobry, do czego zresztą sam wąską i górską serpentyną właśnie usilnie zmierzam, ale jeśli ktoś by mi tak teraz wstał przed twarzą i rzekł do mnie, że - słuchaj Ekran, pierdolisz pan jak połtuczony, ten film to wielkie śmierdzące gówno - to wysłałbym go do lekarza. Specjalisty. Od głowy. I niech najpierw czeka rok w kolejce na przyjęcie. Finowie zrobili bowiem film być może według oklepanych i starych jak klisze filmowe schematów, ale za to tak dobrze, że trudno było to wszystko spieprzyć. Niemniej, żeby oddać malkontentom co malkontenckie, czuć parę razy było, że mieli ku temu odchyły.


Film opowiada o lekko ciapowatych młodych metalach w długich piórach na łbie, które u nas wyginęły gdzieś tak mniej więcej na początku XXI wieku (wiem, bo sam nim byłem w latach 90 - klawe czasy), a które jeszcze gdzieniegdzie wydają ostatnie swoje szatańskie pomruki, chodzą w czarnych koszulkach z napisem Cannibal Corpse i Pantera, łoją tanie piwa, a w domu wymiatają covery na wiośle z prądem. W prowincjonalnym fińskim miasteczku uchowało się ich jeszcze kilku, mało tego, mają nawet swój zespół, acz bez nazwy i bez choćby jednego własnego kawałka, ale widać, że chłopaki to lubią, tylko nic z tym właściwie nie robią. Żadne fińskie "Mam talent", żadna "Szansa na sukces", po prostu po pracy udają się do piwnicy i dają trochę do pieca udając przez chwilę, że ich życie ma jakiś sens.

Pewnego dnia jednak dostają olśnienia i ot tak postanawiają wypłynąć na szersze wody. Nagrywają przypadkiem jeden utwór inspirowany odgłosem zarzynanego renifera, po czym próbują go sprzedać światu. No dobra. Komukolwiek. Świat dowie się o ich geniuszu później. Dziwnym zrządzeniem losu w miasteczku pojawia się promotor i organizator największego metalowego festiwalu w Norwegii i nasza kapela postanawia się do niego zakwalifikować. Wszystkimi możliwymi sposobami. I tu zaczyna się tytułowy trip, który z czasem wymyka się spod kontroli i przekracza wszelkie granice, nawet te absurdu. Jest kupa śmiechu, przyznaję, sam wiele razy parsknąłem. Niektóre liczne pojawiające się tu postacie i sceny z ich udziałem są wprost wybitne, mimo, że proste w swojej konstrukcji (wspomniany już Xytrax). Na pewno świat będzie o nich długo pamiętał. Np. ja.

Finowie z wielkim dystansem śmieją się sami z siebie, ze swoich przywar, głupoty i stereotypów, a także delikatnie kąsają swoich skandynawskich sąsiadów, Szwedów i Norwegów. Robią to naprawdę dobrze, rześko i swobodnie, a gdzieś między wierszami wmawiają widzowi, że chcieć to móc, uwierz w siebie i takie tam coachingowe bzdury. Trochę niepotrzebnie, no ale powiedzmy, że kumam, że tak trzeba było. I generalnie wszystko by siadło tak na bardzo mocne pięć cycków, gdyby nie ten przesłodzony happy end i zjadanie w końcówce własnego ogona, jakby siłą rozpędu. Skrojony dotąd niemal na miarę czarny i ekscentryczny humor zaczął wymykać się twórcom spod kontroli i zmierzać ku samozagładzie. Kolejne sceny zaczęły przypominać trochę mało śmieszne skecze charakterystyczne dla nieśmiesznych polskich kabaretów i głupkowatych wigilijnych komedii, ale koniec końców i zbierając wszystko do jednej zgrabnej kupy, można rzec, że Heavy Trip to bardzo udana, szalona rock’n’rollowa jazda bez trzymanki, która porwie do pogo nawet Panią Grażynkę z działu mięsnego w Tesco. Hipotetycznie. Swoją charyzmą przypomina mi nawet trochę nowozelandzkie Co robimy w ukryciu. Tylko trochę, niemniej to duży komplement. Tak czy owak, ciężki metal znów wkracza na salony. Chwała Szatanowi.





piątek, 31 października 2014

30'WFF vol. 6

W pół drogi
reż. Geoffrey Enthoven, BEL, 2014
115 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Komedia



Od razu zakumplowałem się z tym filmem. Jego krótki opis wraz z zamieszczonym na stronie WFF zwiastunem błyskawicznie zaprzyjaźniły się z moją absolutną pewnością na miłe spędzenie czasu w kinie. I faktycznie, tak też było. Myślę nawet, że niewiele osób w ciemno stawiając na tą belgijską tragikomedię nią się w ostateczności rozczarowało, w końcu W pół drogi zajął wysokie 10 miejsce w plebiscycie publiczności. O czymś to świadczy. Głównie o tym, że jest to po prostu udany film.

Cała heca dzieje się w wielkim, starym domu gdzieś na peryferiach miasta, który to sobie właśnie zakupił Stephen. Znajduje się on aktualnie na zakręcie życiowej dotąd trzypasmowej autostrady. Jest w trakcie rozwodu, świat wali mu się na łeb, oprócz małżonki traci też pracę, zawodowe kontakty, przyjaciół, a jego kochanka (fajne cycki) wbija mu nóż w plecy (suka, niemniej nadal z fajnymi cyckami). Pozostaje mu więc tylko nowy, opuszczony dom jaki kupił w promocyjnej cenie, i w którym to planuje rozpocząć nowy rozdział w swoim życiu. Szybko okazuje się jednak, że w domu tym kryją się ciemne i niezbadane moce tajemne, które w dość osobliwy sposób uzmysławiają mu, iż nie jest jego jedynym lokatorem.

Przy najróżniejszych i najmniej spodziewanych sytuacjach ukazuje mu się ciągle ten sam podejrzany rudy typ w mokrych włosach, odziany jedynie w slipy z zawieszonym na szyi ręczniku. Sceny, kiedy oboje są ze sobą razem, zwłaszcza te początkowe to istna wylęgarnia epickiego humoru zaakcentowanego salwami śmiechu całej sali kinowej. Nie wypada mi w tym miejscu wyjaśniać samego zjawiska występowania w opowieści tegoż oto zagadkowego roznegliżowanego współlokatora, gdyż spaliłbym w ten sposób przyjemność z odkrywania tejże wiedzy tajemnej w kinie w czasie seansu, ale mogę napisać jedno, że duet ten, jak woda i ogień, jak kot z psem, a nawet jak Michael Douglas z Kathleen Turner w Wojnie Państwa Rose przyciągają, bawią, uczą i rozczulają ze śmiertelnym uśmiechem na twarzy. Klasa.

Skoro więc nie mogę zdradzić szczegółów, toteż nie ma o czym specjalnie pisać. Po prostu kategorycznie stwierdzam, iż ten czarny, często wisielczy humor wraz z padającymi co chwilę świetnymi dialogami stoją tu na bardzo zadowalającym poziomie. Może nieco rozczarowuje druga połowa filmu, kiedy to już do kości zdarta jest początkowa aura tajemnicy i reżyser niczym specjalnym nas już nie zaskakuje, ale po prostu tak być musiało i basta. Mam nadzieję, że film trafi do dystrybucji kinowej. Z pewnością polecam poszukać go z czasem także gdzie indziej, wiadomo gdzie. A jeśli już wpadnie w wasze sidła, to nie lękajcie się go. Zaprawdę powiadam, że to bardzo mądra i zabawna komedia, bez dwóch zdań dla mądrych ludzi, którzy przecież także potrzebują czasem czegoś lekkiego i bezinwazyjnego, co nie wprowadzi nas w stan umysłowego zakłopotania.

4/6




------------------------------------------------------------------------------------------------------

Patriota
reż. Arto Halonen, FIN, 2014
97 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Sport, Komedia



W tegorocznym festiwalowym repertuarze tym razem niewiele błyszczało skandynawskich propozycji, a z tych które spostrzegłem w pierwszym rzucie okiem, ledwie dwie wydały mi się warte nieco dokładniejszego powąchania. Z tejże dwójki najbardziej do gustu przypadł mi fiński Patriota, który to postanowił bronić w Warszawie honoru Skandynawów, według mnie bardzo skutecznie. Jego historia jest na wskroś i do bólu skandynawska, zdrowo odjechana, posolona ciężkim humorem i popieprzona uroczym dystansem do samych siebie. Styl zupełnie nie do podrobienia przez inne nacje.

Cofamy się do Finlandii lat 80-tych, w których oto żyje sobie spokojnie ponad pięćdziesięcioletni Al Bundy Toivo. Facet z twarzy podobny do Pana Mietka spod sklepu spożywczego, pod którym kręci się już o 7 rano w poszukiwaniu kompana do współudziału w zamachu na mocne piwo, a także przypominający poczuciem humoru i swym filozoficznym podejściem do życia samego mistrza szydery i nieudolności życiowej - Ala Bundy’ego. Nie ma innej opcji, od razu da się go polubić. Toivo, trochę taki życiowy pechowiec, nagle traci pracę i jak to zwykle bywa w takich przypadkach - popada w depresję. Jego wiecznie skrzecząca i moralizująca go małżonka - położna w szpitalu - ciągle mu dogaduje, a na boku jeszcze uśmiecha się do swojego kolegi w pracy. Aby w końcu poczuć się trochę bardziej użytecznym dla społeczeństwa, oraz po namowach żony, acz bardziej dla świętego spokoju udaje się do szpitala oddać krew potrzebującym. I tu raptem dowiaduje się, że pomimo fatalnej kondycji fizycznej i zaawansowanego już przecież wieku, jego krew ma nadzwyczajne właściwości, jest bogata w hemoglobinę za którą wielu ówczesnych sportowców mogło by zabić.

Opiekujący się nim lekarz szybko kontaktuje go z fińską reprezentacją w narciarstwie klasycznym, które dla Finów jest mniej więcej tym, czym dla nas siatkówka. Jego początkowy opór o charakterze moralnym zostanie częściowo przełamany i wykupiony szybkim awansem społecznym, oraz uznaniem go za prawdziwego patriotę służącemu ojczyźnie. Jakby tego było mało, wschodząca gwiazda narciarstwa - śliczna Aino, w zamian za transfuzję krwi nie żałuje mu swoich jędrnych wdzięków (mniam). Nielegalne praktyki szybko wznoszą fińskich biegaczy na sam szczyt, lecz mocno eksploatowany Toivo targany moralnymi wyrzutami sumienia ma coraz więcej wątpliwości.

Ale cóż, czego nie robi się dla ojczyzny. Zabawna komedia czerpiąca z będących tajemnicą poliszynela praktyk dopingowych i tylko ze sportem w tle (trzeba niestety podzielić przez pięć to co widzimy na ekranie). Finowie w uroczy sposób śmieją się z samych z siebie, własnych przywar i słabości, między wierszami także ze swoich sportowców, którzy ostatnio nie rozpieszczają swój naród wielkimi sukcesami, zwłaszcza w sportach stricte zimowych. Garść fajnych gagów, scen i dialogów, oraz zjawiskowo eksponujące się w zimowej aurze "Rivers of Babylon" zespołu Boney M. Skandynawia w pigułce.

4/6




-------------------------------------------------------------------------------------------------------

Istintobrass
reż. Massimiliano Zanin, ITA, 2013
94 min.
Polska premiera: ?
Dokument, Biografia



Jest to jedyny dokument jaki wybrałem na tegorocznym festiwalu, a jeśli jeszcze zjadę z wiadrem nieco głębiej do swojej studni pamięci, to może nawet będzie to także pierwszy dokument w mej dziesięcioletniej przygodzie z WFF. Zwykle w ogóle je sobie odpuszczam i koncentruję się na fabule. No zwyczajnie szkoda mi na nie czasu, ale tym razem zrobiłem mały wyjątek. Wszystko dlatego, ponieważ ta konkretna pozycja w reżyserii Massimiliano Zaniego dotyczy historii jednego z bohaterów mojej wieloletniej i młodzieńczej przygody z kinem… tak tak, erotycznym (to żaden wstyd ;)).

Nie, że od razu porno, najwyżej soft, na pewno unikatowa i wysokich lotów erotyka. Panie i panowie (głównie panowie), przed wami niekwestionowany mistrz wysublimowanej i zmysłowej erotyki, król tyłków i gumowych penisów – Tinto Brass.

Tabum dss!

Ponad 80-letni już dziś reżyser-skandalista jest dzieckiem francuskiej nowej fali. Za młodu zapowiadał się na jednego z większych reżyserów światowej kinematografii. Dostał nawet propozycję nakręcenia Mechanicznej pomarańczy, ale jako, że pracował wtedy nad swoim, według niego najlepszym w karierze filmem – Krzyk – to musiał odmówić. Zlecenie więc krótko potem trafiło do Kubricka (i całe szczęście). Jednak jego początki wcale nie zwiastowały nadejścia ery króla kobiecych tyłków i owłosionych bobrów. Jego pierwsze filmy były mocno, hmm... awangardowe, eksperymentalne, politycznie zaangażowane, a nawet anarchistyczne, acz już wtedy bardzo perwersyjne.

Dokument przedstawia historię człowieka, który przez całą swoją karierę pływał pod prąd i który kochał w życiu trzy rzeczy: Jedzenie, kino i seks. To prawie jak ja, tylko dodałbym jeszcze picie.

Tak jak wielu innych młodych twórców w latach 60-tych Tinto Brass eksperymentował z formą szukając własnego stylu. Doszło nawet do tego, że kręcił spaghetti westerny. Wielkim zwrotem w jego karierze był rok 1976 i film Salon Kitty - skandaliczne kino nazi-exploitation o burdelu dla nazistowskich notabli (brzmi wybornie c'nie?). Potem była słynna (porno) Kaligula z całą śmietanką ówczesnej brytyjskiej sceny teatralnej – Malcolmem McDowellem, Hellen Mirren, czy Peterem O’Toole. Film, który nakręcił Brass, ale zmontował jego porno producent - Bob Guccione, perfidnie wykluczając naszego bohatera z fazy montażu, o co trwał później wieloletni proces sądowy po raz pierwszy w historii wygrany przez reżysera.

W latach 80-tych zagnieździł się już na stałe w niezwykle apetycznych, krągłych tyłkach i cyckach, oraz skoncentrował się na rozwijaniu się w nowym i własnym stylu - na erotyce, która w jego wydaniu była czasem nieco perwersyjna, zawsze bardzo odważna, a przy tym wysmakowana, estetyczna i szalenie zmysłowa. Świat Erosa i Tanatosa, miłość i śmierć zawsze były dla niego nierozerwalne. W jego filmach eksponowały swoje nagości wspaniałe i wyzwolone kobiety, do których często wzdychałem. Serena Grandi, Stefania Sandrelli, Yuliya Mayarchuk, czy nawet nasza boska Kasia Kozaczyk, we Włoszech znana jako Katarina Vasilissa. Miał szósty zmysł do ich wyszukiwania, a do okiełzania seksapilu kobiety wykorzystywał trik z rzuconą na podłogę monetą, którą to chętnie kandydatki na jego muzę podnosiły odsłaniając przy tym nieco ze swej ekhm... tajemniczości.

Tinto Brass mimo ciągłej walki z cenzurą zawsze trzymał się swojej zasady, by forma przeważała nad treścią. Jego powiedzenie: „Dupa jest odzwierciedleniem duszy” jest jedną z moich ulubionych życiowych sentencji. Miło więc było zobaczyć co na jego temat mają do powiedzenia jego współpracownicy, przyjaciele, aktorzy, także krytycy filmowi. Co prawda nie dowiedziałem się z filmu zbyt wielu rzeczy o których bym wcześniej nie wiedział, ale i tak obcowanie z bezpruderyjnym światem Tinto Brassa dostarczyło mi sporo frajdy. Jak zawsze zresztą.

4/6



piątek, 18 października 2013

29'WFF - vol.5

Betonowa noc
reż. Pirjo Honkasalo, FIN, 2013
93 min.
Polska premiera: ?
Dramat



No i w pizdu wylądował. Zawsze musi znaleźć się jakiś outsider, który wyrwie się z szeregu, przez co zburzy jakąś sensowną prawidłowość. Dotąd szło jak po maśle. Co film, to niemal lepszy, lub przynajmniej tak samo dobry jak poprzedni. Do końca mojej listy zostało ich już niewiele, więc byłem prawie pewny, że tak już zostanie aż po szczęśliwy finał. Niestety musiał trafić się jakiś rodzynek, który, co tu dużo gadać, sponiewierał mną okrutnie.

Aż nawet dziw mnie bierze, że Betonowa noc w reżyserii Pirjo Hankasalo (dopóki nie zobaczyłem jej przed seansem, myślałem że to facet) zakwalifikowała się do Konkursu Międzynarodowego. To pierwszy i zapewne jedyny film w tym roku, z którego miałem ochotę wyjść, czego zasadniczo nigdy nie czynię, bo skoro płacę za bilet, to właśnie po to, aby z szacunku do pieniądza siedzieć na dupie do końca (zasady trzeba jakieś mieć). A nóż będą pod koniec jakieś cycki i potem będę żałował.

Niestety cycków nie było. Był kac. O, właśnie. To dobry trop. Oglądanie tego filmu było jak patrzenie skacowanego na słońce. Jak picie ciepłej gorzały z mydelniczki o poranku. No same oczy mi się zamykały i głowa odwracała, a od wspomnianego wyjścia z sali powstrzymał mnie jedynie nagły i niespodziewany atak snu, do którego koniec końców na szczęście nie doszło. Raz mi się to kiedyś zdarzyło, generalnie nie polecam. Nie mniej znalazło się takich śmiałych uciekinierów, ja wiem, a będzie z piętnastu. Reszta tak jakby z lekką zazdrością na nich patrzyła i w duchu sobie w tejże chwili zapewne pomyślała: „Szczęściarze, mają to już za sobą”. Był to zresztą jedyny film jak dotąd z moim udziałem, który po seansie nie został nagrodzony brawami (swoją szosą, jak nie ma na sali autorów filmu, to po cholerę klaskać?). Dwie osoby obok mnie oceniły go na moich oczach na „bardzo zły”, co tylko utwierdziło mnie w moich smutnych przypuszczeniach, że znajduję się aktualnie w złym miejscu i w złym czasie.

Co prawda nie jest to film bezdennie głupi, czy też zwyczajnie bez sensu. Jest zły, ale z zupełnie z innego powodu. Jest po prostu przesadziście wręcz zgłębiony w jakiejś abstrakcji, przez co wydaje się być mocno zagubiony w swej irracjonalnej głębi. Aktorzy nie rozmawiają ze sobą, tylko recytują jakieś mocno zawoalowane językowo brednie np. o skorpionach. Lubię ambitne kino, głębokie myśli i psychologiczne rozważania, ale Kieślowskim to trzeba się po prostu urodzić. Pani z Finlandii zdeczka się zagalopowała, acz chętnie przeczytałbym na temat tego filmu kilka słów komentarza popełnionych przez uznanych krytyków. Może to po prostu ze mną jest coś nie w porządku? Może rzeczywiście ostatnio za mało jem?

Opowieść o dwóch braciach, starszym Ilkka i młodszym Simo, jest oparta na powieści Pirkko Saisio, ale nie sądzę, aby to akurat było jego (chyba, że to też kobieta – nie chce mi się sprawdzać) winą, że ekranizacja, delikatnie mówiąc, nie wyszła. W tej dramatycznej historii drzemie jednak jakiś potencjał i nawet bardzo obiecująco się to wszystko zaczyna. Piękna retrospekcja snu Simo na dzień dobry przyjemnie smyrała mnie po potylicy. Czerń i biel jako środek przekazu też zasługiwał na gromkie brawa (mam dziwną słabość). Ale na tym me emocjonalne oklaski się zakończyły. Już koło 15 minuty filmu rozum zaalarmował resztę mojego baniaka, że nic z tego już nie będzie. Od tamtej pory czekałem tylko na finał i walczyłem z bezwładnością łba, który samoistnie przechylał mi się we wszystkich kierunkach.

Całość tej fraszki o dwóch braciach - starszym, czekającym na wielomiesięczną odsiadkę i młodszym - zagubionym, szukającym swojej tożsamości oraz ślepo wpatrzonym w starszego brata, można by było zmieścić najwyżej w dwudziestu minutach taśmy filmowej. Reżyserka (niestety) uznała, że to jednak trochę za krótko, że nikt nie będzie jej zapraszał na festiwale, chyba, że filmów krótkometrażowych, i każdą niemal myśl oraz scenę przeciągnęła do granic możliwości, a nawet dalej. Film się niemiłosiernie dłuży, męczy i nuży. A wszystko to, co powinno dawać do myślenia oraz nękać moją wyobraźnię, rozbijało się o jakieś pseudointelektualne pierdoły. Nie ma w nim żadnej puenty, poza tą, aby wiać.
Unikać.

2/6








Stockholm
reż. Rodrigo Sorogoyen, ESP, 2013
91 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Romans



Po tym ciężkostrawnym emocjonalnym rozgardiaszu jak powyżej, byłem tak potwornie skołowany i wymęczony, że potrzebowałem już tylko jednej z dwóch rzeczy. Alkoholu, albo lajtowego filmu. Najlepiej obu na raz. Mało czasu jednak miałem na przesiadkę z jednego kina w drugie, więc darowałem już sobie szukanie procentów w bufecie i modliłem się tylko o to, aby Stockholm jaki mnie oczekiwał w Kinotece, okazał się lekiem na mą zranioną duszę.

I niech mi ktoś powie, że Bóg nie istnieje - dam mu w ryj. Modły me zostały wysłuchane i zaledwie pół godziny po helsińskiej masakrze piłą łańcuchową, doświadczałem już ciepłego (wbrew mylącego tytułu) powiewu znad Półwyspu Iberyjskiego. Oł fakin jes. Tego właśnie mi było trzeba. Nagle znalazłem się na ulicach Madrytu, w jakimś mieszkaniu, w dodatku na imprezie. „Mają alkohol!” - zawyłem z bólem w swej płaczącej głębi. „Nie dla psa kiełbasa” - odpowiedział mi bezczelny ekran.

Stockholm, to początkowo bardzo zabawna opowieść o mężczyźnie i kobiecie, którzy poznają się na imprezie, przez pół nocy oraz taśmy filmowej rozwijają swoja znajomość, lądują razem w łóżku, a rano… a rano nic nie jest już takie jak przedtem. Przez cały czas obserwujemy tylko dwie postacie. On – lokalny cwaniaczek i bajerant, kobieciarz, któremu nagle wpada w oko Ona – nieśmiała, ostrożna w damsko-męskich relacjach, wyobcowana i początkowo zupełnie niezainteresowana zalotami swojego natrętnego amanta. Ich wspólna przygoda przypominała mi w pierwszej chwili klasyczny romans uliczny Przed wschodem słońca wraz z jej kolejnymi kontynuacjami. Obcy sobie mężczyzna i kobieta wędrują przez nocny Madryt i rozmawiają. Dużo rozmawiają. On różnymi sposobami próbuje ją poderwać i zaciągnąć do siebie (wiadomo po co hehe), Ona udaje niedostępną i ostro mu się opiera (no jak w życiu).

Jest lekko i zabawnie. Przez przyjemne dialogi, które stoją na całkiem wysokim poziomie, swobodę i naturalność naszej dwójki, oboje wzbudzają szczerą sympatię. Nawet im się kibicuje, aby On w końcu umoczył, a Ona mu dała. Nasz amant w końcu osiąga cel i sprowadza swą ofiarę do swojego królestwa. Tam następuje konsumpcja. Poranek przynosi jednak bolesne rozczarowanie. Gdy wyparował już z organizmu alkohol, a nocny blask księżyca zaszedł w niepamięć, wszystko to co zostało przez naszą dwójkę gołąbków dotąd zbudowane, legnie w złowrogich zgliszczach. "To już nie jest ten sam chłopak. A może to już nie jest tam sama dziewczyna? Kończy się świat znany z romantycznych filmów, a zaczyna walka o władzę i psychologiczne rozgrywki. Mocny scenariusz napisany przez kobietę i mężczyznę, zagrany przez kobietę i mężczyznę, który opowiada o kobiecie i mężczyźnie pozostawionych na polu walki płci." Wybornie się to ogląda.

4/6



poniedziałek, 31 października 2011

Wóz albo przewóz

Zaparkowany
reż. Darragh Byrne, IRL, FIN, 2010
90 min.




Za dzieciaka, jak na typowego chłopca przystało, miałem wręcz destrukcyjnego fioła na punkcie samochodów. Począwszy od zbierania matchboxów i innych blaszanych modeli dostępnych tylko za dolary w Pewexie, przez wieszanie w pokoju na ścianie cudem zdobytych plakatów z samochodami, a na wkuwaniu na pamięć wszystkich marek i modeli kończąc. A trzeba powiedzieć, że były to trudne czasy dla młodego miłośnika motoryzacji, bowiem w naszej smutnej rzeczywistości przełomu PRL/Okrągły stół, większość z tych zagranicznych czterokołowych cudów techniki, była dla mnie dostępna tylko za pośrednictwem zdjęć w Młodym Techniku lub w zagranicznych prospektach.

Uwielbiałem też siedzieć godzinami za fajerą w samochodach ojca, prywatnie także samochodziarza, tyle, że z zawodu. Wirtualnie prowadziłem jego duże Fiaty i Polonezy po bezdrożach dziecięcej wyobraźni, a gdy tylko dorosłem do pedałów w podłodze, robiłem to już tak jak kodeks drogowy nakazał. Z tą różnicą, że nielegalnie (miałem może ze dwanaście lat). Dziś sam już jestem dużym chłopcem i… nadal mam fioła na punkcie samochodów. Może już nie tak obsesyjnego jak kiedyś, ale i tak chcąc nie chcąc, znam je wszystkie na pamięć. Gdybym miał taką głowę do nauki, dziś pewnie robiłbym coś innego.

W zasadzie to nie wiem po co to wszystko piszę. Zwyczajnie nie miałem pomysłu na wstęp. Chciałem tylko doszukać się wspólnego mianownika pomiędzy moim motoryzacyjnym odchyłem, a głównym motywem w filmie Zaparkowany. I to też tak tylko z przymrużeniem oka oraz trochę na siłę. Mnie za dzieciaka nie można było wypędzić z samochodu, bo szukałem w nim realizacji swoich szczeniackich marzeń, a głównego bohatera filmu, Freda Daly (Colm Meaney), w samochodzie trzymała siłą tylko trudna sytuacja życiowa oraz materialna.

No tak to się w życiu czasem układa, że się nic nie układa. Nasz Fred po śmierci ojca, postanowił na stare lata wrócić z Londynu do swojego rodzinnego Dublina. No ale nie miał dokąd. Rodzinny dom sprzedany, stałego meldunku nie ma, co za tym idzie zasiłku również. Gdzie więc się podziać? Pozostała mu tylko stara Mazda 626, trochę gratów i nabrzeżny parking w bliżej nieokreślonym miejscu w roli posesji. Nie jest to jednak film o samochodach. Nie ma w nim nic, bądź prawie nic, co rajcowało by fana zapachu spalin i gangu ośmiocylindrowego silnika. A jednak oglądając go, coś tam mi się w środku z raz czy dwa przelało.

Zaparkowany to debiut reżyserski kompletnie nieznanego mi człowieka, Darragha Byrne’a. Bardzo dziwna koprodukcja irlandzko... fińska. Jak już wspomniałem przed sekundą, to nie jest film dla fanów czterech kółek. To, że moja szczeniacka spalinowa fanaberia odezwała się w czasie projekcji o niczym jeszcze nie świadczy. To w istocie dramat i kino społeczne w jednym. Film o relacjach międzyludzkich, o szorstkiej przyjaźni pomiędzy starszym panem po przejściach, a buntowniczym szczeniakiem błądzącym po zakazanych rejonach ze strzykawką w żyłach. Przyjaźń, która pokonuje bariery wieku i przynależności do różnej grupy społecznej. W końcu przyjaźń, która czerpie od siebie nawzajem życiowe prawdy i zmienia na lepsze naszych głównych bohaterów.

Jest to bardzo sympatyczna opowieść o pokonywaniu trudności losu i próbie dostosowania się do smutnych realiów dnia codziennego. Typowe brytyjskie podejście do dramatu jednostki z elementami czarnego humoru. Trochę podobny do opisywanego chwilę wcześniej Tyranozaura, choć zdecydowanie od niego lżejszy. Mimo smutnych momentów zaraża optymizmem i bawi. Tak zwyczajnie czułem się dobrze w jego towarzystwie podczas półtoragodzinnej projekcji w skrzypiącym fotelu. Duża w tym zasługa odtwórcy głównej roli, Colma Meaneya. Nie sposób się z nim nie zaprzyjaźnić. Z jego Mazdą w sumie także. Stara, zupełnie bezjajeczna, typowa dla szarego Kowalskiego bez motoryzacyjnych pasji. W życiu bym jej zdjęcia nie powiesił na ścianie, nigdy też do niej nie wzdychałem, a mimo to, cholernie się z nią zaprzyjaźniłem.

4/6

IMDb: 7,1
Filmweb: 7,0