Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Spectator. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Spectator. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 24 kwietnia 2014

Przemoc w czasach dobrobytu

Heli
reż. Amat Escalante, MEX, GER, FRA, 2013
105 min. Spectator
Polska premiera: 31.01.2014
Dramat




Brutalność, przemoc i dosłowne ich przenoszenie na ekran już dawno przestało mną wstrząsać. W świecie permanentnych morderstw, zabójstw, lokalnych wojen i wypadków drogowych, którymi przecież tak chętnie epatuje telewizja, coraz trudniej jest człowiekowi uronić łzę nad kolejnym trupem. „W wyniku porannej kolizji dwóch samochodów na krajowej siódemce zginęło pięć osób, dwie są ciężko ranne, w tym ośmiomiesięczne dziecko” – I nic. Przełączasz na inny kanał gdzie między jednym serialem a drugim lecą jeszcze reklamy. Odnoszę wrażenie, że ludzie dziś bardziej wzruszają się na widok zdjęć małych kotków i piesków znalezionych w lesie, niż na widok kolejnych śmiertelnych ofiar np. gdzieś w Syrii. Znieczulica. Ktoś powie - Takie czasy. Ludzie się przyzwyczaili. A ja tylko przytaknę i dodam od siebie - Media zwyczajnie obrzydziły nam śmierć i cierpienia innych ludzi.

Przed kompletnym olaniem przemocy i brutalizacji społecznej bronią się jeszcze cierpienia nieletnich oraz dzieci. Tak, tu jeszcze można zbudować wokół tematu jakiś kapitał i wzbudzić zainteresowanie przeciętnego kapitalistycznego grubasa. Bieda i głód? Nie, to trochę za mało. Przerabialiśmy to przecież już w latach 80-tych. Żadna sensacja, wymyślcie coś lepszego. To może jakiś gang nieletnich? Wyzysk, narkotyki i brutalna przemoc? Byyyło, no, ale Europa może da się raz jeszcze na to złapać. I po raz kolejny złapała, gdzieniegdzie. Wystarczyło trochę egzotyki, ukazanie meksykańskiej prowincji, domu z blachy, a w nim młode małżeństwo i małe dziecko. Niedojrzałość, naiwność, niewinny błąd nieletnich, przez co skorumpowana władza wraz z lokalnym gangiem zaczyna się upominać o swoje. Prosta recepta. Jury zeszłorocznego festiwalu w Cannes to wystarczyło.

Mnie tak już trochę nie bardzo. Cierpię chyba na tą samą znieczulicę co te wszystkie miliony wokół. Newsy w telewizji zastąpiłem sportem i filmami, a gazety czytam po nagłówkach. Myślę, że tylko utrata kogoś bliskiego może dziś wywołać w człowieku te reakcje, jakie winny się w nim tlić przy byle tragicznej okazji. Dlatego więc przed hiszpańskim reżyserem pojawiło się bardzo trudne zadanie, aby tytułowego Heli, oraz jego rodzinę jak najdokładniej przybliżyć widzowi i spowodować, żeby odbiorca się z nimi wszystkimi zaprzyjaźnił, polubił, bo może dopiero wtedy ich cierpienie wyda mu się hmm... takie ludzkie. Niestety sztuka ta nie bardzo mu się udała. Heli jest takim lekko orientalnym z punktu widzenia Europy głosem wołającym na puszczy, że tak oto w XXI wieku ciągle dzieje się komuś niesprawiedliwość społeczna i krzywda, oraz, że w zasadzie nikogo to nie obchodzi. Bo nie obchodzi. Najmocniej przepraszam, ale też mi odkrycie. Nie mniej lubię takie historie. Surowe, obdarte z odcieni oczojebnych pasteli i złudzeń, które walą między oczy prawdą oraz próbują ci udowodnić, że: Co ty kurwa wiesz o ciężkim życiu? I faktycznie, po obejrzeniu Heli moje cierpiące przez świąteczne przeżarcie ego wydaje się co najmniej trochę niepoważnie. Ale też z drugiej strony medalu, kompletnie się tym nie przejąłem.

Początek filmu, pierwsza scena i już wiesz, że film powstał tylko i wyłącznie po to, aby zadać widzowi ból. Nieważne jaki. Może być nawet i ból dupy od kinowego fotela. Ważne, aby bolało i z ogromu tegoż cierpienia wyłoniło się coś pięknego, jakaś ulotna myśl, morał czy wniosek. Heli przeleciał przez polski repertuar kinowy niczym testowane Pendolino przez stację Łowicz. W Warszawie grali go w styczniu, chyba w trzech, może w czterech kinach. Jak wspomniałem na początku, przemoc, nawet w wydaniu latynoskim przestała już robić na Europejczykach jakiekolwiek wrażenie. Przemoc, to dla nas żyć za tysiąc złotych. Brazylijskie Miasto Boga w 2002 chyba wyczerpało temat nieletnich, którzy bezsensownie giną w świecie zarezerwowanym dla dorosłych. Świadomość przeciętnego europejskiego białasa jest dziś więc taka, że nieletnie dzikusy tam za oceanem albo w Afryce, latają po swoich favelach boso i strzelają do siebie z ostrej, kropka. Po cholerę więc zawracać mu jeszcze tym dupę bardziej?


Pewnikiem przy okazji tegorocznego mundialu w Brazylii wszystkie możliwe światowe organizacje społeczne będą grzmieć i bić na alarm, że jak to tak, taka tu bieda, przemoc i narkotyki, a obok za płotem cały świat spaceruje sobie z klapkami na oczach? Jakimś Europejczykom pewnie ukradną wszystkie pieniądze, może też komuś spadnie łeb w ciemnej uliczce, gdy przez przypadek wsadzi go gdzieś za głęboko, jeszcze innym na znak miłości i światowego pokoju drogą płciową zostanie przekazany symbol globalnej miłości – HIV. Na stadionach i w fun-zone’ach będzie bawił się cały świat, a tuż obok gdzieś w slumsach z głodu będzie umierało małe dziecko, którego tragizm zostanie uwieczniony na drogiej kamerze - osiągnięciu światowej techniki, a jej operator i reżyser w jednej osobie zgarnie na prestiżowym festiwalu filmowym nagrodę za najlepszy dokument. Mundial się skończy. Stadiony i lament pozostaną. Wiemy to przecież najlepiej, cyrk obwoźny był także i u nas, dwa lata temu.

Meksykańskie Heli jest więc wypisz wymaluj takim przerywnikiem w naszym konsumpcyjnym uganianiu się za cudzym ogonem. Ulokowane gdzieś pomiędzy lunchem a kolacją sporządzoną z mrożonki Hortexu (sorry za lokowanie) po pracy. Ogląda się go trochę jak główne wydanie Wiadomości. „A teraz informacje ze świata. Giną ludzie. Umierają tysiące. Z głodu” - A chuj mnie to obchodzi! Mi brakuje na nowy amortyzator do roweru i jakoś nie dramatyzuję, po czym czekam na sport i pogodę. Mimo, że zawsze byłem dość wrażliwym dzieckiem, a teraz, będąc zupełnie dorosłym, jestem (jak mnie się przynajmniej wydaje) także dość wrażliwy na ludzkie cierpienie, to jednak przez upowszechnienie się przemocy i zadomowienie się jej w wygodnym fotelu środków masowego przekazu, coraz częściej przyłapuję siebie samego zastygłego na levelu: „jebie mnie to”. I wiecie co? Wcale nie mam przez to wyrzutów sumienia.

Owszem, w Heli wkurzająca jest ludzka niemoc i bezsilność, oraz godność człowieka umorusana po nos w gównie. Całkiem możliwe, że ta opowieść przez krótką chwilę uświadomi komuś, że wcale nie żyjemy w fajnych czasach, tak jak mu się dotąd wydawało, acz ciągle naiwnie wierzę, że wszyscy jesteśmy już tego dawno świadomi. Na trwałe zmiany w umyśle odbiorcy jednak bym specjalnie nie liczył. Film wydał się mi dość bezrefleksyjny i bynajmniej nie jest to winą reżysera, ani też jego twórców. Przynajmniej nie największą. To światowa polityka i media komentujące otaczającą nas rzeczywistość spowodowały, że mamy tego wszystkiego przesyt, że lepiej ogląda się dziś pornole i gapi na cycki oraz małe kotki na fejsbuku. Dlatego właśnie Heli jest z gruntu przegranym filmem, mimo, że co do zasady jest filmem dobrym. Z pewnością świat nie uroni nad nim łez, czego zresztą jego tournée po polskich kinach jest tego najlepszym przykładem. W dobrobycie, choćby tylko iluzorycznym, ludzie i tak mają wyjebane na biedę, przemoc i wojny. Przynajmniej do czasu, kiedy te nie upomną się o niego samego, ale wtedy będzie już za późno na reakcję, a wyciągniętą raptem łapę po pomoc upierdolą ci inni, podobni do Ciebie. Film rzecz jasna polecam.

4/6

IMDb: 7,0
Filmweb: 6,5





niedziela, 8 września 2013

Oczy dziecka

Broken
reż. Rufus Norris, GBR, 2012
90 min. Spectator
Polska premiera: 25.01.2013
Dramat, Społeczny



„Co masz zrobić jutro zrób pojutrze, będziesz miał dwa dni wolnego”. To jedno z moich ulubionych i najczęściej wprowadzanych w życie mott, które poza tym, że fajnie brzmi, niesie ze sobą same upokorzenia i wpierdole. W czasach szkolnych zupełnie nieprzydatne, bo to co zostawiałem na później zwykle kończyło się dzidą w dzienniku. W życiu dorosłym przez moje wrodzone lenistwo i odkładanie wszystkiego na potem, również wiele razy dostało mi się po dupie. Zwłaszcza od płci pięknej oraz systemu szkolnictwa w Polsce. Wiele z niewiast przeszło mi koło nosa, a raczej innej części ciała, bo zwlekanie z podrywem to także był mój popisowy numer. Niestety z publikowaniem na tym blogu (jak słowo daję, jest to mój największy życiowy błąd) od samego początku jego istnienia mam identyczny kłopot. Najzwyczajniej w świecie nie chce mi się pisać.

Tym dziwniejsze jest to wszystko, ponieważ tak po prawdzie, to ja nawet lubię to robić. Stukać niedbale w te czarne jak przyszłość naszych rozkradzionych emerytur klawisze. Gdy już zbiorę się w sobie i nad nimi przysiądę, to potrafię tak ślęczeć nad nimi pół nocy. I gdybym tylko był w tym lepszy (duużo lepszy), dysponował większym samozaparciem (duużo większym) oraz życiowym fartem i szczęściem, to wręcz mógłbym sobie żyć z tego i czynić pisanie za dukaty siedząc przy tym na mazurskim pomoście i popijając zacne alkohole (śpieszmy się je kochać, zanim znów akcyza pójdzie do góry). Wtedy zapewne chciałoby mi się o wiele bardziej i częściej współpracować z klawiaturą, ale cóż, jest jak jest i po każdym obejrzanym filmie nachodzi myśl, jaką zapewne odczuwają w niedzielny wieczór miliardy ludzi na całym świecie: „O kurwa, rano trzeba iść do roboty”. Tyle, że po mojemu brzmi to: "Kurwa, muszę teraz coś o tym filmie napisać".

Nie zliczę ile mi wisi zaległych filmideł, tzn. mógłbym to określić i to nawet dokładnie, ale jak już doskonale wiecie, nie chce mi się. Może jutro. Na pewno jest ich dużo, zatem z góry ajmsorry, że przez najbliższe wpisy będę trochę żonglował przebrzmiałymi już starociami.

Dziś na tapetę wrzucam film, który oczywiście widziałem już bliżej nieokreślony czas temu, tak jak zapewne każdy szanujący się kinofil, ale jako że uważam, iż tytuł ten zasługuje na swoje blogowe 5 minut, to je teraz zwyczajnie ode mnie otrzyma. Zmobilizowało mnie do tego także HBO, które wczoraj, ku mojemu niekłamanemu zdziwieniu wyemitowało ów film u siebie. Cóż za szejm - pomyślałem. Film pojawił się prędzej w telewizji niż na EPO. Mam za karę. Dobrze, że choć w kodowanej.


Broken, bo i nim mowa, to niezwykły debiut zupełnie nieznanego szerszej opinii Rufusa Norrisa (myślę, że wypada to nazwisko sobie teraz zapamiętać). To taka typowa brytyjska szkoła dramatu oraz kina społecznego z odrobiną rozsądnie rozsianej po całej taśmie filmowej szczypty czarnego i nieco szemranego humoru. Słowem - klasycznie, jak na synów Albionu przystało. To także jedno z moich ulubionych podejść do sztuki filmowej i chyba już o tym przy podobnych tytułach wiele razy pisałem, ale nie zaszkodzi uczynić to po raz kolejny. Wymieszanie i pomieszanie ze sobą absurdów codzienności, zła, poczucia niesprawiedliwości i ludzkiego cierpienia, a przy tym tknąć w to wszystko odrobinę optymizmu i radości, także wstrząsnąć, by całość opowiedzieć oraz pokazać w stylu BBC i jego cykli dokumentalnych. Nie ma to tamto. Prawie zawsze wchodzi do łbów wybornie.

Ale do rzeczy. Jak przystało na kino brytyjskie, w Broken chodzi po prostu o ludzi, czy też raczej, o nasze człowieczeństwo. O to jak żyjemy na co dzień, co nas ze sobą łączy, kto z kim, po co i dlaczego, kto kogo lubi, kocha, a kogo nienawidzi. Czego oczekuje od innych, a czego unika, w końcu, o to, co i kto wpływa na nas powodując przy tym różnego rodzaju następstwa, które często okazują się cennym zwrotem akcji w naszych nędznych dotąd żywotach. Mało oryginalne, wiem, ale póki żyjemy oraz żyć będą nasze dzieci, wnuki i prawnuki, karma nasza była, jest i nadal będzie odrysowywana od jakiegoś konkretnego szablonu. A wyspiarze zwyczajnie lubią i jak mało kto potrafią od niego odrysowywać ludzkie historie i przenosić je na duży ekran. Zwykle z dużym powodzeniem, ponieważ opowieści o zupełnie zwyczajnych ludziach, żyjących w zupełnie zwyczajnych miejscach, robiąc na co dzień zupełnie zwyczajne rzeczy, są najbliżej widowni, bowiem ta gapiąc się w lustro, łatwiej identyfikuje się z jego odzwierciedleniem.

Nie inaczej jest i tym razem. Cała plejada naszych głównych postaci jest w sumie zwyczajna. Oczywiście wszystko zależy od przyjętej definicji i znanych nam norm, ale to, że ludzie się schodzą i rozwodzą, rodzą i umierają, tłuką po mordach w szkołach, czy pod własnymi domami, zdradzają i zakochują się w innych, jest zupełnie normalne także i u nas nad Wisłą, Odrą, czy też nad śmierdzącą smrodką. W tej ich zwyczajności jest rzecz jasna wiele barwnego kolorytu, ale to przecież dlatego, że każdy człowiek jest w gruncie rzeczy i na swój sposób ciekawy. Rufus Norris próbuje wszystko co najciekawsze z naszych bohaterów umiejętnie wydobyć i uwypuklić. Co prawda brakuje mu trochę czasu na głębsze ich scharakteryzowanie, ale też dzięki szybkiej i sprawnej realizacji dowiadujemy się o nich wystarczająco dużo, by polubić, zaprzyjaźnić się, lub znienawidzić.


Reżyser oszczędził przy tym głębszych rozkminek publice, ale też wcale to nie oznacza, że film jest lekki, prosty i niewymagający. Może i nie sieje strasznego spustoszenia w mózgownicy, ale przecież nie po to został powołany do życia. Broken od widza wymaga przede wszystkim większej wrażliwości. Głównym motorem napędowym filmu jest rodzina Archiego, w osobie rozwiedzionego ojca (kapitalny i chyba tez dawno przeze mnie niewidziany Tim Roth), jego dwójki dzieci Skunk i Jeda, polskiej studentki/opiekunki/sprzątaczki (jakież to typowe c’nie?) Kasi, oraz jej chłopaka-nauczyciela (Cillian Murphy). Żyją w typowo wyspiarskim stylu, na przedmieściach, w ceglanych, szeregowych domach sąsiadujących ze sobą po okręgu. Siłą rzeczy, przez jeden wspólny podjazd do posesji poznajemy ich sąsiadów wraz z ich światem i problemami, które niczym klocki domino, rzutują wzajemnie na wszystkich. Jedno zdarzenie napędza kolejne, nic nie dzieje się tu bez przyczyny, a ludzkie losy zależne są od podjętych naprędce decyzji, ale też i od przypadku na który wpływ nie mamy żadnego. Ot, życie w pigułce ukazane na przykładzie kilku rodzin sąsiadujących ze sobą.

Gdzieś między pierwszym pocałunkiem Skunk, a wielkim zawodem miłosnym Kasi rodzą się prawdziwe ludzkie dramaty. Giną ludzie, ktoś inny trafia do więzienia, do szpitala psychiatrycznego, czy też ociera się o niepowetowaną stratę i śmierć najbliższych. Niewiele trzeba, aby człowieka złamać i wyrzucić na śmietnik człowieczeństwa, by odechciało mu się żyć i w ogóle wszystkiego. Nie ważne, czy jesteś dorosły, nastoletni, zdrowy na umyśle, czy wręcz przeciwnie - życie jebie cię tak samo. Ale Norris na szczęście pozostawia także świetlistą furtkę, z której wali po oczach optymizm, miłość i normalność o jakiej wszyscy przecież marzymy. Tyle tylko, że zanim ją odnajdziemy w gąszczu zła i ciemności, trzeba się trochę nacierpieć oraz nalatać po różnych zakamarkach ludzkiej zawiłej psychiki, lęków i obaw. Ale po raz kolejny dowiadujemy się, że jednak warto szukać.

Świat widziany oczami jedenastoletniej i bardzo bystrej Skunk momentami trudno wyjaśnić, czasem też trudno za nim nadążyć przez dorosłych, ale to przecież nie powinno nikogo dziwić. Zwłaszcza tych, którzy oglądają telewizję i czytają gazety. Ja, odnoszę wrażenie, że nie nadążam za nim nawet kiedy muszę wyjść na chwilę do osiedlowego sklepu po bułki i piwo, a co dopiero analizując uczynki pieprzonych złodziei z Wiejskiej. W Broken podoba mi się głównie to, że obserwując oczami dziecka najbliższe otoczenie i małą społeczność, w bardzo namacalny sposób ukazana jest jego naiwność, zbytnia ufność do bliźnich, które kończą się niemal tragedią, oraz jego kompletna bezbronność wobec sił przez nich kompletnie nierozumianych. Dziecko (a właściwie to dzieci - jest ich tu więcej) w świecie dorosłych jako symbol ludzkich słabości, ale też tęsknot i pragnień. Pytają, analizują, wyciągają wnioski. Dzieci są najlepszym obserwatorem życia dorosłych. Oczywiście z racji wieku niedoskonali, często powielają błędy swoich rodziców, bo myślą, iż tak trzeba, ale przez to, że dysponują dziecięcą świeżością spojrzenia, nie są obciążone rządzącymi światem dorosłych stereotypami. Dzięki temu mogą zobaczyć i doświadczyć na własnej skórze o wiele więcej niż przeciętny dorosły, a my, z perspektywy kinowego fotela, znów możemy poczuć dawno utraconą woń dziecięcej ciekawości świata.

Fajne, mądre kino, pięknie utkane z codzienności i prozy życia. Bez wzniosłych i sztucznych naleciałości, lukru, pudru, przepychu oraz tabloidowej rzeczywistości, w dodatku przerywane zacną muzyką autorstwa Electric Wave Bureau. Klasa średnia, małe osiedle, kochane, ale tez i nieudane dzieci, przegrani rodzice, niespełnione miłości oraz niezrealizowane marzenia. Niby normalne rodziny jakie sąsiadują z nami przez ściany, lecz każda z nich staje każdego poranka przed ciągle i tym samym wyzwaniem - przeżyć kolejny dzień, w komplecie. Film doceniono zwłaszcza na wyspach. Tęgie głowy uznały go nawet najlepszym brytyjskim filmem roku 2012. I słusznie. Szkoda tylko, że do nas trafił tak późno, ale jako kraj leżący między Niemcami i Rosją, powinniśmy się bardziej cieszyć z tego, że nadal jeszcze przeklinamy po polsku. Jeśli ktoś jeszcze jakimś cudem nie widział, wiadomo - karny kutas.

5/6

IMDb: 7,2
Filmweb: 7,6