środa, 15 kwietnia 2015

Kryminalny tryptyk

The Gambler
reż. Rupert Wyatt, USA, 2014
111 min.
Polska premiera: ?
Thriller, Kryminał, Dramat


Udany remake w świecie filmu zdarza się tak jak słoneczna, ciepła pogoda w lany poniedziałek - czyli mniej więcej raz na kilka lat, jeśli nie rzadziej. Mimo to ciągle powstają kolejne, niczym reklamy leków na wrzody, biegunkę i prostatę w polskiej telewizji. Z roku na rok więcej, jakby brakowało już pomysłów na oryginalny scenariusz. Coraz częściej przeobraża się to w kabaret niestety. Np. kilka tygodni temu światłowodem obiegła informacja, iż Hollywood chce stworzyć własną wersję skandynawskiego Turysty (Force Majeure). W zasadzie nihil novi, Amerykanie troszcząc się o dość ograniczoną intelektualnie kondycję swojego społeczeństwa lubują się w tego typu praktykach, tyle, że europejski oryginał nadal grają w wielu kinach i generalnie pachnie jeszcze nowością. Po co więc tak szybko? For Money. Proste.

Remake'i (chrzanić językową poprawność, będę pisał "rimejki") filmów z lat 50, 60, nawet 70-tych, mimo, iż niektóre niewiele się przez te wszystkie lata postarzały, oraz często dalej ociekają swą zajebistością, poddawane są regularnemu faceliftingowi, głównie ze względów finansowych właśnie, wszak odgrzewanie kotletów w świecie mainstreamu cały czas jest bardzo pożądane. Henry Fonda? Marlon Brando? Humphrey Bogart? Kogo to dziś obchodzi, przecież już dawno nie żyją. Dawać Brada Pitta, Clooneya i dziadka De Niro. Buisness is buisness. Na stary tytuł w nowej odsłonie przyjdą zarówno nowi jak i starzy widzowie, ci drudzy głównie z ciekawości.

Czasem też, niestety rzadziej, czyni się to ze względu na słabość wersji oryginalnych, na zasadzie - "jeśli zepsute/nieaktualne, trzeba naprawić". Tą drogę akurat popieram, a nawet jestem czasem jej entuzjastą. Scarface jest chyba najbardziej sztandarowym przykładem tej koncepcji. Gdyby nie remake z roku 1983, niewiele osób wiedziałoby o istnieniu oryginalnego Człowieka z blizną z roku 1932. W tak dużych przeskokach czasowych dochodzi jeszcze jeden istotny aspekt, który na siłę można zaliczyć do zalet rimejków. Mam tu na myśli postęp techniczny. Ciężko jest bowiem porównać pod tym kątem kino lat 30-tych z tym całkiem współczesnym, czerń i biel z kolorem, czy mono z dźwiękiem cyfrowym. Ale też z drugiej strony medalu, bo przecież ta zawsze istnieje, kultowy film, to także nazwiska, aktorzy, klimat i pierwsze skojarzenia jakie się w nas zagnieździły przed laty. Jak mamy to nagle zastąpić czymś innym, tak bardzo odbiegającym od oryginału oraz z założenia przez nas nieakceptowalnym? Nie wyobrażam sobie np. rimejku Dwunastu gniewnych ludzi. Film ten oparty jest na mistrzowskich kreacjach aktorskich, na psychologicznej głębi i duszności małego pomieszczenia. Takich przypadków jest przecież tyle, ile dobrych starych filmów. Całe mnóstwo. Pewne świętości powinny jednak pozostać na swoich miejscach i dalej wisieć w złotych ramkach na ścianie płaczu, ale też, kto ma u licha o tym decydować?

Osobiście uważam, że jeśli już koniecznie trzeba poprawiać największe klasyki kina, to opowiadam się za ich cyfrowymi rekonstrukcjami, tylko i wyłącznie. Poprawiać - tak, ale nie przerabiać na podobieństwo współczesnych czasów. Kino, to nie tylko rozrywka dla mas, ale i pewnego rodzaju wehikuł czasu, cenne historyczne archiwum. Przez pryzmat taśmy filmowej możemy cofnąć się w dowolną kinematograficzną epokę i napawać się jej wielkością. Zatem chyba jednak pat, nie ma złotego środka. Raz się uda, raz nie. W jednym przypadku remake może mieć sens, w innym trąci myszką. Ryzykują wszyscy, widz jednak jakby najmniej, wszak może po prostu olać nową wersję swojego ulubionego filmu sprzed lat i dalej ogrzewać się w blasku jego wielkości.

The Gambler to także remake, właściwie to ksero oryginału z 1974 roku. Czy dosłowne? Niestety nie wiem. Uczciwie przyznaję, że pierwowzoru nie widziałem. Trudno jest mi więc o podstawową i najważniejszą ocenę - o porównanie wersji pierwotnej ze współczesną. Omijam więc ten punkt na dzień dobry i koncentruję się na dalszych wytycznych, a te są... no całkiem niezłe, przyznaję. Opowieść o hazardziście - Jimie Bennett'cie (Mark Wahlberg), który wywodzi się z dobrze sytuowanego domu, a prywatnie jest wykładowcą akademickim, to bardzo przyzwoicie zobrazowane studium człowieka rozbitego emocjonalnie, ambitnego i inteligentnego, ale też słabego i potwornie samotnego - ofiary bezstresowego wychowania. Hazard jest nie tyle jego nałogiem, ani też purytańską rozrywką, ale też, a może i głównie, sposobem na wyrwanie się z ciasnych węzłów społecznego oraz klasowego zaszufladkowania. Jest także wilczym biletem, który zwalnia go z konieczności podporządkowania się pospolitym i twardym regułom gry. Przez cały film próbowałem rozgryźć Jima, zrozumieć jego często mało logiczne działania, a reżyser rzecz jasna ciągle zbijał mnie z tropu. Ale na końcu pojechał klasykiem - wyciągnął do mnie rękę głównego bohatera i poprosił o przybicie z nim żółwika, co też ochoczo wykonałem. W zasadzie wszystko jest w tej historii w porządku. Świetny klimat opowieści, barwne drugoplanowe postacie (John Goodman, fuckin yeah!), autentyczne wzbudzenie we mnie ciekawości, oraz towarzyszący mi wachlarz skrajnych emocji, tyle że, no właśnie, nadal jest to pieprzone ksero, tylko podane w nowej, bardziej atrakcyjnej szacie graficznej. Gdzieś w tym wszystkim gubi się jakże pożądany przeze mnie pierwiastek zajebistości i oryginalności. Cóż, przynajmniej dzięki niemu usłyszeliśmy o oryginale z roku 1974 i być może po niego z ciekawości sięgniemy. Niemniej współczesnemu Hazardziście nie mogę podarować oceny wyższej niż cztery, nawet, jeśli na nią zasługuje. To byłoby nieuczciwe.

4/6 






Inherent Vice
reż. Paul Thomas Anderson, USA, 2014
148 min. Warner Bros. Entertainment Polska Sp. z o. o.
Polska premiera: ?
Kryminał, Komedia



Lubię i cenię mości P.T. Andersona, głównie za genialną Magnolię, frywolny Boogie Nights, oraz za brudny i sterylny Aż poleje się krew, ale jeśli po kilku dobrych filmach wypuszcza się dla odmiany gniota, wtedy taryfa ulgowa nagle chowa głowę w piasek i to bez prawa piśnięcia. No nie wyszło, co tu więcej pisać, zdarza się, nawet najlepszym, niemniej już drugi tydzień pląsa mi po gardzieli jakiś niesmak. Jeszcze gorsza jest świadomość tego, że po słabym i miałkim Mistrzu naiwnie sądziłem, iż z takim nazwiskiem gorzej wypaść już raczej się nie da, a przynajmniej, że to nie przystoi. Cóż... pomyliłem się, a nie lubię.

Inherent Vice po niezwykle obiecujących zapowiedziach, także po genialnych teaserach i wręcz epickich plakatach zasadził w mej głowie ziarno zainteresowania (delikatnie rzecz ujmując), a na znak przyjaźni podarował mi nawet szczyptę fascynacji (również delikatnie niedoszacowywując ciężaru tegoż stwierdzenia). Frywolny plakat z różowymi nogami Katherine Waterston, albo też graficzna inscenizacja a'la "Ostatnia wieczerza" robiły mi gdzieś z tyłu głowy tak po prostu dobrze. Właśnie od tego zaczyna się dobry film - od smakowitego opakowania. Gorzej, jeśli w środku pudełka nagle odkrywamy same okruchy i garść trocin. Boli to wtedy podwójnie, bo też kto lubi w pijackim szaleństwie kłaść się do łóżka z Salmą Hayek, a budzić rano z bólem głowy w asyście jakiejś tłustej Grycanki? No właśnie.

Zapewne nie każdy się ze mną zgodzi i w sumie nic nie szkodzi, gdyż o to w tym sporcie chodzi, żeby się napieprzać i obrzucać nawzajem błotem w obronie własnego zdania, ale to jest naprawdę słaby film. Kropka. Albo nie, przecinek. Film jest nie tyle słaby, wszak potencjał drzemie w nim całkiem duży łamany na ogromny, tyle, że jest on zupełnie niewykorzystany, spieprzony i po wszech czasy zaprzepaszczony. Scenariusz w tym filmie kuleje tak bardzo, że nawet na paraolimpiadzie zostałby zdyskwalifikowany za niezdolność uczestnictwa w sportowej rywalizacji.

Myślę, że P.T. Anderson tak bardzo chciał w tym filmie naśladować nie tylko inne produkcje, ale też parodiować różne formuły oraz filmowe gatunki, że się w tym aż zatracił. Inherent Vice to średnio udana krzyżówka Big Lebowski (przede wszystkim główna postać: hippis-ćpun, także kryminalna barwność oraz liczne absurdalne dialogi), Las Vegas Parano (dragi, bardzo dużo dragów, oraz wyrazisty, mocno odczuwalny styl Huntera S. Thompsona), a nawet Sin City (sposób narracji, wielowątkowość, oraz duża ilość barwnych postaci). Miks trzech uznanych, gdzieniegdzie kultowych produkcji, które po wymieszaniu dają tylko chaos, ból i zniszczenie, a w połączeniu z przeszło dwuipółgodzinną taśmą filmową, także znużenie. Są w tej szalonej kryminalnej opowieści momenty dobre, zgoda, to w istocie nie jest gniot z rodziny wybitnych, obejrzeć można, ale co z tego, skoro miało być zupełnie inaczej. Trója, i to wyciągnięta za uszy.

3/6






A Most Violent Year
reż. J.C. Chandor, USA, 2014
125 min. Forum Film Poland Sp. z o.o.
Polska premiera: ?
Kryminał, Dramat, Gangsterski




Na koniec tego małego kryminalnego tryptyku film od którego najmniej oczekiwałem, najmniej chciałem i na którego najmniej liczyłem, a który paradoksalnie dał mi najwięcej. Głównie obdarował mnie frajdą z obcowania z niezwykłym klimatem lat osiemdziesiątych oraz z gangsterskim Nowym Jorkiem. Zwykle, żeby to poczuć, trzeba sięgnąć po stare filmy sprzed dwóch, czy trzech dekad, a tu proszę, jak gdyby nigdy nic, bez rozgłosu i rozpychania się łokciami na czerwonych dywanach, otrzymujemy bardzo udany w tym aspekcie, kameralny A Most Violent Year.

Opowieść, od razu trzeba to napisać, bardzo prosta, nieskomplikowana, dla niektórych pewnie też nazbyt uboga oraz rozczarowująca, jest jednak poprowadzona według najlepszych wzorców gangsterskiego kina lat osiemdziesiątych i wczesnych dziewięćdziesiątych. Ekhm, drugi już raz posłużyłem się w tym tekście gangsterską retoryką, a w istocie jest jej tu stosunkowo niewiele. Ledwie kilka wystrzałów z broni krótkiej, w tym jeden do dzikiego zwierzęcia na drodze, żadnych narkotyków, mafijnych konstelacji, oraz zakopywania na pustyni poćwiartowanych ciał, a mimo to film aż tonie w fali powodziowej nowojorskiego gangsta.

Twórcy zabierają nas do roku 1981 zapisanego w annałach jako najbardziej niebezpiecznego pod względem przestępczości w tym mieście, oraz przedstawiają nam małżeństwo Abela i Anny Morales (Oscar Isaac i Jessica Chastain), którzy prowadzą całkiem nieźle prosperujący rodzinny interes z branży paliwowej. Konkurencja na rynku jest ogromna, więc siłą rzeczy dochodzi do wielu nieczystych zagrań. Nagle zaczynają ginąć ciężarówki z paliwem, atakowani są ich kierowcy, trwa brudna walka o przetrwanie, wpływy i dominację na trudnym rynku, do tego jeszcze swoje wścibskie paluchy wtrąca prokuratura oraz policja federalna. Słowem - nie jest lekko. Ale oto w całym tym syfie ponad przeciętność wybija się jedyny sprawiedliwy, rycerz w lśniącej stali, wyposażony w całkiem prosty kręgosłup moralny szeryf, który postanawia w szlachetny sposób walczyć z barbarzyństwem. Mowa o Abelu Moralesie, który (to wielki zaszczyt) przypomina mi w wielu scenach, oraz w swej ogólnej charakterystyce samego ojca chrzestnego - Don Vito Corleone, a nawet jego syna Michaela. Tak, Oscar Isaac zagrał tą rolę w sposób iście epicki. Nie sposób oderwać od niego wzorku. Jest twardy, uparty, szczery, prostolinijny i odważny. Ma w oku ten błysk klasycznego włoskiego mafiosy z którym widz chce się utożsamiać. Dla mnie jest to gigantyczne odkrycie. Isaac dotąd wydawał mi się zupełnie bezpłciowy, a przecież widziałem z nim już kilka niezłych filmów. Lubię takie odkrycia.  

Świetne kino, może i mało gangsterskie, momentami też nieco nużące oraz bardzo leniwie poprowadzone (dla mnie jest to akurat plus), które nie chce i wcale nie musi aspirować do czegokolwiek wyższego od taboretu z Ikei. Ale ten niepowtarzalny klimat... ten klimat daje mu kopa tak wielkiego, jak lasy deszczowe w Amazonii. Bardzo mocna czwórka. Może nie pięć, bo też trochę centymetrów brakuje, ale zupełnie nie szkodzi. I tak ogląda się (i słucha) iście wybornie.

4/6


czwartek, 2 kwietnia 2015

Dzikość serca

Wild
reż. Jean-Marc Vallée, USA, 2014
115 min. Imperial-Cinepix
Polska premiera: 6.02.2015
Biograficzny, Podróżniczy, Dramat




Słońce, przynajmniej w teorii, bo od przeszło tygodnia nikt trzeźwy go nie widział, coraz mocniej operuje na nieboskłonie, a słupek rtęci w termometrze budzi się powoli z zimowego letargu. No… gdzieś na pewno. To znak, że do skomasowanej ofensywy przechodzi planowanie letnich wyjazdów, podróży i urlopów. Ten, kto na co dzień odbija kartę w korporacyjnych Mordorach (moje kondolencje) doskonale wie, że luty-marzec są miesiącami, w których trzeba się już z góry określić z urlopem na cały rok, zabawić w myśliwego, który stara się upolować co lepsze terminy dla siebie. Gigantyczna bzdura, jedna z wielu, której ja, biedny korposzczur z przypadku nie rozumiem, ale zwyczaj jest zwyczaj, albo sam zgarniesz atrakcyjne długie weekendy, albo zrobią to za Ciebie inni.

Sam jestem już po pierwszych szkicach, które naniosły na mój osobisty kalendarz odrobinę fantazji. Wbrew pozorom lubię ten okres, gdyż idealnie współgra z budzącą się do życia wiosną (a właśnie, gdzie ona się do kurwy nędzy podziała?). Wszystko zaczynamy na nowo, kolejne rozdanie, może lepsze, może tym razem ciut gorsze niż przed rokiem, ale zwykle panuje przekonanie, że w tym konkretnym roku będzie jednak lepiej, mocniej i intensywniej. Wejdziemy wyżej, popłyniemy dalej, pojedziemy szybciej. Co prawda we wrześniu boleśnie uświadomimy sobie, że lato było za krótkie, kasy za mało, w związku z czym z ambitnych planów pozostała nam kamieni kupa. Ale nie zmienia to postaci rzeczy, że w marcu budzi się w nas Marco Polo, Roald Amundsen i Wojtek Cejrowski w jednym.

Zwykle nasz zapał kończy się jednak na last minute w Egipcie (Tunezja chwilowo odpadła w repasażach), tudzież na dwóch tygodniach z bachorami we Władysławowie (z czego przez trzy dni świeci słońce), ale też coraz częściej spora odnoga rodów Kowalskich i Nowaków penetruje świat wszerz i wzdłuż, zupełnie jak byśmy byli światową potęgą w globtroterstwie, oraz krajem powszechnego dostatku i dobrobytu. Nie ma zakątka na globie w którym nie usłyszelibyśmy polskiego języka, co na swój sposób jest często nieco męczące, a nawet i uwłaczające naszym oazom spokoju, ale biorąc pod uwagę ogólne warunki życia w kraju nad Wisłą, to jest to nawet wręcz zdumiewające. Wystarczy odpalić pierwszego lepszego fejsa, by zobaczyć słit focie swoich znajomych z Tajlandii, Dominikany, Australii, czy innej Patagonii. Podróże, dzięki serwisom społecznościowym, kredytom bankowym i tanim lotom jeszcze nigdy nie były tak pospolite i oczywiste, jak dajmy na to śnieg w kwietniu.

Osobiście uważam, że, my - naród wspaniały (tylko ludzie kurwy), z genem podróżnika rodzimy się już w golusieńkim standardzie. Wpłynęły na to zarówno rozbiory, powstania, wojny - co za tym idzie wieczne emigracje, także Hitler i Stalin, Gomułka i Jaruzelski, którzy ciągle wysadzali przed nami w powietrze zwodzony most prowadzący do lepszego świata. Dwa współczesne grosze dorzucili również miłościwie nam panujący Platformersi, którzy obiecali młodym, wykształconym z wielkich ośrodków drugą Irlandię, ale tak się jakoś dziwnie złożyło, że nadal wszyscy i nie wiedzieć czemu szukają jej bardziej w okolicach Dublina, niż dajmy na to w Radomiu. No cóż. Jakby nie patrzeć, jesteśmy głodni świata, bezustannie. Przy jednych z najniższych dochodów w Europie jeździmy drogimi samochodami, budujemy wielkie domy z cegły, kupujemy mieszkania na potęgę, na które nas oczywiście nie stać, chodzimy w drogich i markowych ciuchach, chętnie jadamy w ą i ę restauracjach, oraz kilka razy w roku jeździmy na zagraniczne wycieczki w standardzie all inclusive, a w domu mamy lepszy sprzęt RTV i AGD niż przeciętny Amerykanin. Do diaska, jesteśmy krajem pieprzonych i niewytłumaczalnych paradoksów.


Ale wróćmy do podróżowania, bo też trzeba w końcu nakierować ten nieco wymykający się z nawiasów przyzwoitości tekst na tory filmu o którym chciałbym w tym miejscu nieco napomknąć. Trochę już zapomniany i mało poruszany na forach kinomanów „Wild”, bo o nim mowa, inspirowany jest historią opartą na bestselerowej autobiograficznej powieści amerykańskiej feministki (bleh) - Cheryl Strayed. Jej podróż życia była zgoła odmienna od naszych beztroskich, wakacyjnych tripów, bo też zupełnie inny przyświecał jej cel. Zamiast odpoczynku - katorga i skrajny wysiłek fizyczny, zamiast zwiedzania z zawieszonym aparatem na szyi - odkrywanie własnych słabości, poszukiwanie samego siebie, także sensu życia, oraz inne, może nieco hipsterskie z dzisiejszego punktu widzenia motywy i inspiracje. Niemniej biorąc pod uwagę życiowe doświadczenia Strayed, ma to jakiś sens i logikę, także swój związek przyczynowo-skutkowy, zatem kupuję ten temat w ciemno, wszak sam fanem aktywnego wypoczynu jestem dozgonnym, a przy tym hejterem gorących piasków i hotelowych leżaków ogrodzonych od codzienności świata kolczastym drutem. Od dawna zachodzę w głowę, co jest fajnego w leżeniu plackiem na plaży. Człowiek i tak większość swojego życia spędza leżąc na plecach. Swoich. Większość biur podróży sprzedaje nam więc to, co mamy za darmo na co dzień, tylko z innym tłem w standardzie. Sprytne to i dochodowe, a przy okazji bezdennie głupie.

Ok. Film. Młoda dziewczyna po śmierci ukochanej matki zatraca się w odmętach szaleństwa, popada w ramiona bezustannej zabawy, narkotyków i przygodnego seksu (klawo!). Z czasem w końcu traci męża, przyjaciół, rozsądek i na koniec samą siebie. W przypływie autorefleksji postanawia w końcu coś z tym zrobić, wziąć w garść, ogarnąć ryj, odnaleźć życiową równowagę i odbudować psychicznie. Za pokutę obiera dla siebie pieszą wędrówkę morderczym szlakiem Pacific Crest Trail liczącym przeszło 4 tysiące km i prowadzącym zachodnim wybrzeżem USA od granicy z Meksykiem po tą północną, z Kanadą. Ostatecznie Strayed w ciągu trzech miesięcy przeszła odcinek liczący przeszło 1700 km, co rzecz jasna należy uznać za niezły wyczyn. Napisała o tym książkę i jebut, dalej to już poszło. Wywiady, referaty, wykłady, kolejne książki. Sława i chwała na wieki.

W filmie, w jej postać wcieliła się Reese Witherspoon, która jeszcze przed oficjalną publikacją książki sama zakupiła prawa do jej ekranizacji. Widać mocno zainspirowała ją ów historia, co w zasadzie nie dziwi, wszak jest to opowieść typowo kobieca, z nutką feministycznego i nieco hipsterskiego podejścia do życia jak i świata, z czym przyznaję, nie jest mi specjalnie po drodze, ale też jestem w stanie przymknąć na to oko i spróbować odnaleźć w niej odrobinę frajdy, powiewu wolności i radości. Niestety tylko trochę.

W ostatnich latach powstało już najmniej kilka podobnych filmów, które opowiadają i komentują prawdziwe historie młodych ludzi przebywających na… hmm, przedłużonych wakacjach. Warto w tym miejscu wspomnieć o Into the Wild, Tracks, po części także o 127 godzinach. Wszystkie te opowieści charakteryzują się podobną formą i budową emocji. Główni bohaterowie pozostawieni samym sobie, w obliczu najwyższej próby, a także w momencie bezkompromisowego zderzenia się z siłami natury, z pomocą skoków lokacyjnych i czasowych penetrują swoje zagubione we wszechświecie umysły. Typóweczka. W zasadzie mnie to ani nie dziwi, ani też specjalnie nie irytuje. Jak bowiem inaczej nakręcić film o samotnych podróżnikach? Dialogów praktycznie żadnych, zatem bohaterowie albo gadają sami ze sobą, albo też zekranizowane są ich wspomnienia oraz aktualne przemyślenia na tematy natury egzystencjalnej. Nie inaczej jest także i w Wild.


Nasza blondyna więc sobie chodzi z nieprzyzwoicie wielkim plecakiem, rzuca z wściekłości butami w przepaść i pisze pamiętnik pomiędzy jedną porcją fasoli, a drugą. Jak najbardziej może zdobyć sympatię widza, wszak jest taką trochę życiową niedorajdą, jak zresztą co drugi oglądacz. Nie ma żadnego doświadczenia w trekkingu, nie umie się nawet mądrze spakować, rozłożyć namiotu, rozpalić ognia w podróżnej kuchence, wszystko na tej wyprawie robi pierwszy raz (no, poza seksem z przypadkowym gościem). Manualna niedojda, która na ostatniej prostej prowadzącej do bezpowrotnego przespania szansy na odbudowanie własnego życia, nagle się zatrzymuje, zawraca i udaje pod prąd, w dodatku finalnie osiąga metę. To po prostu musi budzić uznanie, sympatię i szacunek.

Jej podróż ku odkupieniu swoich grzechów oraz odzyskaniu radości i sensu istnienia jest trochę alegorią drogi krzyżowej. Tak, nieco biblijnie (to tak przy okazji świąt), ale ja akurat lubię doszukiwać się w meandrach ludzkich żywotów analogii do przypowieści z Pisma Świętego. Męka, cierpienie, ból, a na końcu radość, ulga i poczucie spełnienia - rozpoczęcie nowego życia. Wszystko tu do siebie pasuje, acz ateiści i lewaki z pewnością będą to widzieć zupełnie inaczej, ale też mają do tego pełne prawo. Wyczerpująca wędrówka w poszukiwaniu lepszej części samej siebie krzepi jej charakter, uczy pokory, pozwala też dostrzec piękno oraz zrozumieć kruchość ludzkiego życia. Oddala od siebie towarzyszące jej demony, wkurw na cały świat i ciągle towarzyszący jej ból po stracie matki. Szlak i jego oznaczenia na trasie przywodzą mi nieco na myśl światło latarni morskiej świecącej gdzieś w oddali, które wskazuje drogę do bezpiecznego schronienia w porcie. Ale żeby do niego dotrzeć, trzeba wpierw pokonać tysiące wzburzonych fal oceanu. Nie dla mięczaków jest więc ta podróż.

Cóż. Zatem finał. Nie jest to film i opowieść wielka, wzniosła, ani tym bardziej ważna z perspektywy naszych ziemskich istnień (chyba, że chodzisz do gimnazjum). Nie zmienia, a przynajmniej nie powinna czynić tego w sposób znaczący naszego postrzegania świata, bo też tezy padające w Wild są bardzo ogólnikowe, proste, acz szlachetne z punktu widzenia swojego ogólnego założenia. Towarzyszy nam klasyka Ameryki: Bezdroża, piękne krajobrazy, ogrom przestrzeni, dzikość natury, prerie, kaniony, pustynie, nawet hippisi, autostop i muzyka country. Tak, tego nie sposób jest nie polubić, zwłaszcza, kiedy siedzi w tobie nieokrzesany pierwiastek dzikości serca. Całość dopełnia dobra rola Witherspoon. Legalna blondynka wreszcie dorosła i jakby dojrzała. Chyba właśnie ostatecznie ją polubiłem, a byłem niemal pewien, że już nigdy to nie nastąpi. Ale myślę też, że po prostu każda kobieta, kiedy założy wielki plecak, przepocony t-shirt i obcisłe szorty, zepnie też włosy w prosty kucyk i zapomni o szpachli pudru nakładanej na twarz, to potrafi mnie tym kupić. Bezwarunkowo. I w zasadzie wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że znacznie większą wolność, bo to głównie jej poszukuję w tego typu opowieściach, poczułem w Into the Wild. Samo Wild to jednak niestety trochę za mało. Niemniej warto. Warto stawiać przed sobą podobne cele, sprawdzać się, gubić i znów odnajdywać. Niekoniecznie należy brać plecak i wychodzić z nim na kilka miesięcy z domu, można też po prostu podróżować i przekraczać kolejne granice nie wychodząc nawet z własnej głowy. Udanych i inspirujących urlopów życzę. Niech każdy odkryje w nich coś z siebie samego.

4/6

IMDb: 7,2
Filmweb: 7,0