Tracks
reż. John Curran, AUS, GBR, 2013
110 min.
Polska premiera: ?
Biograficzny, Przygodowy
Minęło już ponad sześć lat odkąd wyszedłem z warszawskiej Kinoteki w poczuciu pewnego rodzaju fascynacji, a może nawet i zazdrości skierowanej pod adresem czyjejś pasji życiowej, acz zasadniczo, to bardziej chodziło mi o samą jej realizację. Człowiek odbijając co ranek kartę robola w swojej fabryce, potem ślęcząc po pracy w kolejce z zakupami w osiedlowej Biedronce i chlejąc na kanapie browar na spółę z wieczornym telewizorem, często nie dostrzega, że jego pochłonięte przez rutynę życie jest nic nie warte. Może nawet i coś tam widzi, a nawet zdaje sobie z tego sprawę, ale zwykle boi się stanąć przed lustrem i przyznać do tego przed samym sobą. Dopiero gdy spotyka na swej drodze jakiegoś ciekawego człowieka, który swoją życiową postawą brutalnie burzy nędzę jego teraźniejszości, dostrzega raptem, że każdego dnia życie przelatuje mu gdzieś między palcami. I właśnie podczas seansu Into the Wild Seana Penna... też mi ono tak trochę gdzieś przeleciało.
Nie chodzi już o tą Alaskę i ten nieszczęsny autobus. Każdy ma swoje zajawki i pomysł na oryginalne, jedyne w swoim rodzaju dziwactwo którym może się szczycić głównie przed samym sobą, tudzież na facebooku. Mnie się rozchodzi bardziej o odwagę, o ten najważniejszy i pierwszy krok w swoim dotąd mglistym postanowieniu o który jest zawsze najtrudniej. Każdy ma jakieś plany i marzenia, wiadomo, czasem są one wyjątkowo drobne i niewiele znaczące, ale z reguły stają się one tym większe, im mniejsza tli się w człowieku odwaga do ich realizacji. Jak bowiem mamy nagle rzucić to wszystko w pizdu, posłać robotę w diabły, spakować się i po prostu wyjechać? Da się, wiem, ale tylko na filmach.
Podziwiam więc ludzi, którzy to potrafią. Podziwiam i zazdroszczę. Zawsze. Najczęściej rano, kiedy jeszcze zaspany i przed pierwszą kawą obserwuję w autobusie te same smutne twarze i ciągle ten sam migający krajobraz za szybą. Wiele już razy chciałem nie wysiadać na swoim przystanku i tak po prostu pojechać sobie dalej, albo też jadąc samochodem nie skręcić w „tą” ulicę, tylko obrać kierunek np. na Gdańsk. Niestety, ale jest to dla mnie zbyt trudne. Od razu do drzwi rozumu dobijają się te małe skurwiele - nieopłacone rachunki, raty kredytu i inne ważne lub ważne mniej kajdany zniewolenia, zrodzone w mym chorobliwie uporządkowanym łbie, ofiary małżeństwa z rozsądku - wolnościowca z materialnym egoistą.
Dlatego właśnie lubię, gdy na duży ekran wjeżdża od czasu do czasu jakaś ciekawa biografia, scenariusz, który napisało samo życie. Im bardziej jest ono utaplane w błocie codzienności, tym bardziej mnie kręci. Lubię też czytać opowieści i biografie szalonych ludzi, którzy raptem postanowili wyjebać do kosza swoje dotychczasowe, bezpłciowe życie i poszukać sobie nowego – lepszego, choćby było nim tylko epickie zachlanie się w trupa. W ciągu dwudziestu lat.
Australijka Robyn Davidson jest w światku podróżników dość znaną i cenioną personą. W latach siedemdziesiątych, w wieku dwudziestu kilku lat przeszła wraz z trzema wielbłądami i psem prawie 3 tysiące km przez pustynię zachodniej Australii. Ot tak, bez głębszego sensu i celu, bez misji ratowania lasów w Amazonii, ani zwracania na siebie zbędnej uwagi. Trochę jak Christopher McCandless we wspomnianym na początku Into the Wild. Oboje młodzi, nawet bardzo i życiowo niezdefiniowani. Każdy z nas - teoretycznie dorosłych przez to przechodził. Wewnętrzny bunt przeciw chuj wie czemu, oraz szczypta szalonych myśli przypadających wprost proporcjonalnie na każdą kolejną godzinę naszego jeszcze beztroskiego życia. Jedni uciekają z domów i włóczą się po świecie, jeszcze inni zaczynają ćpać, tworzyć muzykę, lub jeździć na desce. Wszystkim przyświecają podobne cele, choć inaczej przez nich samych definiowane. Chcą coś zobaczyć, czegoś dotknąć i czegoś spróbować, ale przede wszystkim - chcą coś komuś udowodnić. Często towarzyszy im wtedy typowa szczeniacka nieodpowiedzialność, krótkowzroczność i brak wyobraźni, acz dorośli i ich rodzice nierzadko nazywają to po prostu głupotą. Jednak medycyna na świecie uważa, że z tego się z czasem wyrasta.
Młodziutka Robyn Davidson w przypływie młodzieńczych endorfin ubrała się w plecak, zabrała swojego psa na trochę dłuższy spacer i ruszyła przed siebie. Nie miała nic. Dwa lata pracowała w knajpie i na różnych farmach, aby zdobyć i wytresować trzy wielbłądy. Sama jej wyprawa – przyznaję – nie zrobiła na mnie większego wrażenia. Pewnie dlatego, że nie jarają mnie pustynne przestrzenie, piach, no i te, jak im tam, wielbłądy. To zupełnie nie moja bajka. Średnio jarało mnie nawet „W pustyni i w puszczy”, a przecież było o wiele ciekawsze, więc o czym ta mowa. W moim wymarzonym świecie musi występować woda, najlepiej dużo wody. Piasek tylko czasami, najchętniej w postaci wysp.
Przeniesienie na ekran jej pustynnej tułaczki, wbrew pozorom było dość śmiałym posunięciem. Ona przecież tam tak tylko idzie i idzie, dlatego reżyser – John Curran, stanął przed stosunkowo ciężkim zadaniem. Z jej wielkiego marszu po piaskach musiał uczynić ciekawą i chętnie oglądaną historię, która - mówiąc oględnie - miała się sprzedać także gdzieś poza Australią. Myślę, że ta sztuka mu się finalnie udała, acz rzecz jasna, daleki jestem od zachwytów. Curran wybrnął jednak z kompletnej klęski dzięki zastosowaniu klasycznych, oraz dobrze znanych z wielu podobnych opowieści (np. ze 127 godzin) trików i sztuczek. Skoro samo chodzenie po pustyni jest w gruncie rzeczy nudne, to trzeba dodać do tego trochę kolorytu. W tym konkretnym przypadku są nim np. ładne zdjęcia w postaci pięknych widokówek, nienajgorsza muzyka, a także kilka barwnych postaci do towarzystwa. Zaskakująco tłoczny wydaje się ten pustynny ogrom zabójczej natury, bowiem Robyn spotyka na swej drodze bardzo wiele różnych, często szalonych i ekscentrycznych człowieków. A to miejscowych aborygenów, z pośród których jeden nawet przez część podróży jej towarzyszy i robi za przewodnika, a to trochę białasów, którzy w formie fotografa/przyjaciół/turystów także ciągle wchodzą jej w paradę. Natomiast w chwilach kompletnie kadrowo jałowych i zupełnie bezradnych, reżyser powołuje do ekranowego żywota senne obrazki wylewające się z głowy Robyn, oraz jej pustynne przewidzenia i halucynacje. Klasyka.
Twórcy starali się także dodać odrobinę dramaturgii i słusznie, bo bez niej opowieść ta byłaby niekompletna. Niestety jej zobrazowanie nie było dla mnie satysfakcjonujące, acz uczciwie uznaję, iż takie po prostu były fakty, a z nimi się nie dyskutuje. W przeciwieństwie do McCandlessa Davidson nie ginie, ani też w odróżnieniu do Arona Ralstona (127 godzin) nie obcina sobie ręki. Dosięga swego celu, acz z przygodami. Nie odczułem jednak jakiejś wspólnoty w przeżywaniu z nią czegoś niewyobrażalnie wielkiego. Ani trochę. Obserwowałem jej mimo wszystko poprawnie wyreżyserowane starania w sposób stosunkowo bezrefleksyjny i nie będę ukrywał - trochę mnie to rozczarowało. Zabrzmi to pewnie bardzo niesprawiedliwie, a już na pewno brutalnie, zwłaszcza, gdy pisane jest to z perspektywy wygodnej kanapy, ale ja serio o wiele bardziej przyswajam sobie historie, w których ludzie poświęcają (i to dosłownie) swoje życie dla realizacji swoich planów i marzeń. Wtedy dopiero odczuwam te niedefiniowalne, bogobojne pierdolnięcie, ten przytup, chwałę na wieki, bezwzględny szacunek i jeszcze ból przy okazji. Rzecz jasna śmierci nikomu nie życzę, autentycznie cieszę się, że Robyn się udało, ale po latach nadal będę pamiętał głównie tych którzy zginęli na morzu, czy odpadli ze ściany wspinając się w Himalajach, niż małolatę, która przeszła z wielbłądami przez pustynię. Taki lajf, sorry Australio.
Już większe wrażenie zrobiła na mnie historia Jessici Watson, młodej żeglarki, również Australijki, która w wieku 16 lat tradycyjnym szlakiem kliprów opłynęła w pojedynkę świat. Niestety przeniesienie jej wyczynu na duży ekran byłoby jeszcze trudniejsze od tych wielbłądów. Jako żeglarz podziwiam i zazdroszczę, acz i tu kłuje mnie trochę w oko fakt, że taka gówniara po prostu wsiada sobie na łódź i płynie. Tak sobie nawet teraz, w tymże nieco chaotycznym momencie mej wieczornej teraźniejszości myślę, że finalnie, szczenięce marzenia nie mają szans w starciu z pragnieniami dorosłych, ukształtowanych już ludzi, którzy często dążą do ich realizacji przez wiele długich lat. Samo mozolne zbliżanie się do celu, pokonywanie kolejnych trudności i licznych zakrętów, a także setki poświęceń i złożonych ofiar tylko potęgują doznania końcowej zajebistości - osiągnięcia swojego planu. A taki dzieciak lub średnio rozwinięty młodzieniec, cóż on może mieć z tej samorealizacji w tak młodym wieku, kiedy sam jeszcze nie wie kim chce za te parę lat być, oraz nie ma pojęcia co właśnie osiągnął?
Poprawny film. Odczuwalna jest w nim nutka familijnej woni, ale to mi akurat nie przeszkadza. Miło też się patrzy na świetną Mia Wasikowską, która została jakby stworzona do tej roli. W sumie nie dziwne, w końcu też Australijka. Niemniej nie umiem bić temu projektowi brawo. Mało tego. Z pewnością jutro o nim zapomnę. Ale już McCandlessa, który przecież też chciał nie wiadomo czego, będę pamiętał bardzo długo. Nie wiem dlaczego. Po prostu był mi bliższy mentalnie, no i umarł mimo wszystko wolny i szczęśliwy, jakkolwiek by to nazwać. Chyba właśnie dlatego.
3/6
IMDb: 7,2
Filmweb: 6,9
reż. John Curran, AUS, GBR, 2013
110 min.
Polska premiera: ?
Biograficzny, Przygodowy
Minęło już ponad sześć lat odkąd wyszedłem z warszawskiej Kinoteki w poczuciu pewnego rodzaju fascynacji, a może nawet i zazdrości skierowanej pod adresem czyjejś pasji życiowej, acz zasadniczo, to bardziej chodziło mi o samą jej realizację. Człowiek odbijając co ranek kartę robola w swojej fabryce, potem ślęcząc po pracy w kolejce z zakupami w osiedlowej Biedronce i chlejąc na kanapie browar na spółę z wieczornym telewizorem, często nie dostrzega, że jego pochłonięte przez rutynę życie jest nic nie warte. Może nawet i coś tam widzi, a nawet zdaje sobie z tego sprawę, ale zwykle boi się stanąć przed lustrem i przyznać do tego przed samym sobą. Dopiero gdy spotyka na swej drodze jakiegoś ciekawego człowieka, który swoją życiową postawą brutalnie burzy nędzę jego teraźniejszości, dostrzega raptem, że każdego dnia życie przelatuje mu gdzieś między palcami. I właśnie podczas seansu Into the Wild Seana Penna... też mi ono tak trochę gdzieś przeleciało.
Nie chodzi już o tą Alaskę i ten nieszczęsny autobus. Każdy ma swoje zajawki i pomysł na oryginalne, jedyne w swoim rodzaju dziwactwo którym może się szczycić głównie przed samym sobą, tudzież na facebooku. Mnie się rozchodzi bardziej o odwagę, o ten najważniejszy i pierwszy krok w swoim dotąd mglistym postanowieniu o który jest zawsze najtrudniej. Każdy ma jakieś plany i marzenia, wiadomo, czasem są one wyjątkowo drobne i niewiele znaczące, ale z reguły stają się one tym większe, im mniejsza tli się w człowieku odwaga do ich realizacji. Jak bowiem mamy nagle rzucić to wszystko w pizdu, posłać robotę w diabły, spakować się i po prostu wyjechać? Da się, wiem, ale tylko na filmach.
Podziwiam więc ludzi, którzy to potrafią. Podziwiam i zazdroszczę. Zawsze. Najczęściej rano, kiedy jeszcze zaspany i przed pierwszą kawą obserwuję w autobusie te same smutne twarze i ciągle ten sam migający krajobraz za szybą. Wiele już razy chciałem nie wysiadać na swoim przystanku i tak po prostu pojechać sobie dalej, albo też jadąc samochodem nie skręcić w „tą” ulicę, tylko obrać kierunek np. na Gdańsk. Niestety, ale jest to dla mnie zbyt trudne. Od razu do drzwi rozumu dobijają się te małe skurwiele - nieopłacone rachunki, raty kredytu i inne ważne lub ważne mniej kajdany zniewolenia, zrodzone w mym chorobliwie uporządkowanym łbie, ofiary małżeństwa z rozsądku - wolnościowca z materialnym egoistą.
Dlatego właśnie lubię, gdy na duży ekran wjeżdża od czasu do czasu jakaś ciekawa biografia, scenariusz, który napisało samo życie. Im bardziej jest ono utaplane w błocie codzienności, tym bardziej mnie kręci. Lubię też czytać opowieści i biografie szalonych ludzi, którzy raptem postanowili wyjebać do kosza swoje dotychczasowe, bezpłciowe życie i poszukać sobie nowego – lepszego, choćby było nim tylko epickie zachlanie się w trupa. W ciągu dwudziestu lat.
Australijka Robyn Davidson jest w światku podróżników dość znaną i cenioną personą. W latach siedemdziesiątych, w wieku dwudziestu kilku lat przeszła wraz z trzema wielbłądami i psem prawie 3 tysiące km przez pustynię zachodniej Australii. Ot tak, bez głębszego sensu i celu, bez misji ratowania lasów w Amazonii, ani zwracania na siebie zbędnej uwagi. Trochę jak Christopher McCandless we wspomnianym na początku Into the Wild. Oboje młodzi, nawet bardzo i życiowo niezdefiniowani. Każdy z nas - teoretycznie dorosłych przez to przechodził. Wewnętrzny bunt przeciw chuj wie czemu, oraz szczypta szalonych myśli przypadających wprost proporcjonalnie na każdą kolejną godzinę naszego jeszcze beztroskiego życia. Jedni uciekają z domów i włóczą się po świecie, jeszcze inni zaczynają ćpać, tworzyć muzykę, lub jeździć na desce. Wszystkim przyświecają podobne cele, choć inaczej przez nich samych definiowane. Chcą coś zobaczyć, czegoś dotknąć i czegoś spróbować, ale przede wszystkim - chcą coś komuś udowodnić. Często towarzyszy im wtedy typowa szczeniacka nieodpowiedzialność, krótkowzroczność i brak wyobraźni, acz dorośli i ich rodzice nierzadko nazywają to po prostu głupotą. Jednak medycyna na świecie uważa, że z tego się z czasem wyrasta.
Młodziutka Robyn Davidson w przypływie młodzieńczych endorfin ubrała się w plecak, zabrała swojego psa na trochę dłuższy spacer i ruszyła przed siebie. Nie miała nic. Dwa lata pracowała w knajpie i na różnych farmach, aby zdobyć i wytresować trzy wielbłądy. Sama jej wyprawa – przyznaję – nie zrobiła na mnie większego wrażenia. Pewnie dlatego, że nie jarają mnie pustynne przestrzenie, piach, no i te, jak im tam, wielbłądy. To zupełnie nie moja bajka. Średnio jarało mnie nawet „W pustyni i w puszczy”, a przecież było o wiele ciekawsze, więc o czym ta mowa. W moim wymarzonym świecie musi występować woda, najlepiej dużo wody. Piasek tylko czasami, najchętniej w postaci wysp.
Przeniesienie na ekran jej pustynnej tułaczki, wbrew pozorom było dość śmiałym posunięciem. Ona przecież tam tak tylko idzie i idzie, dlatego reżyser – John Curran, stanął przed stosunkowo ciężkim zadaniem. Z jej wielkiego marszu po piaskach musiał uczynić ciekawą i chętnie oglądaną historię, która - mówiąc oględnie - miała się sprzedać także gdzieś poza Australią. Myślę, że ta sztuka mu się finalnie udała, acz rzecz jasna, daleki jestem od zachwytów. Curran wybrnął jednak z kompletnej klęski dzięki zastosowaniu klasycznych, oraz dobrze znanych z wielu podobnych opowieści (np. ze 127 godzin) trików i sztuczek. Skoro samo chodzenie po pustyni jest w gruncie rzeczy nudne, to trzeba dodać do tego trochę kolorytu. W tym konkretnym przypadku są nim np. ładne zdjęcia w postaci pięknych widokówek, nienajgorsza muzyka, a także kilka barwnych postaci do towarzystwa. Zaskakująco tłoczny wydaje się ten pustynny ogrom zabójczej natury, bowiem Robyn spotyka na swej drodze bardzo wiele różnych, często szalonych i ekscentrycznych człowieków. A to miejscowych aborygenów, z pośród których jeden nawet przez część podróży jej towarzyszy i robi za przewodnika, a to trochę białasów, którzy w formie fotografa/przyjaciół/turystów także ciągle wchodzą jej w paradę. Natomiast w chwilach kompletnie kadrowo jałowych i zupełnie bezradnych, reżyser powołuje do ekranowego żywota senne obrazki wylewające się z głowy Robyn, oraz jej pustynne przewidzenia i halucynacje. Klasyka.
Twórcy starali się także dodać odrobinę dramaturgii i słusznie, bo bez niej opowieść ta byłaby niekompletna. Niestety jej zobrazowanie nie było dla mnie satysfakcjonujące, acz uczciwie uznaję, iż takie po prostu były fakty, a z nimi się nie dyskutuje. W przeciwieństwie do McCandlessa Davidson nie ginie, ani też w odróżnieniu do Arona Ralstona (127 godzin) nie obcina sobie ręki. Dosięga swego celu, acz z przygodami. Nie odczułem jednak jakiejś wspólnoty w przeżywaniu z nią czegoś niewyobrażalnie wielkiego. Ani trochę. Obserwowałem jej mimo wszystko poprawnie wyreżyserowane starania w sposób stosunkowo bezrefleksyjny i nie będę ukrywał - trochę mnie to rozczarowało. Zabrzmi to pewnie bardzo niesprawiedliwie, a już na pewno brutalnie, zwłaszcza, gdy pisane jest to z perspektywy wygodnej kanapy, ale ja serio o wiele bardziej przyswajam sobie historie, w których ludzie poświęcają (i to dosłownie) swoje życie dla realizacji swoich planów i marzeń. Wtedy dopiero odczuwam te niedefiniowalne, bogobojne pierdolnięcie, ten przytup, chwałę na wieki, bezwzględny szacunek i jeszcze ból przy okazji. Rzecz jasna śmierci nikomu nie życzę, autentycznie cieszę się, że Robyn się udało, ale po latach nadal będę pamiętał głównie tych którzy zginęli na morzu, czy odpadli ze ściany wspinając się w Himalajach, niż małolatę, która przeszła z wielbłądami przez pustynię. Taki lajf, sorry Australio.
Już większe wrażenie zrobiła na mnie historia Jessici Watson, młodej żeglarki, również Australijki, która w wieku 16 lat tradycyjnym szlakiem kliprów opłynęła w pojedynkę świat. Niestety przeniesienie jej wyczynu na duży ekran byłoby jeszcze trudniejsze od tych wielbłądów. Jako żeglarz podziwiam i zazdroszczę, acz i tu kłuje mnie trochę w oko fakt, że taka gówniara po prostu wsiada sobie na łódź i płynie. Tak sobie nawet teraz, w tymże nieco chaotycznym momencie mej wieczornej teraźniejszości myślę, że finalnie, szczenięce marzenia nie mają szans w starciu z pragnieniami dorosłych, ukształtowanych już ludzi, którzy często dążą do ich realizacji przez wiele długich lat. Samo mozolne zbliżanie się do celu, pokonywanie kolejnych trudności i licznych zakrętów, a także setki poświęceń i złożonych ofiar tylko potęgują doznania końcowej zajebistości - osiągnięcia swojego planu. A taki dzieciak lub średnio rozwinięty młodzieniec, cóż on może mieć z tej samorealizacji w tak młodym wieku, kiedy sam jeszcze nie wie kim chce za te parę lat być, oraz nie ma pojęcia co właśnie osiągnął?
Poprawny film. Odczuwalna jest w nim nutka familijnej woni, ale to mi akurat nie przeszkadza. Miło też się patrzy na świetną Mia Wasikowską, która została jakby stworzona do tej roli. W sumie nie dziwne, w końcu też Australijka. Niemniej nie umiem bić temu projektowi brawo. Mało tego. Z pewnością jutro o nim zapomnę. Ale już McCandlessa, który przecież też chciał nie wiadomo czego, będę pamiętał bardzo długo. Nie wiem dlaczego. Po prostu był mi bliższy mentalnie, no i umarł mimo wszystko wolny i szczęśliwy, jakkolwiek by to nazwać. Chyba właśnie dlatego.
3/6
IMDb: 7,2
Filmweb: 6,9