reż. Danny Boyle USA, GBR 2010
94 min. Imperial-Cinepix
Polska premiera: 18.02.2011
Tym razem pomysł na film dostarczyło samo życie. Boyle postanowił zekranizować autobiograficzną książkę Aarona Ralstona, Amerykańskiego alpinisty i podróżnika, który w roku 2003 został nieszczęśliwie uwięziony w kanionie Blue John w stanie Utah. Co prawda przystępując do oglądania wiedziałem już jak skończy się ta historia, ale też w niczym specjalnie mi to nie przeszkadzało. To nie ta kategoria wiedzy w stylu „kto na końcu okazał się mordercą?”.
W historii dramatu tego młodego człowieka ważniejsze było nie to jak się kończy jego katharsis, lecz to, jak do niego dochodzi. Boyle pokazuje nam młodego, wysportowanego i silnego faceta. Wydaje być się inteligentny, dowcipny i charakterny. Lubiący wędrować i wspinać się w pojedynkę Ralston, faktycznie zaprezentowany jest bardzo korzystnie. To ten typ bohatera z którym od razu się zaprzyjaźniamy i z którym możemy się w jakiś sposób identyfikować. Już w dwudziestej minucie filmu dochodzi do wypadku jednego z tych niemożliwych do przytrafienia się. Zapewne znacie to z autopsji, kiedy w jednej sekundzie człowiek uzmysławia sobie że stało się właśnie coś irracjonalnego i zaskakującego, coś czego nie możemy pojąć. Potrzeba kilku chwil na dojście do siebie zadając w duchu pytanie „czemu akurat to musiało przytrafić się mnie?”
I właśnie na tym najbardziej skupia się Boyle. Niby na heroicznej walce o uwolnienie się ze szponów śmierci naszego bohatera, ale przede wszystkim dokonuje na naszych oczach brutalnej analizy pewnego szaleństwa. Pokazuje jak z silnego psychicznie człowieka można z w krótkiej chwili zmienić się w jego wrak. Boyle robi to bardzo skutecznie i przekonująco. Zostawiając widza sam na sam z Ralstonem i jego myślami, wkraczamy w głąb jego umysłu starając się go zrozumieć i wspólnie uciec od szaleństwa. Można sobie w tym czasie śmiało postawić kilka razy pytanie - „co ja zrobiłbym/zrobiłabym na jego miejscu?". Można także przełożyć jego dramat na nasz swojski grunt i wyciągnąć z niego bardzo proste wnioski, tak jak czyni to sam Ralston na koniec filmu. 127 godzin to więc także pewnego rodzaju przewodnik lub poradnik „Jak podróżować przez życie?”. Przeczytamy w nim nie tylko czysto praktyczne porady, o tym żeby zawsze przed wyjściem w góry poinformować kogoś gdzie się idzie, albo żeby wziąć ze sobą głupi nóż czy naładować baterię w telefonie, ale także o wielu aspektach o charakterze moralnym. O poprawie relacji z rodziną, z dziewczyną, z przyjaciółmi, a przede wszystkim, o świadomości kruchości naszego życia.
Dokonany w czasie 127 godzin dramatyczny i bardzo osobisty rachunek sumienia przez Ralstona stał się punktem zwrotnym w jego dalszym życiu. Nie może być inaczej, takie zdarzenie losowe musi trwale odbić się na psychice każdego człowieka. Boyle natomiast przedstawiając nam historię młodego Amerykanina, chciał podzielić się z nami kilkoma refleksjami, a przy okazji lekko nami wstrząsnąć przez rozrywkę. Użył do tego celu sprawdzonych już w jego poprzednim filmie środków. Piękne zdjęcia, perfekcyjny montaż i dynamizm obrazu charakterystyczny bardziej dla teledysków lub filmów dokumentalnych. Podoba mi się forma audiowizualna, podoba mi się mocne aktorstwo Jamesa Franco, podoba mi się wiele. Trochę przypomina mi także biograficzny Into the Wild Seana Penna z przed kilku lat. Oba filmy opowiadają o pasji i ambicjach młodych ludzi za wszelką cenę dążących do spełnienia swoich marzeń. O walce ze swoimi słabościami i sile przeżycia. Różnica polega na tym, że w 127 godzinach chłopakowi się to udaje. Czasem potrzeba więc bardzo niewiele by przeżyć, oraz nawet trochę mniej by nie mieć tyle szczęścia. Wizja Boyle'a jest zdecydowanie bardziej optymistyczna. Nie przekreśla też i nie stawia krzyżyka na wszech maści wariatach. Róbmy więc nadal swoje, ale uważajmy trochę bardziej niż zwykle. Morał filmu? Być może.
4/6
IMDb: 8,2
Filmweb: 7,7
Filmweb: 7,7
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz