Boyhood
reż. Richard Linklater, USA, 2014
163 min. United International Pictures Sp z o.o.
Polska premiera: 29.08.2014
Dramat
To chyba najbardziej przereklamowany film roku. Nie. Bez chyba. Bezdyskusyjnie, najbardziej przereklamowany i moja ocena nie podlega negocjacji. Kompletnie nie rozumiem fenomenu Boyhood i dziwi mnie to, jak bardzo windowało się go w tym roku go na szczyty chwały i zajebistości, zwłaszcza przez szacowne festiwale filmowe. Dziś, w licznych rocznych podsumowaniach też zwykle występuje w rolach głównych, zatem nawet cieszę się z tego, iż ja dla odmiany ulokowałem się w wygodnej oraz zupełnie niehipsterskiej mniejszości, która czerpie plebejską przyjemność z hejtowania.
Boyhood, poza dość osobliwym faktem (przyznaję), iż był kręcony przez całe i długie trzynaście lat, nie ma już nic więcej do zaoferowania. Sama opowieść i dość mało interesujące losy jednej rodziny nie wyróżniają się niczym szczególnym z tłumu niskobudżetowego kina familijnego jakie kiedyś hurtem leciały w weekendy rano na jedynce. Ok, w porządku, ukazanie w jednej produkcji w rzeczywisty sposób starzejących się bohaterów jest pewnego rodzaju novum i szacunek dla twórców, tak jak i samych aktorów z pewnością się jakiś należy. Cierpliwość, odwaga i wytrwałość wymagają nagrody - zgoda. Moja więc brzmi następująco: W nagrodę nie obsmaruję go tak, jak bym to zrobił, gdyby film powstał w sposób tradycyjny.
Gdy po jakimś czasie okrzepniemy i uznamy trik twórców za fakt oczywisty (u mnie było to już po jakichś 30 minutach filmu), wtedy zostajemy w zasadzie z niczym. No, najwyżej z głupkowatym wyrazem twarzy, oraz z odciskiem na opuszku palca odpowiedzialnym za naciskanie przycisku "przewijanie". Gdyby puścić na szybkim podglądzie cały serial Mody Na sukces, to myślę, że osiągnęlibyśmy podobny efekt. Nawet merytorycznie będzie to ten sam poziom. Poziom pierdolenia o niczym charakterystyczny dla durnych tasiemców. Strasznie się wynudziłem i wyjątkowo cierpiałem w trakcie seansu. Jestem dozgonnie wdzięczny swojemu przeczuciu, iż nie zdecydowałem się na łyknięcie Boyhood z perspektywy kinowego fotela. Byłbym chyba pierwszym filmowym blogerem, który zniósł własne jajo na seansie, a może nawet jeszcze zdążył je ugotować. Scenariusz fatalny, reżyseria jedynie poprawna, aktorstwo bez szału, zaś uwypuklenie istoty przemijania czasu na które wszyscy tak bardzo się łapią, a nawet nad nim rozczulają, zupełnie mnie nie chwyciło. Nihil novi. Dość miałka ckliwość tej opowieści przeszła gdzieś kilometr za moimi plecami i mam nadzieję, że więcej jej już nie zobaczę.
3/6
Zaginiona dziewczyna
reż. David Fincher, USA, 2014
149 min. Imperial-Cinepix
Polska premiera: 10.10.2014
Dramat, Thriller
O ile Boyhood jest według mnie najbardziej przereklamowanym filmem roku, o tyle Zaginionej dziewczynie wręczam palmę przewodnictwa w kategorii "Najgorsze zakończenie filmu", też w skali całego roku. To aż niebywałe jaka była moja reakcja po końcowych napisach. Gdybym nie był człowiekiem opanowanym, statecznym i szanowanym (głównie przez samego siebie), to najpewniej wyrzuciłbym telewizor przez okno, tudzież skierował parabolę lotu pilota w kilkudziesięciocalowe koreańskie ramki.
Człowiek dość mocno pochłonięty tą sprawnie (zresztą jak zwykle w przypadku Finchera) poprowadzoną historią, przez przeszło dwie godziny nie odlepiał wzroku od ekranu tylko po to, żeby na sam koniec, w chwili kulminacji bezradnie przekląć na wskroś. To prawie tak, gdybym wyrwał najlepszą laskę w klubie, przez kilka godzin nad nią pracował, stawiał drinki i szeptał jej Bukowskiego do ucha, żeby po sprowadzeniu jej na swoje włości paść nieprzytomnie na wyro spławikiem do góry. Jakby tego jeszcze było mało, Fincher pozwolił, abym rano po przebudzeniu, przy okazji z potężnym bólem głowy spostrzegł, iż mieszkanie zostało przez ów bliżej nieznaną mi niewiastę doszczętnie splądrowane oraz ograbione z wszech godności. Mniej więcej tak właśnie czułem się po obejrzeniu Zaginionej Dziewczyny.
Żeby nie było, bardzo dobry film, mimo wszystko, ale byłby dużo lepszy, gdyby ta do szpiku kości zła kobieta finalnie za wszystkie swoje grzeszki została sprawiedliwie osądzona (np. potraktowana front kickiem nad urwiskiem) i pomszczona przez oszukanego faceta. Męska płeć okazała się w tej opowieści ostatecznie bardzo naiwna, słaba, ogołocona ze swojej męskości i poniżona przez bardzo atrakcyjną Rosamundę Pike (acz w sumie, to sam nie wiem, czy nie dałbym się przez nią jakoś poniżyć). Od razu widać, że powieść, na której podstawie powstał film napisała kobieta. Tak więc nam - facetom, pozostaje tylko kurwić z wściekłości po napisach końcowych, wyrzucać telewizory przez okno, oraz... mimo wszystko bić brawo Fincherowi. Może nie jestem jego wielkim fanem, prawdopodobnie nigdy nim już nie będę, ale to były kolejne miło spędzone z nim sto czterdzieści minut. No, minus zakończenie. Wiadomix.
4/6
Gdybym tylko tu był
reż. Zach Braff, USA, 2014
120 min. United International Pictures Sp z o.o.
Polska premiera: 12.09.2014
Dramat, Komedia
Zachary Israel Braff, szerzej znany jako Zach Braff, to typowy członek koszernej społeczności, która tworzyła i nadal rządzi w Hollywood. Na co dzień aktor, od święta scenarzysta i reżyser. O ile z tym pierwszym specjalnie nie rzuca się w oczy, o tyle w przypadku drugim, jeśli sam traktuje to poważnie, zdarza mu się robić naprawdę niezłe rzeczy. Dokładnie 10 lat temu w swoim pełnometrażowym debiucie zachwycił mnie po raz pierwszy. Zupełnie niepozorny Garden State z młodziutką i bardzo dziewczęcą jeszcze Natalie Portman zrobił mi na tyle dobrze, że postanowiłem uwiecznić tą pozycję stawiając ją sobie na półce chwały (DVD). Klasyczny i niezwykle charakterystyczny klimat dla niekomercyjnego, niszowego kina ze stemplem jakości festiwalu Sundance, to coś, co zawsze dobrze wpływa na moje ogólne trawienie (teraz w okresie świąt jest to wyjątkowo zbawienne).
Dokładnie dekadę później, jakby chcąc o sobie przypomnieć oraz ponownie udobruchać starych fanów, Braff zrobił to po raz drugi - stworzył emocjonalny klon Garden State. Znów sam wcielił się w jedną z głównych postaci, ponownie też opowiada o rzeczach niby ważnych, acz banalnie prostych w sposób bezinwazyjny, lekki i przyjemny. Całość okrasił chwytliwymi i zabawnymi dialogami, także luzem oraz swobodą w opisywaniu postaci i wątków. Kryzys trzydziestopięciolatka ukazany na tle jego zwariowanej rodzinki, uroczej żony (świetna jak zawsze Kate Hudson za którą autentycznie już się trochę stęskniłem), szalonych dzieciaków i ich umierającego ojca/dziadka.
Zjawiskowe poczucie humoru, ale też i trochę zacnych mądrości przemyconych gdzieś między scenami. Raz człowiek turla się ze śmiechu, by za chwilę zalać się strumieniami cieczy łzowej. Słodko-gorzka opowieść o życiu codziennym, o sercowych rozterkach, rodzinnych problemach i dążeniu do samospełnienia z podniesioną głową, która prędzej czy później zawsze zahaczy o chmury. Przy okazji jest to także lekka satyra na współczesnych amerykańskich Żydów (coś na wzór Poważnego człowieka braci Coen), co zawsze jest spoko już samo w sobie. Lekki i przyjemny montaż, muzyka i skuteczne trzymanie widza blisko ekranu. To wszystko powoduje, że mamy do czynienia z bardzo poprawnym i sympatycznym obrazem. Świetna robota icku Braff. Kręć więcej.
4/6
The Rover
reż. David Michôd, USA, AUS, 2014
102 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Sci-Fi
Jest to chyba najbardziej modelowy przykład filmu, który można streścić jednym prostym zdaniem: "Nudny, ale dobry". Z The Rover jest trochę tak, jak z tymi polskimi filmami według Inżyniera Mamonia: "Nic się nie dzieje proszę Pana. Nic. Dialogi niedobre, bardzo niedobre dialogi są, w ogóle brak akcji jest. Nic się nie dzieje". A mimo to film ogląda się z prawdziwą przyjemnością.
Prosty mechanizm. Australijska preria, bliżej nieokreślona rzeczywistość równoległa. Samotny kierowca, któremu jedna banda kradnie samochód i który przez resztę filmu próbuje swoją własność odebrać, a raczej to, co znajduje się w jego bagażniku. I to w zasadzie wszystko, cały film. No ale ten klimat dzikiej Australii, przerażające pustkowia, surowe pejzaże, bezwzględna walka o przetrwanie w tych nieludzkich warunkach i samotność oszczędna w słowach. Wyborne. Do bólu proste. Tak właśnie mniej więcej może wyglądać jeden z ostatnich etapów konania człowieczeństwa. A, i jeszcze dzięki The Rover ostatecznie polubiłem oraz zaakceptowałem Roberta Pattinsona, który w końcu zmył z siebie brud ze szczeniackiej Sagi "Zmierzch". Świetna rola. Świetny film.
4/6
Coherence
reż. James Ward Byrkit, USA, 2013
89 min.
Polska premiera: ?
Thriller, Sci-Fi
Ten rok obfitował w mnóstwo fatalnych Sci-Fi. Interstellar, który miał być dla tego gatunku wykrzyknikiem, ostatecznie okazał być się znakiem zapytania, w najlepszym wypadku przecinkiem, który jednak i tak na tle pozostałych tegorocznych tytułów wybił się grubo ponad gównianą średnią. Poza nim w oczy sypie już niestety tylko piasek pustyni Gobi. Bardzo słabe The Signal, Teoria wszystkiego, Transcendencja, Dawcy pamięci, Lucy, oraz wszech maści Sci-Fi dla gimbazy kina: Godzilla, X-Many, Capitany Ameryka, Transformersi, Strażnicy Galaktyki, czy inne Igrzyska śmierci. Sam chłam, nic na poziomie gatunku. Wstyd i żałość.
Dlatego, co prawda jeszcze zeszłoroczny Coherence, acz w jego przypadku nie ma to żadnego znaczenia, gdyż finalnie i tak nie trafił do naszych kin, jest pewnego rodzaju miłym objawieniem o którym warto przynajmniej napomnieć. Nie jest to film obfitujący w zapierające dech w piersiach efekty specjalne, właściwie, to nie ma ich tu żadnych, tak jak i statków kosmicznych, wyuzdanych lokacji i pozaziemskich scenerii. Nie ma w nim dosłownie nic, czego byśmy sami nie zbudowali we własnym mieszkaniu. I właśnie to jest jego największą siłą. Coherence opiera się na treści, na potoku dialogów, na umiejętnym potęgowaniu kontrolowanego strachu i na licznych niedopowiedzeniach. James Ward Bykit karmi widza wyobraźnię zagadkową teorią zrodzoną może i w pseudonaukowym bełkocie, która bardzo mocno zaciska na naszych rękach swój nadgarstek i nie pozwala zbyt daleko się oddalić.
Jeden dom jako scenografia, garstka przyjaciół złożona z mało znanych aktorów, ze dwie kamery na krzyż i przelatująca nad nimi wszystkimi zagubiona kometa. Coherence mógłby być filmem na zaliczenie semestru w szkole filmowej. Jest tani, prosty, zupełnie nieskomplikowany, sprawia wrażenie amatorskiego i niedopracowanego, ale jednocześnie jest może nawet i najlepszym Sci-Fi jakie widziałem w tym roku. Można? A jakże.
4/6
Obywatel roku
reż. Hans Petter Moland, NOR, 2014
119 min. M2 Films
Polska premiera: 16.05.2014
Komedia, Kryminał
Sam nie wiem czemu tak długo zwlekałem z jego zaliczeniem. Jeśli ktoś nadal odkłada go na później, to mam nadzieję, że tym, lub najdalej następnym akapitem odciągnę go od tego jakże haniebnego planu. Gdybym miał znaleźć jakieś idealne określenie, które scharakteryzowałoby Obywatela roku najtrafniej, byłoby to: "Norweskie Fargo".
Film ma w sobie tak wiele z humoru oraz z typowego postrzegania taśmy filmowej przez braci Coen, że sam osobiście świetnie bawiłem się w czasie jego trwania przy doszukiwaniu się co chwila licznych między nimi podobieństw. Hans Petter Moland dorzucił jeszcze od siebie typowy, skandynawski dystans do świata jak i samych siebie, lodowaty sytuacyjny dowcip, no i rzecz jasna śnieg, który jednak trochę różni się od tego znanego nam z Fargo (filmu i serialu).
Klasyczna karuzela zdarzeń. Kryminalna zagadka uparcie rozwiązywana przez samotnego ojca-mściciela, który po przewróceniu pierwszego klocka zawiłej z początku układanki budzi złowrogi efekt domina, jaki siłą rozpędu prowokuje niekończący się ciąg szalonych sytuacyjnych splotów, w których rządzi zabójczy duet - śmiech i krew. Małomiasteczkowy klimat, vendetta, norweski śnieg, dużo śniegu i Hitler bez wąsów (Bruno Ganz), tym razem w roli serbskiego mafiozy. Czego chcieć więcej?
4/6
reż. Richard Linklater, USA, 2014
163 min. United International Pictures Sp z o.o.
Polska premiera: 29.08.2014
Dramat
To chyba najbardziej przereklamowany film roku. Nie. Bez chyba. Bezdyskusyjnie, najbardziej przereklamowany i moja ocena nie podlega negocjacji. Kompletnie nie rozumiem fenomenu Boyhood i dziwi mnie to, jak bardzo windowało się go w tym roku go na szczyty chwały i zajebistości, zwłaszcza przez szacowne festiwale filmowe. Dziś, w licznych rocznych podsumowaniach też zwykle występuje w rolach głównych, zatem nawet cieszę się z tego, iż ja dla odmiany ulokowałem się w wygodnej oraz zupełnie niehipsterskiej mniejszości, która czerpie plebejską przyjemność z hejtowania.
Boyhood, poza dość osobliwym faktem (przyznaję), iż był kręcony przez całe i długie trzynaście lat, nie ma już nic więcej do zaoferowania. Sama opowieść i dość mało interesujące losy jednej rodziny nie wyróżniają się niczym szczególnym z tłumu niskobudżetowego kina familijnego jakie kiedyś hurtem leciały w weekendy rano na jedynce. Ok, w porządku, ukazanie w jednej produkcji w rzeczywisty sposób starzejących się bohaterów jest pewnego rodzaju novum i szacunek dla twórców, tak jak i samych aktorów z pewnością się jakiś należy. Cierpliwość, odwaga i wytrwałość wymagają nagrody - zgoda. Moja więc brzmi następująco: W nagrodę nie obsmaruję go tak, jak bym to zrobił, gdyby film powstał w sposób tradycyjny.
Gdy po jakimś czasie okrzepniemy i uznamy trik twórców za fakt oczywisty (u mnie było to już po jakichś 30 minutach filmu), wtedy zostajemy w zasadzie z niczym. No, najwyżej z głupkowatym wyrazem twarzy, oraz z odciskiem na opuszku palca odpowiedzialnym za naciskanie przycisku "przewijanie". Gdyby puścić na szybkim podglądzie cały serial Mody Na sukces, to myślę, że osiągnęlibyśmy podobny efekt. Nawet merytorycznie będzie to ten sam poziom. Poziom pierdolenia o niczym charakterystyczny dla durnych tasiemców. Strasznie się wynudziłem i wyjątkowo cierpiałem w trakcie seansu. Jestem dozgonnie wdzięczny swojemu przeczuciu, iż nie zdecydowałem się na łyknięcie Boyhood z perspektywy kinowego fotela. Byłbym chyba pierwszym filmowym blogerem, który zniósł własne jajo na seansie, a może nawet jeszcze zdążył je ugotować. Scenariusz fatalny, reżyseria jedynie poprawna, aktorstwo bez szału, zaś uwypuklenie istoty przemijania czasu na które wszyscy tak bardzo się łapią, a nawet nad nim rozczulają, zupełnie mnie nie chwyciło. Nihil novi. Dość miałka ckliwość tej opowieści przeszła gdzieś kilometr za moimi plecami i mam nadzieję, że więcej jej już nie zobaczę.
3/6
Zaginiona dziewczyna
reż. David Fincher, USA, 2014
149 min. Imperial-Cinepix
Polska premiera: 10.10.2014
Dramat, Thriller
O ile Boyhood jest według mnie najbardziej przereklamowanym filmem roku, o tyle Zaginionej dziewczynie wręczam palmę przewodnictwa w kategorii "Najgorsze zakończenie filmu", też w skali całego roku. To aż niebywałe jaka była moja reakcja po końcowych napisach. Gdybym nie był człowiekiem opanowanym, statecznym i szanowanym (głównie przez samego siebie), to najpewniej wyrzuciłbym telewizor przez okno, tudzież skierował parabolę lotu pilota w kilkudziesięciocalowe koreańskie ramki.
Człowiek dość mocno pochłonięty tą sprawnie (zresztą jak zwykle w przypadku Finchera) poprowadzoną historią, przez przeszło dwie godziny nie odlepiał wzroku od ekranu tylko po to, żeby na sam koniec, w chwili kulminacji bezradnie przekląć na wskroś. To prawie tak, gdybym wyrwał najlepszą laskę w klubie, przez kilka godzin nad nią pracował, stawiał drinki i szeptał jej Bukowskiego do ucha, żeby po sprowadzeniu jej na swoje włości paść nieprzytomnie na wyro spławikiem do góry. Jakby tego jeszcze było mało, Fincher pozwolił, abym rano po przebudzeniu, przy okazji z potężnym bólem głowy spostrzegł, iż mieszkanie zostało przez ów bliżej nieznaną mi niewiastę doszczętnie splądrowane oraz ograbione z wszech godności. Mniej więcej tak właśnie czułem się po obejrzeniu Zaginionej Dziewczyny.
Żeby nie było, bardzo dobry film, mimo wszystko, ale byłby dużo lepszy, gdyby ta do szpiku kości zła kobieta finalnie za wszystkie swoje grzeszki została sprawiedliwie osądzona (np. potraktowana front kickiem nad urwiskiem) i pomszczona przez oszukanego faceta. Męska płeć okazała się w tej opowieści ostatecznie bardzo naiwna, słaba, ogołocona ze swojej męskości i poniżona przez bardzo atrakcyjną Rosamundę Pike (acz w sumie, to sam nie wiem, czy nie dałbym się przez nią jakoś poniżyć). Od razu widać, że powieść, na której podstawie powstał film napisała kobieta. Tak więc nam - facetom, pozostaje tylko kurwić z wściekłości po napisach końcowych, wyrzucać telewizory przez okno, oraz... mimo wszystko bić brawo Fincherowi. Może nie jestem jego wielkim fanem, prawdopodobnie nigdy nim już nie będę, ale to były kolejne miło spędzone z nim sto czterdzieści minut. No, minus zakończenie. Wiadomix.
4/6
Gdybym tylko tu był
reż. Zach Braff, USA, 2014
120 min. United International Pictures Sp z o.o.
Polska premiera: 12.09.2014
Dramat, Komedia
Zachary Israel Braff, szerzej znany jako Zach Braff, to typowy członek koszernej społeczności, która tworzyła i nadal rządzi w Hollywood. Na co dzień aktor, od święta scenarzysta i reżyser. O ile z tym pierwszym specjalnie nie rzuca się w oczy, o tyle w przypadku drugim, jeśli sam traktuje to poważnie, zdarza mu się robić naprawdę niezłe rzeczy. Dokładnie 10 lat temu w swoim pełnometrażowym debiucie zachwycił mnie po raz pierwszy. Zupełnie niepozorny Garden State z młodziutką i bardzo dziewczęcą jeszcze Natalie Portman zrobił mi na tyle dobrze, że postanowiłem uwiecznić tą pozycję stawiając ją sobie na półce chwały (DVD). Klasyczny i niezwykle charakterystyczny klimat dla niekomercyjnego, niszowego kina ze stemplem jakości festiwalu Sundance, to coś, co zawsze dobrze wpływa na moje ogólne trawienie (teraz w okresie świąt jest to wyjątkowo zbawienne).
Dokładnie dekadę później, jakby chcąc o sobie przypomnieć oraz ponownie udobruchać starych fanów, Braff zrobił to po raz drugi - stworzył emocjonalny klon Garden State. Znów sam wcielił się w jedną z głównych postaci, ponownie też opowiada o rzeczach niby ważnych, acz banalnie prostych w sposób bezinwazyjny, lekki i przyjemny. Całość okrasił chwytliwymi i zabawnymi dialogami, także luzem oraz swobodą w opisywaniu postaci i wątków. Kryzys trzydziestopięciolatka ukazany na tle jego zwariowanej rodzinki, uroczej żony (świetna jak zawsze Kate Hudson za którą autentycznie już się trochę stęskniłem), szalonych dzieciaków i ich umierającego ojca/dziadka.
Zjawiskowe poczucie humoru, ale też i trochę zacnych mądrości przemyconych gdzieś między scenami. Raz człowiek turla się ze śmiechu, by za chwilę zalać się strumieniami cieczy łzowej. Słodko-gorzka opowieść o życiu codziennym, o sercowych rozterkach, rodzinnych problemach i dążeniu do samospełnienia z podniesioną głową, która prędzej czy później zawsze zahaczy o chmury. Przy okazji jest to także lekka satyra na współczesnych amerykańskich Żydów (coś na wzór Poważnego człowieka braci Coen), co zawsze jest spoko już samo w sobie. Lekki i przyjemny montaż, muzyka i skuteczne trzymanie widza blisko ekranu. To wszystko powoduje, że mamy do czynienia z bardzo poprawnym i sympatycznym obrazem. Świetna robota icku Braff. Kręć więcej.
4/6
The Rover
reż. David Michôd, USA, AUS, 2014
102 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Sci-Fi
Jest to chyba najbardziej modelowy przykład filmu, który można streścić jednym prostym zdaniem: "Nudny, ale dobry". Z The Rover jest trochę tak, jak z tymi polskimi filmami według Inżyniera Mamonia: "Nic się nie dzieje proszę Pana. Nic. Dialogi niedobre, bardzo niedobre dialogi są, w ogóle brak akcji jest. Nic się nie dzieje". A mimo to film ogląda się z prawdziwą przyjemnością.
Prosty mechanizm. Australijska preria, bliżej nieokreślona rzeczywistość równoległa. Samotny kierowca, któremu jedna banda kradnie samochód i który przez resztę filmu próbuje swoją własność odebrać, a raczej to, co znajduje się w jego bagażniku. I to w zasadzie wszystko, cały film. No ale ten klimat dzikiej Australii, przerażające pustkowia, surowe pejzaże, bezwzględna walka o przetrwanie w tych nieludzkich warunkach i samotność oszczędna w słowach. Wyborne. Do bólu proste. Tak właśnie mniej więcej może wyglądać jeden z ostatnich etapów konania człowieczeństwa. A, i jeszcze dzięki The Rover ostatecznie polubiłem oraz zaakceptowałem Roberta Pattinsona, który w końcu zmył z siebie brud ze szczeniackiej Sagi "Zmierzch". Świetna rola. Świetny film.
4/6
Coherence
reż. James Ward Byrkit, USA, 2013
89 min.
Polska premiera: ?
Thriller, Sci-Fi
Ten rok obfitował w mnóstwo fatalnych Sci-Fi. Interstellar, który miał być dla tego gatunku wykrzyknikiem, ostatecznie okazał być się znakiem zapytania, w najlepszym wypadku przecinkiem, który jednak i tak na tle pozostałych tegorocznych tytułów wybił się grubo ponad gównianą średnią. Poza nim w oczy sypie już niestety tylko piasek pustyni Gobi. Bardzo słabe The Signal, Teoria wszystkiego, Transcendencja, Dawcy pamięci, Lucy, oraz wszech maści Sci-Fi dla gimbazy kina: Godzilla, X-Many, Capitany Ameryka, Transformersi, Strażnicy Galaktyki, czy inne Igrzyska śmierci. Sam chłam, nic na poziomie gatunku. Wstyd i żałość.
Dlatego, co prawda jeszcze zeszłoroczny Coherence, acz w jego przypadku nie ma to żadnego znaczenia, gdyż finalnie i tak nie trafił do naszych kin, jest pewnego rodzaju miłym objawieniem o którym warto przynajmniej napomnieć. Nie jest to film obfitujący w zapierające dech w piersiach efekty specjalne, właściwie, to nie ma ich tu żadnych, tak jak i statków kosmicznych, wyuzdanych lokacji i pozaziemskich scenerii. Nie ma w nim dosłownie nic, czego byśmy sami nie zbudowali we własnym mieszkaniu. I właśnie to jest jego największą siłą. Coherence opiera się na treści, na potoku dialogów, na umiejętnym potęgowaniu kontrolowanego strachu i na licznych niedopowiedzeniach. James Ward Bykit karmi widza wyobraźnię zagadkową teorią zrodzoną może i w pseudonaukowym bełkocie, która bardzo mocno zaciska na naszych rękach swój nadgarstek i nie pozwala zbyt daleko się oddalić.
Jeden dom jako scenografia, garstka przyjaciół złożona z mało znanych aktorów, ze dwie kamery na krzyż i przelatująca nad nimi wszystkimi zagubiona kometa. Coherence mógłby być filmem na zaliczenie semestru w szkole filmowej. Jest tani, prosty, zupełnie nieskomplikowany, sprawia wrażenie amatorskiego i niedopracowanego, ale jednocześnie jest może nawet i najlepszym Sci-Fi jakie widziałem w tym roku. Można? A jakże.
4/6
Obywatel roku
reż. Hans Petter Moland, NOR, 2014
119 min. M2 Films
Polska premiera: 16.05.2014
Komedia, Kryminał
Sam nie wiem czemu tak długo zwlekałem z jego zaliczeniem. Jeśli ktoś nadal odkłada go na później, to mam nadzieję, że tym, lub najdalej następnym akapitem odciągnę go od tego jakże haniebnego planu. Gdybym miał znaleźć jakieś idealne określenie, które scharakteryzowałoby Obywatela roku najtrafniej, byłoby to: "Norweskie Fargo".
Film ma w sobie tak wiele z humoru oraz z typowego postrzegania taśmy filmowej przez braci Coen, że sam osobiście świetnie bawiłem się w czasie jego trwania przy doszukiwaniu się co chwila licznych między nimi podobieństw. Hans Petter Moland dorzucił jeszcze od siebie typowy, skandynawski dystans do świata jak i samych siebie, lodowaty sytuacyjny dowcip, no i rzecz jasna śnieg, który jednak trochę różni się od tego znanego nam z Fargo (filmu i serialu).
Klasyczna karuzela zdarzeń. Kryminalna zagadka uparcie rozwiązywana przez samotnego ojca-mściciela, który po przewróceniu pierwszego klocka zawiłej z początku układanki budzi złowrogi efekt domina, jaki siłą rozpędu prowokuje niekończący się ciąg szalonych sytuacyjnych splotów, w których rządzi zabójczy duet - śmiech i krew. Małomiasteczkowy klimat, vendetta, norweski śnieg, dużo śniegu i Hitler bez wąsów (Bruno Ganz), tym razem w roli serbskiego mafiozy. Czego chcieć więcej?
4/6