Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Berlinale. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Berlinale. Pokaż wszystkie posty

piątek, 26 grudnia 2014

Sześć filmów o których nie chciało mi się wcześniej pisać, a w sumie wypada

Boyhood
reż. Richard Linklater, USA, 2014
163 min. United International Pictures Sp z o.o.
Polska premiera: 29.08.2014
Dramat



To chyba najbardziej przereklamowany film roku. Nie. Bez chyba. Bezdyskusyjnie, najbardziej przereklamowany i moja ocena nie podlega negocjacji. Kompletnie nie rozumiem fenomenu Boyhood i dziwi mnie to, jak bardzo windowało się go w tym roku go na szczyty chwały i zajebistości, zwłaszcza przez szacowne festiwale filmowe. Dziś, w licznych rocznych podsumowaniach też zwykle występuje w rolach głównych, zatem nawet cieszę się z tego, iż ja dla odmiany ulokowałem się w wygodnej oraz zupełnie niehipsterskiej mniejszości, która czerpie plebejską przyjemność z hejtowania.

Boyhood, poza dość osobliwym faktem (przyznaję), iż był kręcony przez całe i długie trzynaście lat, nie ma już nic więcej do zaoferowania. Sama opowieść i dość mało interesujące losy jednej rodziny nie wyróżniają się niczym szczególnym z tłumu niskobudżetowego kina familijnego jakie kiedyś hurtem leciały w weekendy rano na jedynce. Ok, w porządku, ukazanie w jednej produkcji w rzeczywisty sposób starzejących się bohaterów jest pewnego rodzaju novum i szacunek dla twórców, tak jak i samych aktorów z pewnością się jakiś należy. Cierpliwość, odwaga i wytrwałość wymagają nagrody - zgoda. Moja więc brzmi następująco: W nagrodę nie obsmaruję go tak, jak bym to zrobił, gdyby film powstał w sposób tradycyjny.

Gdy po jakimś czasie okrzepniemy i uznamy trik twórców za fakt oczywisty (u mnie było to już po jakichś 30 minutach filmu), wtedy zostajemy w zasadzie z niczym. No, najwyżej z głupkowatym wyrazem twarzy, oraz z odciskiem na opuszku palca odpowiedzialnym za naciskanie przycisku "przewijanie". Gdyby puścić na szybkim podglądzie cały serial Mody Na sukces, to myślę, że osiągnęlibyśmy podobny efekt. Nawet merytorycznie będzie to ten sam poziom. Poziom pierdolenia o niczym charakterystyczny dla durnych tasiemców. Strasznie się wynudziłem i wyjątkowo cierpiałem w trakcie seansu. Jestem dozgonnie wdzięczny swojemu przeczuciu, iż nie zdecydowałem się na łyknięcie Boyhood z perspektywy kinowego fotela. Byłbym chyba pierwszym filmowym blogerem, który zniósł własne jajo na seansie, a może nawet jeszcze zdążył je ugotować. Scenariusz fatalny, reżyseria jedynie poprawna, aktorstwo bez szału, zaś uwypuklenie istoty przemijania czasu na które wszyscy tak bardzo się łapią, a nawet nad nim rozczulają, zupełnie mnie nie chwyciło. Nihil novi. Dość miałka ckliwość tej opowieści przeszła gdzieś kilometr za moimi plecami i mam nadzieję, że więcej jej już nie zobaczę.

3/6




Zaginiona dziewczyna
reż. David Fincher, USA, 2014
149 min. Imperial-Cinepix
Polska premiera: 10.10.2014
Dramat, Thriller



O ile Boyhood jest według mnie najbardziej przereklamowanym filmem roku, o tyle Zaginionej dziewczynie wręczam palmę przewodnictwa w kategorii "Najgorsze zakończenie filmu", też w skali całego roku. To aż niebywałe jaka była moja reakcja po końcowych napisach. Gdybym nie był człowiekiem opanowanym, statecznym i szanowanym (głównie przez samego siebie), to najpewniej wyrzuciłbym telewizor przez okno, tudzież skierował parabolę lotu pilota w kilkudziesięciocalowe koreańskie ramki.

Człowiek dość mocno pochłonięty tą sprawnie (zresztą jak zwykle w przypadku Finchera) poprowadzoną historią, przez przeszło dwie godziny nie odlepiał wzroku od ekranu tylko po to, żeby na sam koniec, w chwili kulminacji bezradnie przekląć na wskroś. To prawie tak, gdybym wyrwał najlepszą laskę w klubie, przez kilka godzin nad nią pracował, stawiał drinki i szeptał jej Bukowskiego do ucha, żeby po sprowadzeniu jej na swoje włości paść nieprzytomnie na wyro spławikiem do góry. Jakby tego jeszcze było mało, Fincher pozwolił, abym rano po przebudzeniu, przy okazji z potężnym bólem głowy spostrzegł, iż mieszkanie zostało przez ów bliżej nieznaną mi niewiastę doszczętnie splądrowane oraz ograbione z wszech godności. Mniej więcej tak właśnie czułem się po obejrzeniu Zaginionej Dziewczyny.

Żeby nie było, bardzo dobry film, mimo wszystko, ale byłby dużo lepszy, gdyby ta do szpiku kości zła kobieta finalnie za wszystkie swoje grzeszki została sprawiedliwie osądzona (np. potraktowana front kickiem nad urwiskiem) i pomszczona przez oszukanego faceta. Męska płeć okazała się w tej opowieści ostatecznie bardzo naiwna, słaba, ogołocona ze swojej męskości i poniżona przez bardzo atrakcyjną Rosamundę Pike (acz w sumie, to sam nie wiem, czy nie dałbym się przez nią jakoś poniżyć). Od razu widać, że powieść, na której podstawie powstał film napisała kobieta. Tak więc nam - facetom, pozostaje tylko kurwić z wściekłości po napisach końcowych, wyrzucać telewizory przez okno, oraz... mimo wszystko bić brawo Fincherowi. Może nie jestem jego wielkim fanem, prawdopodobnie nigdy nim już nie będę, ale to były kolejne miło spędzone z nim sto czterdzieści minut. No, minus zakończenie. Wiadomix.

4/6



Gdybym tylko tu był
reż. Zach Braff, USA, 2014
120 min. United International Pictures Sp z o.o.
Polska premiera: 12.09.2014
Dramat, Komedia



Zachary Israel Braff, szerzej znany jako Zach Braff, to typowy członek koszernej społeczności, która tworzyła i nadal rządzi w Hollywood. Na co dzień aktor, od święta scenarzysta i reżyser. O ile z tym pierwszym specjalnie nie rzuca się w oczy, o tyle w przypadku drugim, jeśli sam traktuje to poważnie, zdarza mu się robić naprawdę niezłe rzeczy. Dokładnie 10 lat temu w swoim pełnometrażowym debiucie zachwycił mnie po raz pierwszy. Zupełnie niepozorny Garden State z młodziutką i bardzo dziewczęcą jeszcze Natalie Portman zrobił mi na tyle dobrze, że postanowiłem uwiecznić tą pozycję stawiając ją sobie na półce chwały (DVD). Klasyczny i niezwykle charakterystyczny klimat dla niekomercyjnego, niszowego kina ze stemplem jakości festiwalu Sundance, to coś, co zawsze dobrze wpływa na moje ogólne trawienie (teraz w okresie świąt jest to wyjątkowo zbawienne).

Dokładnie dekadę później, jakby chcąc o sobie przypomnieć oraz ponownie udobruchać starych fanów, Braff zrobił to po raz drugi - stworzył emocjonalny klon Garden State. Znów sam wcielił się w jedną z głównych postaci, ponownie też opowiada o rzeczach niby ważnych, acz banalnie prostych w sposób bezinwazyjny, lekki i przyjemny. Całość okrasił chwytliwymi i zabawnymi dialogami, także luzem oraz swobodą w opisywaniu postaci i wątków. Kryzys trzydziestopięciolatka ukazany na tle jego zwariowanej rodzinki, uroczej żony (świetna jak zawsze Kate Hudson za którą autentycznie już się trochę stęskniłem), szalonych dzieciaków i ich umierającego ojca/dziadka.

Zjawiskowe poczucie humoru, ale też i trochę zacnych mądrości przemyconych gdzieś między scenami. Raz człowiek turla się ze śmiechu, by za chwilę zalać się strumieniami cieczy łzowej. Słodko-gorzka opowieść o życiu codziennym, o sercowych rozterkach, rodzinnych problemach i dążeniu do samospełnienia z podniesioną głową, która prędzej czy później zawsze zahaczy o chmury. Przy okazji jest to także lekka satyra na współczesnych amerykańskich Żydów (coś na wzór Poważnego człowieka braci Coen), co zawsze jest spoko już samo w sobie. Lekki i przyjemny montaż, muzyka i skuteczne trzymanie widza blisko ekranu. To wszystko powoduje, że mamy do czynienia z bardzo poprawnym i sympatycznym obrazem. Świetna robota icku Braff. Kręć więcej.

4/6




The Rover
reż. David Michôd, USA, AUS, 2014
102 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Sci-Fi



Jest to chyba najbardziej modelowy przykład filmu, który można streścić jednym prostym zdaniem: "Nudny, ale dobry". Z The Rover jest trochę tak, jak z tymi polskimi filmami według Inżyniera Mamonia: "Nic się nie dzieje proszę Pana. Nic. Dialogi niedobre, bardzo niedobre dialogi są, w ogóle brak akcji jest. Nic się nie dzieje". A mimo to film ogląda się z prawdziwą przyjemnością.

Prosty mechanizm. Australijska preria, bliżej nieokreślona rzeczywistość równoległa. Samotny kierowca, któremu jedna banda kradnie samochód i który przez resztę filmu próbuje swoją własność odebrać, a raczej to, co znajduje się w jego bagażniku. I to w zasadzie wszystko, cały film. No ale ten klimat dzikiej Australii, przerażające pustkowia, surowe pejzaże, bezwzględna walka o przetrwanie w tych nieludzkich warunkach i samotność oszczędna w słowach. Wyborne. Do bólu proste. Tak właśnie mniej więcej może wyglądać jeden z ostatnich etapów konania człowieczeństwa. A, i jeszcze dzięki The Rover ostatecznie polubiłem oraz zaakceptowałem Roberta Pattinsona, który w końcu zmył z siebie brud ze szczeniackiej Sagi "Zmierzch". Świetna rola. Świetny film.

4/6




Coherence
reż. James Ward Byrkit, USA, 2013
89 min.
Polska premiera: ?
Thriller, Sci-Fi



Ten rok obfitował w mnóstwo fatalnych Sci-Fi. Interstellar, który miał być dla tego gatunku wykrzyknikiem, ostatecznie okazał być się znakiem zapytania, w najlepszym wypadku przecinkiem, który jednak i tak na tle pozostałych tegorocznych tytułów wybił się grubo ponad gównianą średnią. Poza nim w oczy sypie już niestety tylko piasek pustyni Gobi. Bardzo słabe The Signal, Teoria wszystkiego, Transcendencja, Dawcy pamięci, Lucy, oraz wszech maści Sci-Fi dla gimbazy kina: Godzilla, X-Many, Capitany Ameryka, Transformersi, Strażnicy Galaktyki, czy inne Igrzyska śmierci. Sam chłam, nic na poziomie gatunku. Wstyd i żałość.

Dlatego, co prawda jeszcze zeszłoroczny Coherence, acz w jego przypadku nie ma to żadnego znaczenia, gdyż finalnie i tak nie trafił do naszych kin, jest pewnego rodzaju miłym objawieniem o którym warto przynajmniej napomnieć. Nie jest to film obfitujący w zapierające dech w piersiach efekty specjalne, właściwie, to nie ma ich tu żadnych, tak jak i statków kosmicznych, wyuzdanych lokacji i pozaziemskich scenerii. Nie ma w nim dosłownie nic, czego byśmy sami nie zbudowali we własnym mieszkaniu. I właśnie to jest jego największą siłą. Coherence opiera się na treści, na potoku dialogów, na umiejętnym potęgowaniu kontrolowanego strachu i na licznych niedopowiedzeniach. James Ward Bykit karmi widza wyobraźnię zagadkową teorią zrodzoną może i w pseudonaukowym bełkocie, która bardzo mocno zaciska na naszych rękach swój nadgarstek i nie pozwala zbyt daleko się oddalić.

Jeden dom jako scenografia, garstka przyjaciół złożona z mało znanych aktorów, ze dwie kamery na krzyż i przelatująca nad nimi wszystkimi zagubiona kometa. Coherence mógłby być filmem na zaliczenie semestru w szkole filmowej. Jest tani, prosty, zupełnie nieskomplikowany, sprawia wrażenie amatorskiego i niedopracowanego, ale jednocześnie jest może nawet i najlepszym Sci-Fi jakie widziałem w tym roku. Można? A jakże.

4/6




Obywatel roku
reż. Hans Petter Moland, NOR, 2014
119 min. M2 Films
Polska premiera: 16.05.2014
Komedia, Kryminał



Sam nie wiem czemu tak długo zwlekałem z jego zaliczeniem. Jeśli ktoś nadal odkłada go na później, to mam nadzieję, że tym, lub najdalej następnym akapitem odciągnę go od tego jakże haniebnego planu. Gdybym miał znaleźć jakieś idealne określenie, które scharakteryzowałoby Obywatela roku najtrafniej, byłoby to: "Norweskie Fargo".

Film ma w sobie tak wiele z humoru oraz z typowego postrzegania taśmy filmowej przez braci Coen, że sam osobiście świetnie bawiłem się w czasie jego trwania przy doszukiwaniu się co chwila licznych między nimi podobieństw. Hans Petter Moland dorzucił jeszcze od siebie typowy, skandynawski dystans do świata jak i samych siebie, lodowaty sytuacyjny dowcip, no i rzecz jasna śnieg, który jednak trochę różni się od tego znanego nam z Fargo (filmu i serialu).

Klasyczna karuzela zdarzeń. Kryminalna zagadka uparcie rozwiązywana przez samotnego ojca-mściciela, który po przewróceniu pierwszego klocka zawiłej z początku układanki budzi złowrogi efekt domina, jaki siłą rozpędu prowokuje niekończący się ciąg szalonych sytuacyjnych splotów, w których rządzi zabójczy duet - śmiech i krew. Małomiasteczkowy klimat, vendetta, norweski śnieg, dużo śniegu i Hitler bez wąsów (Bruno Ganz), tym razem w roli serbskiego mafiozy. Czego chcieć więcej?

4/6

środa, 3 września 2014

Quo Vadis Europo?

Calvary
reż. John Michael McDonagh, IRL, GBR, 2014
100 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Czarna komedia




Żyjemy w czasach praktycznie pozbawionych Boga i jego wartości. Bezdusznych i do cna zmonopolizowanych przez postępowy antyklerykalizm. Tzn. Bóg jest, przechodzi gdzieś obok nas, ociera się poprzez starszą kobietę w mocherze przechodzącą tym samym chodnikiem, oraz nęka przy pomocy nawiedzonych kościelnych dzwonów, które nie dają spać w niedzielne południe. Przypominamy sobie o nim głównie w czasie Bożego Narodzenia i Wielkanocy, ale i tak przegrywa On wtedy ze świątecznym szałem zakupów, z reklamami w telewizji, z Kevinem samym w domu i ze Szklaną pułapką. Kryzys wyszydzanej dziś przez większość ludzi wiary (tej chrześcijańskiej, bo reszta innowierców radzi sobie nadal bardzo dobrze) jest zupełnie niedostrzegana w mainstreamie i kompletnie olewana przez pociągających za sznurki w Europie. A w gruncie rzeczy jej doszczętny upadek w dłuższej konsekwencji, acz już nie tak znów bardzo odległej, przyczyni się także do upadku wszystkiego co kochamy i co mamy w sobie zakorzenione już od pokoleń - ziemię, tradycję i zachodnie wartości charakteryzujące naszą cywilizację, która to przecież wychowała nas wszystkich, ukształtowała na prawych ludzi i która niczym Red Bull dodawała przez lata skrzydeł naszym przodkom. To właśnie w imię krzyża biliśmy się zawsze o swą wolność i niepodległość. To krzyż dawał nam siłę i wiarę w zwycięstwo. Ten sam krzyż, którego się dzisiaj wstydzimy.

Europa całymi wiekami decydowała o kształcie tego świata, odkrywała niedostępne dotąd lądy i rodziła wielkich uczonych, wynalazców, poetów, odkrywców, także i zbrodniarzy - owszem, Europa ma także wiele krwi na rękach, ale wcale nie mniej niż inne krainy geograficzne. Niestety dziś jest już w odwrocie. Jej wielkość umiera na naszych oczach, Stary kontynent gubi swoją tożsamość, mentalność przywódcy, także swą odwieczną i nierozerwalną z jej historią chrześcijańskość. Do głosu dochodzą inni wielcy tego świata: Państwa islamskie, Chiny i nadal bardziej azjatycka, zwłaszcza mentalnie dzika Rosja. W imię Europy bez granic, bez wystarczającej wewnętrznej kontroli, bez poczucia bezpieczeństwa, od lat prowadzi się w jej granicach szalenie ryzykowny eksperyment o nazwie Multi-Kulti. Efekty takiego rozluźnienia obyczajów są dla Europy iście zatrważające. Pomysłodawcy otwarcia granic UE dla imigrantów nie przewidzieli np. tego, że wyznawcy dajmy na to takiego Islamu nie będą chcieli tu tylko "pracować" i móc godnie żyć z poszanowaniem praw oraz obyczajów charakterystycznych dla danego regionu który ich przygarnął, lecz będą się zachowywać niczym partie polityczne. Będą mieć swój polityczny cel, który polega na wprowadzeniu prawa szariatu i budowę zamkniętego społeczeństwa, a w dalszej kolejności także i państwa islamskiego. Dlatego właśnie Londyn jest dziś miastem, w którym jest najwięcej meczetów na świecie. Londyn, Lądek Zdrój, Europa o jakiej marzyłeś.

Na domiar złego Europa sama amputowała sobie dłonie i w imię chorej, ciągle promowanej przez samą siebie, acz już nie raz i nie dwa ośmieszonej poprawności politycznej, nie może w wystarczającym stopniu uchronić swoich interesów jak i obywateli, no bo wiadomo - rasizm, szowinizm, dyskryminacja rasowa, gwarantowane prawa obywateli UE, wszyscy równi, wszyscy tacy sami... co za pierdolony bullshit. Jest to największe kłamstwo współczesnego świata przez które wszyscy jeszcze będziemy cierpieć, co ja gadam, już cierpimy. Nasze dzieci wychowywane według tegoż wzoru niestety również. I ich wnuki cierpieć będą także. Na tym świecie nigdy nie było, nie ma i nie będzie równości. Jest to chory wymysł lewicowych umysłów, utopia i fantazja masturbacyjna o istnieniu idealnego społeczeństwa jakiego przecież nie da się zbudować w tak zróżnicowanym ideologicznie oraz rasowo świecie. Wszyscy, którzy próbowali tego dokonać w oparciu o socjalistyczne i stricte lewicowe definicje już nie żyją. Stalin, Lenin, Marks i Engels, uchowali się tylko jełopy w Unii Europejskiej oraz kozaki w Korei Północnej. W tej ostatniej to faktycznie, system równości ludzkiej klasy robotniczej od lat utrzymuje się jakimś dziwnym zrządzeniem losu ponad poziomem morza, ale prawda jest taka, że czy nam się to podoba, czy nie, zawsze będą na tym świecie równi i równiejsi. Im prędzej zdamy sobie z tego sprawę, im szybciej uznamy, że to właśnie my powinniśmy być tymi równiejszymi jak przez wieki wieków, tym lepiej dla nas samych, naszych dzieci, naszej ojczyzny i dla Europy również. Jeśli nie, to zdominuje nas Rosja, albo inny dżihad i tyle będziemy mieli z tej swojej równości oraz "25 lat wolności".

Dlatego właśnie coraz częściej powstają w Europie ekstremalne ugrupowania skrajnie prawicowe o charakterze mocno eurosceptycznym. Mnie osobiście bardzo to cieszy, bo o ile nie ze wszystkim muszę się z nimi zgadzać, o tyle uważam, iż w tym zalewie unijnej propagandy przyda nam się pierwiastek zdrowego rozsądku. Ktoś musi stać na straży naszych rdzennych, europejskich stricte chrześcijańskich wartości. Skoro nie chcą tego czynić nasze elity, niech robią to bojówkarze. Oczywiście rodzi to niepotrzebne napięcia, eskalacja narasta, przedmieścia Paryża, islamskie dzielnice Londynu, także Kopenhaga od dawna już w ogniu, a w Oslo najpopularniejszym imieniem dla chłopców jest dziś Mahomet. Europa została wywrócona na lewą stronę i to na własne życzenie. W imię parcia ku bliżej niezdefiniowanej nowoczesności i poprawności pokazała Watykanowi środkowy palec, odwróciła się do Chrześcijaństwa, które może i nie było idealne, ale które jednak latami kształciło ją i budowało według słusznych prawd i zasad. Dziś, Europa odwraca się do niego plecami, pozwala opluwać go na własnej ziemi i to głównie przez Muzułmanów. Żałosne i smutne jest to zarazem.


Może właśnie taka czeka nas przyszłość? Może wszystkie kościoły pójdą kiedyś z dymem, a dzieciaki będą się śmiać z naszych starych wierzeń? Niebo przestanie istnieć, a ludzie nie będą już straszyć wizją piekła - przytomnie pyta się jeden z bohaterów filmu Calvary. Jakże bardzo jest ono na czasie. Cały film wydaje się być mocno dzisiejszy i jakże aktualny. Z chirurgiczną precyzją dotyka współczesnych problemów trapiących cały pogrążony w chaosie nie tylko kontynent, ale też cały świat. Małe irlandzkie miasteczko, a nawet wieś i jego zróżnicowana społeczność, jako symbol dzisiejszej Europy. W punkt.

Oczami miejscowego księdza - Ojca Jamesa Lavelle (genialny Brendan Glesson), obserwujemy postępującą degrengoladę, zgniliznę moralną, bezbożność i upadek wszelkich wartości. Mieszkańcy oddają się rozpustom i drobnym przyjemnością, nie kryją się z niczym, śmiało dzieląc się swoimi występkami z lokalnym kaznodzieją. Grzeszą, cudzołożą, piją, ćpają, zabijają, a jednocześnie sami krytykują kościół oraz jego ściśle określone wytyczne i zacofane dziś według nich zabobony. Używają często przy tym, tak jak i dziś w realnym świecie, słowa - wytrych, które według nich jest odpowiedzią na całe zło dzisiejszego klękającego przed krzyżem świata - pedofil. Tak. Często się z tym spotykam także i u nas, jako żelazny argument na krzywdy jakie wyrządza nam kościół. "Bo księża to pedofile", "bo kradną z tacy", "bo za wszystko trzeba im płacić". Zgoda. Kościół nie jest idealny, nigdy nie był i nigdy nie będzie. Pracują tam tacy sami ludzie jak wszędzie indziej. Grzeszą i popełniają takie same jak i my błędy, niemniej nie znoszę generalizacji. To nieuczciwe. Nie lubię oceniać całości zagadnienia jedynie poprzez wadliwe jednostki, które po prostu trzeba usuwać z organizmu.

John Michael McDonagh odnoszę wrażenie, że uważa podobnie. Również walczy ze stereotypami. Ukazuje problem współczesnego kościoła z punktu widzenia... kościoła - a konkretniej, to uczciwego, oddanego sprawie oraz swojemu powołaniu księdza. Tak, oni jednak istnieją naprawdę. Jakkolwiek byśmy do tego nie podchodzili, to nasza lojalność jest im dziś bardzo potrzebna. Dzięki niej Europa może obronić się przed moralną zagładą. Uważam, acz może jest to zbyt śmiałe stwierdzenie, iż tylko kościół może dziś scementować cały rozlazły się na wszystkie możliwe strony fundament naszego kontynentu. Nie zrobi tego Unia Europejska i jej ujadające psy - politycy. Oni nie działają według ideologicznych, stricte etycznych pobudek. Ekonomia i słupki w Excelu już dawno zabiły w nich prawość, uczciwość, oraz zabrały im mandat do prawa o decydowaniu o europejskiej tożsamości. Szkoda, że ciągle tak mało ludzi to dostrzega, szkoda także, że tak bardzo zaślepieni są oni gospodarczą, a nie duchową kondycją starego kontynentu. To głównie w tej sferze potrzebny jest nam ożywczy zastrzyk i transfuzja. Europa wcale nie potrzebuje więcej pieniędzy, ma ich wystarczająco dużo aby godnie żyć i rywalizować z resztą świata. Europa potrzebuje dziś duchowej rewolucji.

Ale wróćmy do filmu. Piękna jest to opowieść. Wzrusza, uczy i bawi jednocześnie. Calvary, oczywiście zachowując wszelkie proporcje, jest idealną kopią dzisiejszej chrześcijańskiej Europy pogrążonej w chaosie i buncie przeciw chuj wie czemu. Jest to film niezwykle wyważony, odważny w swoim głównym przekazie, ale jednocześnie spoglądający na ogół zagadnienia w sposób iście sarkastyczny, a nawet niekiedy humorystyczny. Humor ten rzecz jasna jest głównie czarny, typowo wyspiarski, ale to tylko podnosi jego rangę w moich oczach. Małe irlandzkie miasteczko i jego mieszkańcy są lustrzanym odbiciem dzisiejszej Brukseli, Paryża, Londynu, Berlina, jak i naszej pędzącej ślepo za ich cieniem Warszawy (niestety). Jest naszpikowany wieloma odnośnikami, także współczesną symboliką odnoszącymi się do aktualnych niepokojących zjawisk. Bardzo wymowne jest w tym filmie spalenie kościoła, oraz bezrefleksyjna reakcja lokalnej społeczności. Użeranie się osamotnionego księdza - strażnika wartości, ze swoimi grzesznymi "wiernymi" przypomina mi dzisiejszy świat w jakim na co dzień funkcjonuję i w którym coraz trudniej jest mi się odnaleźć. W końcu sam finał opowieści, szalenie smutny i piękny zarazem. Smutny - bowiem niesprawiedliwie umiera jedyne definiowalne w tej opowieści dobro, zaś piękne dlatego, bo mimo wszystko daje ono nadzieję na przebudzenie i odrodzenie się tego dobra w ludziach nie tyle złych, co zwyczajnie zagubionych. Śmierć w Calvary ma zaiste, głęboki sens.

Film ten przybiera więc z mojej ocenie kształt mentalnego drogowskazu stojącego na pustyni bezideowej rozpusty i permanentnego zepsucia. Osobiście, jako ten nieco bardziej zaangażowany politycznie i ideologicznie, ale również jako grzesznik, dostrzegam w nim wielką siłę i moc przekazu, którymi należy się dzielić i które wypadałoby dziś promować. Calvary jest pewnego rodzaju budzikiem, donośnym dzwonkiem, którego zadaniem jest wybudzenie ze złego snu otumanionej fałszywymi hasłami ludzkości. Multum mądrości, świetny wyspowy klimat i irlandzkie krajobrazy, wspaniała, celtycka muzyka autorstwa Patricka Cassidy (pisząc ten tekst już chyba piętnasty raz słucham zapętlonego OSTa i ciągle mi mało), nienaganna gra aktorska, charyzma i poprawne zobrazowanie charakterów wszystkich postaci, co tu więcej pisać, świetna robota panie reżyserze. Z pewnością wrócę do Calvary przy okazji rocznych podsumowań. Szkoda tylko, że dotąd nie znalazł się jeszcze żaden polski dystrybutor, który miałby odwagę pokazać ten film rodzimemu odbiorcy. Może się boją? Może nie rozumieją? Sam nie wiem. Wiem za to jedno. Na napisach końcowych chciałem wykrzyknąć na cały głos: Europo, obudź się wreszcie! Niech Bóg będzie z Tobą.

5/6

IMDb: 7,5
Filmweb: 7,0


poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Monsieur Hipster, złotko

Grand Budapest Hotel
reż. Wes Anderson, USA, GER, 2014
100 min. Imperial - Cinepix
Polska premiera: 28.03.2014
Komedia, Dramat



Do pięciu razy sztuka, że tak sobie zacznę od zakrystii. Kaszel-morderca, który niespodziewanie dopadł mnie pewnego rześkiego ubiegłotygodniowego poranka, ciągle stawał na przeszkodzie realizacji pewnego, niezwykle prostego z założenia kaprysu i który cztery razy z rzędu złowrogo szeptał poprzez me zainfekowane jakimś gównem struny głosowe: „Sorry kolego, ale ni chuja, do kina dziś nie pójdziesz”. I faktycznie, przez dziwną odśrodkową siłę z rodziny umoralnionych okazało się, że rzeczywiście nie mogłem. Ciągle mam przed oczami, a raczej uszami pewną projekcję w festiwalowej Kinotece przed laty (WFF), kiedy to wypełnioną po brzegi salę terroryzował uporczywy kaszel jakiejś bliżej niezidentyfikowanej jednostki z gatunku homo sapiens, jak mniemam. Ten jego/jej kaszel stał się pewnego rodzaju alegorią na mą kinematograficzną traumę, przy której rozsypany niegdyś na mnie popcorn przez sąsiadkę z rzędu (niestety brzydka) był tylko niewinnym i w zasadzie niewiele znaczącym wybrykiem feralnego przypadku. Należę do ludzi, którzy lubią, gdy wszystko jedzie cichutko po swych torach, a każde wykolejenie, każdy trzask i zgrzyt staje się bezceremonialnym zamachem na mą błogość i mój pierdolony kwiat lotosu pełzający po tafli jeziora. Kaszel w kinie należy właśnie do rodziny tego typu wykolejeń. Jest terrorystą z Al-Kaidy, Putinem bez koszuli na koniu, a nawet Zakładem Ubezpieczeń Społecznych. Sami więc rozumiecie, że nie mogłem z tą zarazą iść do kina i czynić zło innym, Bogu winnym kinomanom, mimo, że przecież nie cierpię ich z samego założenia, więc dla odmiany mogliby w końcu i oni pocierpieć, no ale nie mogłem. Pieprzone ludzkie odruchy i wyrzuty sumienia.

Oczywiście, jak to zwykle w mym zgorzkniałym żywocie bywa, okazało się, dokładnie to w miniony piątek, iż moje przesadne dbanie o komfort współ-oglądaczy było o kant wiadomo czego potłuc. W sali nr pięć, ochrzczonej przez jednego z reklamodawców: „cinkciarz” (tego od cinkciarz.pl – no LOL po prostu, cóż za upadek qltury – sorry za lokowanie), drugiego po Złotych Tarasach najbardziej znienawidzonego przeze mnie kina w stolicy, Cinema-City w GalMoku (najbliżej pracy i najlepsza godzina seansu, więc musiałem), moim oczom po przekroczeniu progu z czerwonych dywanów zaplecionych zapewne chińskimi rękoma, ukazał się las… pustych foteli. Po dwudziestu pięciu kurwa w dupę zajebana mać minutach reklam, wypełnionych foteli wraz z moim było ledwie sześć. Kaszel, który już i tak jechał na rezerwie, nawet gdyby bardzo tego chciał, choćby nie wiem jak bardzo się starał, biedak nie miał kogo terroryzować.

Dobra. Koniec pieprzenia o kaszlu. Obiecuję.
Teraz film.


Wes Anderson. Człowiek, który przeniósł na ekran pewnego rodzaju współczesny wybryk społeczny o charakterze subkultury, jakim bez wątpienia jest hipsterstwo. Przynajmniej tak mówią. Ja jednak za każdym razem i od tych kilku już lat kiedy tak oglądam jego filmy, doszukuję się jakiejś nici, która by mnie doprowadziła do kłębka istoty tegoż zarzutu, tudzież stwierdzenia. Niestety nie udało mi się to przy zjawiskowym The Royal Tenenbaums, także przy nie mniej udanym Moonrise Kingdom i kiedy już powoli traciłem nadzieję, oraz zacząłem godzić się z myślą, iż te złą sławą owiane hipsterstwo jakie mu się ciągle przypisuje jest chybioną strzałą wystrzeloną z mroku pomówień, jak grom z jasnego nieba spadł na mnie Grand Budapest Hotel i w końcu mam, eureka, odkryłem, wiem już dlaczego Anderson jest uznawany za hipstera kina. Przejrzałem na własne oczy. Co za ulga...

Oczywiście najpierw wypadałoby zdefiniować samo pojęcie hipsterstwa, co wbrew pozorom, nie jest takie znów proste. Dziś, dla wygody wszystko, co jest odmienne, inne, z gruntu nieakceptowalne przez ogół, zbyt ekstrawaganckie, ą i ę, nazywa się po prostu hipsterstwem. To takie słowo klucz, wytrych, który pasuje do każdej czarnej dziurki i którego nie trzeba szerzej tłumaczyć, bo i po co?

- Daj spokój, przecież to hipster
- No tak. Hipster. Wszystko jasne…

...i ciach bajera. To prawie jak nazwać kogoś „pedałem”, „żydem”, albo „lewakiem”. Jedno słowo, które zwykle zamyka temat do dyskusji, bo też i nie ma o czym debatować. Werdykt wydany, mission complete, jebać leszcza. Nie wiem kto wymyślił ów pojęcie, ale uratował tym miliony zagubionych w cyberświecie ludzkich istnień. No aż się o to prosiło. Trzeba było jakoś te współczesne pokolenie nowobogackich dzieciaków opętanych (umownie) błyskiem iPhone'ów, szykiem Converse'ów (zawłaszczenia przez nich moich ulubionych od nastolatka trampek nigdy im nie daruję), jeżdżących do Starbucks'a holenderskimi rowerami, wiecznie odzianymi w kapelusze, szale, rurki i Ray-Bany, należało ich wszystkich ubrać w jakiś literalny byt, wrzucić w nawias subkultury, o której zawsze można przeczytać na Wikipedii i aby zawsze móc ich określić jednym, prostym słowem, splunąć przez ramię i pójść sobie chodnikiem dalej.

Jestem wdzięczny Bogu, kumplom z osiedla i latom 90-tym, że jedyne subkultury przez jakie miałem przyjemność się w swoim życiu przeczołgać, lub też oberwać rykoszetem, to te bardzo swojskie: metale, skini, dresy, skejci, blokersi, kibole i kobiety, które niestety nie zawsze goliły się w wiadomych miejscach, co przyznaję, ukształtowało mą osobowość w sposób niebanalny, a przy tym zupełnie normalny i rokujący mą charakterność jako zdrowego na umyśle. Są jednak tacy i bynajmniej nie należą do mniejszości, którzy tejże normalności nie potrafią mi zarzucić nawet po pijaku. Niewykluczone, że mają rację. Są też inni, którzy moje przesadne interesowanie się kinem, nazwijmy go dla wygody, nieco bardziej ambitnym, lubią dla ironicznej, acz zupełnie niegroźnej złośliwości wpychać mnie w ramiona hipsterstwa. Przyznaję bez bicia, szczerze mnie to bawi. Podchodząc do tego nieco poważniej i przyjmując szersze ramy hipsterskiej definicji, to dziś, żyjąc w tych cyfrowych, social-mediowych czasach, każdy z nas ma w sobie jakiś pierwiastek z hipstera. Czytasz książki? Jesteś hipsterem. Oglądasz filmy? Jesteś hipsterem. Jeździsz na rowerze, albo masz zielonego krokodylka na trampkach? O stary, masz przejebane, hipster jak się patrzy. Do piachu. Społeczeństwo konsumpcyjne stworzyło moralny i jakże wygodny byt, który ma je tłumaczyć oraz usprawiedliwiać przed samym sobą. Można z niego szydzić, wyśmiewać go, wpychać w ramiona jakiejś dewiacji tylko dlatego, że samemu nie nadąża się za wiecznie galopującym otaczającym nas światem.

Wesa Andersona nazywa się hipsterem kina właśnie dlatego, że na tle ogółu wydaje się być zbyt ekstrawagancki, zdecydowanie odmienny, używający przesadnie jaskrawych kolorów (nie tylko w doborze swoich skarpet), oraz, który przemyca do swoich opowieści popularne w hipsterskim świecie marki i garderobę, w którą odziewa nieprzypadkowe gwiazdy kina. Ochoczo puka do drzwi z zawieszoną nań tabliczką z napisem "ikony popkultury", a z ikonami, oraz ze wszystkim co modne, wielbione i chwalone przez tłumy jest tak, że albo się z siłą rozpędu akceptuje wszystkie jej fanaberie, albo też świadomie ustawia się w opozycji i szczerze ją nienawidzi, spychając swą wątłą jednostkę w ramiona świata, który sam decyduje o tym, co jest dla niego fajne, a co nie. A skoro już się nienawidzi, to się hejtuje. To właśnie hejterzy Andersona nazwali go hipsterem, i dziś, znaczy się w miniony piątek, dowiedziałem się w końcu... że na swój sposób mieli rację.


W rzeczy samej, Grand Budapest Hotel jest pewnego rodzaju ekranową definicją hipsterstwa. Zawiera w sobie cały zbiór tych wszystkich jego charakterystycznych naleciałości. Jest ekstrawaganckie, kolorowe, niszowe, ale i modne zarazem, odmienne i wszyscy modnisie kina o nim bez przerwy gadają padając przy tym z zachwytu na kolana. Dotąd miałem na to wywalone. Filmy, zwykle albo mi się podobają, albo nie, staram się nie szukać drugiego dna i nie piać z zachwytu tylko dlatego, że tak sobie zażyczyły artystyczne środowiska. Powiem więcej, w większości przypadków szczerze tymi "artystycznymi środowiskami" gardzę. Jako prosty człek, który mimo wszystko i jak prawie każdy również ma w sobie jakiś tlący się pierwiastek bliżej niezidentyfikowanego artyzmu i wrażliwości na rzeczy piękne i mądre, raczej z niesmakiem patrzę na ów grupę społeczną, która poza ich kulturalną wrażliwością, branżowym doświadczeniem, oczytaniem i sytuacyjną błyskotliwością, zwykle nie potrafi nic mądrego powiedzieć na tematy stricte życiowe z poza ich wąskiego świata w jakim egzystują, że ostatni felieton Krystyny Jandy w "NaTemat.pl", oraz sfiksowanie na starość Daniela Olbrychskiego jest tego najbardziej jaskrawym przykładem.

Starałem się jednak ominąć te społeczno-kulturowe uwarunkowania i skupiłem się po prostu na treści, na tym, co autor ma mi konkretnego do powiedzenia, bo przecież do powiedzenia coś mieć musi. Niestety tym razem było tego stosunkowo niewiele. Nie mniej GBH jest czymś w rodzaju requiem dla kinowej magii, która w każdym z nas gdzieś głęboko tkwi i kojarzy się z latami młodości, z pierwszymi fascynacjami kinem, z filmem w ogóle. Do dziś pamiętam E.T. Spielberga na jakim byłem w kinie ze starszą siostrą, albo Niekończącą się opowieść, które za dzieciaka naładowały mnie tak wielką dawką kinowej magii, jaką podziwiało się z rozdziawioną na wszystkie strony gębą. To wszystko do dziś jeszcze gdzieś we mnie siedzi i bynajmniej nie szuka wyjścia ewakuacyjnego. Tyle tylko, że lata niestety mijają, ja się starzeję, kino się zmienia i dziś, zamiast ekranowej ekstrawagancji, komputerowych trików, oraz zapierającej dech w piersiach rozrywki w 3D, oczekuję od kina przede wszystkim garści życiowych mądrości. W GBH jest ich bardzo niewiele niestety, ale też, nie w tym celu został powołany do życia. Wes Anderson stworzył obraz, który jest swoistą zabawą dorosłych już dzieci w kino. Dzieci, które wyrosły i ukształtowały się na familijnych filmach Spielberga. Jest to także i moje pokolenie, mój czas antenowy i moje zachwyty, teoretycznie więc ja to wszystko kupuję. Mamy do czynienia z czystą i wysokich lotów rozrywką przedstawioną w niebanalnym stylu i opakowaną w niezwykle błyszczące opakowanie, ale też, obcując tak z tym równoległym, magicznym światem skrytym w krainie Żubrówki, czułem się trochę jak u schyłku lat 80-tych, kiedy to po szkole wpadałem do jedynego w okolicy Pewexu i z cieknącą ślinką podziwiałem poustawiane na wyeksponowanych półkach matchboxy i zestawy klocków Lego. Niby były tak blisko mnie, na wyciągnięcie ręki, a jednocześnie tak bardzo odległe i nierzeczywiste jak tylko mógł to sobie wyobrazić jedenastoletni nygus z wypiekami na twarzy.

Dlatego też mój największy zarzut wobec Grand Budapest Hotel jest jednocześnie moją wielką jego pochwałą. Ot, taki to paradoks. Tego filmu nie należy brać na poważnie i chyba nikt normalny tego nie czyni. Jest po prostu prawie dwugodzinną przejażdżką (wraz z blokiem reklamowym ;)) po różnorodnych konwencjach kina z pogranicza fantasy, baśni i realizmu magicznego. Ubrane w solidne i pierwszoligowe nazwiska: Murray, Dafoe, Brody, Norton, Law, Keitel, Fiennes, Goldblum, Swinton, Wilson, Abraham... Chryste, łeb tylko boli od wymieniania ich wszystkich... W dodatku opowieść ta jest niezwykle charakterystyczna dla warsztatu i techniki Andersona. Wyposażona w perfekcyjnie wykadrowane z pomocą aptekarskiej symetrii zdjęcia, pastelową tonację i dobór kolorów, zjawiskową scenografię, oraz wszędobylski baśniowy, lekko surrealistyczny pazur ekspresji. Finalnie, otrzymujemy coś niezwykle niebanalnego i nieokrzesanego w swoim przekazie, coś, co wymyka się z szerokich kinematograficznych, wydawać by się mogło, dobrze nam znanych ram i powszechnego nazewnictwa. Dlatego właśnie wielu jego odbiorcom ciśnie się od razu na język to pieprzone hipsterstwo. I w sumie słusznie. Jeśli nie wiemy jak coś należycie nazwać, obrzućmy to inwektywą, nowomową, współczesną definicją, czymkolwiek. I nie męczmy się z tym tyle, bo tylko się pochlastać można.

Grand Budapest Hotel z pewnością jest produkcją udaną, zaiste, wręcz zjawiskową. Niezbyt często spotykamy się w kinie z czymś tak stylowym i eleganckim, choćby więc tylko z tego powodu należą mu się laury uznania. Niestety, równie daleko jest mi do wielkiego nad nim zachwytu. Odnoszę wrażenie, iż w tłumie zafascynowanych tym obrazem kinomanów sterczę gdzieś na uboczu z wystającą zza spodni butlą taniego łiskacza William Lawson i gapię się tępo na jakieś cycki obok, ale mimo to wiem o czym gawiedź dyskutuje i jestem nawet w stanie przybić z nimi żółwika. Film wypada obejrzeć, nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Trzeba to zwłaszcza uczynić będąc bezgranicznym fanem kina i okolic. Co prawda tą zabawną historię wielkiego hotelu ukazanego począwszy od lat 30-tych, do końca lat 60-tych ubiegłego stulecia ogląda się z nieskrywaną przyjemnością, to jednak jeszcze na napisach końcowych wychodziłem z tej ciemnej, pustawej sali - synonimu świata kinowej magii, i wkraczałem do sąsiedniej codzienności - świata rzeczywistego, a w mej głowie kołatało się nic szczególnie wartościowego. Szybko zapomniałem o szalonym Monsieur Gustave, jego boyu hotelowym i innych jego złotkach. Ot, rozrywka chwili, bardzo oryginalna, baśniowa, przyznaję, ale nic poza tym. Jeśli ktoś jedynie jej oczekuje od kina, będzie zachwycony. Jednak moim przekleństwem jest fakt, iż dziś oczekuję od kina już nieco więcej, głównie dojrzałości i mądrości, czegoś, co zajmuje mi umysł na chwilę dłużej, niż tylko na czas trwania i tak w sumie bezrefleksyjnego seansu.

GBH jest więc „tylko” taką ładną witryną sklepową we wspomnianym wyżej Pewexie, przy której można się na chwilę zatrzymać i z rozmarzonymi, dziecięcymi oczami pogapić przez szybę z ulicy. Ale gdy już się tak dziecko napatrzy i nacieszy oko widokiem, odwraca się i idzie dalej tym szarym, nierównym, pokrytym kałużami chodnikiem, z opuszczoną głową pełną niespełnionych dziecięcych marzeń. Wes Anderson może i zabiera nas na chwilę do krainy naszego dzieciństwa, do czasów beztroski, może i rzeczywiście jest to jego najlepszy film, chwała mu za to, ale ma nieokrzesana dorosłość nie potrafi już odnaleźć w jego świecie tyle radości co niegdyś, gdy sam był jeszcze młody, naiwny i bujający w obłokach. Jeśli więc jest to ostateczny dowód na to, że nie jestem hipsterem, to choćby tylko dlatego warto było zmierzyć się z Grand Budapest Hotel. Póki co, na pewien czas mam dosyć Andersona. Przynajmniej do jego następnego filmu.

4/6

IMDb: 8,4
Filmweb: 8,2


sobota, 19 października 2013

29'WFF - vol.6

Dotyk grzechu
reż. Jia Zhang-ke, CHN, JAP, 2013
135 min. Against Gravity
Polska premiera: 6.12.2013
Dramat



Trzeba chyba czasem nie lekceważyć wszelkich objawionych znaków na niebie i zwyczajnie zacząć brać je za pewnik. Można dzięki temu zaoszczędzić trochę czasu, a niekiedy nawet i pieniędzy. Osobiście nie należę do ludzi przesądnych, acz za każdym razem, kiedy widzę wypłatę na swoim koncie, to niemal połowę z niej niezwłocznie przelewam na rachunki i inne podatki, by odrzucić od siebie złe moce wierzytelności. Taki jakiś dziwny przesąd... W czwartek objawił mi się właśnie jeden ze znaków, którego ponownie zlekceważyłem. Konkretnie to w Multikinie. Wieczorem. O 21. W momencie kiedy miała rozpocząć się projekcja Dotyku grzechu, wyszedł na scenę Stefan Laudyn z telefonem i oznajmił, że film się jeszcze wgrywa i musimy czekać. Od razu przypomniała mi się scena z Alternatywy 4, kiedy to kierowca ciężarówki z meblami nie chciał czekać na ciecia Anioła pod jego jeszcze nie ukończonym blokiem.

Dziś już wiem, że po wypowiedzeniu tych słów powinienem uciekać z kina czym prędzej. Cóż, mądry ekran pod okiem po szkodzie. Na tej największej w Warszawie i nabitej do ostatniego miejsca sali kinowej czekaliśmy wszyscy jeszcze przez następne 15 minut. „Już jest 97%” - informował Laudyn. - „To co, z torrentów go ściągają?” - zapytałem sam siebie. Nie otrzymałem odpowiedzi. W sumie dziwnym nie jest. Na sali siedziała też pokaźna delegacja Azjatów, jak to zwykle z nimi przy tego typu okazjach bywa, wyposażeni byli w drogie kamery i aparaty foto. Jeden był szczególnie irytujący, bo świecił jakąś lampą po oczach. Na scenie oprócz Laudyna z komórką, znaleźli się jeszcze reżyser filmu wraz z żoną i tłumaczem. Współczułem im, serio. Czas mija, film się ładuje od dobrych 45 minut, a oni powiedzieli już wszystko co mogli i chcieli. Dowiedzieliśmy się więc ile kręcili ten film, gdzie kręcili, po co kręcili, który to już jest film w dorobku reżysera, a także jak bardzo podoba się gościom z Chin w Warszawie, i że w ogóle są w związku z tym bardzo szczęśliwi stojąc tu teraz przed nami. No faktycznie i w rzeczy samej, oni tam tak po prosty stali. Laudyn lekko podirytowany wydzwaniał co i rusz do tego od projektora na górze, Chińczycy nie wiedzieli co można jeszcze powiedzieć, ich tłumacz również. Nastąpiła więc donośnie cicha niezręczność, potocznie zwana w internecie jako "epic fail" ;)

W końcu się zaczęło. Oczekiwania po filmie miałem zaiste wielkie. Zdobył przecież nagrodę za reżyserię w Cannes, poza tym zewsząd dało się słyszeć głosy, że to dzieło wybitne. Nawet z tejże sceny do nas mówiono ustami dyrektora festiwalu, że to wielkie wydarzenie, oraz że jesteśmy szczęśliwcami, że możemy tu teraz być i napawać się tym obrazem. Cholera, no uwierzyłem im wszystkim. Niepotrzebnie. Może wtedy bolało by mniej. Otóż niestety nie napawałem się tym zdecydowanie zbyt długim filmem. Sorry, ale to był wyjątkowo nudny i męczący obraz. W zeszłym tygodniu pisząc o koreańskim Pieta, szerzej wyjaśniłem dlaczego nie lubię azjatyckiego kina. Podczas konsumpcji Dotyku grzechu czułem, jak wszystko to, co wtedy pisałem, tu i teraz materializuje się.

Irytujące wrzaski, piski, dialogi, oraz męczące i ślimaczące się sceny. Nie mój świat i kultura. Przedstawiona mi opowieść o czterech bohaterach, obcych sobie reprezentantach różnych środowisk, profesji i chińskich prowincji, zdecydowanie nie charakteryzuje się zbyt wysokimi lotami. Prędzej mgłą na lotnisku w Szanghaju. Ich życiowe dramaty, motywowane pragnieniem do spełnienia się w jakiejś funkcji, czy też po prostu motywowane chęcią poprawienia swojego bytu materialnego, a nawet uczuciowego, z punktu widzenia Europejczyka były irracjonalne i nielogiczne. Nie potrafiłem się wczuć w ich percepcje postrzegania rzeczywistości, nie umiałem zrozumieć ich lęków i pragnień. To po prostu inne, obce mi stany umysłu, których przez różnice kulturowe zapewne już nigdy nie pojmę.

Nie mniej istnieje dla Dotyku grzechu jakaś szansa na obronę. Jeśli uznamy go za film o charakterze podróżniczym, wtedy może wydać się on nawet całkiem interesujący. Ja tak w pewnym momencie uczyniłem, dzięki czemu w moich oczach uratował się on przed doszczętną katastrofą i totalnym zjechaniem. Film jest wyczerpującą podróżą po współczesnych Chinach. Przez cały przekrój społeczny, polityczny i gospodarczy. Począwszy od małych i zapomnianych przez świat prowincji, na nowoczesnych i dużych, dynamicznie rozwijających się miastach kończąc. Możemy przekonać się co oni tam jedzą, jak się ubierają, czym jeżdżą, jak wyglądają ichniejsze środki transportu (mają lepsze pociągi niż u nas, ale czy kogoś to w ogóle dziwi?), generalnie jak żyją i jak robią dla reszty świata wszelkie dobra w swoich fabrykach. Niczym sir Attenborough zwiedzamy ich dziwny świat i bogatą kulturę, oraz jak Cejrowski wśród dzikich plemion próbujemy zrozumieć dziwaczne zwyczaje miejscowych. Obserwowanie ich świata i zastanawianie się nad tym ostatecznie uratowało mnie z opresji. Skoro treść i bohaterowie nie dawali rady zdobyć mojej uwagi, to chociaż zwiedziłem sobie trochę ich kraj. Zawsze coś.

Generalnie filmu nie polecam, chyba, że maniakom wszech skośności. Nie rozumiem zachwytów i dziwię się jury w Cannes, bo Europejczyk aby pojąć taką egzotykę, sam musi być na swój sposób egzotyczny. Ja nie jestem. Lubię naszą europejską normalność, umiarkowany klimat (acz wolę śródziemnomorski) i każdego dnia dziękuję Bogu, że urodziłem się na Starym Kontynencie. W środku. Mniej więcej. Dotyk grzechu wyleczył mnie też z chęci odwiedzenia ich kraju. Nie wiem co mi do łba kiedyś strzeliło. Nie chcę i już.

3/6






Prince Avalanche
reż. David Gordon Green, USA, 2013
94 min.
Polska premiera: ?
Komedia, Dramat



To był mój ostatni film w ramach WFF. Niektórzy mówili, że nie warto, że przecież jest już na torrentach, po co więc kasę inwestować, jak można wygodnie, w domu, na kanapie, w dodatku za darmo. No pewnie mieli racje, ale w piątek o tej godzinie nic lepszego nie grali, a ja miałem akurat czas. I teraz już wiem, że bardzo dobrze ja żem uczynił. Jestem już po, w dodatku szalenie usatysfakcjonowany, swoje zdanie na temat filmu mam, a inni niech ściągają kiepskie kopie i czekają pół roku na napisy (haters gonna hate).

Prince Avalanche to bardzo lekkie i przyjemne, zupełnie nieinwazyjne kino, acz z pewnymi haczykami, które, jak dla mnie, dodają mu tylko pożądanej powagi. Jest to opowieść o dwóch ogromnie różniących się samcach, dobrowolnie uwięzionych w dziczy lasu. Dzieli ich wszystko - wiek, charakter, styl bycia. Łączy jedno, przepraszam, dwie rzeczy. Dziewczyna (jeden z nią sypia, drugi jest jej bratem), oraz praca jaką obydwoje muszą wykonać. A pałają się sezonowym malowaniem pasów i stawianiem słupków na nowych jezdniach czwartoligowej siatki połączeń w Hrabstwie Bastrop w stanie Texas, gdzie w roku 1987 doszło do ogromnego pożaru lasów. Akcja filmu dzieje się dokładnie rok po tamtych wydarzeniach i jesteśmy wraz z nimi naocznymi świadkami skutków tegoż kataklizmu.

Alvin i brat jego dziewczyny, Lance, delikatnie mówiąc, nie przepadają za sobą. Ale nie ma między nimi agresji, ta pojawia się dopiero później, już bardziej uzasadniona i tak z przymrużeniem oka. Po prostu nie nadają na tych samych falach. Lance (w tej roli Emile Hirsch, ten od Into the Wild. Szok, jak on w tym filmie wygląda), to leniwy gnój, któremu w głowie są tylko imprezy i dziewczyny. Alvin jest dużo starszy i wyposażony w zasady moralne i etyczne, do tego jest niezwykle zaradny i perfekcyjnie zorganizowany. Łowi ryby, poluje, w przeciwieństwie do Lance'a umie nawet rozbić namiot. Zamknięcie ze sobą na odludziu i na wiele tygodni dwóch, tak znacząco różniących się od siebie jednostek męskich, siłą rzeczy musi zwiastować liczne słodko-gorzkie sytuacje, gagi i scenki sytuacyjne, że o kapitalnych dialogach nie pomnę.

I tak w istocie się dzieje. Jest zarówno śmiesznie, jak i czasem wręcz dramatycznie. Chłopaki doświadczają co i rusz emocjonalnej huśtawki nastrojów. Jeden cierpi na nudę i samotność (Lance), drugi cieszy się nią i czerpie z niej ile wlezie (Alvin). To rodzi konflikty, ale też zbliża ich do siebie. Punktem zwrotnym ich leśnej egzystencji staje się list, jaki otrzymuje Alvin od siostry Lance'a. Wtedy to o dziwo, większą dojrzałością wykazuje się ten młodszy i głupszy, a starszy i mądrzejszy nagle traci grunt pod nogami.

Trochę komedia, trochę filozoficzny film drogi, leniwie poprowadzony, ale jak dla mnie, świetnie zestrojony z motywami przewodnimi, z otaczającą ich/nas przyrodą, po prostu jest perfekcyjnie zmajstrowany jak na swą gatunkową lekkość. Wewnętrzna przemiana naszej dwójki nawzajem się uzupełniających i uczących się bohaterów, jest wartościową opowieścią o cnotach życia. O przyjaźni, miłości, o kobietach, tak, w tym filmie jest dużo o kobietach (tak między wierszami). Jakie są, czego w nich nie lubimy, za co kochamy i dlaczego od nas odchodzą. Prince Avalanche poprzez zabawę, groteskę i skecz sytuacyjny, zwyczajnie uczy. Może nie jest to materiał na doktorat, ale na licencjata wystarczy. Wyszedłem z kina w doborowym nastroju, w dodatku wzbogacony o kolejną życiowa mądrość. Dobra inwestycja.

4/6


niedziela, 28 kwietnia 2013

Eko-bełkot

Promised Land
reż. Gus Van Sant, USA, 2012
106 min. ITI Cinema
Polska premiera: 22.02.2013
Dramat




Jest takie mocno nadużywane w ostatnich latach słowo w języku o charakterze międzynarodowym, którego z całego zasobu wszystkich znanych i pewnie też nieznanych mi wyrażeń nie cierpię najbardziej. Nie, nie chodzi o „kac”. Na swój sposób to go nawet lubię. Dzięki niemu wiem, że żyję i że coś się ciągle kręci na ruletce. A że boli? Musi boleć. Kiedy przestaje, wiedz, że już po wszystkim. Ale do rzeczy. Tym znienawidzonym przeze mnie słowem jest „ekologia”. Jeśli chcesz być dziś szanowany (mniejsza przez kogo), iść z duchem czasu, postępu i z prądem - musisz być eko. Ekologiczne kosmetyki, jedzenie, domy, samochody. Wszędzie dziś wołają: Bądź eko! Segreguj odpady, kupuj ekologiczne ciuchy, w domu koniecznie instaluj drewniane okna i podłącz się do ekologicznej kanalizacji sanitarnej. Na litość boską, recykling! Pamiętaj o segregacji śmieci i o ekologicznych torbach Lidla za piątaka. No i oczywiście nie wyrzucaj jedzenia! Zjedz je jutro na śniadanie a z zepsutych jabłek ugotuj kompot. Zwiędniętej natce pietruszki obetnij końce łodyg i wstaw do wody, odżyje i będzie jak nowo narodzona. Oszczędzaj też wodę! Prysznic bierz w dwie osoby (to akurat popieram), a zęby szczotkuj przy zapalonej świeczce. Zimną wodę z prysznica, no wiesz, zanim jeszcze zacznie lecieć ciepła, gromadź w wiaderku i podlewaj nią rośliny domowe. Do pracy oczywiście dojeżdżaj rowerem lub tramwajem, albo chociaż samochodem z napędem hybrydowym za 200 tysięcy. I w ogóle zrób coś ze sobą ty zacofane, brakujące ogniwo ewolucji!

Szczerze nienawidzę parcia ekologii na mój codzienny, błogi egzystencjalizm. Tego wpieprzania się każdego dnia w mój bezpieczny, jak mi się dotąd zdawało, obszar wywalczonej i zrodzonej w bólach prywatności. To już jest terroryzm. Ekoterroryzm. Czym on się różni od Al-Kaidy albo braci Carnajewów? Zamiast podkładania bomb wystarczy szantaż Zielonych na pierwszej lepszej budowie wiaduktu, odcinka autostrady, czy metra. Nieważne, że dwa miliony ludzi potrzebuje obwodnicy miasta jak tlenu, którego właśnie brakuje w centrum przez zatłoczone ulice, istotniejszy jest sezon lęgowy dzięcioła zielonosiwego oddalonego o 3 kilometry od inwestycji. Ale wystarczy już wręczyć ekologom stosowny argument pod stołem, a raptem dzięcioły dla kilku kilometrów betonu przestają stanowić jakiekolwiek zagrożenie. U nas ostatnio, w Warszawie, Zielone Mazowsze nie mogło znaleźć żadnego biednego zwierzątka, którym mogliby się wysłużyć w celu zwiększenia swojego ekologicznego budżetu, no to zablokowali budowę metra od tak, bo za drogie. Pewnie, że drogie, ale nie mogli posłużyć się dajmy na to gołębiami, które aby przetrwać w warszawskim smogu muszą latać w maskach przeciwpyłowych? Cóż za rozczarowanie.

Pieprzeni ekolodzy. Wszystko mi już obrzydzili. Nawet samochody. Jak patrzę dziś na te eko hybrydowe napędy, to mnie się na wymioty zbiera. Za 20 lat, gdy facet będzie chciał posłuchać prawdziwego gangu benzynowego silnika V8 będzie musiał iść do muzeum. Już dziś dostępne są modele, nawet BMW, które poprzez głośniki wewnątrz imitują sztuczny odgłos pracy silnika. Nienawidzę. A przecież jestem szczerym i oddanym fanem natury, a raczej tego, co z niej zostało. Serio. Specjalnie przeprowadziłem się na obrzeża miasta, by mieć las na wyciągnięcie ręki. No i też względny spokój. W centrum się duszę. A bez tego lasu nie potrafię długofalowo egzystować. Muszę do niego raz na pewien czas wkroczyć, przebiec się, czy zwiedzić rowerem. Na litość boską, przecież ja nawet nie toleruję śmiecenia na ulicy/chodniku/w lesie, o rzucaniu kiepów pod nogi nie pomnę. Lubię wieś, małomiasteczkowy klimat, piękne krajobrazy i świeże powietrze, ale kiedy w tymże moim ukochanym lesie zaobserwowałem wytyczoną na pomarańczowo projektowaną trasę południowo-wschodniego odcinka obwodnicy Warszawy, to z bólem, bo bólem, ale w głębi duszy zaakceptowałem zamach na ten mój kawałek zielonego raju na ziemi. Bo tak trzeba, bo to jest jednak miasto, a nie Puszcza Białowieska. Liczy się przede wszystkim interes metropolii. Nie będę więc się przywiązywał do drzewa łańcuchem i dla swojej fanaberii szantażował kilka milionów ludzi. Taka to już hierarchia interesów, trzeba umieć to uszanować. A jak to komuś nie pasuje, zawsze może przeprowadzić się do Białowieży, albo wyjechać na Grenlandię błagać ją, by się nie rozmiękczała.

Ekobandę oszołomów traktuję dziś trochę jak sektę. Pewnie, że nie wszystkich. Znam zacne wyjątki. Mam na myśli przede wszystkim tych najbardziej radykalnych i bezczelnych. Oczywiście, że jestem przeciwko zakopywaniu gdzieś pod ziemią beczek z trującymi substancjami, np. w sąsiedztwie zbiorników, czy cieków wodnych zaopatrujących w tenże ciecz kilkanaście wsi. Rospudy również było/jest mi na swój sposób szkoda. Są pewne oczywiste i ekstremalne przypadki przeciw którym jak jeden mąż powinniśmy we własnym interesie stawać. Nie dla ekologów, tylko dla zdrowego rozsądku oraz dla dobra danej społeczności. Ale gdy słyszę o bzdurnych akcjach w stylu: „Godzina dla ziemi”, albo gdy obserwuję walkę na niemal noże aktywistów w obronie 1 (słownie: JEDNEGO) drzewa na Saskiej Kępie, lub gdy ciągle bije się pianę na temat CO2 i jego wątpliwego wpływu na klimat, no to sorry eko świrki, ale odwracam się do was plecami. Niech lepiej pójdzie jeden ekolog z drugim do lasu i pozbiera śmieci. Nie, nie zrobi tego. Od tego są dzieciaki z podstawówki, które raz w roku zamiast lekcji wyjdą do parku z plastikowymi workami i grabkami. Przecież to za mało widowiskowe i w ogóle już niemedialne. Lepiej więc zaatakować niczym piraci Greenpeace statek na środku morza, albo wysadzić jakąś fabrykę w powietrze.


Promise Land Gusa Van Santa jest właśnie idealnym filmem prowokującym do głębszych rozważań na ten temat. Co prawda podchodziłem do niego z kijem w ręku przez wiele tygodni, jakoś tak zero ciśnienia i brak mięty wywiązał się już na starcie między nami. Van Sant mocno w kratkę robi te filmy ostatnio, a po Obywatelu Milku (wiem, że większość go uwielbia i całuje po nogach, zwłaszcza kobiety) jakoś mi zbrzydł już facet na amen. A jak usłyszałem kilka dni temu, że walczy chłop o prawo do zekranizowania 50 twarzy Greya, no to już w ogóle padłem na brzuch i chciałem się turlać. Promise Land to film mocno średni, powiem to od razu już na wstępie. Nawet nie miałem zamiaru nad nim się tu szerzej rozwodzić, ale jednak postanowiłem się nim wysłużyć w celu delikatnego obrażania ekologów, co już na wstępie jak widać uczyniłem. Hejting w sieci to coś, co tygryski lubią najbardziej. Myślę sobie nawet, że ja zwyczajnie lubię obrażać ludzi. Bo tak po prawdzie, między nami, to ja w ogromnej większości ich nie lubię. Wiem, że to nie ładnie tak pisać, zwłaszcza w tymże momencie zwracając się do jakby nie było, homo sapiensów, ale tak to już ze mną jest. Acz na swoje usprawiedliwienie dodam, że traktuję to tylko i wyłącznie w celach obrony koniecznej i osobistej rzecz jasna. Codziennie jestem przez kogoś atakowany. W internecie, w pracy, na ulicy, w autobusie... Czasem nie trzeba wiele, wystarczy mieć nieświeży oddech. Ja więc tylko odbijam piłeczkę. Sam bez powodu nikogo nie ruszam. Słowo żeglarza.

Tak więc zbaczając już trochę nomen omen z kursu, dwa słowa o filmie. Generalnie to podoba mi się to, że na przykładzie małego, amerykańskiego miasteczka pokazano konflikt dwóch światów, które tak po prawdzie, nie przebierając w środki walczą ze sobą na całym globie. Z jednej strony jest wielki, wpływowy świat biznesu, dla którego liczy się tylko zysk i słupki na nowojorskiej giełdzie, z drugiej zaś, egzystuje świat, który jest tu trochę pokracznie lansowany przez twórców, a który wyraża się słowami, że też posłużę się nieodżałowanym Grzesiukiem: „Boso, ale w ostrogach”. Niby romantyczne i szlachetne to na swój sposób, ale jednak jakby przejaskrawione. Tych drugich reprezentuje pewien ekolog właśnie (John Krasinski), który na pierwszy rzut oka wydaje się być bardzo klawym gościem. Przystojniak (info dla babeczek), który staje w obronie uciśnionych, biednych i celowo wprowadzanych w błąd nieświadomych ekologicznego zagrożenia ludzi. Rzecz jasna staje na straży nadrzędnego interesu matki natury, czyli ptaszków i krówek. Natomiast reprezentantem wielkiej korporacji o imieniu Global, która za wszelką cenę chce nabyć całą bogatą w zasoby gazu ziemnego ziemię w celu wykonania odwiertów, jest nie mniej urocza dwójka "przedstawicieli handlowych" złożonych ze Steve'a (Matt Damon) i Sue (Frances McDormand).

Rozpoczyna się więc walka o rząd ludzkich dusz, a raczej o podpisy ich właścicieli na umowie. Wbrew moim skromnym oczekiwaniom, nie mamy tu do czynienia z łańcuchami, hałaśliwymi protestami, nikt nie obrzuca się tu łajnem, niczego nie podpala, nie wrzeszczy i nie leje po mordach (choć nie, jeden sierpowy zostanie wypuszczony na spacer). Jest tu tak trochę ą i ę, kulturka, uśmieszki, „czy mógłby Pan?”, „czy może Pani?”, „dziękuję” i „dobranoc”. Trochę to wszystko mdłe jak dla mnie. Być może zakodowane mam już we łbie, że jak na drodze do celu stają dwa wrogie sobie obozy, to musi polać się krew. Cóż, nie u Van Santa. Zamiast tego widzimy takie trochę ciąganie się za włosy i delikatne szczypanie gdy nikt nie widzi. Muszę jednak przyznać, że emocje są całkiem sprawnie rozprowadzone po całej taśmie filmowej, gdyż ciągle wmawia się widzowi, że ma lubić zarówno przedstawicieli Global, jak i ekologa. A tych od Global to nawet bardziej. No bo przecież biedny Steve, to w istocie bardzo prawy i dobry człowiek, ale może jednak sam został zmanipulowany i nie wie, że kupując od ludzi prawa do ich ziemi dla swoich mocodawców, a raczej do tego co znajduje się pod nią, dorzuca im gdzieś między wierszami w gratisie także choroby, niebyt i zapomnienie. Doświadczamy więc szeregu naturalnie ukierunkowanych przez twórców wątpliwości, które oczywiście Van Sant postanawia nam rozwiać dopiero w końcowej fazie filmu. Przynajmniej uważa, że to właśnie robi.

Niestety tenże finał mocno mnie zawodzi. Może i jest lekkie zaskoczenie, ale osobiście i tak mocno mdliło mnie od patosu, oraz tego typowego hollywoodzkiego lukru, którego co prawda od lat staram się unikać, lecz on i tak zawsze mnie przy różnych okazjach dopada. W tej historii ostatecznie nie wygrywa ani ekologia, ani korporacja, tylko nasz główny bohater, który traci tysiące, a może nawet i miliony zielonych (dolce w sensie), za to zdobywa serce całkiem fajnej laski oraz jej domek z widokiem na staw. Wszystko fajnie, trochę może i nawinie, ale ja już wolałem tą krew, a także nazwania jednych lub drugich „chujami”. Van Sant włożył ochoczo kij w mrowisko po czym spieprzył od niego jak najdalej pozostawiając bezradne mrówki z wielkim drągalem w swoim rozpieprzonym dachu. Konsekwencją muszę więc wykazać się sam. Dlatego wbrew panującym trendom i modom, nadal zamierzam żreć niezdrowe żarcie, zapalać w domu wszystkie światła podczas akcji "Godziny dla Ziemi" i dalej posiadać auto na benzynę. Będę też jeździł rowerem oraz nie będę wyrzucał śmieci w lesie, ale nie dlatego, że tak mówią ekolodzy, tylko dlatego, że to zwyczajnie lubię. Oto mój promised land.

3/6

IMDb: 6,5
Filmweb: 6,4


czwartek, 21 lutego 2013

Odtrutka na Oscary

Tabu
reż. Miguel Gomes, POR, BRA, FRA, 2012
119 min. Aurora Films
Polska premiera: 1.03.2013
Dramat, Melodramat




W miniony weekend skończyło się Berlinale. Ktoś zauważył? Złotego Niedźwiedzia zdobył film, o którym nic wcześniej nie słyszałem. Srebrnego zresztą też. O pozostałych kategoriach i wyróżnieniach nawet nie pomnę. Prawie obce mi nazwiska, niewiele mówiące tytuły, no wyższa matematyka. Jak na kinofila przystało (wcale do tego miana nie aspiruję, ktoś mi tą kartkę zwyczajnie przykleił na plecach), powinienem się tej wstydliwej niewiedzy zapewne wstydzić, ale osobiście uważam, że tak właśnie powinno się to odbywać. Każdy szanujący się fan filmowej rzeczywistości równoległej winien jarać się tym, że czegoś nie wie i jeszcze dotąd nie widział. Ta niewiedza jest naszym największym skarbem i atutem zarazem. Powinniśmy się cieszyć z tego, że jest jeszcze co odkrywać w kinie, oraz, że istnieje coś, co ciągle potrafi nas zaskoczyć i zmasakrować na dwóch metrach kwadratowych kinowego fotela. Na tym właśnie chciałbym, aby polegały role filmowych festiwali. Nie na nagradzaniu wielkich, już do cna przetrawionych przez publikę, lecz na wyznaczaniu nowych standardów i jakości w świecie uwięzionym na taśmie filmowej. Idziesz do festiwalowego kina i nie oglądasz zeszłorocznego komercyjnego hitu pod który spuszczają się miliony, tylko dostajesz po mordzie zupełnie czymś nowym i świeżym, co w dodatku oraz w ogromnej większości, nigdzie indziej i nigdy później nie zostanie już na wielkim ekranie wyemitowane. Zwłaszcza u nas.

To trochę jak z kinem objazdowym, u nas popularnym zwłaszcza w latach 60-tych ubiegłego stulecia. Przyjeżdżają do wioski, wyświetlają jeden seans i jadą dalej. Może wrócą w przyszłym roku, ale pewnikiem już z innym tytułem. Większość mieszkańców nigdy później już tego filmu nie obejrzy, no bo przecież nie mają u siebie kina. Dziś tą misję przejęły festiwale filmowe. Seans dla wybranych i szczęśliwców trochę innych niż w multipleksowym świecie masowej dystrybucji biletów. Kilkadziesiąt, sto, dwieście osób na sali, a Ty jesteś jednym z nich. Miliony ludzi tkwi wokół w domach bez bladego pojęcia, że oto właśnie ta garstka szczęśliwców ogląda w tej chwili zupełnie nikomu szerzej nie znany tytuł. Kocham ten stan wyjątkowy. Alkohol, kino, ja. No dobra, z alko przesadziłem. Właśnie to powinno być nadrzędną rolą wszystkich tych festiwali, które aspirują do czegoś więcej niż tylko wyreżyserowanie flash mobu na czerwonym dywanie i stroszenie się celebrytów do błyskających fleszy aparatów. Święto kina powinno być organizowane dla ludzi, dla publiczności, dla nas, kurwa*, przecież to my sponsorujemy cały ten biznes. Dlatego chwała tym, którzy jeszcze się na tym ostrzeliwanym przez meteoryty świecie ostali i jakąś tam większą, bądź też mniejszą misję uskuteczniają.

Gdybym był szanującym się znawcą kina, który w dodatku domagałby się chwały w Internecie i poklasku w branży, musiałbym napisać elaborat o wszystkich nominowanych filmach w Berlinie, a o zwycięzcach spłodzić co najmniej rozprawkę naukową na szesnaście stron. No niemożliwa sprawa. Na szczęście nie jestem i nie chcę nim być. Szanuje mnie co najwyżej moja szanowna rodzicielka i może jeszcze z kilka życzliwych mi osób, które tu czasem zagląda. Tak więc nie muszę przesadnie się spinać i udawać, że pozjadałem wszystkie rozumy, wszystko wiem i klękajcie narody. Zwłaszcza te przeciwnej płci o obfitych biustach i jędrnych ustach. Acz, przyznaję, byłaby to dość miła perspektywa na spędzenie reszty mego chyba raczej zgorzkniałego już żywota. W chwale i z narodem kobiet na kolanach u mych stóp. W takich chwilach zwykle budzę się ze snu. Zawsze w najlepszym momencie. Choćby dziś, gdzie znów śniła mi się miłość mego życia. Kurwa*.

Zacząłem tak około festiwalowo i wynaturzeniowo, bo chyba nie dokończyłem myśli poruszonej w ostatniej recce, a przecież kłębiła się ona w mej głowie nadal. Poza tym, taki to okres. Kończy się Berlin, zaraz zacznie się szczytowanie pod Hollywood. A każdy powód, żeby wcisnąć szpilę Oscarom jest dobry i słuszny z moim wewnętrznym głosem bluzgającym na wszystko jak leci: Na ludzi, na świat, na złe dziwki ciągle się o mnie ocierające i na te nieszczęsne Oscary również. Im więcej wiosen na karku (a właśnie, gdzie ona jest do kurwy* nędzy?) tym bardziej nie znoszę tych nagród. Śledzę, czytam, mam swoje typy i zdanie, ciężko jest przecież zatopić się po nos w jeziorze celowej niewiedzy, ale nie lubię i to bardzo. Są kwintesencją wszystkiego, czego aktualnie w kinie unikam i co mnie odrzuca. Promują one bowiem bardziej tandetę i kicz, a nie wartości artystyczne, które w czasach z plastiku powinny stanowić duchową odskocznię od miałkiej i sztucznie podtrzymywanej przy życiu codzienności.

Dlatego właśnie bardziej kręcą mnie dziś festiwale, które pokazują oraz nagradzają przeważnie obce mi filmy, niż obdarowane złotem tytuły już dawno przetrawione przez mainstream, oraz ściągnięte w milionowych odsłonach z torrentów. Ok. Niech sobie egzystują. Każda branża musi mieć swój bal. Nie chcę ich przecież wszystkich przenosić do kosza, ale ta nachalność mnie drażni. A to przecież właśnie te mniej widowiskowe i spopularyzowane produkcje są dziś namiastką tej tajemnicy, którą uwielbialiśmy odkrywać w czasach naszego dzieciństwa. Do dziś pamiętam swoje pierwsze wizyty w kinie ze starszą siostrą, która z wielką niechęcią i jakby za karę czytała mi napisy do ucha. Byle durna komedia amerykańska była dla mnie oknem na magiczny świat. Fakt faktem, że były to czasy szare i nikczemne z socjalistycznego punktu widzenia, a wszystko co kapitalistyczne wydawało nam się wtedy odrealnione, malowane inną paletą kolorów, jakby nie z tego świata. Ale też przecież dzieckiem byłem, niewiele rozumiałem, kino więc było dla mnie kluczem do drzwi, do których w świecie rzeczywistym nie miałem nawet dostępu. Siedząc na skrzypiących fotelach starych kin mogliśmy bez strachu za nie zaglądać. Uwielbiałem to robić, bardzo. Dziś, te dwadzieścia kilka lat później, nadal szukam w kinie tych samych drzwi. Często znajduję, nie twierdzę, że nie, ale i one zmieniły dziś swój materializm. Są wykonane z grubej warstwy stali, a zamiast klucza, otwiera je czytnik kart, tudzież skaner rogówki. Nie mniej jednak świat za nimi ciągle bywa pociągający, tylko trzeba go ciągle szukać i przedzierać się przez gąszcz tandety wyrastającej nam ciągle przed twarzą.

Na szczęście nadal znajduję w kinie to co kręci mnie najbardziej. Muszę tylko unikać tłumów i zwykle poszukiwać w innych miejscach niż wszyscy, ale osobiście, bardzo lubię to robić. Nie tylko w kinie, ale i w życiu prywatnym, na co dzień. Trzeba mieć jakiegoś outsidera w sobie, potworny chaos, by narodzić tańczącą gwiazdę. Dlatego nie chcę już pisać o tych o Oscarach. Widziałem już wszystko co w nich w tym roku jest potencjalnie ciekawe. Ledwie kilkanaście procent z ich całościowego menu, co jest i tak niezłym wynikiem. Ale żeby zarywać dla nich nockę z niedzieli na poniedziałek? Toż to hard core tak mocny, jak oglądanie w całości orędzia do narodu naszego premiera. Znam o wiele ciekawsze zajęcia jakie można uskuteczniać w środku nocy, ale jako, że zaglądają tu także czasem osoby niepełnoletnie, to przez grzeczność i wrodzone poczucie moralności nie napiszę. Acz liczę na waszą domyślność i hmm... kłębiącą się głęboko w waszych wnętrzach niegrzeczność.

O tegorocznym Berlinale, z pozoru niewiele różniącym się od hollywoodzkiej wytwornej kolacji też dużo napisać nie potrafię, bo poza tym co można powszechnie przeczytać nic więcej nie wiem i wiedzieć nie mogę. I tam i tu gwiazdy z importu, czerwone dywany, ale jednak tytuły filmów zupełnie inne oraz absolutnie ze sobą nieporównywalne. O tych oscarowych mogą dziś pisać praktycznie wszyscy. Nawet totalni ignoranci i kinowi analfabeci, jak ja na ten przykład. Ale żeby już przeczytać coś o filmach nagradzanych w Cannes, w Sundance, czy w Karlovych Varach (uwielbiam tą nazwę, zwłaszcza te wary), to już trzeba być gdzieś na ą i ę etacie, a także liczyć na cud, że zwierzchnictwo wyśle cię zagranicę, wyposaży w akredytkę i da trochę diet na alko i dziwki śniadania i obiady. Chciałbym móc to robić, piszę bez wstydu i z dużą dozą śmiałości, ale niestety nie jestem szanowanym w świecie znawcą kina oraz, co chyba ważniejsze, nie lubię przebywać wśród ludzi. Przez to rzecz jasna nie mogę mieć dostępu do zagranicznych premierowych projekcji, a i w autobusach komunikacji miejskiej czuję się trochę nieswojo. Trudno. Może w następnym wcieleniu.


Tak więc pozostaje mi skupianie się na marginesie mainstreamu i nieprzesadnej niszowości, która czasem i do nas dociera, acz zwykle w niewielkich ilościach. Tak jak np. teraz. Oto właśnie za chwilę, za mniej więcej tydzień, do kin wchodzi nagrodzone rok temu za naszą zachodnią granicą Tabu, Miguela Gomesa, z którym to właśnie postanowiłem się zmierzyć, tak na przekór oscarowej gorączce. Prawdę mówiąc pieprzę Lincolna, Życie Pi i Zero Dark Thirty. Jeśli mam znów przechodzić podobne męczarnie jak podczas projekcji Argo, to dziękuję bardzo, już wolałbym czyścić kible na 30 piętrze pałacu kultury w Warszawie (żartuję, wolę jednak te kiepskie filmy). Polska premiera Tabu odbywa się już po roku, czyli całkiem nieźle jak na nasze rodzime standardy. Mojżeszowym cudem jest już sam fakt, że taki tytuł w ogóle wchodzi do naszych kin. Dzieje się tak chyba przez dominujące w naszym kraju wiatry zachodnie, które zdaje się przywiały znad Berlina oraz z pomocą sił natury i wbrew zdrowemu rozsądkowi tą dość ekscentryczną produkcję. Chwała więc w tym miejscu należy się polskiemu dystrybutorowi Aurora Films, za to, że się odważył i zaryzykował. A ryzyko jest dość duże, ponieważ tak na moje oko, to Tabu dysponuje wszystkimi cechami filmu, który na dzień dobry i w 98% przerasta swą ekspresją dość płytkie i mało wymagające gusta polskiej widowni. Nawet ja miałem problem z trawieniem, więc o czym ta mowa.

W zasadzie to nie chciałem o tym filmie tu pisać, bo po pierwsze primo, nie bardzo wiem w jakiej kolejności mam naciskać w te klawisze, by pozbyć się skumulowanych na jego temat myśli w mej głowie, a po drugie primo, niestety nie jest to chyba produkcja na tyle godna uwagi, by poświęcać jej aż cały jeden wieczór. Ale zrobię to, bo lubię pisać o filmach jak jest ciemno. Jakichkolwiek. Jest wtedy prawie jak w kinie. Poza tym sączę sobie przy tym łiskacza z lodem i delektuję się rozpływającymi się w tle ciemnego salonu muzycznymi stęknięciami, które skutecznie odcinają mnie od świata rzeczywistego aktualnie skrytego pod grubą pierzyną śniegu. Kurwa*, jak ja już mam go dość. I tej zimowej kurtki też. Najchętniej bym ją spalił i ogrzał się w blasku ogniska. No ale do rzeczy…

Tabu jest filmem przeznaczonym chyba najbardziej dla ekranowych masochistów, którzy cenią sobie wrażliwość na ludzkie, trochę ckliwe historie i uniesienia opowiedziane w sposób zupełnie nieszablonowy, w dodatku na przekór wszelkim filmowym standardom. Jest też czarno-biały, a to ponoć dla dzisiejszego kinomaniaka przeszkoda tak zaporowa, jak cena za błyszczący się zza szyby salonu najnowszy model BMW M3. Dla mnie to są jednak wartości dodatnie. Lubię taki format zapisu, nie zawsze, ale sympatyzuję. Świat widziany z tejże palety barw jest albo jasny, albo ciemny, albo jasno-ciemny. Nie ma niczego pośredniego, żadnych kolorowych przeszkadzajek, żadnego tła, drugiego planu i pięknych widoków utkanych z soczystej zieleni. Tą musisz sobie wyobrazić sam, dzięki czemu nieco bardziej aktywuje się mózg podczas seansu. Człowiek, by pokolorować w głowie ten świat po swojemu, zmuszony jest wyostrzyć własne zmysły. Całkiem fajna jest to zabawa, czasem można się tak pobawić bez większych strat moralnych oraz z zachowaniem estetycznego ordnungu, acz w tym konkretnym przypadku może być to trochę trudne, gdyż połowa filmu toczy się w teoretycznie bardzo kolorowej Afryce. Potraficie sobie wyobrazić ten kontynent w czerni i bieli? W XXI wieku? W dniu, kiedy Sony zapowiedziało premierę Playstation 4?

Oryginalność miłosnej opowieści, a bo chyba nie napisałem, że jest to film o nieszczęśliwej miłości chyba najbardziej, ale nie tylko, no więc oryginalność i innowacyjność Tabu polega właśnie na dość interesującym podziale nożem rzeźnickim na dwie mniej więcej równe i mało ze sobą zależne części. Niby nic nadzwyczajnego, ale nie dysponując przed seansem praktycznie żadną wiedzą na temat tejże produkcji, takie rozwiązanie wydało mi się w trakcie oglądania nawet ciekawe i chyba jednak mało spotykane na wielkim ekranie. Najpierw więc obserwujemy losy trzech kobiet: Aurory, pani będącej już w podeszłym wieku, jej czarnoskórej opiekunki Santy, oraz ich sąsiadki, Pani Pilar. Owe trzy panie żyją sobie od tak w jednej kamienicy usytuowanej gdzieś w słonecznej Lizbonie. Najstarsza z pań, Aurora, jest bardzo ekscentryczna, chimeryczna i bardzo energiczna jak na swój wiek, w dodatku z widocznymi zaburzeniami wszelkiej maści oraz ze śladami demencji starczej. Poznajemy ją w chwili, gdy traci wszystkie pieniądze w kasynie. No bo kto bogatemu zabroni. Przez połowę filmu obserwujemy nasze szanowne panie, ich dysputy, oskarżenia, drobne kłótnie i momentami ciekawe dialogi, ale w sumie nie wiele się dzieje. Starsza, wyniosła pani raczej irytuje i w momencie (UWAGA, za chwilę gdzieś na świecie zginie mała foczka, znaczy się spoilery będą, sorry), kiedy zacząłem już godzić się z myślą, iż opowieść o naszych bohaterkach prowadzi donikąd i raczej nic z tego dobrego już nie będzie, starsza pani umiera, kończy się pewien rozdział i zaczyna drugi. A w nim, przenosimy się do Afryki dobre kilkadziesiąt lat wcześniej, gdy nasza panienka Aurora była niezwykle piękną kobietą (w dodatku z ładnymi cyckami – dopisek autora).

W dość oryginalny sposób, z pomocą lektora, trochę jakby w paradokumentalnym zamyśle, przechodzimy przez jej cały młodociany życiorys, miłosne uniesienia, zdrady, intrygi i ekscytujące przygody na tle dzikiej Afryki. Poznajemy ciągle nowych bohaterów, jej mężczyzn, ojca, męża i kochanka, pojawiają się nowe postacie, mamy więc w pewnym sensie do czynienia z zupełnie nowym filmem w filmie rozpoczynającym się w jego połowie. Osobiście drugą część opowieści o młodej pani Aurorze utkałbym już z żywych kolorów, tak, aby zachować wyrazistą dysproporcję i zaakcentować w ten sposób podział na witalną młodość, oraz schyłek żywota w asyście szarych odcieni samotności i choroby. No ale to nie ja jestem reżyserem, więc niech sam Gomes się teraz z tego tłumaczy. Nie mniej jednak miło się to ogląda. Jest to trochę nostalgiczne kino zmuszające do drobnych refleksji i własnych przemyśleń nad sporą częścią naszego życia, które poszło już z dymem i jest daleko za nami. Na łożu śmierci, wiele lat później potrafi jednak do nas powrócić i uronić nie jedną łezkę. Cóż, będziemy to sami przerabiać za lat ileś. Oby nie prędko.

Nie bardzo wiem jak sklasyfikować tą opowieść, nawet nie wiem do końca, czy ten film finalnie mi się spodobał. Momentami jest dość interesujący, na pewno oryginalny, z pewnością inny niż większość, głównie ze względu na niecodzienną narrację, ale przy tym jakoś specjalnie nie wciąga. Przynajmniej mnie, tak z męskiego punktu widzenia patrząc. Ale myślę, że kobiety Tabu będzie w stanie poruszyć. Być może nawet te o skamieniałych sercach. W końcu to taki niby klasyczny i encyklopedyczny melodramat, który został tylko opowiedziany w dość ekscentryczny sposób. Co prawda nie da się go porównać z typowo hollywoodzkimi wyciskaczami łez, ale jako odskocznia od komercyjnych i ckliwych historyjek z pewnością się nada. W sam raz jako odtrutka na Oscary.

Także tego. Znowu więcej literek o bzdurach zamiast o samym filmie, w końcu po to tu zaglądacie. Ale taki to czas jakiś dziwny nastał w mym życiu. Ciągle tłumaczę to sobie tym, że to przez tą Syberię za oknem. Zrobi się ciepło, to zamiast siedzieć ze szklanką w dłoni i stukać tak bez sensu w tą klawiaturę, będę buszował po swoich lasach na rowerze i penetrował matkę naturę. Wszyscy sobie wtedy odpoczniemy. Ja od stękania do laptopa, a wy ode mnie. Tabu. Solidny film. Polecam.

----------

* Przepraszam za te ciągle powtarzające się „kurwa” w tym tekście, ale cholera jasna, uwielbiam to mięso. To najbardziej szczere i prawdziwe słowo pod słońcem. Kto go nie używa na co dzień – nie żyje. Nie wstydzę się go. Będę dalej nadużywał, przynajmniej do czasu, kiedy Google nie zacznie go cenzurować. Poza tym, dziś obchodzimy Dzień języka ojczystego i co jak co, ale "kurwa" jest najpiękniejszym z polskich słów jakim można uczcić owe wzniosłe wydarzenie. Oprócz "cycków" rzecz jasna.

4/6

IMDb: 7,4
Filmweb: 6,3


niedziela, 15 kwietnia 2012

Islamizacja świata

Rozstanie
reż. Asghar Farhadi, IRN, 2011
123 min. Gutek Film
Polska premiera: 7.10.2011



Zderzenie z islamem w odniesieniu do Europy w ostatnich latach wypada bardzo blado. Lansowana już od wielu lat przez Unię Europejską poprawność polityczna i bezgraniczna tolerancja dla innych wyznań i kultur z każdym kolejnym rokiem zdaje się pogrążać w chorym irracjonalizmie i zjadać własny ogon. Według prognoz, już za 30 lat co piąty obywatel UE będzie wyznawcą islamu. Już teraz muzułmanie stanowią przeszło 5% populacji państw Unii. W Brukseli, bądź co bądź stolicy Europy, siedem najpopularniejszych imion nadawanych chłopcom w ostatnim czasie, to Mohamed, Adam, Rayan, Ayoub, Mehdi, Amine i Hamza. Francja nie może poradzić sobie z arabskimi emigrantami okupującymi przedmieścia Paryża do którego już od dawna nie ma wstępu biały Francuz. Tylko w zachodnim Berlinie stoi ponad 80 meczetów, w Londynie zaś, liczbą muzułmańskich świątyń już dawno przestano się zamartwiać. Nikt nie jest w stanie ich wszystkich zliczyć. Tam islamizacja społeczeństwa trwa w najlepsze, skutecznie eliminując z życia codziennego fundamentalne wartości kultury zachodniej, której Europa od wieków była wierna i niewzruszona stała na jej straży.

To nie są zmanipulowane slogany zerżnięte żywcem z ulotek organizacji skrajnie prawicowych i nacjonalistycznych. Ot, takie są fakty. Patrzę na to wszystko z dużym niepokojem, gdyż jak przystało na chrześcijańskiego europejczyka, uważam, że mamy realne powody do obaw. Wiem, czasy się zmieniają, kultury mieszają, ludzkość dąży do jednego reprezentatywnego obywatelstwa dla całego świata. Ale czemu ma to się odbywać kosztem wartości bliskich naszym sercom? Wyrośliśmy na nich, a nasi przodkowie o nie walczyli. Brońmy ich i bądźmy dumni z naszej historii.

Europa zdaje się jednak wreszcie trochę budzić z letargu w który sama się zresztą wpędziła. Rozpoczęli Skandynawowie mówiąc NIE dalszej islamizacji Europy zamykając przy tym szczelniej swoje granice. Potem z peletonu poprawności i równości odłączyli się zalewani falą emigrantów Włosi. Wschodnia Europa wiadomo, trzyma się jeszcze nieźle w opozycji do tolerancyjnej propagandy, choć fakt, lekko nie jest. Nie wiem dlaczego, ale goniąc za wysokim poziomem życia zachodniej Europy, wschód koniecznie chce przy tym popełniać te same jej błędy. Wczoraj przeczytałem, że Real Madryt usunął ze swojego królewskiego herbu z roku 1920 znak krzyża z korony, by nie prowokować nim środowisk muzułmańskich. Nie wiem dokąd zmierza ten kontynent, ale wiem, że dryfuje zdecydowanie nie w tym kierunku w którym powinien. Prawdopodobnie do mentalnej samozagłady, ale proszę, nikomu o tym nie mówcie.

O ile islam z uporem fanatyka religijnego szukający dla siebie rynku zbytu w chrześcijańskiej Europie jest zjawiskiem niepokojącym, o tyle spoglądanie na niego funkcjonującego w jego naturalnym środowisku, może być dla Europejczyka bardzo pożyteczne, by nie powiedzieć wręcz, inspirujące. Dobrym przykładem tego jest wyróżniony tegorocznym Oscarem, pogromca polskiego W ciemności (słusznie zresztą), irański film Rozstanie. Co prawda trochę czasu od jego premiery już minęło, opadł cały ten zgiełk i tumany kurzu jakie się za nim unosiły w powietrzu, to jednak dopiero teraz znalazłem dla niego chwilę by coś więcej napisać. Acz dla odmiany, o samym filmie będzie chyba najmniej.

Europa odkryła Asghara Farhadi i nagrodziła w roku 2009 Srebrnym Niedźwiedziem na Berlinale (Co wiesz o Elly). Minęły trzy lata i we wrażliwości irańskiego reżysera rozkochał się cały świat. I chyba wiem dlaczego. Jego filmy charakteryzują się niezwykłą szczerością, wiarygodnym rozrysowaniem postaci, oraz mówią do światowego widza językiem dla niego zrozumiałym, acz wiernym swojej muzułmańskiej tradycji. Rozstanie jest bogate w doznania. Zahacza o europejskie, a nawet hollywoodzkie wzorce i naleciałości. Jest w odpowiedni sposób wyważone i dramatyczne, lecz nie nęka przesadnie spodziewanym po kinie irańskim folklorem. Należy traktować to rzecz jasna w kategorii plusów dodatnich.

Na tle konfliktu dwóch jakże różnie sytuowanych rodzin, Farhadi prezentuje cały wachlarz życiowych komplikacji z jakimi musi się mierzyć człowiek pod niemal każdą szerokością geograficzną. Walka uczciwości z kłamstwem, honoru z jego brakiem, szacunku do bliźniego z pogardą. A wszystko to spowodowane przez absolutny przypadek, niewinne zrządzenie losu jaki pociąga za sobą szereg zdarzeń, które wyciągają z człowieka jego prawdziwe oblicze. Jakie ono jest w rzeczywistości, często dowiadujemy się dopiero wtedy, kiedy zostaniemy poddani presji chwili i otoczenia. Życiowe aż do bólu.

Ta umiejętnie poprowadzona historia pokazuje także siłę islamu. Acz nie robi tego w zbyt nachalny sposób. Każdy człowiek może popełnić błąd, zgrzeszyć myślą czy uczynkiem, ale w obliczu swojego Boga zawsze musi zostać z tego rozliczony. Teraz nasuwa się pytanie, czy przeciętny chrześcijanin oglądając Rozstanie potrafi dostrzec, zrozumieć i docenić siłę islamu? Jego sterylność, fanatyzm i bezgraniczne oddanie potrafią zniechęcić, a nawet przestraszyć, to prawda. Natomiast lepsza twarz muzułmanów pokazuje ich wiarę jako ascetyczne doświadczenie i bezwzględne oddanie dla norm oraz szeregu wytycznych zawartych w Koranie. Tą twarz ukazuje w swoim filmie także Farhadi, czego jaskrawym przykładem jest konieczność złożenia przez jedną z głównych bohaterek przysięgi prawdomówności przed świętą księgą. Siła i strach przed jej splamieniem (Koranu) są wyższe od interesu rodziny. Czy przeciętny chrześcijanin potrafiłby w obliczu Biblii publicznie się dla niej zhańbić i poniżyć? Pokażcie no mi go palcem bo nie widzę.

Właśnie tego brakuje mi w naszej doktrynie Kościoła chrześcijańskiego. Siła islamu jest mocniejsza, gdyż więcej wymaga od swoich niezwykle posłusznych wyznawców. Natomiast w krajach chrześcijańskich od wielu już lat trwa systematyczne odejście od wiary, jej norm i przykazań, mimo że nie wymaga ona od nas rzeczy niemożliwych, czy nawet specjalnie trudnych. Również i u nas zauważalny jest jej widoczny regres, jednak kryzys polskiego kościoła jest trochę bardziej złożony i nie czas oraz miejsce by nad tym tutaj debatować. Może więc właśnie stąd ta ekspansja islamu w Europie jak i na całym świecie? Po prostu wykorzystuje słabość trochę zagubionych i znudzonych chrześcijan. Rozstanie poza interesująca warstwą merytoryczną i sytuacyjną, wspaniałą oraz szczerą grą aktorską, ukazuje ciepłe oblicze muzułmanów. Ich filozofię życia, definicję szczęścia, pragnienia i potępienia. Niby takie same, a jednak, jakby trochę się różnią.

Piękno i siłę rdzennego islamu można dostrzec tylko wtedy, gdy oddzielimy religię od spraw państwowych i politycznych. Niestety jest to trudne. Islam dla wielu mas stał się hasłem antyeuropejskich rebelii. Islamscy fundamentaliści w przeciwieństwie do cywilizacji zachodniej, potrafią zabijać za znak krzyża i Biblię w ręku. Czymże jest więc nasza europejska tolerancja na tle tak barbarzyńskich aktów wyznania wiary? Pewnie, że też mamy wiele na swoim sumieniu, ale wyprawy krzyżowe skończyły się już w XIII wieku. Dlatego do innych wyznań i wierzeń powinniśmy podchodzić z odpowiednim dla nas dystansem. Czerpmy z nich inspiracje, siłę, delektujmy się nimi, oglądajmy ich filmy i słuchajmy ichniejszej muzyki, ale na Boga, nie przenośmy obcych religii do Europy. A i my też, przestańmy w końcu nawracać dzikusów. Świat będzie bardziej różnorodny, może i podzielony, ale autentycznie piękniejszy.

4/6


IMDb: 8,6
Filmweb: 7,7


piątek, 25 lutego 2011

Odporni na brud

Winter's Bone
reż. Debra Granik, USA 2010
100 min. Vivarto
Polska premiera: 25.02.2011



Dziś, na dwa dni przed galą wręczenia Oscarów, wkracza do naszych kin jeden z nominowanych do tych nagród film, Winter’s Bone (u nas jako Do szpiku kości). Dość dziwną porę wybrało sobie Vivarto na polską premierę. Chyba nie wierzą w to, że ten bardzo surowy i wymagający obraz może namieszać na wielkiej komercyjnej imprezie. Osobiście także w to nie wierzę. Już sam fakt znalezienia się tego tytułu w gronie nominowanych, wzbudził za oceanem sensację. Nagrodzony na zupełnym przeciwieństwie do Oscarów, festiwalu w Sundance, potrafił jednak oczarować nie tylko szacowną Akademię, ale także bardzo wybredną i zdystansowaną do amerykańskich produkcji Europę (dokładnie to Berlin). Paradoks tego filmu polega na tym, że pomimo, iż jest on do bólu amerykański, jest jednocześnie jego absolutnym kinematograficznym przeciwieństwem.

Niski budżet, brak głośnych nazwisk, a na ekranie brud, odpychający syf i bieda opuszczonej przez Boga Ameryki B, a może nawet i C. Nie dajmy się zwieść filmowemu plakatowi (raczej kiepski). To jest zupełnie inny kraj jaki zna przeciętny Kowalski, Johansson czy Schmitt. Być może właśnie dlatego świat zapiał nad nim z zachwytu. Ale dlaczego konkretnie uczynili to też sami Amerykanie?

Mało znana Debra Granik zasłynęła przed siedmioma laty podobnym filmem nawiązującym swym kostnym tytułem do omawianego. Aż do kości z 2004 roku, to także przejmujące dramatyczne kino ze społecznym zarysem o piekle na ziemi. Widać fascynuje ją druga strona ludzkiego medalu, życie w ubóstwie, nałogu i pod marginesem społecznym. W obu produkcjach wystawia na próbę silne kobiety, bawi się nimi i sprawdza jak wiele potrafią znieść. Zupełnie jakby chciała udowodnić facetom, że to jednak baby mają większe jaja. Jako że jestem facetem i swoje zdanie o kobietach mam... nie będę dalej brnął w to błoto ;)

Winter’s Bone to odpychający obraz amerykańskiej prowincji, skrytej gdzieś w górach Ozark. Naturalna scenografia otoczenia jest brudna, pokryta rdzą, z licznymi bliznami i zapomniana przez XXI wiek. W tych wyjątkowo nędznych okolicznościach przyrody, Granik, na podstawie powieści Daniela Woodrella (pod tym samym tytułem), umieszcza rodzinę złożoną z trójki rodzeństwa i chorej, odciętej od poczytalności matki.

To właśnie na barkach siedemnastoletniej Ree Dolly (Jennifer Lawrence), najstarszej z rodzeństwa, spoczywa brzemię i odpowiedzialność za, nie tyle przyszłość rodziny, ale przede wszystkim za teraźniejszość. Już sama codzienna walka z głodem i przetrwaniem wystawia ją na ciężką próbę. Ale jakby tego było mało, los sprezentował jej dodatkowe komplikacje. W grę wchodzi jej ojciec, narkoman i społeczny wyrzutek, który musi stawić się do sądu na swojej rozprawie. W przeciwnym wypadku zastawiony pod jego kaucję dom i kawałek ziemi, czyli jedyne co im pozostało, zostaną bezpowrotnie utracone. Ree Dolly, aby nie stracić dachu nad głową, musi w ciągu kilku dni odnaleźć swojego ojca, by zmusić go do zachowania się tak, jak na ojca przystało. I tu, ku mojemu zaskoczeniu, do głosu dochodzi sam Jim Jarmusch.

Film bowiem nagle przypomina mi jego Broken Flowers. Ree wzorem Dona Jonhnstona (Bill Murray), rusza przed siebie, by od kuzyna do kuzyna i krok po kroku, podążając śladami swojego ojca, dotrzeć do jego cuchnącej meliny. Ale na tym podobieństwa się kończą i Jarmusch pakuje manatki. W górach Ozark widzowi jest znacznie mniej do śmiechu. Głównej bohaterce oczywiście również. Klasycyzm kina drogi i poznawane kolejno nowe postacie, zdają się skrywać jakiś obrzydliwy sekret. Atmosfera gęstnieje, twarze zdają się być coraz brzydsze i bardziej odpychające. Świat w którym pławi się zagubiona Ree, przeraża swoją brutalną oczywistością.

W tej krainie nikt nie jest szczęśliwy. Poza dziećmi nikt się nie śmieje. Z głodu je się wiewiórki, a jedynym sposobem na oderwanie się od otaczającej marności jest możliwość wstąpienia do armii. Ale też tylko dla pieniędzy. Obraz tak brzydkiej Ameryki skłania rzecz jasna do refleksji. Takie enklawy biedy i braku perspektyw znajdują się w każdym miejscu na globie. Nawet tam, gdzie najmniej się tego spodziewamy. Mieszkańcy ukształtowani przez otaczającą ich rzeczywistość obdarci są ze złudzeń i marzeń. Ale Granik wskazuje także na jasne punkty naszego człowieczeństwa. Siedemnastoletnia Ree jest przykładem na to, że w chwilach beznadziejnych i w otoczeniu złych ludzi, można z dumą reprezentować piękne cnoty. Siła, odwaga, miłość i poświęcenie. Młoda dziewczyna ma w sobie więcej z emocjonalnej i odpowiedzialnej dojrzałości, niż przeciętny dorosły reprezentant świata dobrobytu. Okazuje się po raz kolejny, że najlepszą kuźnią ludzkich charakterów jest bieda. Zaś nóż na gardle potrafi przenosić góry i doliny.

Film jest pełen charakterologicznych kontrastów, pięknej brzydoty i brzydkiego piękna. Nie dziwię się, że to się podoba. Jest bardzo uniwersalny i zrozumiały dla całego świata. Rozumieją go chyba także sami Amerykanie. Zaglądają dzięki niemu wgłąb własnego ja i demaskują słabości swojej państwowości. Jego oglądanie, to jak obcowanie z programami na Discovery. Z kamerą wśród zwierząt w wydaniu BBC, trzeci świat tuż obok za naszą ścianką działową. Debra Granik przy okazji wbija facetom szpilkę w tyłek i winduje kobiety na szczebelek wyżej w ludzkiej drabince doskonałości. Ale ja osobiście przymknąłem na to oko. Kwintesencją całości jest zupełny oczywisty pakiet moralitetów. Nadzieja umiera ostatnia. Im gorzej, tym lepiej i inne oklepane banały. Jednak oblepione brudnym błotem wymieszanym z krwią, określają nową perspektywę.

Mocny film, zdecydowanie nie na popołudniowe niedzielne szuruburu z dziewczyną po markecie. Do niego trzeba przysiąść z większą uwagą i skupieniem. Czy zostanie doceniony przez Amerykańską Akademię? Już został. Natomiast Natalie Portman zyskała szalenie mocną konkurentkę w walce o statuetkę. Już myślałem, że w tym roku nie będzie miała sobie równej. A tu, jak wiadomo kto i skąd wyskakuje zza wzniesienia kapitalna Jennifer Lawrence. Jest świetna, prawdziwa i bardzo przekonująca. Tak jak cała okolica skryta gdzieś w środkowych stanach, pomiędzy rzekami Missouri, Arkansas i Missisipi.

4/6

IMDb: 7,4
Filmweb: 6,5