poniedziałek, 9 czerwca 2014

Zero znaczy pusty

Teoria wszystkiego
reż. Terry Gilliam, GBR, USA, 2013
107 min. Gutek Film
Polska premiera: 23.05.2014
Dramat, Sci-Fi



Co nagle to po diable - rzekł żółw satanista. Stare porzekadło nakazuje unikać pośpiechu, gdyż zwykle źle się to kończy dla śpieszącego. Łatwo powiedzieć komuś, kto nie mieszka w dużym mieście, niemniej sporo jest w tym racji. Np. w przypadku Terry’ego Gilliama i jego najnowszego filmu The Zero Theorem (Teoria Wszystkiego), który powstał tak trochę z przypadku, z braku laku, w trybie iście ekspresowym, w dodatku za bardzo małe, jak na tą branżę pieniądze. I to niestety widać, na niemal każdym milimetrze taśmy filmowej widzimy, że się facet śpieszył. Już pal licho scenografię, która powstawała m.in. w polskim oddziale studia Chimney (bo pewnie taniej), a materiał na kostiumy z obrusów i zasłon prysznicowych nabyty został w chińskim markecie w Bukareszcie, największa bieda wynika z czegoś zupełnie innego. Z ubogiej treści, z permanentnej nicości, o której tak chętnie dywagują jego aktorzy. Niestety.

Ex Monty Pythononowski w ubiegłym roku podczas pracy nad Don Kichotem, który nawiasem mówiąc już chyba po raz szósty został odwołany, stwierdził nagle, że to już przeszło trzy lata odkąd nie zrobił żadnego filmu i że to przecież wstyd. Czym prędzej więc odkurzył stary scenariusz z przed lat, zakasał rękawy i wziął się do roboty. Wydzwonił Christophera Waltza (strzał w dyszkę) i Matta Damona, którzy ponoć zawsze chcieli u niego zagrać (ten drugi nawet nie musiał czytać scenariusza). Gilliam „pożyczył” też na jeden dzień zdjęciowy starą dobrą znajomą - Tildę Swinton, a o odsłonięcie przed kamerami całkiem zgrabnych cycków poprosił swoją przyjaciółkę Melanie Thierry. Wszyscy, bądź prawie wszyscy zgodzili się zagrać u niego za darmo. Nie powiem, fajnie jest mieć w tej branży takich przyjaciół.

Kasy brakowało ponoć na wszystko, co w klimatach sci-fi nie wróży najlepiej. W tym gatunku zawsze byłem iście czepialski. Tzn. wszędzie jestem, ale w sci-fi czepiam się bardziej. Zwracam uwagę na zwykłe i teoretycznie zupełnie nic nieznaczące pierdoły, zwłaszcza te ulokowane w scenografii oraz pośród futurystycznych rekwizytów, które zwykle najlepiej świadczą o ambicjach, pomysłowości i determinacji twórców. Zobrazowanie bliżej niezidentyfikowanej przyszłości zawsze jest trudne, tym bardziej lubię patrzeć na owoc pracy producentów i speców od scenografii oraz efektów. Ok, nie jest to najistotniejsze z punktu widzenia całości, ale lubię być przez nich zaskakiwany i rozpieszczany. Do dziś, po przeszło 35 latach od premiery Ósmego pasażera Nostromo wielkie wrażenie robi na mnie scenografia, w której nic bym nie zmienił. Zupełnie nic.

U Gilliama było z tym tak... no nie bardzo niestety. Wygenerowane komputerowo tła nie robią już na mnie większego wrażenia, jest to standard nawet w reklamach środków na potencję. Zamiast samochodów przyszłości (od zawsze zwracam na nie uwagę) po prostu pożyczono od Renault (uwaga, lokowanie produktu) kilkanaście elektrycznych Twizzy. Może i wyglądają ciut futurystycznie, ale bez przesady, już dziś są to ogólnodostępne miejskie toczydełka, które można spotkać nawet u nas nad Wisłą. Z pewnością można więc było wysilić się bardziej, ale jak mniemam, zabrakło na to czasu i pieniędzy. Zatem od razu nasuwa się pytanie, po co to wszystko, oraz, czy nie lepiej było poczekać?


Braki w scenografii, niedorzeczność w doborze i sposobie kreacji rekwizytów owszem, trochę raziły po oczach, gdyż sprawiały wrażenie tandetnych i kiczowatych, niemniej błyskawicznie sam sobie ripostowałem, że to jest przecież gość z Monty Pythona, że facet od zawsze lubił się bawić różnymi konwencjami w kinie, że z wielką frajdą żongluje metaforą i absurdem, dlatego też dla wygody uznałem, że lepiej nie brać tych jego oczojebnych kolorów i komicznych kostiumów zbyt dosłownie. To tylko środek, który ma prowadzić do celu. Nie na odwrót. Poza tym, jako pewnego rodzaju antyfan blockbusterowych fajerwerków za grube miliony, chętnie przecież doceniam bardziej minimalistyczne obrazy, zwłaszcza w dziedzinie sci-fi, czego dawałem już nie raz i nie dwa razy przykłady na łamach EPO.

Niestety, ale z treścią tak łatwo poradzić sobie już nie potrafiłem. Nie grała mi od samego początku. Już w pierwszych minutach filmu odnosiłem wrażenie, że nie podchwycę tego klimatu, który przecież tak bardzo mnie urzekł wcześniej w zwiastunie. Sam Gilliam mówił o filmie, że w zasadzie, to on nie wie o czym on konkretnie jest, co na swój sposób jest dość komiczne - "Film jest o wszystkim, albo o niczym. Jednym z dwojga” – mówi zostawiając widza przed dylematem, tudzież pułapką. Na pewno jednym z dwojga. Dla mnie niestety bliżej mu do tej drugiej opcji. Znaczy się do teorii, że film jest głównie o niczym. O niczym istotnym.

O ile Źródle Aronofsky’ego przez lata zarzucano, że jest to w istocie mocno przeintelektualizowany bełkot egzystencjalny, to jednak zestawiając go z Teorią wszystkiego, wydaje się prezentować na jego tle jak kino niezwykle ambitne, nowatorskie, poszukujące, za wszelką cenę poszukujące odpowiedzi na iście fundamentalne pytania tj: Jak żyć? Kim jesteśmy? Skąd się wzięliśmy? Co się z nami stanie po śmierci? Czym jest wieczność? Żródło o lata świetlne wyprzedza Gilliama swoją mądrością i przesłaniem. Jako fan jego filmów: 12 małp, Brasil, Las Vegas Parano, Kraina traw, że o Monty Pythonowskich wariacjach nie pomnę, czuję się ogromnie rozczarowany Teorią wszystkiego. Szanuję go rzecz jasna za wielki wkład w kształtowanie światowej kinematografii, także za to, że od zawsze szedł on w tej branży pod prąd, niczym buntownik z wyboru z hippisowskim dystansem do popkultury, najczęściej kosztem niskiego budżetu, bo tylko on gwarantował mu w tym świecie najwięcej wolności i bezkompromisowości jakie sobie za wszelką cenę umiłował, ale tym razem nie wyszło. Po prostu się nie udało Panie Gilliam. Zdarza się.

Przekombinował, za bardzo uprościł swoje i tak mocno mgliste oraz zbyt utopijne tezy, których jakby do końca nie przemyślał. Za bardzo wydało mi się to wszystko oczywiste i niestety też zbyt nudne. Nie czułem satysfakcji z obecności w kinie, ponadto walczyłem w trakcie seansu z niecnym atakiem snu, który nie pojawia się u mnie nigdy kiedy film mnie sobą porywa, a co najgorsze, odnosiłem wrażenie, że zmarnowałem czas i pieniądze, co w przypadku takiego nazwiska, a właściwie to nawet tych wszystkich nazwisk, bolało po trzykroć. Niemniej widziałem także, co prawda niewielu, ale jednak, zachwyconych tym filmem ludzi, czytałem ich entuzjastyczne, a przynajmniej pozytywne recenzje. Możliwe zatem, że miałem tylko słabszy dzień, że nie załapałem, spóźniłem się na odjeżdżający pociąg, tudzież nie dostrzegłem tajemnego pokoju widzianego tylko przez największe tęgie umysły, ale też za bardzo szanuję swój trenowany od lat gust filmowy, żeby go od tak obrażać i mamić kłamstwami. Cóż. Jest to dotąd chyba najgorszy film jaki widziałem w tym roku. Oczywiście biorąc pod uwagę rangę i skalę oczekiwań. Radzę więc dwa razy się zastanowić przed wyjściem do kina. Wielkich fanów Gilliama czeka więc duży i bardzo trudny test do zaliczenia. Ja go niestety oblałem, ciekaw jestem jak to będzie wyglądało u innych. Ode mnie leci póki co trója na szynach, i to też bardziej z sentymentu.

3/6

IMDb: 6,6
Filmweb: 6,3


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz