Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Kino Świat. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Kino Świat. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 15 października 2019

Między sierpem i młotem

Pan T.
reż. Marcin Krzyształowicz, POL, 2019
104 min. Kino Świat
Polska premiera: 25.12.2019
Dramat, Komedia




Niedziela, 13 października, to był wyjątkowy dzień w kalendarzu dni bez większego znaczenia. Nie dość, że ciepły i słoneczny, to jeszcze pełen wyborów. Zarówno tych stricte życiowych, zupełnie powierzchownych, jak i tych ważnych z punktu widzenia naszej bytności w szerszym jej kontekście, znaczy się w społeczeństwie. Wybieraliśmy więc jednocześnie to w co się rano ubrać, co zjeść na śniadanie, jakiego smaku gałkę lodów wybrać w lodziarni po niedzielnym spacerze tudzież mszy, a przy zupełnej okazji wybieraliśmy także kratkę na której postawiliśmy iksa na karcie do głosowania za iluzją lepszego jutra. Po tym wszystkim wróciliśmy do domów, zjedliśmy obiad, wypiliśmy piwo, obejrzeliśmy zwycięski mecz Reprezentacji w telewizji czasem przełączając na studio wyborcze w najmniej znienawidzonej przez nas stacji tv. Część z nas radowała się do późnych godzin nocnych, druga część szła spać na wkurwie i w myślach planowała kolejną już ucieczkę z tenkraju. A ja, zamiast uczestniczyć w tych wieczornych politycznych bachanaliach z obowiązkowym gwoździem programu w postaci obrzucania się gównem, poszedłem do kina i cofnąłem się w nim o jakieś 65 lat do tyłu, by z tejże perspektywy stwierdzić, iż z tą naszą ciągle jeszcze młodą demokracją wcale nie jest tak źle jak niektórzy głoszą.

Teleport w czasie trwał niestety tylko chwilę, tak ze dwie godziny, ale jako, że lubię się cieszyć z rzeczy małych, to było mi tam dobrze, tak w sam raz. Kino to generalnie dobre miejsce na schronienie się przed blaskami i cieniami tego łez padołu, niestety nie przed ludźmi, przed którymi schowałbym się najchętniej i najszybciej, ale na szczęście natura wyposażyła mnie także w całkiem bujną wyobraźnię, dzięki czemu w ciemnościach sali projekcyjnej jestem w stanie wyobrazić sobie ten zbawienny dla mej duszy akt, w którym to przebywam aktualnie samże. Prawdę mówiąc, to w przypadku ataku nuklearnego wybrałbym kino właśnie, a nie schron przeciwatomowy. Mniej kolejek, mniej ludzi i mniej zbędnego zamartwiania się o jutro, w zamian coś ładnego dla oka, czasem też i dla duszy. Tak, przed permanentnym zgaszeniem światła wolałbym, aby moje gałki oczne zerwały swoją rejestrację właśnie na czymś ładnym.

Zatem kino. Tym bardziej ważny był to dzień, bowiem 13 października obchodziliśmy również święto kina artystycznego. To także jedno z tych świąt będących zupełnie bez żadnego znaczenia, ale jak to mawiają moi kompanii do degustacji nieco mocniejszych alkoholi - święto nie święto, wypić zawsze można. Oczywiście najważniejszym prowodyrem mojej kinowej turystyki był Warszawski Festiwal Filmowy, który aktualnie przemyka przez moją przestrzeń życiową bombardując mnie zacnymi tytułami, premierami, także z tych światowych, i który jak to już bywa od lat bodaj czternastu, powoduje bolesne spustoszenie w mej sakiewce zaskórniaków przeznaczonych na piwo. Październik to właśnie taki u mnie miesiąc, gdzie bilety do kina first, piwo i cała reszta second.


Od razu przejdę do sedna. Pan T. w reżyserii Marcina Krzyształowicza, bo o nim tu przecież mowato wielka rzecz, i to przynajmniej z trzech powodów. Po pierwsze, primo, jest to jeden z bardzo nielicznych i udanych reprezentantów polskiego kina, który postanowił opowiedzieć trochę o powojennej historii Polski, tej czarno-białej (także dosłownie), smutnej i ludowej, która w tymże permanentnym smutku i socjalistycznej rzeczywistości potrafiła odnaleźć w sobie także odrobinę radości. Po drugie, primo, to także świetne, acz może i nieco niskobudżetowe zobrazowanie klimatu Warszawy ciągle budzącej się z gruzów i z powojennych zgliszczy zaprezentowanej w ponadczasowym klimacie noir, którego polskiemu kinie nadal tak bardzo brakuje. Ale przede wszystkim, i to jest po trzecie, primo, Pan T. to historia inspirowana (ale tylko inspirowana) osobistą biografią Leopolda Tyrmanda zawartą w Dzienniku 1954, jakże barwnej postaci Warszawki, literata i publicysty, cynicznego bikiniarza, kobieciarza i propagatora zachodnich nowinek oraz mody na kolorowe skarpetki. Dla wielu był wzorem postawy niezłomnej, nie kłaniającej się nisko w pas ludowej nomenklaturze, oraz dla którego od kariery i zaszczytów ważniejsza była lojalność dla swoich przekonań. Ta jakże barwna i ważna dla mnie postać wykraczająca poza nawias literatury zasłużyła jak mało kto na ukoronowanie swojego jestestwa na dużym ekranie.

W tytułową postać Pana T. (rodzina Tyrmanda nie zgodziła się na użycie jego nazwiska) wcielił się trochę już zakurzony i nieco zapomniany Paweł Wilczak. I o ile na początku uważałem to za mocno ryzykowne i chyba jednak niefortunne posunięcie twórców, o tyle dziś twierdzę i napiszę to w tym miejscu bardzo wyraźnie, że był to strzał w sam środek tarczy. Wilczak zagrał to tak, jakby jutra miało nie być, a jednocześnie tak, jakby chlał do późna w noc poprzedzającą każdy dzień zdjęć na planie. Może i trochę za bardzo przypomina charyzmą Bogusia Lindę i jego "nie chce mi się z tobą gadać", ale według mnie było to bardzo na miejscu i bardzo w me gusta. Wilczak świetnie odnalazł się w tej nieco lirycznej, acz monochromatycznej wędrówce po ulicach odbudowującej się Warszawy, w pląsach, zarówno po parkietach balowych organizowanych przez Polską Zjednoczoną Partię Robotniczą, jak i w tych imperialistycznych bachanaliach na jazzowych koncertach tudzież na towarzyskich wizytach w klubie Literatów. Czuć tu ducha tamtej Warszawy, głównie tej inteligenckiej, czuć ducha epoki i czuć tu także ducha dobrego kina. Duża w tym zasługa autora zdjęć Adama Bajerskiego, który przepięknie namalował ten film swoim obiektywem.


Dużym plusem tej produkcji jest także humor, bynajmniej nie z tych oczywistych i lekkich, czasem trochę w stylu Barei, a czasem bliżej mu do tego szemranego z prozy Grzesiuka. Jest trochę groteski, trochę smutku i nostalgii, trochę też ciekawych analogii do dzisiejszych czasów, głównie tych o potrzebie wolności, walce z cenzurą i swobodzie przekonań, co jak znam życie będzie bardzo różnie interpretowane przez dane środowisko. Czerń i biel na którą postawił Krzyształowicz może i po ostatnich sukcesach Pawlikowskiego stała się już czymś nieco wtórnym i oklepanym, ale w mojej opinii to się nadal świetnie broni i jest jak najbardziej na miejscu. Czerń i biel to najlepsi adwokaci tamtej smutnej epoki, poza tym skutecznie pomagają budować napięcie z pogranicza thrillera i kina noir. W sukurs idzie im jeszcze ciekawie dobrana muzyka od której momentami robi się duszno, tak jak od dymu z papierosów odpalonych hurtem w ciasnej piwnicy, w której grany jest polski jazz. Miło było też zobaczyć w epizodach kilka znaczących nazwisk starszego pokolenia polskiego kwiatu aktorstwa, oraz ten czasem mroczny i lekko kryminalny suspens rodem ze Złego Tyrmanda, którego tak na marginesie nadal z wielką nadzieją wyczekuję w kinie.

Właściwie to ciężko jest mi się tu do czegoś przyczepić. Czasem fabuła trochę się rozjeżdża i nie trzyma linii, może też nie do końca satysfakcjonuje mnie zakończenie filmu, ale to nie szkodzi. Nic a nic. W Panu T. najważniejsze były dla mnie emocje i coś nieuchwytnego z pogranicza nostalgii i tęsknoty. Może niekoniecznie za tymi czasami z punktu widzenia historii, lecz bardziej za tym specyficznym pokoleniem ludzi, za ich romantyzmem, niezłomnością i klasą jaką prezentowali w czasach twórczej pogardy dla humanizmu i dla wolności. To także ciekawe źródło antropologiczne pozwalające lepiej zrozumieć życiowe wybory wielu tamtejszych artystów idących ramię w ramię z władzą ludową, zupełnie jakbym czytał Życie towarzyskie i uczuciowe Tyrmanda właśnie, a które okazuje się nadal bardzo aktualne w odniesieniu do dzisiejszych życiowych i tych stricte politycznych wyborów współczesnych celebrytów i ludzi kultury. Świetne kino, z pewnością jedno z najlepszych w polskim wydaniu w tym roku. Co prawda w kinach oficjalnie wyląduje dopiero w grudniu, na Święta, ale warto czekać. Będzie to idealny prezent pod choinkę, głównie dla nas samych, do czego z resztą gorąco zachęcam.









piątek, 19 października 2018

34'WFF vol. 2

7 uczuć
reż. Marek Koterski, 2018, POL
116 min. Kino Świat
Polska premiera: 12.10.2018
Dramat, Komedia



Adaś Miauczyński is back. To jedna z najlepszych kinematograficznych wiadomości tego roku. Trochę się za nim stęskniłem, a moje życie było przez to jakby bez sensu, bez sensu jakby było trochę, a nawet odczuwałem momentami pustkę, czułem, że coś, czegoś mi brakuje, jakiegoś defetyzmu i elementu depresji. No dobra, koloryzuję, ale fakt jest faktem, że micha mi się cieszyła na myśl o tym, że tak oto za chwilę obejrzę kolejne perypetie bohatera tragicznego moich, tfu, naszych czasów.

Tym razem Koterski wymyślił to sobie w taki sposób, że zabierze nas do lat dzieciństwa Adasia, do czasów szkolnych, gdzie rodziła się powoli jego późniejsza, życiowa trauma, smutek i depresja. Ten jeden z najlepszych, ba, być może także i jedynych szanujących się twórców kina artystycznego w Polsce zebrał sporą grupkę liczących się, i tych liczących mniej polskich aktorów, założył im na nogi trampki oraz stare fartuszki szkolne z czerwoną tarczą, po czym wsypał do ich kaw eliksir młodości. Albo LSD, pewny do końca nie jestem. Uważam, że obsadzenie dorosłych w role małych, dwunastoletnich dzieciaków, to iście genialny pomysł. Zobaczyć dajmy na to Kasię Figurę w fartuszku i podkolanówkach, albo Dorocińskiego jak harata w gałę i podpala fajki gdy nikt nie widzi, to creme de la creme aktorskiej improwizacji. Nawet mały Karolak odgrywający w szkolnym przedstawieniu rolę małpy bardzo był tu na miejscu. Życiowa rola, taka nie za dobra.

Tym razem w postać Adasia Pan reżyser wcielił własną latorośl, która, umówmy się, nie ma najlepszych notowań na giełdzie aktorskiej. Myślę, że przed seansem każdemu przeleciała przez łeb myśl, że „to się przecież nie może udać”. A tu suprajs, czy tam Supraśl. Młody Koterski nie tyle udźwignął narzucony mu przez ojca ciężar, co nawet postanowił z tą sztangą dumnie paradować z jednej sceny do drugiej, jakby próbując przy tym udowodnić, że wszyscy się co do niego mylili. Miał co prawda nieco ułatwione zadanie, gdyż przez cały film grał rozkapryszonego gówniarza, za co prawdę mówiąc nadal dotąd go uważałem, ale myślę, że i tak dał radę. Problem jednak tkwi gdzie indziej. Otóż przez dotychczasowych odtwórców Miauczyńskiego poprzeczka została zawieszona na tyle wysoko, że dosięgnąć do niej miałby dziś problem nawet sam Al Pacino, czy inny Stallone. Zatem siłą rzeczy, mimo, że formalnie nie mogę młodemu Miśkowi niczego konkretnego zarzucić, to i tak zapisze się on najpewniej w mojej głowie jako ten najsłabszy Adaś. Sorry, taki klimat.

A co z resztą? Film tak mniej więcej do połowy swojej długości mocno bawi i raduje duszę. Przynajmniej moją. Dorośli ludzie wygłupiają się, czuć przyjemny powiem improwizacji. Miło też słyszy się głos Krystyny Czubówny w roli narratora/lekarza Adasia. Ale im dalej w las, tym mina 7 uczuć robi się coraz bardziej ponura, przyjmuje kształt zbitego kundla i zaczyna też wąchać kwiatki depresji, tak jakby od spodu. W pewnym momencie zacząłem nawet podejrzewać, że Koterski trochę nie bardzo wie dokąd zmierza, i że zasadniczo mógłby już trochę się streszczać, bo kota darmozjada trzeba w domu nakarmić. Niemniej nadal było względnie dobrze, tylko już trochę za długo, z użyciem zbyt wielu powtórzeń, a ja żądałem finału. A ten, gdy w końcu już nadszedł, okazał się co najwyżej głuchym wystrzałem z kapiszonowca.

Takie jakieś to trochę bez polotu było i z puentą, która nie chciała usiąść mi nigdzie, nawet na kolanach, że aż nie wiedziałem co mam z nią począć. Połknąć, przerzuć, czy może jednak wypluć. Takie trochę klasyczne flaki z olejem, a trochę WTF? Szkoda, bo film rozpędzał się od początku tempem jednostajnie przyśpieszonym i aż nie do twarzy mu tak z tym ostrym hamowaniem tuż przed końcowymi napisami i spektakularnym dachowaniem. Niemniej nie chcę, żeby to zabrzmiało, jak opierdol jakiś, wielki żal i smutek. Co to to nie. Nie ma tak łatwo. Z kina wyszedłem zadowolony i ukontentowany. Koterski nadal jest w formie, ciągle jeszcze robi dobre, wymagające kino, tak po swojemu, bez oglądania się za siebie. Szanuję bardzo.

7 uczuć zabiera nas na chwilę do czasów naszej, acz chyba bardziej naszych rodziców młodości, by w oparach nostalgii wbić nam do głów rozżarzony kawał żelastwa w celu zdołowania, naplucia i wyrzucenia na śmieci. Film ma generalnie smutny posmak, mimo, że na opakowaniu jest jak wół napisane „słodycze”, ale osobiście odbieram to za wielką zaletę tej odsłony. Lubię taki gorzko-słodki smak. Koterski niepotrzebnie tylko uderza w moralizatorskie tony, chce coś głosić i tłumaczyć, gada coś o złym wychowaniu w stylu ONZ i Majki Jeżowskiej „Wszystkie dzieci nasze są”. Ja wolałbym skupić się głównie na Adasiu, a on tak jakby momentami jest tu tylko tłem, przez co ostatecznie obniżyłem finalną ocenę o jednego cycka, ale i tak cztery na sześć, to dobry wynik i generalnie polecam.







Moje arcydzieło
reż. Gastón Duprat, ARG, ESP, 2018
100 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Komedia



Zmiana sali i kilka minut później byłem już w Argentynie. Konkretnie to w Buenos Aires i jechałem wypasionym Audi R8, gdzie podczas przejażdżki jeden z głównych bohaterów filmu tłumaczył, dlaczego Buenos jest fajniejsze od dekadenckiego Paryża i globalnego Nowego Jorku. No, mnie przekonał. Mowa o najnowszym dziecku jednego z najciekawszych twórców tej części globu – Gastrona Duprata – Moje arcydzieło.

Jego poprzedni film – Honorowy obywatel, bardzo mocno trafił w me gusta. Przed dwoma laty także był wyświetlany na WFF, a ja mając już bilet w łapie musiałem ostatecznie odpuścić, jeśli dobrze pamiętam, to przez jakiś pieprzony wirus, który mnie rozłożył na łopatki. Ileż musiałem się później nakombinować, żeby go zdobyć i obejrzeć. A z rok się męczyłem, ale warto było. Zatem nazwisko reżysera już wyrobione i skutecznie przetestowane przez moją wątrobę. W związku z tym napaliłem się na jego najnowsze dzieło jak mój nowy kot na mięsne żarcie z puszki. Moje arcydzieło przedstawia świat wielkiej sztuki, w którym poznajemy dwójkę starych przyjaciół, artystę malarza i właściciela niewielkiej galerii, który jednocześnie jest pewnego rodzaju menadżerem tego pierwszego.

Duet to zaiste, wyborny. Artysta, jak to artysta, lekkoduch, niechluj i niepoprawny optymista z bardzo ekscentrycznym poczuciem humoru. Typowa jednostka aspołeczna wychowana w duchu kulturowej rewolucji ceniąca jedynie samego siebie i mająca wywalone na obowiązujące trendy w sztuce, jak i na te obowiązujące w życiu w ogóle. Jego przyjaciel, to jego rewers, ustatkowany i dojrzały znawca oraz handlarz sztuki idący z duchem czasu, no bo żreć trzeba. Pragmatyczny i pedantyczny do bólu. Ich relacje są bardzo szorstkie, niemal wybuchowe, ale też szczere i charakteryzujące się dużą dawką humoru, i to tego najwyższych lotów.

Duprat na ich tle obrazuje historię trudnej przyjaźni i wierności życiowym ideałom, nakazuje też pochylić się trochę nad tym, co w życiu naprawdę jest dla nas ważne, a nie to co powinno być bo tak nam mówią w telewizji. Momentami historia ta przypomina mi francuskich Nietykalnych, ale tu, mimo, że jest lokowane sporo lolkontentu, jest także sporo zadumy, która nawołuje do osobistych refleksji. Dlatego jest od Nietykalnych lepsze, ale też to nie ta sama półka gatunkowa, więc nie traktujcie tego zbyt poważnie. Świetnie wyważone emocjonalnie kino z naprawdę idealnie rozrysowaną historią, także z interesującymi zwrotami akcji, które po prostu kapitalnie się sprzedaje na ekranie. Wyborna zabawa i mam szczerą nadzieję, że film trafi do polskich kin.









Lajko, cygan w kosmosie
reż. Balázs Lengyel, HUN, 2018
90 min.
Polska premiera: ?
Komedia, Dramat



Już sam tytuł, opis jak i zwiastun zrobiły mi harmonogram. Pozycja obowiązkowa w tegorocznym programie, a przynajmniej każdy szanujący się kinoman, który poszukuje w kinie Świętego Graala winien pochylić się nad tą węgierską zwariowaną produkcją i jej się nisko ukłonić. Nasi bracia gadający w najdziwniejszym języku świata stworzyli film, którego osobiście ciągle poszukuję w rodzimej kinematografii, niestety nadal bezskutecznie. 

Reżyser - Balazs Lengyel, tudzież Balazs Polski, to jeszcze żółtodziób, który jak sam z rozbrajającą szczerością zaznaczył przed seansem, jest mało znany nawet na Węgrzech i dla niego obecność tu, na festiwalu w Warszawie to wielka rzecz i cieszy się bardzo, że będziemy mogli wspólnie obejrzeć jego film. Nawet chyba nie zdawał sobie sprawy z tego, jak wielką frajdę nam wszystkim obecnym na sali sprawił.

Film idealnie trafił w moje fabryczne ustawienia. Jest tu wszystko. Kapitalna historia, z nutką absurdu i niedorzeczności, kawałek historii, tej dobrze nam znanej, zza żelaznej kurtyny, są wyraziści aktorzy oraz kupa śmiechu. Poznajemy cygana Lajko, który od najmłodszych lat marzył o tym, żeby polecieć w kosmos. W jego okolicznościach przyrody i biorąc pod uwagę czasy w jakich dorastał (lata 30-40 ubiegłego wieku) marzenie rangi tej hmm... dość ekskluzywnej. Ale małe cyganiątko nie zrażało się i między codziennymi obowiązkami cygana pracował nad stworzeniem napędu rakietowego bazującym na gnojówce, by w szczytowym momencie swoich badań, wystrzelić drewniany wychodek w powietrze. Niestety wraz z jego matulą.

Z czasem nasz Lajko dorasta i dziwnym zrządzeniem losu trafia w czasach zimnej wojny do Bajkonuru, radzieckiego kosmodromu, gdzie w latach 50-tych bierze udział w testach kosmicznych w ramach przyjaźni bratnich socjalistycznych narodów. Poznajemy więc Jurija Gagarina, psa Łajkę, nazistowską Helgę, mongolskiego mnicha, estońskiego kontrrewolucjonistę i creme de la creme tej absurdalnej historii – Leonida Breżniewa, 4. Sekretarza Generalnego KPZR, o którym można by stworzyć oddzielny film, gdyż ponieważ, skradł niemal cały plan dla siebie. Rola wprost epicka i choćby tylko dla niego warto poszperać za jakiś czas w sieci, by ściągnąć film i mieć go na swoim rozkładzie. Warto po pięciokroć. Węgrzy zrobili kolejny raz świetne i zabawne kino będące nieco na bakier z wszelkimi poprawnościami jakie ciągle gdzieś się nam nieproszone pchają miedzy wódkę i zakąskę. Ege szege dre Panie Lengyel!






poniedziałek, 25 czerwca 2018

Latający cyrk Armando Iannucciego

Śmierć Stalina
reż. Armando Iannucci, GBR, BEL, FRA, CAN, 2017
106 min. Kino Świat
Polska premiera: 27.04.2018
Dramat, Komedia, Historyczny, Biograficzny



Kilka dni temu szefostwo stacji BBC uderzyło w obchodzącą swoje pięćdziesięciolecie grupę Monty Pythona stwierdzając, że ci są zbyt biali, oraz, że są, o zgrozo, mężczyznami. Różne tragedie widziała już matulka ziemia, choćby nasz wczorajszy gangbang na mundialu, ale ta katastrofa wydaje się być jedną z bardziej liczących się w panteonie współczesnego żalu. Co więcej, Shane Allen, szef działu komediowego BBC powiedział, że gdyby dziś miała powstać grupa Monty Python, to ta nie mogłaby składać się z wyłącznie sześciu białych mężczyzn, gdyż dziś liczą się programy charakteryzujące się różnorodnością i wielokulturowością, a skecze i seriale z czarnoskórymi aktorami są aktualnie bardziej pożądane przez odbiorców. Nie trzeba było długo czekać na reakcję Johna Cleese, który w swoim stylu odpowiedział, iż BBC prowadzi inżynierię społeczną, a członkowie jego grupy na swój sposób byli przecież wielokulturowi – Graham Chapman na ten przykład był gejem, a Terry Gilliam jest Amerykaninem, natomiast w przeważającej większości przypadków, skecze uderzały w mężczyzn, co zapewne zadowalało sufrażystki. Panie Cleese, życzę dużo zdrowia i trzeźwości umysłu.

W ogóle cała ta sytuacja brzmi trochę jak jeden ze skeczów Pythonów właśnie, ale niestety dzieje się ona naprawdę i tak jak z popisów naszej reprezentacji u ruskich - nie ma się z czego cieszyć. Tak oto na naszych oczach po raz kolejny atakowany jest jeden z ostatnich bastionów naszego zachodniego dziedzictwa kulturowego, który czasem może i był trochę szowinistyczny, seksistowski oraz ksenofobiczny, ale też, tak zwyczajnie i po ludzku, był/jest do bólu prawdziwy, obdarty ze sztuczności i zakłamania charakteryzującego dzisiejsze czasy. Pomimo tego, że sarkastyczny humor Pythonów nadal dzielnie broni się przed upływem czasu i postępującą kulturową rewolucją, która to zdaje się już zjadać własny ogon, to jednak niestety trudno nie dostrzec, że idzie mu z tym coraz ciężej i już nawet w jego ojczyźnie pojawiają się krytyczne głosy. Sami żyjący jeszcze Pythoni niestety też wiecznie oddychać nie będą i gdy ich w końcu zabraknie to… aż boję się o tym pomyśleć, następców ani widu, ani słychu. Pozwólcie, że litościwie przemilczę polskie kabarety.

Na całe szczęście od czasu do czasu pojawia się jeszcze na dużym i małym ekranie jakaś (biała!) iskierka nadziei na to, że normalność i zdrowy rozsądek, mimo, iż obecnie są mocno zakorzenione w defensywie, to jednak nadal jeszcze dzielnie stawiają czoła moralnej hipokryzji. Na ten przykład mamy Armando Iannucciego. Wbrew pozorom to Szkot, acz po ojcu Włochu, uznany na wyspach satyryk i komik, twórca świetnego serialu Figurantka na HBO. Otóż, miał czelność zekranizować komiks autorstwa Fabiena Nury i Thierry’ego Robina z roku 2010 - Smierć Stalina. Swego czasu powiedział o nim, że już kilka minut po rozpoczęciu lektury powieści graficznej doskonale wiedział, że chce zrobić jego wersję filmową. Jak powiedział, tak uczynił. I całe szczęście, bowiem jest to jedna z nielicznych pojawiających się hurtem na dużych ekranach produkcji, która całymi garściami nawiązuje swoją błyskotliwością, dwuznacznością i humorem do Pythonów właśnie. Zresztą nawet w jedną z głównych ról (Mołotowa) wcielił się najmłodszy z żyjących Pythonów – Michael Palin. Oczywiście w filmie brylują sami BIALI aktorzy, głównie MĘŻCZYŹNI, oraz ledwie kilka kobiet sprowadzonych głównie do postaci pomocy domowej, czy też niechętnie oddających swą niewinność celem zaspokojenia popędów płciowych swoich Panów. Aż dziw mnie ogarnia, że na zachodzie znalazły się pieniądze na produkcję takiego popisu ksenofobii, seksizmu i rasizmu. Niemniej są kraje, w których Smierć Stalina dostała nigdy niewygasającego bana, choćby w Rosji, co jest zupełnie zrozumiałe i zarazem cholernie zachęcające do obejrzenia. Na szczęście u nas (wiadomo, #dobrazmiana) film od końca kwietnia swobodnie pełza sobie po kinach, acz niestety tylko w tych wybranych.


Śmierć Stalina, jak sam tytuł wskazuje jest o… śmierci Stalina, ha! No dobra, ale co ponadto? Ianucci, a wcześniej jego komiksowi twórcy, na tle prawdziwych wydarzeń historycznych z roku 1953 roku w ZSRR wykonali to, czego nie potrafili uczynić Milik i Lewandowski na mundialu – trafili soczyście w siatkę, że ta aż z wrażenia zatrzepotała. Ok, wiem, że jest jeszcze przed nami mecz o honor, ale sorry was bardzo, nie chce mi się na niego czekać, ani też specjalnie oglądać. Udało im się więc stworzyć bezbłędną satyrę, niby na sowiecki, zbrodniczy ustrój totalitarny, który u nas ze wzgledu na ogrom narodowej traumy kojarzy się bezwględnie źle, przygnębiająco i smutno, a tak przy zupełnej okazji ośmieszyli też każdy inny i nadal aktualny ustrój autorytarny oraz połowę funkcjonujących obecnie systemów politycznych, które panoszą się w skali mikro i makro na tym padole (pozdro Bruksela). Ta brutalna sowiecka rzeczywistość z czasów rozkwitu NKWD, masowe aresztowania i rozstrzeliwanie zdrajców systemu według widzimisię ojca narodu i jego popleczników jest zapodana z wyraźnie brytyjskim akcentem przypominającym trochę tego durnego francuskiego policjanta z Allo, Allo! co zaiste, stanowi kapitalne połączenie czegoś z pozoru nie wchodzącego razem w żadne reakcje chemiczne, przynajmniej z punktu widzenia Wisły, Odry i Buga.

Nie ma tu charakterystycznych dla kina historycznego nadętego patosu, gloryfikowania i klasyfikowania zła oraz dobra według oklepanego schematu, a także uwypuklania ludzkiego dramatu, zamiast tego obserwujemy przez cyrkowe okulary klauna wydarzenia jakie miały miejsce w Moskwie tuż przed śmiercią towarzysza Stalina, oraz zaraz po jego kuriozalnym zejściu, oczywiście tak z przymrużeniem oka. Po zgonie ojca narodu na Kremlu zaczyna się niezwykle widowiskowy wyścig szczurów po władzę w asyście knucia, spiskowania, dupowłaztwa i lizusostwa, co niezwykle trafnie odzwierciedla nie tylko dzisiejszą manierę polityków, ale też zwykłych korpodebilów hurtowo przybyłych do wielkich miast z Koziej Wólki i robiących zawrotną "karierę" w menadżerce.

Co godne wyróżnienia, wszystkie historyczne postacie pojawiające się w tej opowieści zostały kapitalnie obsadzone aktorsko i scharakteryzowane na miarę charakteru produkcji. Mamy więc tu oprócz uroczego i prostolinijnego dziadzia Stalina, także wiecznie liżącego jego cztery litery, następcę "tronu" ciapciaka Malenkowa (Tambor), przebiegłego szefa NKWD - Ławrentija Berię (kapitalny Simon Russell Beale), spiskującego i rozgrywającego własną grę Nikitę Chruszczowa (również świetny Steve Buscemi), wspomnianego już ofiarę prania mózgu Mołotowa, co to własną żonę sprzedał na rzecz bezgranicznej wiary w Stalina (Palin), narodowego bohatera wojennego - Generała Żukowa (Jason Isaacs), czy też osierocone dzieci Stalina – histeryczkę Swietlanę i pijaka Wasilija. Wszyscy grają tak, jakby od lat świetnie bawili się na deskach teatru po mistrzowsku przy tym improwizując, tak wiecie, po dwóch głębszych. Nie mogłem przy tym uciec od licznych skojarzeń i podobieństw do… Bękartów wojny Tarantino. Może i to nie te same kalosze, ale za to woda chlupie w nich bardzo podobnie. W obu przypadkach mamy do czynienia z historycznymi wydarzeniami ukazanymi w odbiciu się od krzywego zwierciadła. Znawcy i wielbiciele prawdy historycznej nie mają tu za bardzo czego szukać, ale też, czy aby na pewno? Czy o historii należy mówić tylko poważnym głosem Bogusława Wołoszańskiego stojąc przy tym na baczność?

Otóż można też czasem wydać komendę "spocznij" i podejść do zagadnienia trochę mniej poważnie, z bezpiecznym dystansem, jajem i z puszczanym do widza okiem, o ile rzecz jasna nie zakłamuje się przy tym oczywistych faktów i nie fałszuje kart historii. A te w Śmierci Stalina cały czas trzymają się większej bądź mniejszej kupy i jedyne co można zarzucić twórcom, to to, że można z czasem poczuć sympatię do niektórych postaci, które w filmie wydają się całkiem zabawne i niegroźne, a w rzeczywistości byli przecież wielkimi komunistycznymi zbrodniarzami i bestiami w ludzkiej skórze. Ale Iannucci i na to ma świetną odpowiedź. Z rozmową o historii jest trochę jak z opowiadaniem dzieciom o motylkach, pszczółkach i kwiatkach próbując im tym samym wytłumaczyć skąd się biorą dzieci. Trzeba czasem dostosować treść do poziomu odbiorcy, użyć bardziej przystępnego dla niego języka oraz formy w celu ukazania tej samej prawdy, lecz trochę tak jakby z innej strony. A tej, w przeciwieństwie do sytuacji bramkowych Polaków w Rosji, mamy tu między wierszami całe mnóstwo.


Śmierć Stalina to nie tylko udana próba ośmieszenia każdego ustroju autorytarnego, ale też bliźniaczych mechanizmów jakie zachodzą w różnych grupach społecznych, począwszy od szeroko rozumianej polityki i biznesu, na zupełnie towarzyskich i mało znaczących kończąc. Reżyser trafnie pokazuje jak bardzo oderwani od rzeczywistości są dziś na świecie politycy, elity, wielcy i mali tego świata (pozdro celebryci z Pudelka i kołcze personalni), oraz jak bardzo my zwykłe szare żuczki na tym cierpimy. Lata lecą, a my ciągle dajemy im się naiwnie manipulować i dawać wodzić za nos. Nic się w tej materii nie zmienia od lat i nic się też nie zmieniło od czasów sowieckich, bo przecież nadal gdzieś na świecie wymierza się karę strzałem w tył głowy, a w tych bardziej cywilizowanych nacjach po prostu nakłada się kolejne podatki. Mechanizm manipulacji i zarządzania jednostką jest ciągle ten sam, zmieniają się tylko techniki, co każdy reprezentant niskiego szczebla w zagranicznym korpo potwierdzi. Iannucci w Śmierci Stalina stara się zdemaskować zło oraz nazwać je po imieniu sprytnie przydzielając mu w filmie ludzką postać o wielu twarzach Mołotowa, Chruszczowa, Berii… itd. Po mistrzowsku posługuje się przy tym groteską, przez co czasem trudno rozgraniczyć prawdę od fałszu, tragizm od komizmu i śmiech od łez. Dlatego właśnie tak dobrze to się ogląda.

Kończąc, bo przecież trzeba iść znów poczytać trochę nowych memów o orłach Nawałki. Jest to bardzo przebiegłe w swojej konstrukcji kino, wymagające od widza nie tyle jego inteligencji, co bezustannego posiłkowania się własnym rozumem ustawionym na tryb „czuwanie” w każdej, nawet najbardziej trywialnej scenie. Mamy tu do czynienia z wyborną treścią i rewelacyjnymi kreacjami aktorskimi, oraz sprytnym zabiegiem stylistycznym z manierą sztuki tetralnej, który w formie żartu i na tle tragicznych wydarzeń historycznych z udziałem jednego z najbardziej zakłamanego i zbrodniczego systemu władzy w dziejach ludzkości mówi nam jak trzeba... nie żyć. Śmiech ma tu podwójne dno i być może nie każdy będzie umiał się do niego dokopać, ale ci, którym to się uda, będą ukontentowani, gdyż na tym drugim dnie znajduje się prawdziwe złoto. Mam szczerą nadzieję, że Pythonowcy są z tego filmu dumni, ja w każdym razie jestem. Dobra robota Panie Iannucci. Podążaj dalej tą drogą, lataj na tym swoim cyrku i nie dygaj jak cię nie raz i nie dwa oplują lub nasrają gołębie. Idzie przywyknąć.

Ps. Wybaczcie częste wstawki o piłkarskiej reprezentacji pewnego europejskiego kraju, który jako pierwszy reprezentant starego kontynentu odpadł z mundialu, ale nadal mnie jeszcze kurwa nosi.




poniedziałek, 4 czerwca 2018

Związek tragiczny

Zimna wojna
reż. Paweł Pawlikowski, POL, FRA, GBR, 2018
84 min. Kino Świat
Polska premiera: 8.06.2018
Dramat, Romans



Ten ochrzczony mianem jednego z najważniejszych polskich filmów ostatnich lat, dzieło, którym zachwycił się światek filmowy w Cannes, obraz, w którym zabujała się Julianne Moore i Cate Blanchett, a przy okazji także branżowi krytycy i dziennikarze oraz pół Internetu, w końcu film, który w ostatnich tygodniach wyskakiwał niemal z każdej napotkanej przeze mnie na ulicy lodówki i którego osobiście w końcu sam doświadczyłem wczoraj na pokazie przedpremierowym spowodował we mnie tak skomplikowane reakcje, że siedząc tak teraz bezradnie przed białym ekranem komputera nie wiem od jakich słów mam napocząć ten tekst. Może zacznę więc jak zwykle, zupełnie od dupy strony.

Na filmie byłem ze swoją konkubiną, która, jak to kobieta wewnętrznie chaotyczna, lubi ckliwe historie miłosne i wiecie co? Po wyjściu z kina o Zimnej wojnie zamieniliśmy ze sobą może dwa słowa (Podobał ci się? - No, spoko), po czym wróciliśmy do domu i poszliśmy spać. Aha, ja wypiłem jeszcze piwo. Nie chodzi o to, że film nas tak zmiażdżył intelektualnie, że aż nie mogliśmy z wrażenia wydusić z siebie choćby słowa. Nic z tych bamboszy. Po prostu nie było za bardzo o czym rozmawiać. To trochę jak z tą niezręczną ciszą na pierwszej randce, kiedy to nie wiesz co masz z siebie wydukać, choć oczywiście masz świadomość, że niewiasta siedząca naprzeciw jest prawdziwym aniołem i jeśli zaraz nie wykrztusisz z siebie jakiegoś słowa, to ci przepadnie na amen. No więc próbuję właśnie coś teraz z siebie wykrztusić.

Nie lubię podsumowywać filmów tylko jednym zdaniem o co nie wiedzieć czemu często jestem proszony, stąd między innymi dlatego właśnie prowadzę tego bloga, żeby móc czasem wyrzygać z siebie te setki chaotycznych słów błądzących bez celu po mojej głowie, ale akurat Zimną wojnę potrafiłbym opisać tylko jednym zdaniem, np. takim: To jak rzucenie okiem na piękny i bardzo drogi obraz w Muzeum Narodowym, po czym wychodzisz, idziesz na piwo i wracasz do swojego życia nawet nie wiedząc dokładnie kto go namalował oraz co sobą przedstawiał.

Tak właśnie. Film mną niestety nie wstrząsnął i nie zaczarował, ani razu nie pojawiła się też w moim życiu gęsia skórka, która często stanowi dla mnie największy miernik jakości danego obrazu. Co prawda wzruszyłem się raz, czy dwa, prawie za każdym razem gdy słyszałem naszą wspaniałą i pięknie przedstawioną w filmie muzykę ludową, która stanowi bardzo zacną, acz surową oprawę muzyczną filmu, ale ta chwilowa ckliwość została spotęgowana moją ogólną słabością do polskich tradycji ludowych i folkloru, z których cholera jasna zawsze jestem jakoś tak dziwnie dumny i hopsasa do przodu. Ale ja to ja, mam jakieś dziwne niedojebanie mózgowe, bo np. w miniony weekend zeszkliły mi się na moment oczęta podczas oglądania na kanale Planete programu „Polska z góry”. Taka ta Polska piękna z perspektywy drona, że aż się normalnie wzruszyłem. I właśnie za to wędruje ode mnie pierwszy plusik dla Pawlikowskiego, że gdzieś pomiędzy słowami, których i tak nie ma tu wiele, pokazał jaka ta nasza Polska cała, mimo brutalizmu lat 40 i 50 minionej epoki jest piękna i jak nadal mamy wiele do zaoferowania światu w warstwie kulturowej. I świat to kupuje, ale tylko w przerwach na ratowanie nas przed jawnym mordowaniem demokracji. Wiadomix.


Drugi ważny plusik to oczywiście warstwa stricte wizualna o której napisano i powiedziano już chyba wszystko. Nie chcę więc powielać oczywistości, od tego są inni. Film jest pięknie pomalowany w czerń i biel, format 4:3, melancholijne kadry i zdjęcia, tu już można zatem mówić o recydywie. Oscarowa Ida wyznaczyła Pawlikowskiemu sprawdzoną już w bojach ścieżkę chwały, na którą ponownie dało się nabrać niczym wygłodniałe ryby na haczyk tysiące ludzi. Ja też, i nie uważam, żeby to było coś złego. W obecnych cyfrowych czasach bardzo cieszę się na choćby chwilową możliwość powrotu do czasów świetności kina zaangażowanego i analogowego, do kina z lat 50 i 60 obdartego ze ściemy. To trochę jak z tą tęsknotą za gumami Turbo, River Raid i harataniem gały z kumplami od świtu do nocy na osiedlowym podwórku. Wiesz, że te czasy już nigdy nie wrócą, ale odczuwasz wewnętrzną potrzebę pielęgnowania o nich pamięci.

Ale co właściwie czai się pod warstwą wizualną i techniczną? No, i tu właśnie dochodzimy do chwili największej słabości Zimnej wojny. Być może będę w mniejszości, ale to akurat bardzo wygodna dla mnie grupa społeczna, w której doskonale się odnajduję. Jak już wspomniałem wyżej, ukazana w filmie historia miłosna mną nie wzruszyła. Zabrakło ognia, żaru, być może zwyczajnie dobrej podpałki i suchych zapałek. Mimo absolutnie kapitalnych ról (tu akurat jestem w większości) Kulig i Kota nie potrafiłem odnaleźć pomiędzy nimi tej namiętności i pierwiastka szaleństwa, którego oczekiwałem, a przynajmniej tego, którego mi wcześniej obiecano. Być może mam już na jego temat nieco koślawe i trochę też wykolejone wyobrażenie, ale jednak po walcu słodkiej lolitki z jej starszym nauczycielem życia spodziewałem się trochę więcej chemii, a nie tylko fizyki.

W nawiązaniu kontaktu wzrokowego z tą miłosną gierką w berka z pewnością nie pomagają bardzo długie przeskoki czasowe i lokacyjne. Raz widzimy ich w romantycznym uścisku w polskim stogu siana, za chwilę jest już Berlin Wschodni, ciach, następna scena Paryż, ciach, mamy piękna Jugosławię i tak skacze nam ten Pawlikowski z kwiatka na kożuszek. Nie to, że mi to przeszkadza, paradoksalnie napiszę, że wręcz przeciwnie, nawet podoba mi się taka formuła. To trochę jak ukazanie the very best of ich burzliwego romansu, takie najlepsze serduszka z najlepszych, krótka kronika ich miłosnych uniesień oraz kaprysów ukazanych w jednej małej pigułce (gwałtu). Nawet jest to przyjemne i przystępne dla oka, gdyż ta w sumie prosta historia nie jest siłą wsadzona w za duże kalosze i nie trwa dwóch godzin piętnaście jak co drugi dziś nowy film, niemniej te przeskoki czasowe, lokacyjne oraz sercowe takoż, trochę ostudzają ich ekranową namiętność, która nawet nie ma kiedy się dobrze rozpędzić, przez co często potyka się więc, a to o parkiet sceny, a to o stół w knajpie, czy ścianę w pokoju. Kocham cię! JEB! Czekam na ciebie całe życie! JEB! Trochę chyba za mało w tym wszystkim cukru w cukrze, a w wielkim torcie bezowym z bitą śmietaną tak jakby o to właśnie winno tu chodzić. Zatem jednak niedosyt. Widziałem już w kinie zbyt wiele wielkich miłosnych uniesień, by dać sobie w mordę strzelić takiemu powierzchownemu romansowi.


Co ważne, tym razem obyło się bez subtelnych politycznych naleciałości i ideologicznych kontrowersji jak ostatnio w Idzie, acz sam Pawlikowski bardzo chętnie lubi się stawiać w świetle reżysera wyklętego opowiadającego się wyraźnie po jednej ze stron politycznej barykady, która od lat z bólem gwałci naszą przestrzeń publiczną, co osobiście bardzo mnie smuci. Może właśnie z tego powodu doszukałem się w Zimnej wojnie kilku drobnych wytrychów, które ideowa opozycja nad Wisłą łatwo może wykorzystać do swojej walki o otwarcie przymnkniętych im przed nosem drzwi i prawdę mówiąc sam jestem ciekaw jak to zostanie odebrane przez większą część odbiorców.

Jest tu chociażby jedna dość wymowna scena, w której Wiktor (Kot) dowiaduje się o powrocie jego ukochanej Zuli (Kulig) do zniewolonej Polski i ze łzami w oczach gra w nocnym klubie w Paryżu na fortepianie. Czyni to w sposób mocno zaangażowany, niezrozumiały przez odbiorców w dekadenckim klubie, oraz ze łzami w oczach, wtem Pawlikowski ukazuje w tle jego solowego dramatu plakat z hasłami „Liberte, Egalite, Solidarite”. Może i jestem przewrażliwiony na tego typu wstawki, ale w mojej głowie nadzwyczaj łatwo było ubrać tą scenę w wyrażenie zaniepokojenia autora obecną kondycją demokracji i wolności w pewnym kraju nad Wisłą. Obym się mylił i oby tego typu insynuacje ugrzęzły tylko w mojej nieco spaczonej głowie.

Reasumując, bo gorąco i piwo stygnie w lodówce. Ten bardzo osobisty film Pawlikowskiego jest bez wątpienia piękny, nawet bardzo. Świetnie zagrany, tu też bardzo, i zrealizowany, bardzo po raz trzeci, lecz z jedną małą, subtelną, acz wyraźną rysą na całym swym kryształowym wizerunku. Nie traci tym szczególnie na swojej reputacji i randze, ba, dla wielu rysa ta może okazać się dodatkową cechą podkreślającą wyjątkowosć dzieła, ale odnoszę dziwne wrażenie, że będziemy mieli do czynienia ze swoistym deja vu. Znów zwiastuję reżyserowi sukces międzynarodowy (wiem wiem, po Cannes łatwo napisać) oraz nieco bardziej chłodne przyjęcie w Polsce, która chyba nie potrafi jeszcze spoglądać na samą siebie z odpowiednim dystansem. Mnie Zimna wojna w dużym stopniu ukontentowała. Minusy o których napisałem wyżej absolutnie nie przysłaniają mi jej niezaprzeczalnych plusów, które wyrażają się głównie w warstwie audiowizualnej. Być może rzeczywiście mamy tu do czynienia z kinem wybitnym i wielkim z punktu widzenia kanonu polskiej kinematografii, nie wiem, czas sam to wszystko oceni, niemniej faktem jest to, że nie potrafię się tym filmem cieszyć. On po prostu sobie jest, niby blisko, ale jednak cholernie daleko ode mnie. To nie jest moja miłość, to nie są moi bohaterzy, ale to jest bardzo moje kino. Wspaniały związek, tylko sex tragiczny.



środa, 28 września 2016

Rodzina słowem... tragiczna

Ostatnia rodzina
reż. Jan P. Matuszyński, POL, 2016
124 min. Kino Świat
Premiera: 30.09.2016
Biograficzny, Dramat



Nie zdążyły jeszcze ucichnąć zachwyty i spazmy nad dziełem młokosa Matuszyńskiego, nie opadły do końca tumany kurzu jakie jeszcze przed kilkoma dniami kłębiły się na czerwonym dywanie w Gdyni, a już puka do nas z wielkiego ekranu przywrócona do życia rodzina Beksińskich, barwna biografia pełna szaleństw, niedorzeczności i życiowych absurdów. Historia rodziny naznaczonej wielką charyzmą i artyzmem, ale też przekleństwem i śmiercią. Z wielką ufnością czekałem na Ostatnią rodzinę, z niekłamanym podziwem oraz zachwytem łykałem pierwsze kadry i ujęcia w zwiastunach. Ogień pożądania podsycały media, krytyka filmowa i pierwsi szczęściarze, którzy widzieli film wcześniej. Są takie produkcje, które wielkie stają się w głowach zanim te jeszcze odkryją je same. Ostatnia rodzina zdaje się być jedną z nich. Na kilka dni przed oficjalną premierą, udekorowana w najbardziej błyszczące nagrody w polskiej kinematografii została z góry skazana na sukces. Wyznaczono jej azymut niekolidujący i bezpiecznie prowadzący do szczęśliwego celu na listach box office i kto wie, być może nawet do polskiego kandydata do Oscara (no dobra, dziś już wiadomo, że się nie udało). Czy słusznie? Czy jest to film tak doskonały jak go malują? Nieskazitelny i nietykalny na tyle, że świadoma krytyka tego obrazu może jawić się jako poczwarz i bluźnierstwo? Niestety nie. Biorąc pod uwagę wszystkie uwarunkowania, jestem nim nawet trochę rozczarowany.

Zacznijmy jednak od początku. Młody reżyser, debiutant, wraz ze scenarzystą Robertem Bolestą nie mieli łatwego zadania, to pewne. Jak bowiem ukazać sedno istnienia legendarnego rodu Beksińskich? Jak zmaterializować toksyczny związek wybitnego malarza i grafika z neurotycznym synem Tomaszem, oraz próbującą scalić ich wspólne dziwactwa w jedną, normalną rodzinną tkankę, żoną Zofią? Na czym się skupić, co uwypuklić, a co uczciwie przemilczeć? Takie wybory nigdy nie należą do prostych. Żywot Beksińskich zasługuje bardziej na dwunastoodcinkowy serial, niźli fabułę. Jest zbyt wielopłaszczyznowy i zbyt rozległy. Panowie finalnie skupili się na 28-letnim okresie życia rodziny, począwszy od roku 1977, w którym to Beksińscy przeprowadzili się z rodzinnego Sanoka do blokowiska na warszawskim Służewiu, a na ostatnim tchnieniu Zdzisława w roku 2005 kończąc. Autorzy, co zrozumiałe, w sposób wybiórczy przedstawiają nam tylko najważniejsze momenty z życia rodziny, skupiając się przy tym głównie na egzystencjalnych i zupełnie trywialnych czynnościach oraz osobistych relacjach pomiędzy członkami klanu szczelnie opakowanego w elegancki PRL-owski papier, czyli apartament typu M-5.


Koncentrujemy się więc na wycinku ich prywatnego, bardzo intymnego świata oraz na skomplikowanych relacjach na linii ojciec-matka-syn, które zostały złożone z wielobarwnych klisz umiejętnie na siebie nałożonych przez reżysera. Twórczość artystyczna Zdzisława i kariera radiowa Tomasza są tu tylko tłem informującym widza o ich prywatnych pasjach i talentach z których są znani najbardziej. W Ostatniej rodzinie dużo ważniejsze jest to, jak członkowie rodziny do siebie mówią i o czym, jak się śmieją i płaczą, kochają i cierpią, jak dorastają i jak się starzeją, w końcu o tym, jak umierają. Ich z pozoru nieco toksyczny związek ociera się o groteskę, o skandynawski humor rodem z filmów Roya Anderssona. Granica pomiędzy śmiechem i rozpaczą zdaje się tu być zupełnie iluzoryczna, czym łatwo zaskarbia sobie uznanie i szacunek u widza. Na widowni co chwila wybuchały salwy śmiechu, w liczbie mnogiej pojawiały się rechot i nieco tępe pojękiwania. Obok mnie młoda kobieta rechotała w tak regularny i cykliczny sposób, że z boku można było pomyśleć, że znajdujemy się na seansie serialu komediowego Pełna chata. Amerykanie wpadli kiedyś na genialny pomysł, żeby własnego, zwykle niezbyt bystrego widza uświadomić kiedy ten ma się śmiać i z czego. Dlatego nagrali w studiu śmiech wynajętej do tego celu publiczności i podkładali go do obrazu zawsze wtedy, gdy uznali, że zaprezentowana scena jest, lub powinna być śmieszna. I widz się śmiał, często nawet nie wiedział po co i z czego.

Ostatniej rodzinie jest wiele takich sytuacji kiedy sala kinowa rechocze jak na komediowym sitcomie, co rzecz jasna nie jest powodem do zażenowania, ani też do dystrybuowania przeze mnie pogardy. Po prostu śmiech ten, a także zapodana w hurtowych ilościach groteska, czarny humor i dystans do życia jaki często był lokowany w mieszkaniu rodziny Beksińskich, z jednej strony przejmująco uroczy, z drugiej jednak zabrał mi on nieco należnej dla ich rodziny powagi oraz szacunku dla jej istnienia. Nazbyt duże wytłuszczenie z ich życia groteskowych zażyłości spowodowało, że w momencie w którym nadchodziła faktyczna śmierć, przekleństwo i cierpienie, nagle nie potrafiłem wysupłać z siebie współczucia i popaść w zadumę. Nie umiałem się smucić i utknąć w emocjonalnej refleksji. Każda kolejna zaprezentowana na ekranie śmierć w rodzinie Beksińskich, począwszy od dwóch seniorek rodu, po te najważniejsze i najbardziej tragiczne, przechodziła gdzieś obok mnie. Nie poczułem jej. Przynajmniej nie na tyle, aby ta mną wstrząsnęła. Nie zostałem sprowokowany do żadnej głębszej refleksji, nie znalazłem też w sobie odczucia pustki i tęsknoty za którąkolwiek z ekranowych postaci. Do śmierci Beksińskich w Ostatniej rodzinie podszedłem tak, jak do padających setkami trupów w produkcjach Tarantino. Bezinwazyjnie i bezrefleksyjnie. Zupełnie obojętnie. A tak chyba jednak być nie powinno.


Śmierć tak bardzo zapowiadana i obiecywana w filmie została przez autorów spłycona i jakby odpuszczona. Nie została naznaczona traumą ani powagą, groteską za to już jak najbardziej. Mocno mnie to zaskoczyło i finalnie zdecydowało o przyznanej niżej nocie za film. Zdecydowanie zabrakło mi wyrazistości w sposobie przedstawienia cierpienia i przekleństwa życia rodu Beksińskich. Matuszyński skupił się na zupełnie innych aspektach ich życia, po łebkach przeprowadził nas za rękę po dwudziestu ośmiu latach ich wspólnej rodzinnej biesiady w bloku, żeby w chwili ostateczności pozostawić ich samych sobie na podłodze w formie przecinka, a nie wielokropka. Być może był to zabieg jak najbardziej celowy, aby odwrócić naszą uwagę od faktów oczywistych, byśmy skoncentrowali się na życiu codziennym bohaterów i poszukali tam zrozumienia. Może chodziło też o to, aby uwypuklić miałkość i kruchość życia, żeby pokazać, że Beksińscy byli zupełnie normalnymi ludźmi, że mieli zwyczajne mieszkanie, jak miliony Polaków wracali windą do domu i jedli wspólnie śniadania. Że byli tacy sami jak my, mimo, że byli zupełnie inni. Życie obdarzyło ich zarówno niezwykłością jak i nieszczęściem. Nie zmienia to faktu, że zabrakło w tym wszystkim śmierci właśnie. Ona tu jest, empirycznie i lirycznie, jak najbardziej. Widać krew, nóż, trumnę, pogrzeb i kwiaty, jest ukazana jej ulotność oraz trywialność, ale do jasnej cholery, jej tutaj nie czuć. Ostatnia rodzina trochę więc spłyca biografię Beksińskich i sprowadza ją do krótkiej notki na Wikipedii - Zmarł dnia tego i tego, w Warszawie.

Ale paradoksalnie sposób w jaki przedstawiono jednego z najważniejszych współczesnych polskich malarzy, rzeźbiarzy i grafików, którego artyzm przeciętnemu rodakowi jawi się, tak jak i jego prace - w sposób mroczny, posępny, zimny i wyobcowany - ociera się o wybitność. Matuszyński jednocześnie puszcza oka do, być może lekko zdezorientowanego widza i zamiast wnikliwego wgłębiania się w tą z pozoru skomplikowaną i zawiłą jednostkę, artystycznie niedostępną i emocjonalnie skrytą, na dzień dobry przedstawia nam ją zupełnie swobodnie i neutralnie. Z aparatem, w windzie, urokliwie żonglującą żartem i ciętym językiem oraz z nieodłącznym uśmiechem na twarzy. Taki w istocie był Zdzisław Beksiński. Spotkany na ulicy nikt zwróciłby na niego uwagi.

Genialnie został odwzorowany przez Andrzeja Seweryna. Nie chcę powielać słów zachwytów, pisać tego samego co wszyscy, bo to po protu trzeba zobaczyć na własne oczy. Jeśli Seweryn otarł się o genialność, to Dawid Ogrodnik odgrywający Tomasza zahaczył o trudno definiowalną epickość. Co prawda słabo kojarzyłem Tomasza Beksińskiego, nie dane mi było śledzić jego audycji w radiowej Trójce, ale wystarczy spojrzeć na archiwalne nagrania, by dostrzec ogrom podobieństw i docenić wysiłek oraz klasę aktorską. Oczywiście warsztatowo w niczym nie odstaje od nich Aleksandra Konieczna (Zofia), tu też nie zamierzam silić się na oryginalność oraz górnolotne epitety, całej trójce należą się ogromne słowa uznania, to właśnie oni są największą siłą i jednocześnie kołem zamachowym tej produkcji, ostatecznie windując ją na bardzo wysoki i unikalny w polskim kinie poziom.


Niestety kolejnym i osobnym kamyczkiem wrzuconym przeze mnie do ogródka twórców, który także spowodował lekkie obniżenie noty jest, wypisz wymaluj stary grzeszek polskiej kinematografii, który ciągle nie potrafi wydźwignąć się ze swojego wrodzonego niechlujstwa. Otóż nie przekonuje mnie do końca warstwa audiowizualna Ostatniej rodziny. Kadry i ujęcia kamery są momentami co najmniej niedoskonałe. Widoczny jest czasem drżący i zbyt statyczny obraz. Kilka razy przyłapałem się na tym, że ja bym to w danym momencie pokazał inaczej, acz akurat to konkretne przeczucie nawiedza mnie niemal zawsze podczas oglądania każdego filmu. Raziło mnie to jednak czasem w oczy pomimo tego, że w większości przypadkach zdjęcia prezentowały się nienagannie i tak jak należy. Były to jednak trochę za duże dysproporcje i wahania jak na jedną, doskonałą przecież produkcję. Podobne odczucia miałem w przypadku udźwiękowienia filmu, czyli następna typowa przypadłość polskiego kina. Męczyły czasem niewyraźne i trudne do wychwycenia dialogi, zwłaszcza Dawida Ogrodnika a.k.a Tomasza Beksińskiego. Oczywiście doskonale rozumiem jego wrodzoną neurotyczność, zaburzenia emocjonalne i język jakim się posługiwał (acz np. gdy oglądałem po filmie na YT różne sceny i nagrania z prawdziwym Beksińskim w roli głównej, to nie potrafiłem zrozumieć, czemu obie postacie tak bardzo się od siebie różnią), ale kilka razy miałem problemy w wychwyceniu tego co mówi. Muzyka jest, a jakże, ale na pewno nie zajmuje eksponowanych miejsc na pierwszym planie czego szczerze oczekiwałem. Poważnych zarzutów jednak w tym aspekcie z mojej strony brak.

Dla odmiany duży plus za scenografię i umiejętne odwzorowanie każdej kolejnej epoki, w której toczyła się akcja. Miło było dostrzec liczne elementy wyposażenia domu doskonale znane z własnych zasobów rodzinnych, także sprzęty, plakaty na ścianach, płyty, kasety, muzykę i ubrania. Czuć było ducha epoki. Brawo.

Jak więc mogę ocenić finalnie film z gruntu doskonały, na który miliony Polaków czekało z wielkim utęsknieniem? Gdyby nie tak duże oczekiwania z mojej strony, wysoko zawieszona poprzeczka i pierwsze zachwyty krytyki Ostatnią rodzinę oceniłbym pewnie nieco wyżej, na mocne pięć (lub 8/10 jak kto woli). Jednak moje wymienione wcześniej wątpliwości i delikatne zawody poboczne natury technicznej zmusiły mnie do odjęcia kilku mikro punkcików i ubranie dzieła Matuszyńskiego w cycki Marion Cottillard. Też piękne i zacne, w końcu m.in. dla nich Brad Pitt porzucił swoją Angelinę, zatem to chyba jednak nie zamach na świętość, prawda? Świetny debiut, mocne kino, być może rzeczywiście najlepsze w tym roku w swojskim wydaniu (nie widziałem jeszcze Wołynia i paru innych), ale nie potrafię ocenić go na wzorcowe pięć. Cztery z małym plusem, na zachętę. Za wiek i ambicje reżysera, za wybitne aktorstwo, klimat i za całokształt twórczości rodu Beksińskich.







IMDb: 8,0
Filmweb: 8,3


sobota, 14 marca 2015

Pięciobój nieklasyczny

Foxcatcher
reż. Bennett Miller, USA, 2014
130 min. United International Pictures
Polska premiera: 9.01.2015
Dramat, Sportowy, Biograficzny



Gdy tylko szacowna Amerykańska Akademia Filmowa ogłosiła tegoroczne nominacje do Oscara, jedną z pierwszych reakcji, która wpuściła jad do mej głowy, było to w postaci nieco zbyt wulgarnego pytania: „Komu Foxcatcher zrobił w Akademii laskę?". Jednak po obejrzeniu filmu optyka ma nieco zbladła oraz wydała oficjalne oświadczenie, iż zasadniczo to właśnie zmienia kierunek swojego położenia i w związku z tym pora na publiczne posypanie głowy popiołem. Tak więc czynię to w sumie nawet i z miłą chęcią, gdyż zwykle wolę w tą właśnie stronę się mylić, aniżeli w nazad. Co prawda nadal uważam, że Oscary to nazbyt duże kalosze, co zresztą stało się także faktem i ciałem, to jednak na tle konkurencji wcale nie było z tym Foxcatcherem tak znów najgorzej.

Jest to w istocie opowieść stricte męska, pełna wydzielin z gruczołów potowych, ubarwiona samczym uporem i walką na całego w imię godła i flagi państwowej, w dodatku z intrygującą grą aktorską Carella (cud, miód i orzeszki), która w ramach wisienki na torcie opowiada jeszcze interesującą historię opartą na faktach. Opowieść ta, która wydarzyła się w drugiej połowie lat 80-tych swobodnie przetacza się po świecie męskich hormonów, trudnych osobistych i szorstkich relacji, nieco skrzywionych ambicji oraz życiowych wyrzeczeń ze sportem umoczonym w sosie amerykańskiej definicji patriotyzmu w tle. Nie jest to film typowo sportowy, zgoda, ale jest go tu dokładnie tyle ile trzeba, by go poczuć, pokochać lub znienawidzić. Ogromną zaletą Foxcatchera jest nazwisko jego reżysera. Bennet Miller, to twórca dwóch innych, bardzo udanych amerykańskich biografii, w tym jednej sportowej: Moneyball i Capote. Jak widać świetnie czuje się w roli konwertera dla wyrazistych amerykańskich życiorysów opartych na ichniejszej filozofii życia, na sporcie i emocjach. Przyjemne, ciekawe, ale do szybkiego zapomnienia. Foxcatcher? Cholera, a co to takiego?

4/6


Dwa dni jedna noc
reż. Jean-Pierre Dardenne, Luc Dardenne, FRA, BEL, 2014
95 min. Kino Świat
Polska premiera: 27.02.2015
Dramat


Belgijscy jednojajowi bracia Dardenne, ex-dokumentaliści, a ostatnio stali bywalcy fabularnych narracji o tematyce stricte społecznej, którzy specjalizują się głównie w opowieściach o ludzkich skomplikowanych meandrach życiowych sytuowanych w spirali trudnych zdarzeń losowych, znów dali o sobie znak. Według krytyków jest to ich jedno z najlepszych dzieł, nie brak też odważnych stwierdzeń, że nawet najlepsze, nominowane do niemal wszystkich ważniejszych nagród filmowych, a dla mnie? Jedynie poprawne, acz z dość zauważalnym, mile smyrającym podniebienie plusem.

Muszę przyznać, że nawet podoba mi się szorstka prostota oraz ta minimalistyczna dosłowność w sposobie przekazu treści, także, a może i przede wszystkim zasadne postawienie między wierszami pytania przed widzem - Ile warty jest dziś ludzki odruch? Jednak z tych większych plusów, to niestety chyba już wszystko. Razi mnie przede wszystkim charakterystyka głównej postaci - słabej mentalnie i psychicznie Sandry (Marion Cotillard), która przez połowę filmu zwyczajnie mnie męczyła i od siebie odpychała. Bolesne to było doświadczenie o tyle, że ja Marionkę w cholerę lubię i najogólniej rzecz biorąc - babka mnie mocno kręci. A tu nagle taki porzyg. Poza tym ja doskonale rozumiem, że lęk przed utratą pracy, zwłaszcza u nas, w kraju "25 lat wolności", jest w wielu polskich gospodarstwach thrillerem dość powszednim i zupełnie oczywistym, niemniej lęk ten sytuowany w ukazanej nam francuskiej rodzinie, która, delikatnie rzecz ujmując, nie przymiera głodem i nie widać u niej przysłowiowego noża na gardle, tak zobrazowany dramatyzm wydaje się być nieco komiczny i trochę przerysowany. Oczywiście z punktu widzenia krajów starej Unii, gdzie standard życia jest "nieco" wyższy niż u nas, widać to z goła inaczej. Mają do tego święte prawo, ale nie zmienia to faktu, że trochę mnie to uwierało i ciężko było się nad głównym zmartwieniem tej opowieści pochylić z bólem w krzyżu.

O wiele bardziej interesowało mnie postawione przez braci pytanie - Czy człowieczeństwo jest dziś warte mniej, a może więcej, niż tysiąc Euro wokół których przez całe dwa dni weekendu krąży nasza zrozpaczona bohaterka. Pytanie skądinąd bardzo zasadne, ośmieszające współczesną, zaślepioną materialnym wyścigiem ludzkość, tyle, że prowadzące w zasadzie donikąd. Część współpracowników Sandry postawiona w niezręcznej sytuacji, głównie przez bezduszne korpo-standardy i tabelki w Excelu finalnie zdradza ludzkie odruchy, ale też spora część ma na to wywalone i z premedytacją wybiera własne dobro, które przecież także jest czymś motywowane, wszak zawsze trzeba wyremontować mieszkanie, kupić nową wersalkę, czy naprawić samochód. Premia rzecz święta, a że zdobyta kosztem innych? A czy kogoś to w ogóle jeszcze dziś dziwi? Bracia Dardenne zgrywają tu jednak tych nieco zdziwionych, próbują w związku z tym wytyczyć jakąś namacalną granicę pomiędzy ludzką podłością, a solidarnością, między kurestwem i upadkiem moralnych zasad, a uczciwością. Gdybym nie znał życia, to bym im może jeszcze uwierzył, a tak, no jest trochę mało poważnie, a przecież powinno. Broni ich jednak to, że to przecież nie ich wina, że żyjemy w tak skurwiałych czasach, gdzie człowiek człowiekowi... zombie. Jest jak jest i będzie już tylko gorzej.

4/6


I Origins
reż. Mike Cahill, USA, 2014
113 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Sci-Fi



Najlepszy plakat minionego roku, nie licząc tych fanowskich, a przynajmniej jeden z lepszych, do tego reżyser, który spłodził także jeden z moich ulubionych niskobudżetowych psychologicznych Sci-Fi ostatnich lat - Druga ziemia, w końcu też całkiem miły dla oka trailer. Uzasadnione więc były moje nadzieje, plany i niemałe oczekiwania względem tego dość intrygującego projektu, a tu, cholera jasna, taki bolesny rykoszet. Chciałoby się napisać wprost i bez ogródek: "nosz kurwa jego mać".

Ok, napisałem, ale jakoś wcale mi nie lepiej.

Nie, to nie jest zawód z tych o najwyższej mocy, raczej zwykłe rozczarowanie, które w mej klasyfikacji smutnych westchnień lokowane jest mniej więcej o jeden szczebelek niżej w hierarchii. No ale jak zwał tak zwał, miało być pięknie, wywiady miały być, a tymczasem film nie ma nawet polskiego dystrybutora i tak już chyba pozostanie. Najgorszym w tej, skądinąd całkiem interesującej opowieści jest gimnazjalny nurt rzeki jakiemu dał się porwać Cahill. Aż kipi tu od bełkotu w treści. Naburmuszone, infantylne, przeintelektualizowane i nazbyt płytkie w swojej tylko pozornej głębi dialogi, które w jednym zdaniu szukają sensu życia, a w kolejnym dostarczają głupkowatą odpowiedź na wszystkie nurtujące ludzkość pytania. Ja wszystko rozumiem, poziom tolerancji mam dość wysoko umocowany nad poziomem morza, ale tu zostałem wprost zalany oceanem płycizny.

Cholernie szkoda, bo scenariusz, jak i sam pomysł na film uważam za bardzo ciekawy. Nieźle Cahill to wszystko zmontował, udekorował w ładne zdjęcia i klimatyczną muzykę. Pouderzał też trochę w melodramatyczne tony i niczym Aronofsky w Źródle zawadził o psychologię, filozofię oraz nauki ścisłe. Zadowalająca wydaje się także obsada aktorska, która nawet coś tam gra, a nie tylko statystuje. Do licha, nawet całkiem interesujące pytania zostały postawione przed ludzkością, tylko na Boga, po cholerę facet silił się na dostarczenie wszystkich trapiących cały świat wraz z przyległościami odpowiedzi, w dodatku w tak szczeniacki sposób? Sens wiary w istnienie Boga z punktu widzenia ortodoksyjnej nauki, życie po życiu, definicja miłości, reinkarnacja, śmierć, narodziny, życie, elementy przypadku i przeznaczenia, brakowało mi tu tylko informacji o tym kto zabił Kennedy'ego i podpalił most Łazienkowski. Za dużo, przy jednoczesnym "za mało". Szkoda, po prostu szkoda.

3/6


Polskie gówno
reż. Grzegorz Jankowski, POL, 2014
93 min. Next Film
Polska premiera: 6.02.2015
Muzyczny, Komedia, Musical



Powiem wprost, od samego początku nie pałałem wielkim nadciśnieniem do ekranizacji filozofii życia Tymona Tymańskiego, wszak, mówiąc najogólniej, nie jestem fanem jego życiowych dogmatów, a już tym bardziej formy ekspresji w postaci musicali, a może właśnie głównie z powodu drugiego. Ale pewnego ciepłego wieczora tak się jakoś dziwnie złożyło, że poznałem śliczne rudę dziewczę, która z czasem okazała stać się dla mnie czymś więcej, niż tylko przelotną seksistowską znajomością. Jeszcze później wyszło przypadkiem na jaw, że ów dziewczę miało dwa lata temu styczność z ekipą filmu Polskie gówno, do tego stopnia, że wystąpiła nawet w jednej scenie, której ci o dziwo nie wycięli. Zatem gdy się o tym fakcie dowiedziałem, i ona w sumie również, wybraliśmy się zaraz po premierze do kina na seans, by owego rudzielca zobaczyć na własne oczy z perspektywy wielkiego ekranu, przy okazji opić ten fakt przemyconym w jej torbie piwskiem, a prywatnie dodać sobie jeszcze kilka punktów do mej ogólnej zajebistości, wszak nie każdy ziemski ogier spotyka się z dziewczyną, która zagrała w filmie, c'nie?

Tak więc zagrała, całe kilkanaście sekund, dwa ujęcia, jedno całkiem w pytkę, piwa opróżniliśmy i to by było mniej więcej na tyle. A film? Miał obiecujący początek, szykowała się zacna satyra na życie wyrażana m.in. niegłupimi dialogami o charakterze śpiewanym, ale potem, im głębiej w taśmę filmową, tym powtarzalność i schematyczność bezlitośnie wybijały z rąk szalonych twórców ich rakietki do ping ponga. Widać i czuć, że film był kręcony przez kilka lat, z doskoku, jeśli przypadkiem wpadła jakaś kasa. Ot, zabawa dużych zbuntowanych chłopców w kino, którzy postanowili się trochę rozerwać i na stare lata zagrać antysystemowych punkrockowców, którzy być może odbiją jeszcze jakieś piętno na współczesnej młodzieży. Na ekranie brylował wiecznie ujarany Brylewski, niespełniony komik Halama (acz zagrał świetnie), a do kompletu jako dopełnienie całości krwistym mięsem i we wszystkich kierunkach rzucał sam Tymański. No i fajnie, tylko że całość od mniej więcej połowy ich trasy koncertowej przypominała mi bardziej głupkowaty program Skiby i Konia sprzed lat: "Lalamido", którzy zresztą sami się w tym Polskim gównie pojawili.

W skrócie: Chaos, humor o różnej jakości, raczej średnia muzyka, trochę satyry, powszechny i podprogowy bojkot mediów, chęć dokopania branży muzycznej, show-biznesowi, a do tego jeszcze szczypta groteski. Można obejrzeć, nawet trzeba, ale chłopaki mają po prostu pecha, że żyją w czasach, gdzie jedynie o co mogą dziś walczyć, to losy psów w schronisku na Paluchu, tudzież jeszcze o prawa gejów i lesbijek, co zresztą sam Tymański już kilkukrotnie za swego życia czynił. Taki to właśnie poziom ich buntu, zupełnie nieistotny. Niemniej szacun za próbę, mimo wszystko czuć tu jakąś świeżość, inność, a to są przecież zawsze w cenie. Nawet jak nie wychodzi.

3/6



Służby specjalne
reż. Patryk Vega, POL, 2014
115 min. Vue Movie Distribution
Polska premiera: 3.10.2014
Dramat, Akcja, Kryminał



Film ten doczekał się już premiery w telewizji, a w TVP nawet wersji poszatkowanej, znaczy się serialu, do czego tak po prawdzie od samego początku bardziej się nadawał. Do tego był już dodawany jako DVD do jakiejś gazety i przetrawiony przez milion osób, tak więc widzieli go już chyba wszyscy co chcieli i połowa tych, którzy mieli to centralnie w dupie, zatem nie wiem po cholerę o nim tu po tych wszystkich miesiącach zamuły wspominam, ale jako, że sam zobaczyłem go dopiero kilka tygodni temu, a tym wpisem nadrabiam swoje zaległości, to się jednak o nim trochę powymądrzam. Ale tylko trochę, bo i tak nikogo już to nie obchodzi.

Moje wymądrzanie się nr 1 zostało po części przemycone już w pierwszym zdaniu. Służby specjalne są serialem, któremu jakiś szalony lekarz wmówił, że jednak drzemie w nim pełnokrwisty film fabularny. A to bzdura jest tak wielka, jak to aresztowanie gościa od krzesła jakie podniósł w powietrze na wiecu wyborczym BronKomora. Patryk Vega postanowił zrobić ten sam myk, co przed dekadą ze swoim Pitbullem. Wtedy również w postaci kinowej produkcji zaprezentował pilota do swojego serialu. Skoro raz się udało, czemu nie spróbować ponownie. Tym razem fabuła wydaje się ciut lepiej dopracowana, niemniej ilość poruszonych w filmie wątków inspirowanych prawdziwymi wydarzeniami ze świata biznesu, polityki i służb z ostatnich lat jest tak wielka, że w w formie fabuły trochę się to wszystko gubi, nie ściera ze sobą i tak zwyczajnie wymyka spod kontroli. Za dużo tego jak na jeden film, ale już w sam raz na serial.

Ale skoro mam ocenić film, to jako wnikliwy i wieloletni obserwator sceny politycznej w Polsce mogę napisać, że to takie trochę przedszkole jest. To ciągłe tłumaczenie widzowi co kto powiedział i co miał na myśli, traktowanie go jak jakiegoś dziecka z zespołem Aspergera, tudzież zwykłego leminga, że np. dany delikwent z pasiastym krawatem jaki "sam się powiesił" w mieszkaniu to rzekomo Pan X, że zatrzymanie ex-posłanki, która palnęła sobie w łeb, to wypisz wymaluj słynna Pani Y, a jak już pokazuje się kibola, to oczywistym jest fakt, że zawsze i wszędzie chodzi on w szaliku klubowym, no bo inaczej nikt nie będzie wiedział, że jest zły i wcina małe dzieci o poranku. Liczne poruszone analogie do prawdziwych zdarzeń z ostatniej dekady, owszem, dodają nieco realizmu i pozwalają zwłaszcza laikom poczuć nieco klimat polskiego bagna i układów w jakim tkwimy od przeszło 25 lat, gdzie za sznurki ciągle pociągają seryjni samobójcy i ich mocodawcy, ale wszystko to jest jakieś takie, bez wyrazu.

Fajnie zagrała cała specjalna trójca święta, chłopięca Olga Bołądź, tatuś Wojtek Zieliński i przede wszystkim przenajświętszy UBek Janusz Chabior (no mistrzowski poziom po prostu). Także kilka drugich planów (Baar, Grabowski, Kulesza) trzymało nienajgorszy poziom, ale niestety cała reszta to dno, wodorosty i oblane egzaminy do szkoły filmowej. Jednak ze względu na nadmiar wątków nie było jak się w te wszystkie postacie wgłębić, zrozumieć, a może nawet i polubić (acz z Chabiorem to się polubiłem już dużo wcześniej). W serialu jest z tym już dużo lepiej (przynajmniej na razie), bo też mamy na to więcej czasu i danych, dlatego zapewne Służby skończą tak samo jak Pitbull - średnio fabularnie i nieźle tasiemcowo. Pewne rzeczy po prostu lubią się ciągle kręcić w kółko.

3/6

sobota, 18 października 2014

30'WFF vol. 5

Obce ciało
reż. Krzysztof Zanussi, POL, ITA, RUS, 2014
117 min. Kino Świat
Polska premiera: 5.12.2014
Dramat, Psychologiczny



Jeden z najważniejszych nurtów w polskiej kinematografii - kino moralnego niepokoju - teoretycznie umarło już na początku lat 80-tych poprzedniego stulecia. Jednak jeden z jego głównych protoplastów - Krzysztof Zanussi - niczym ostatni żyjący na ziemi dinozaur, z uporem godnego podziwu maniaka dalej walczy o moralność widza. W tamtych czasach chodziło głównie o postawienie się ówczesnym komunistycznym decydentom, którzy tłumili twórczą swobodę filmowców i którzy uniemożliwiali w ten sposób prowadzenia na ekranie dyskusji nad aktualnymi problemami społeczno-politycznymi. A dziś? Dziś walka, jak pokazuje to historia powstawania Obcego ciała, trwa niestety nadal, lecz już z nieco innymi siłami - siłami postępu i poprawności politycznej.

Krzysztof Zanussi, zanim udało mu się dokończyć swój projekt - mam wrażenie, że jedno z najważniejszych dzieł swojego życia - musiał przez okrągłe dwa lata o to ostro walczyć. Ze smutkiem wspomniał wczoraj na warszawskiej premierze, że ten film chyba nie pasuje do realiów dzisiejszego świata. Tak w skrócie, aby to wyjaśnić, opowiada on o dwóch wyzwolonych kobietach, które próbują zniszczyć mężczyznę - katolika. Zanussi powiedział, że gdyby było na odwrót, gdyby to katolicy próbowali zniszczyć biedną, niewierzącą niewiastę, wtedy i owszem, film zapewne powstałby bez trudu. A tak, PISF początkowo odrzucił scenariusz i nie chciał go w ogóle finansować. Zanussi, który jest przecież jednym z najbardziej utytułowanych i zasłużonych polskich reżyserów w historii kina, dostał od całego polskiego środowiska filmowego wielki cios między oczy. Napluto mu w twarz, pierwszy raz w jego karierze próbowano aby jego film po prostu nie powstał. I to dziś, w "wolnej" Polsce, a nie za komuny. Wymowne.

Kropkę nad i postawiono na tegorocznym festiwalu filmów fabularnych w Gdyni, gdzie Obce ciało odrzucono i nie zgodzono się na jego udział w konkursie. Wersja oficjalna komisji brzmiała - film jest nieukończony. A ja po prostu uważam, że taka jest właśnie dzisiejsza branża filmowa w tym kraju. Na produkcje o gejach molestowanych przez księdza, też geja, pieniądze znajdują się momentalnie. Gdy jest na odwrót - jesteś nie na czasie, radź sobie sam, wypierdalaj.

Na szczęście Zanussi to szalenie uparty i ambitny człowiek. Znalazł potrzebne mu fundusze, a film ostatecznie powstał, tyle, że dwa lata później i w koprodukcji polsko-włosko-rosyjskiej. Żeby oddać też sprawiedliwość PISF, instytut w końcu dorzucił coś do koszyczka, ale niesmak pozostał.


A film? Dla mnie najlepsze dzieło Zanussiego od przynajmniej 14 lat, od Życie, jako śmiertelna choroba... albo i dłużej. Jak już napomknąłem, opowiada on o młodym mężczyźnie, Włochu - Angelo (Riccardo Leonelli), który w grupie modlitewnej Focolari poznaje Polkę - Kasię (Agata Buzek) i się w niej zakochuje. Jednak ich związek przerywa nagłe powołanie jakie odkrywa w sobie Kasia i która w związku z tym wraca do kraju, by wstąpić do klasztoru. Zrozpaczony tym faktem Angelo przyjeżdża za nią do Warszawy. Próbując wpłynąć na zmianę jej decyzji tu, na miejscu, zadomawia się w naszej stolicy na dłużej i znajduje zatrudnienie w wielkiej międzynarodowej korporacji. A w korpo jak to w korpo, nie ma miejsce na Boga, na wyznawanie i obnoszenie się z jakąkolwiek wiarą, nie ma też miejsca na wartości etyczne i moralne, liczą się tylko słupki w Excelu, pieniądze i władza. Na czele firmy stoi bezwzględna i cyniczna Kris (Agnieszka Grochowska), którą razi po oczach prostolinijność naszego Włocha, a także fakt, że ten gorący ogier nie chce jej przelecieć. Głęboko wierzący Angelo staje się więc ofiarą drwin i mobbingu. Kris wraz ze swoją korporacyjną koleżanką Mirą (Weronika Rosati) urządzają mu festiwal gier. Wykorzystując swoją władzę bawią się nim i próbują zmusić do złamania jego własnych zasad moralnych.

Sam Zanussi mówi: Film zamierzony jako dramat psychologiczny relacjonuje zderzenie korporacyjnego cynizmu z młodzieńczym idealizmem. Przewrotność pomysłu zasadza się na tym, że stroną prześladowaną jest autentyczny chrześcijanin, a po drugiej stronie stoi rząd kobiet wyzwolonych, które w cynizmie i brutalności postępowania prześcigają mężczyzn. Rezultat starcia jest nierozstrzygnięty - idealizm chwieje się, a cynizm pęka, choć daleko mu do nawrócenia.

Oglądając Obce ciało dostrzegłem w nim wiele prawidłowości jakie i mnie otaczają na co dzień. W końcu sam jestem Warszawiakiem, żyję w tym mieście, pracuję też od ośmiu lat w międzynarodowej korporacji i rzygam poprawnością polityczną oraz jej pustymi, bezideowymi przyległościami. Uważam, że film wcale nie jest przejaskrawiony i tak bardzo czarno-biały, jak to niektórzy zaczynają już reżyserowi zarzucać. Cynizm, władza, pieniądze, szybki hajs, ładne gadżety, przypadkowy seks w toalecie klubu (no, z tym bym akurat polemizował ;)), brak jakichkolwiek zasad, to wszystko niestety nie idzie dziś w parze z moralnością i uczciwością, że o wierze w Boga nie pomnę. To robią tylko zacofane mochery. Siara w chooy, kiełbasa i Podkarpacie. Dlatego film ten nie tylko jest o dyskryminacji katolików w świecie postępu oraz o rozwiązłości obyczajowej, lecz ogólnie o zgniliźnie moralnej, o ludzkim fałszu i obłudzie, o braku zasad wszelakich, o wielkich siłach zła, które ubrane na co dzień w krótkie mini i błyszczące fury mamią coraz bardziej zagubioną w tym świecie jednostkę. Człowiek człowiekowi człowiekiem? Nie w świecie Zanussiego, acz i on pozostawia wymowną furtkę na koniec, daje światło i nadzieję, także tym najgorszym z najgorszych. W końcu dobro zawsze zwycięża, czyż nie?


Wielki film o ważnych, jakże aktualnych tematach, który dopinguje człowieka w tym, aby w trudnych czasach pozostał wierny samemu sobie, oraz żył w zgodzie z własnymi ideałami. Zapewne ciężko będzie mu się przebić przez komercyjny i często bezrefleksyjny repertuar, ale jeśli ktoś będzie chciał spróbować zmierzyć się z jakże widocznym i ciągle postępującym w świecie kryzysem człowieczeństwa, które samo myśli o sobie, że wszystko jest przecież ok, że panuje pokój i miłość i o co ci chodzi człowieku, to autentycznie polecam skupić się na licznych przesłaniach Zanussiego pieczołowicie i mądrze skrytych w tym obrazie. Heh... Sam pamiętam siebie sprzed prawie 20 lat, kiedy jeszcze jako nastolatek uważałem jego filmy za największą karę i Mt.Everest kinematograficznej nudy. Myślę, że do jego filozofii trzeba po prostu dorosnąć, dojrzeć, tak jak do Whisky, acz tak po prawdzie, to trzeba wpierw zrozumieć świat w którym żyjemy oraz w coś uwierzyć. Zanussi nie robi nic innego, jak tylko trafnie komentuje jego rzeczywistość. I robi to już od przeszło 50 lat. Wypada mi więc w tym miejscu tylko życzyć zdrowia panie reżyserze. I wytrwałości.

No dobra, jeszcze jeden akapit. Chcę napisać dwa słowa o Agnieszce Grochowskiej. Rola cynicznej i zepsutej moralnie Kris... to arcydzieło. Klasa. Palce lizać. Z ogromną przyjemnością patrzyłem na nią na ekranie. Wypełniała go całego wielkim talentem, zaangażowaniem i kunsztem aktorskim. Aż sama obecna na premierze Maja Komorowska zeszła po seansie na dół, pod scenę, na której znajdowali się reżyser, oraz Agata Buzek i Grochowska właśnie, i w wielkich, wzruszających słowach uznania wyraziła się o grze obu dziewczyn, z uwypukleniem Grochowskiej właśnie. Wielkie słowa, wielkie aktorstwo, wielki film. Warto jeszcze wspomnieć na koniec o tym, że Obce ciało jest ostatnim filmem w którym możemy usłyszeć muzykę zmarłego przed rokiem Wojciecha Kilara. Ich wieloletnia współpraca z Zanussim zakończyła się właśnie na tym etapie. Jak zwykle w wielkim stylu. Polecam film gorąco.

5/6


wtorek, 30 września 2014

Patriotyzm w sosie dubstep

Miasto 44
reż. Jan Komasa, POL, 2014
130 min. Kino Świat
Premiera: 19.09.2014
Dramat, Wojenny



Za kilka dni, trzeciego października będziemy w Warszawie gasić symboliczne ognisko na kopcu Powstania Warszawskiego, oraz po raz siedemdziesiąty już obchodzić ze smutkiem podpisanie honorowego aktu kapitulacji, a tymczasem w kinach łokciami rozpycha się Jan Komasa ze swoim nieco hipsterskim Miastem 44. Filmem, który próbuje w bardziej komercyjny i spektakularny sposób przybliżyć, głównie młodszym odbiorcom, klimat tamtych dni i tamtych dramatów ludu stolicy, też głównie tego młodego. O powstaniu pisałem już tutaj bodajże dwa razy. Ostatnio i najbardziej osobiście przy okazji majowej recki dokumentu non fiction – Powstanie Warszawskie (btw – będzie to nasz kandydat do Oscara w sekcji filmów dokumentalnych). Nie chcę więc powtarzać tych samych słów, ciągle jeszcze aktualnych, głęboko we mnie zakorzenionych. Nie będę ponownie przelewał na ekran własnych myśli i dzielił się prywatnymi emocjami jakie zwykle nie wystawiam na światło dzienne, w końcu nie będę także udowadniał jak wiele dla mnie - urodzonego Warszawiaka znaczy właśnie ten konkretny fragment naszej historii. Wypada mi jedynie polecić w tym miejscu gotowy już tekst, jeśli rzecz jasna ktoś jeszcze nie czytał i jeśli ma na to ochotę, a dziś... a dziś skupię się na rzeczach o wiele bardziej przyziemnych.

Skoncentruję się przede wszystkim na wrażeniach stricte artystycznych, na odbiorze audiowizualnym całości i na warstwie technicznej produkcji, gdyż... no cóż, Miasto 44 nie wnosi sobą zbyt wiele w temacie samego powstania. Niestety. Są wybuchy, jest wojna, są szkopy i ruskie czekające na drugim brzegu Wisły, są też bohaterscy powstańcy i mieszkańcy zniewolonej stolicy, jest także wszechobecna śmierć, okrucieństwo tamtych dni, w końcu jest tu także pięknie odwzorowane zniszczenie miasta, ale mimo to nadal nie jest to film o Powstaniu Warszawskim. Przynajmniej nie w dosłownym sensie tego wyrażenia. Ono oczywiście występuje w tej opowieści, ale przez całe dwie godziny widziałem je jedynie w tle schowane gdzieś za plecami rzeczy może i wzniosłych oraz pięknych z punktu widzenia emocji, ale tak jakby zupełnie mnie nieinteresujących i mało znaczących. Powstańczy etos został tu mocno skrzywiony, pokolorowany innymi niż zazwyczaj kredkami, bardziej kolorowymi od oryginalnych nieco już wyblakłych. Może i te wyraziste, soczyste barwy z punktu widzenia młokosa, któremu temat powstania kojarzy się jedynie z nudnymi lekcjami historii w szkole wydadzą się atrakcyjne, lecz jeśli chodzi o mnie, to momentami czułem się doszczętnie oślepiony przez przesadne i liczne w tej historii przejaskrawienia.

Bardzo, naprawdę bardzo długo dojrzewałem do tego filmu. Odrzuciłem nawet wcześniejsze darmowe zaproszenie na pokaz specjalny jakie mi wpadło przypadkiem, a premierę pierwszej wersji filmu odbywającą się na Stadionie Narodowym zwyczajowo olałem (nie lubię spędu spoconych ludzi i masówek). Zazwyczaj niewiele mi trzeba, aby trafnie ocenić wartość artystyczną i merytoryczną danej produkcji. Wystarczy mi głównie jeden zwiastun, jakiś fragment wywiadu, skromny tekst. O dziwo rzadko się mylę. Nie wiem, może to lata praktyki, może świetny nos, a może to tylko przypadek, acz tak po prawdzie, to pewnie chodzi głównie o to, że w dzisiejszych czasach w zwiastunach często upycha się całą treść wraz z jej najlepszymi ozdobnikami. W tym tyglu kulturowym, który dziś jest już składową luksusu, żeby dotrzeć do widza i namówić go do wydania trzydziestu złotych polskich na bilet do kina, trzeba trochę oszukiwać, wciskać kit, nierzadko też opakować gówno w złoty papier. A ja mam tak, że jakoś umiem przez te grube warstwy świecidełek wyczuć zapach tego gówna właśnie jakie się gnieździ i śmierdzi w środku. Trailery zwykle nie kryją dziś już żadnych tajemnic, a seans po prostu stanowi jedynie ich rozwinięcie. To nie jest już tylko reklama produktu, bardziej bryk.


W przypadku Miasta 44 jego oficjalny zwiastun bardzo mnie do siebie zniechęcił. Cały powstańczy etos Jan Komasa upchnął właśnie w takie ładne, błyszczące pudełko, którego wieko otwiera się w systemie slow-motion oraz w asyście pojękiwań Lany Del Rey. Żyjemy w czasach, gdzie sama dobra scenografia i efekty specjalne niestety już nie wystarczają, także w polskim kinie (nie wierzę, że to napisałem). Swoje pięć groszy dorzucili mi moi bliscy znajomi, którzy historię PW, dzień po dniu mają w jednym palcu i którzy żyją tym tematem... tak jak ja piersiami Hayek (acz, to chyba trochę niezbyt fortunne porównanie). Widzieli, ocenili po swojemu, nie pozostawili mi większych złudzeń. Fakty nie trzymają się tu zbytnio kupy, a twórcy jadą całą szerokością taśmy filmowej tanimi ogólnikami, niczego konkretnie nie tłumacząc, niczego nie negując i niczego także zbytnio nie gloryfikując. Przynajmniej nie oficjalnie, bo że jednak coś zacnego między wierszami można wygrzebać, to napomnę o tym za chwilę. Celem tego polskiego Pearl Harbor (film) było, jak mniemam, stanie się głównie kasowym przebojem, a przy okazji także skomercjalizowaniem i rozmiękczeniem nieco etosu powstania poprzez skupieniu się na szalenie uniwersalnym wątku miłosnym. Komasa chciał z powstańczego heroizmu zrobić temat bardziej przystępny dla szeroko rozumianego i mało wymagającego ogółu. Sądząc po liczbie widzów, która postanowiła dać mu szansę, można by rzec, że cel ten już teraz został osiągnięty, w dodatku z wyróżnieniem (635 tys. w ciągu 10 dni - naprawdę robi wrażenie).

Czy jednak te mocno spłycenie powstańczej tematyki oraz przeniesienie jej na grunt wysokobudżetowej i widowiskowej rozrywki jest "zasługą" tylko i wyłącznie Janka Komasy? Otóż nie do końca. To nie jego wina, ani też zmartwienie, że żyjemy w czasach, w których, zwłaszcza młodzi ludzie nie interesują się zbytnio historycznymi meandrami własnego kraju. Dzisiejszą młodzież, ale nie tylko, myślę, że także przeciętnego Kowalskiego trzeba do tego po prostu zmuszać. Tak, zmuszać. Miasto 44 własnie to robi - zmusza, ale w stylu dla nich akceptowalnym, międzynarodowym, z całym wachlarzem ozdobników, trików i sztuczek. Film wygina się w sposób dla siebie nienaturalny, przyjmuje trochę karykaturalny wyraz twarzy, wszystko po to, aby tegoż Kowalskiego oraz tą Anię z szóstej C do siebie przyciągnąć, objąć i przytulić. Żeby spełnić swoją ambitną misję zwraca się do nich w języku zrozumiałym dla swojego głównego odbiorcy - w języku gimbazy. Stąd właśnie te wymuskane piękne postacie, wysportowani faceci, śliczne, umalowane laski dziewczyny, które robią to samo co dzisiejsza młodzież: Bawią się, piją, jarają szlugi, uprawiają seks. Normalka. Oczywiście wiadomym jest fakt, że nasi dziadkowie w ich wieku zachowywali się mniej więcej podobnie, niemniej eksponowanie pewnych zachowań jest u Komasy momentami bardzo niesmaczne, o czym świadczy chociażby skandaliczna i bardzo rażąca po oczach scena seksu w ruinach. Zresztą podobne zdanie na ten temat mają środowiska powstańcze, które zgłosiły do scenariusza dziesiątki, a może nawet i setki poprawek, w większości niestety odrzuconych przez Komasę.

Jeśli zaś chodzi o drobiazgi, to z pierwszej ręki wiem, bo też od samych uczestników powstania (jak nie wierzycie, to zapytajcie swoje babcie), że przed wojną młoda kobieta z papierosem w ustach, to był widok dość niecodzienny. Ponadto u Komasy jego dzieciaki idą bić Niemca w sposób zupełnie bezrefleksyjny, beztroski, tak, jakby udawali się w piątkowy wieczór na imprezę. Brakuje mi ukazania choćby ułamka moralnego dylematu, świadomości czynu i drakońskich konsekwencji. Z czasem młody reżyser próbuje ratować ich szczeniacką naiwność poprzez ukazanie szerzej znacznie głębszej dramaturgii oraz tragicznego w skutkach ich pospolitego ruszenia, niemniej setki ofiar i padający jak muchy kolejni bohaterowie tej opowieści wcale nie sprawiły, iż początkowy niesmak w końcu mnie z czasem opuścił. Niestety, z przerwami towarzyszył mi on już do samego finału.


Na szczęście w Mieście 44 są też wielkie momenty, za które chciałbym w tym miejscu młodego reżysera dla odmiany pochwalić. Kiedy tak już pogodziłem się z tym jakże smutnym faktem, że film ten formalnie nie jest adresowany do mojego skromnego jestestwa i kiedy w konsekwencji zmniejszyłem próg własnej akceptacji oraz kinematograficznej tolerancji, zacząłem w tej opowieści doszukiwać się rzeczy pozytywnych z punktu widzenia docelowego odbiorcy. No i je bez trudu dostrzegłem, nawet całkiem sporo. Najważniejszą, a jednocześnie największą wartością dodatnią Miasta 44 są przekute na język gimbazy i hipstera wartości dla mnie bardzo ważne w życiu codziennym. Bicie się o wolność i niepodległość swoją, własnej ojczyzny, w imię Boga, matki, rodziny, własnych marzeń i pragnień, na pierwszy rzut oka wydają się zupełnie naturalne i oczywiste. Otóż nie bardzo. Dziś te wartości są opluwane przez głównie lewicujący mainstream. Patriotyzm na każdym kroku się dziś upokarza, wpycha w nawiasy obciachu, mentalnego zacofania i mocherlandu, a flagę państwową w asyście oklasków i fleszy aparatów wciska się w gówno. Czczenie barw narodowych, ich epatowanie, także krzyża, który poprzez historyczne zaszłości jest z nimi nierozerwalny, bywa często zrównywane z jakimś klonem faszyzmu, czego do prawdy nie jestem w stanie pojąć. A tu proszę, zjawia się na białym rumaku Janek Komasa, który jeszcze niedawno robił film o dzieciaku emo i zabiera się za jeden z najtragiczniejszych, a równocześnie najpiękniejszych epizodów z kart naszej historii najnowszej. Zwracając się tak do tychże najbardziej podatnych na te wszystkie bzdury o polskim faszyzmie dzieciaków mówi im, może i w sposób niezbyt lotny, może także i w mało wyszukany oraz mądry, no ale jednak mówi, wrzeszczy wręcz, że to wcale nie jest żaden tam faszyzm, wstyd i siara w chooy. Chwali dobro, polskość, czci patriotyzm, braterstwo, odwagę i poświęcenie dla swojej ojczyzny. Bez lukru i pudru, bez specjalnych nadużyć. Tak, myślę, że w dobie wszechobecnego zagrożenia dla tradycji i konserwatywnych wartości, wbijanie w ten sposób do głów młodemu pokoleniu tych wszystkich starych, praojcowych prawd życiowych i zasad moralnych jest wysoce stosowne, szalenie pożądane oraz w stu procentach pożyteczne. Kropka, a nawet wykrzyknik.

Czcij barwy ojczyste, broń swojego domu, rodziny i ziemi, kochaj matkę swoją i w imię Boga zabijaj swojego wroga. Zawsze z dumą, podniesioną głową, z poświęceniem, honorem i śpiewem na ustach. Młody Stefan, Biedronka, Kama, Beksa, czy Góral czynią więc to wszystko z nieskrywaną radością, a także z momentami urzekającą mnie naturalnością. Zupełnie, jakby ich postawa była wyssana z mlekiem matki, jakby mieli to zakodowane w kodach DNA, jakby miłość do Polski płynęła w ich krwiobiegu już od urodzenia. Ale takie właśnie było to pokolenie. Wspaniałe. Cieszę się, a nawet jestem trochę dumny z tego, że w tym nieco może i hipsterskim stylu Komasa udowadnia współczesnym młodym ludziom, że patriotyzm wcale nie jest obciachem. Że może być on dziś atrakcyjny również i dla nich, dla pokolenia Facebooka, Playstation i iPhone'a. Może on też fascynować, być twórczy oraz wyznaczać im nowe horyzonty. Wartość dodatnia, której nie da się kupić za żadne złote dukaty. W tym więc miejscu i czasie duży plus wędruje do Komasy, w dodatku nie jedyny.


Cieszę się także z rzeczy nieco mniejszych, bardziej ulotnych. Z kadrów mojej ukochanej Warszawy, z odwzorowania jej starych kamienic, siatki ulic, także z tego tętniącego w niej mimo okupacji życia, lokalnego cwaniactwa, z uśmiechów na twarzach, oraz z odwagi jej mieszkańców. Podoba mi się także kilka pięknych, jakże wzruszających scen, które zapamiętam na długo. Podziemne kanały, czy też końcowe uwspółcześnienie warszawskiej panoramy. Parę razy w kinie poczułem jak pocą mi się oczy i mocniej bije serce. Warto też w tym miejscu wspomnieć o młodych aktorach. W końcu to głównie oni sprzedają nam te wszystkie emocje. Klasa. Poważnie. Kiedy w sieci, jeszcze na długo przed premierą pojawiły się pierwsze zdjęcia i gdy zobaczyłem nań tych młodych, przystojnych i pięknych młodych ludzi, tak nienaturalnie ucharakteryzowanych, w głowie od razu zalęgło się multum wątpliwości. Czy to aby przypadkiem nie jest karykatura? Ale po seansie byłem ich postawą mocno zbudowany. Ich twarze, które nie kojarzyły mi się, bo też nie mogły, z żadną inną wcześniejsza rolą, bardzo zaprzyjaźniły się z moimi oczami. Zwłaszcza młoda "Biedronka" (Zosia Wichłacz). W jej anielskiej twarzy i szklistych ślepiach było coś absolutnie mistycznego i niedefiniowalnego. Wpatrywałem się w nią jak zahipnotyzowany w obrazek. Boskie doświadczenie. Wielkie brawa dla niej, dla Komasy również, że ją wypatrzył i jej zaufał. Uwielbiam takie odkrycia, ten stan, kiedy w kinie rodzi się we mnie ta niezwykła więź z bohaterem. No... z bohaterką, wiadomo, że z kobietami wiążę się znacznie częściej ;)

Ale żeby nie kończyć znów tak tego tekstu w nazbyt cukierkowym nastroju, to jeszcze pozwolę sobie skarcić nieco pana reżysera. Szkoda, powtarzam, wielka szkoda, że Komasa umorusał całość w tak fatalnej oprawie dźwiękowej. Muzyka zupełnie nie pasuje do obrazu. Skacze z gracją indyjskiej słonicy pogrążonej w okresie godowym od epoki do epoki, od Cześka Niemena, przez pieśni powstańcze, po klubowe dubstepy (bo chyba Lanę Del Rey w końcu chyba wycięli, przynajmniej ja jej w kinie nie zauważyłem). Zupełnie, jakby chciano w ten sposób zadowolić wszystkich jednocześnie, a tak się przecież nie da. Wyszła z tego mało sympatyczna dla mych przecież niezwykle tolerancyjnych narządów słuchu kakofonia. Dobór muzyki jest właśnie taką kwintesencją całego filmu i zarazem jego wisienką na torcie. Miasto 44 chce być przyswajalne przez jak największą grupę odbiorców. Twórcy pragną, żeby każdy znalazł w nim coś dla siebie. Ja, wychowany na starym powiedzeniu, które rzecze, że "jeśli coś jest do wszystkiego, to jest do niczego", z trudem odnajduję się w tak postawionych nawiasach. Owszem, znalazłem w nim coś także bliskiego memu sercu, pewne epickie fragmenty, piękne wycinki z całości, ale to jednak trochę dla mnie za mało, by wychodzić z kina w poczuciu dobrze wykonanego zadania. Może gdyby nie te szczeniackie, wręcz bezczelne sceny ukazane w slow-motion, gdyby nie ten na siłę i od czapy wciskany widzowi seks, gdyby też w fazie produkcji bardziej wysłuchano samych powstańców, to mój odbiór byłby ciut lepszy.

Dlatego też jestem w tym miejscu szalenie rozdarty wewnętrznie. Mimo wszystko bardzo czekałem na ten film i bardzo na niego liczyłem. Jeszcze przed jego premierą zdążyłem się nim nawet rozczarować, ale jednak po seansie trochę zmiękły mi nogi. Ciężko jest mi w jednoznaczny sposób ocenić Miasto 44, a także w uczciwy i zupełnie bezstronny sposób sklasyfikować je we własnych myślach. Niemniej uważam, że Jan Komasa zrobił kawał dobrej i bardzo pożytecznej dla nas wszystkich roboty. Trudno, ja sobie jeszcze poczekam na film, który udobrucha moje nieco większe wymagania. Mam czas. Powstańcy czekali 45 lat na zwrócenie im honorów, to i ja mogę poczekać na lepszy film z nimi w roli głównej. Póki co wytykam Komasie popełnione przez niego błędy, lecz nie ze złośliwości, ani też z braku sympatii - z uczciwości po prostu, oraz z szacunku. Tak. Mam ogromny do niego szacunek. Mimo wszystko. I także pomimo tego co wszyscy o nim wygadują, polecam się wybrać na film do kina, właśnie z szacunku, acz bardziej tego zaadresowanego do prawdziwych bohaterów, którzy nadal, lecz niestety w ogromnej już mniejszości żyją jeszcze pośród nas.

4/6

IMDb: 7,3
Filmweb: 7,3