poniedziałek, 4 czerwca 2018

Związek tragiczny

Zimna wojna
reż. Paweł Pawlikowski, POL, FRA, GBR, 2018
84 min. Kino Świat
Polska premiera: 8.06.2018
Dramat, Romans



Ten ochrzczony mianem jednego z najważniejszych polskich filmów ostatnich lat, dzieło, którym zachwycił się światek filmowy w Cannes, obraz, w którym zabujała się Julianne Moore i Cate Blanchett, a przy okazji także branżowi krytycy i dziennikarze oraz pół Internetu, w końcu film, który w ostatnich tygodniach wyskakiwał niemal z każdej napotkanej przeze mnie na ulicy lodówki i którego osobiście w końcu sam doświadczyłem wczoraj na pokazie przedpremierowym spowodował we mnie tak skomplikowane reakcje, że siedząc tak teraz bezradnie przed białym ekranem komputera nie wiem od jakich słów mam napocząć ten tekst. Może zacznę więc jak zwykle, zupełnie od dupy strony.

Na filmie byłem ze swoją konkubiną, która, jak to kobieta wewnętrznie chaotyczna, lubi ckliwe historie miłosne i wiecie co? Po wyjściu z kina o Zimnej wojnie zamieniliśmy ze sobą może dwa słowa (Podobał ci się? - No, spoko), po czym wróciliśmy do domu i poszliśmy spać. Aha, ja wypiłem jeszcze piwo. Nie chodzi o to, że film nas tak zmiażdżył intelektualnie, że aż nie mogliśmy z wrażenia wydusić z siebie choćby słowa. Nic z tych bamboszy. Po prostu nie było za bardzo o czym rozmawiać. To trochę jak z tą niezręczną ciszą na pierwszej randce, kiedy to nie wiesz co masz z siebie wydukać, choć oczywiście masz świadomość, że niewiasta siedząca naprzeciw jest prawdziwym aniołem i jeśli zaraz nie wykrztusisz z siebie jakiegoś słowa, to ci przepadnie na amen. No więc próbuję właśnie coś teraz z siebie wykrztusić.

Nie lubię podsumowywać filmów tylko jednym zdaniem o co nie wiedzieć czemu często jestem proszony, stąd między innymi dlatego właśnie prowadzę tego bloga, żeby móc czasem wyrzygać z siebie te setki chaotycznych słów błądzących bez celu po mojej głowie, ale akurat Zimną wojnę potrafiłbym opisać tylko jednym zdaniem, np. takim: To jak rzucenie okiem na piękny i bardzo drogi obraz w Muzeum Narodowym, po czym wychodzisz, idziesz na piwo i wracasz do swojego życia nawet nie wiedząc dokładnie kto go namalował oraz co sobą przedstawiał.

Tak właśnie. Film mną niestety nie wstrząsnął i nie zaczarował, ani razu nie pojawiła się też w moim życiu gęsia skórka, która często stanowi dla mnie największy miernik jakości danego obrazu. Co prawda wzruszyłem się raz, czy dwa, prawie za każdym razem gdy słyszałem naszą wspaniałą i pięknie przedstawioną w filmie muzykę ludową, która stanowi bardzo zacną, acz surową oprawę muzyczną filmu, ale ta chwilowa ckliwość została spotęgowana moją ogólną słabością do polskich tradycji ludowych i folkloru, z których cholera jasna zawsze jestem jakoś tak dziwnie dumny i hopsasa do przodu. Ale ja to ja, mam jakieś dziwne niedojebanie mózgowe, bo np. w miniony weekend zeszkliły mi się na moment oczęta podczas oglądania na kanale Planete programu „Polska z góry”. Taka ta Polska piękna z perspektywy drona, że aż się normalnie wzruszyłem. I właśnie za to wędruje ode mnie pierwszy plusik dla Pawlikowskiego, że gdzieś pomiędzy słowami, których i tak nie ma tu wiele, pokazał jaka ta nasza Polska cała, mimo brutalizmu lat 40 i 50 minionej epoki jest piękna i jak nadal mamy wiele do zaoferowania światu w warstwie kulturowej. I świat to kupuje, ale tylko w przerwach na ratowanie nas przed jawnym mordowaniem demokracji. Wiadomix.


Drugi ważny plusik to oczywiście warstwa stricte wizualna o której napisano i powiedziano już chyba wszystko. Nie chcę więc powielać oczywistości, od tego są inni. Film jest pięknie pomalowany w czerń i biel, format 4:3, melancholijne kadry i zdjęcia, tu już można zatem mówić o recydywie. Oscarowa Ida wyznaczyła Pawlikowskiemu sprawdzoną już w bojach ścieżkę chwały, na którą ponownie dało się nabrać niczym wygłodniałe ryby na haczyk tysiące ludzi. Ja też, i nie uważam, żeby to było coś złego. W obecnych cyfrowych czasach bardzo cieszę się na choćby chwilową możliwość powrotu do czasów świetności kina zaangażowanego i analogowego, do kina z lat 50 i 60 obdartego ze ściemy. To trochę jak z tą tęsknotą za gumami Turbo, River Raid i harataniem gały z kumplami od świtu do nocy na osiedlowym podwórku. Wiesz, że te czasy już nigdy nie wrócą, ale odczuwasz wewnętrzną potrzebę pielęgnowania o nich pamięci.

Ale co właściwie czai się pod warstwą wizualną i techniczną? No, i tu właśnie dochodzimy do chwili największej słabości Zimnej wojny. Być może będę w mniejszości, ale to akurat bardzo wygodna dla mnie grupa społeczna, w której doskonale się odnajduję. Jak już wspomniałem wyżej, ukazana w filmie historia miłosna mną nie wzruszyła. Zabrakło ognia, żaru, być może zwyczajnie dobrej podpałki i suchych zapałek. Mimo absolutnie kapitalnych ról (tu akurat jestem w większości) Kulig i Kota nie potrafiłem odnaleźć pomiędzy nimi tej namiętności i pierwiastka szaleństwa, którego oczekiwałem, a przynajmniej tego, którego mi wcześniej obiecano. Być może mam już na jego temat nieco koślawe i trochę też wykolejone wyobrażenie, ale jednak po walcu słodkiej lolitki z jej starszym nauczycielem życia spodziewałem się trochę więcej chemii, a nie tylko fizyki.

W nawiązaniu kontaktu wzrokowego z tą miłosną gierką w berka z pewnością nie pomagają bardzo długie przeskoki czasowe i lokacyjne. Raz widzimy ich w romantycznym uścisku w polskim stogu siana, za chwilę jest już Berlin Wschodni, ciach, następna scena Paryż, ciach, mamy piękna Jugosławię i tak skacze nam ten Pawlikowski z kwiatka na kożuszek. Nie to, że mi to przeszkadza, paradoksalnie napiszę, że wręcz przeciwnie, nawet podoba mi się taka formuła. To trochę jak ukazanie the very best of ich burzliwego romansu, takie najlepsze serduszka z najlepszych, krótka kronika ich miłosnych uniesień oraz kaprysów ukazanych w jednej małej pigułce (gwałtu). Nawet jest to przyjemne i przystępne dla oka, gdyż ta w sumie prosta historia nie jest siłą wsadzona w za duże kalosze i nie trwa dwóch godzin piętnaście jak co drugi dziś nowy film, niemniej te przeskoki czasowe, lokacyjne oraz sercowe takoż, trochę ostudzają ich ekranową namiętność, która nawet nie ma kiedy się dobrze rozpędzić, przez co często potyka się więc, a to o parkiet sceny, a to o stół w knajpie, czy ścianę w pokoju. Kocham cię! JEB! Czekam na ciebie całe życie! JEB! Trochę chyba za mało w tym wszystkim cukru w cukrze, a w wielkim torcie bezowym z bitą śmietaną tak jakby o to właśnie winno tu chodzić. Zatem jednak niedosyt. Widziałem już w kinie zbyt wiele wielkich miłosnych uniesień, by dać sobie w mordę strzelić takiemu powierzchownemu romansowi.


Co ważne, tym razem obyło się bez subtelnych politycznych naleciałości i ideologicznych kontrowersji jak ostatnio w Idzie, acz sam Pawlikowski bardzo chętnie lubi się stawiać w świetle reżysera wyklętego opowiadającego się wyraźnie po jednej ze stron politycznej barykady, która od lat z bólem gwałci naszą przestrzeń publiczną, co osobiście bardzo mnie smuci. Może właśnie z tego powodu doszukałem się w Zimnej wojnie kilku drobnych wytrychów, które ideowa opozycja nad Wisłą łatwo może wykorzystać do swojej walki o otwarcie przymnkniętych im przed nosem drzwi i prawdę mówiąc sam jestem ciekaw jak to zostanie odebrane przez większą część odbiorców.

Jest tu chociażby jedna dość wymowna scena, w której Wiktor (Kot) dowiaduje się o powrocie jego ukochanej Zuli (Kulig) do zniewolonej Polski i ze łzami w oczach gra w nocnym klubie w Paryżu na fortepianie. Czyni to w sposób mocno zaangażowany, niezrozumiały przez odbiorców w dekadenckim klubie, oraz ze łzami w oczach, wtem Pawlikowski ukazuje w tle jego solowego dramatu plakat z hasłami „Liberte, Egalite, Solidarite”. Może i jestem przewrażliwiony na tego typu wstawki, ale w mojej głowie nadzwyczaj łatwo było ubrać tą scenę w wyrażenie zaniepokojenia autora obecną kondycją demokracji i wolności w pewnym kraju nad Wisłą. Obym się mylił i oby tego typu insynuacje ugrzęzły tylko w mojej nieco spaczonej głowie.

Reasumując, bo gorąco i piwo stygnie w lodówce. Ten bardzo osobisty film Pawlikowskiego jest bez wątpienia piękny, nawet bardzo. Świetnie zagrany, tu też bardzo, i zrealizowany, bardzo po raz trzeci, lecz z jedną małą, subtelną, acz wyraźną rysą na całym swym kryształowym wizerunku. Nie traci tym szczególnie na swojej reputacji i randze, ba, dla wielu rysa ta może okazać się dodatkową cechą podkreślającą wyjątkowosć dzieła, ale odnoszę dziwne wrażenie, że będziemy mieli do czynienia ze swoistym deja vu. Znów zwiastuję reżyserowi sukces międzynarodowy (wiem wiem, po Cannes łatwo napisać) oraz nieco bardziej chłodne przyjęcie w Polsce, która chyba nie potrafi jeszcze spoglądać na samą siebie z odpowiednim dystansem. Mnie Zimna wojna w dużym stopniu ukontentowała. Minusy o których napisałem wyżej absolutnie nie przysłaniają mi jej niezaprzeczalnych plusów, które wyrażają się głównie w warstwie audiowizualnej. Być może rzeczywiście mamy tu do czynienia z kinem wybitnym i wielkim z punktu widzenia kanonu polskiej kinematografii, nie wiem, czas sam to wszystko oceni, niemniej faktem jest to, że nie potrafię się tym filmem cieszyć. On po prostu sobie jest, niby blisko, ale jednak cholernie daleko ode mnie. To nie jest moja miłość, to nie są moi bohaterzy, ale to jest bardzo moje kino. Wspaniały związek, tylko sex tragiczny.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz