Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Przygodowy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Przygodowy. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 9 czerwca 2016

Hello bitch, I'm back!

Zamuliłem, wiem. Znowu. Nie zaglądałem tu od lutego, a to już prawie cztery miesiące błogiego lenistwa. Aż bałem się, że nadzieję się tu na „404 not found”, a tu o dziwo wszystko jest mniej więcej na swoim miejscu, acz statsy dramatycznie spadły i jakieś pajęczynki dojrzewają po kątach. Mus ogarnąć jakąś Ukrainkę, co by za 100 zł zrobiła tu porządek, a za kolejną stówkę porządek ze mną. To chyba dobra inwestycja. Tak czy owak, wracam, chyba już po raz czwarty i jak znam życie, nie ostatni. Nie wiem, czy będę tu bywał częściej, wszak jak na złość jeszcze EURO za pasem, ale wiele wskazuje na to, że być może, bowiem wreszcie zapowiada się, że będę miał nieco więcej czasu na pisanie tych wszystkich bzdur i pierdół, których od lat siedmiu i tak prawie nikt nie czyta. Ciągle zastanawiam się na cholerę mi to gówno z którego nie mam żadnej korzyści i jak Salmę Hayek kocham, nie wiem. Nikt tego nie wie. Lekarze również. Może chociaż ta Ukrainka będzie wiedziała? Wtedy zapłacę jej choćby i trzysta.

No dobra. Na któreś tam już dzień dobry z tymi, którzy tyle lat wytrwali z moim wydurnianiem się, czasem chamstwem i fochami, krótkie streszczenie siedmiu tytułów, które w tym czasie zrobiły na mnie jako takie wrażenie. No dobra, było ich więcej, ale nie chce mnie się o nich wszystkich naraz pisać. Zatem przed wami siedmiu wspaniałych, acz ku chwale absolutnego przypadku, wszystkie je oceniłem tak samo, na mocne cztery, tudzież na cycki Marion Cottillard, czyli poniekąd nudy, zero zwrotów akcji i elementu zaskoczenia, no ale ja w ogóle jestem nudny, więc był czas przywyknąć.

Siedem mocnych czwórek i ani grama więcej, acz kilka z nich ociera się o zacne piąteczki, ale to po prostu dobre pozycje, którym należy się miejsce na tym najlepszym filmowym blogasku w sieci (heheszki, dobry suchar na koniec). Lecimy, póki mi się jeszcze chce stukać w te klawisze.



High-Rise
reż. Ben Wheatley, GBR, 2015
120 min. M2 Films
Polska premiera: 15.04.2016
Dramat, Sci-Fi



Jeśli miałbym opisać to dzieło jakimś krótkim chwytliwym opisem, a nawet hashtagiem, to chyba postawiłbym na: „Alternatywy 4 na kwasie” (acz ktoś to już chyba gdzieś przede mną podobnie określił). Z pewnością doskonale kojarzycie ostatni odcinek tego kultowego serialu, w którym podczas wizytacji bloku przez gości z całego świata jego mieszkańcy dokonali zemsty na gospodarzu domu, który krzywdy nie da zrobić nikomu, i ze wzorowego bloku mieszkalnego klasy Ursynów, zrobili całkiem epicki festiwal rozpusty i przemocy. Rozpierdol, hulanki, swawole, skoki z balkonu, latanie ze strzelbą po klatce schodowej, ot, przeciętna sobotnia impreza młodych wykształconych w dużych ośrodkach miejskich. O ile jednak Bareja przedstawił nam ten obraz w sposób iście prześmiewczy, nieco ironiczny, także charakterystyczny dla samego siebie oraz ówczesnej socjalistycznej rzeczywistości, o tyle Ben Wheatley, a konkretnie to J.G. Ballard, na którego to powieści ("Wieżowiec") został wiernie odwzorowany High-Rise, wykorzystał podobny motyw, tyle, że w celu zobrazowania okrutnej i dystopijnej wizji, w której człowiek człowiekowi człowiekiem, a... zombie zombie zombie.

Jest takie bardzo mądre doświadczenie ze świata nauki, które zwie się Eksperymentem Calhouna, i które przeprowadzane za każdym razem dawało takie same rezultaty. Otóż, na cztery lata umieszczano w zamkniętym pomieszczeniu gromadę myszy, którym zapewniono wszystkie możliwe dogodności i luksusy życiowe. Myszy miały pożywienia pod dostatkiem, wodę, kołowrotki i inne szmery bajery. W pierwszej fazie gryzonie żyjąc w tym dobrobycie szybko się rozmnażały, dbały o swoje potomstwo i pławiły się w luksusach, słowem - sielanka. Ale z biegiem czasu zaczęły wykazywać coraz większą obojętność na prokreację i życie rodzinne. Zaczęły skupiać się głównie na samych sobie. Całymi dniami dbały więc głównie o swój wygląd, ciągle się myły, długo spały, jadły i srały. Były piękne, miały lśniące i miękkie futerka, do tego cały czas idealnie odżywione, no aż chciało się je pogłaskać i adoptować do domu. Tyle, że nie rodziły już małych myszek. Brzydziły się nimi, miały w dupie przyszłość swojego gatunku, aż w końcu po czterech latach wszystkie wymarły, po drodze jeszcze popadając w konflikty i wojując ze sobą. Czemu o tym wspominam? Ano dlatego, że High-Rise jest niemal książkowym odwzorowaniem Eksperymentu Calhouna. Oczywiście pod warunkiem, że potraktujemy go z dużym przymrużeniem oka. Skupia się on także na nieco innych aspektach życia i funkcjonowania w określonym stadzie, no ale jednak, nadal jest eksperymentem, tyle, że przeprowadzonym na ludziach. Nawet czasy akcji mniej więcej się ze sobą pokrywają, bowiem wspomniane doświadczenie zostało przeprowadzone w roku 1968, natomiast bliżej nieokreślona akcja filmu, sądząc po kostiumach, muzyce i samochodach, to także przełom lat 60 i 70.

Piękni i wysoko sytuowani społecznie nowobogaccy mieszkańcy Londynu wprowadzają się do nowoczesnego i luksusowego wieżowca, który zdaje się być ucieleśnieniem ich marzeń o dobrobycie, a przy okazji stanowi grubą kreskę odcinającą ich od plebsu z nizin społecznych żyjących gdzieś tam kilkadziesiąt pięter niżej. Mają tu wszystko co jest potrzebne do wygodnej egzystencji. Basen, siłownię, sporych rozmiarów market spożywczy, a nawet ogród na dachu, po którym jak gdyby nigdy nic biega sobie biały koń podkreślający status mieszkańców. Brzmi nawet nieco znajomo. W samej tylko Warszawie jest co najmniej kilka podobnych mieszkalnych projektów, a kolejne powstają jak grzyby po deszczu. Przyszłość jest dziś? A jakże.

Wheatley skupia się głównie na zobrazowaniu trzymiesięcznego okresu egzystencji mieszkańców wieży tuż po wprowadzeniu się głównego bohatera (Tom Hiddleston - chyba dopiero teraz tak na prawdę go polubiłem), na wspólnych seksistowskich libacjach lokatorów i szalonych imprezach, ale też ukazuje fragmenty życia rodzinnego i prywatnego poszczególnych mieszkańców. Jak łatwo się domyślić, ich sielanka oraz zabawa w bogatą burżuazję kończy się właśnie mniej więcej tak, jak w tym ostatnim odcinku Alternatyw, albo bardziej dosłownie - jak w eksperymencie Calhouna.

Rock'n'rollowa jazda bez trzymanki. Cycki, seks, przemoc, kokaina, jakieś opętane bachory latające po korytarzach, prawdziwa uczta dla smakoszy apokaliptycznych obrazów skąpanych w utopijnej treści, także dla fanów audiowizualnych popisów oraz wysmakowanych kadrów i ekstremalnego montażu ociekającego krwią. Ogląda się to wszystko, zaiste świetnie, jednak wolałbym doświadczyć nieco bardziej wyrazistej puenty, wykrzyknika, no choćby wielokropka, a tu wyszedł z tego najwyżej przecinek. Trochę szkoda, ale też w Wieżowcu J.GBallarda było podobnie, acz tam autor pozwolił sobie na nieco więcej w opisie procesu rodzenia się w głowach mieszkańców pogańskiego szaleństwa. W filmie był zaś duży przeskok, ciężko było dostrzec moment, w którym to szaleństwo się zaczęło. Po prostu jakby się wszyscy umówili i na raz zwariowali. Niemniej duży plus za chęci. To nie był łatwy tekst do przeniesienia na ekran. Chwała więc Wheatley'owi. Spłodził zdrowo popieprzony obraz, którego kinematografia zapamięta na lata. Przypomina mi nieco krzyżówkę American Psycho z Wideodromem. A to jest, sami chyba przyznacie, bardzo klawe towarzystwo.






IMDb: 6,1
Filmweb: 6,1




Mon roi
reż. Maïwenn, FRA, 2015
130 min. Best Film
Polska premiera: 15.01.2016
Melodramat



Cycki, wóda, football, samochody i melodramat. Co z tych pozycji nie pasuje do jestestwa stuprocentowego mężczyzny? Znaczy się do mnie? Brawo, zgadliście. Dlatego właśnie na dzień dobry postawiłem przy Mon roi wielgachny krzyżyk i to pomimo tego, że gra w nim mój jeden z ulubionych męskich akotrzyn (Vincent Cassel). Pomógł mi w tym także fakt, że jakiś kretyn (pozdro Best Film) przetłumaczył tytuł oryginalny na... Moją miłość. Bleh, no jak to brzmi? Jak przepis na koktajl z jarmużu w "Pani domu".

Ale po jakimś czasie, kiedy zaobserwowałem jego stale rosnące oceny oraz wysyp bardzo pozytywnych recenzji, a także kiedy kilka osób mocno mnie zachęciło do tego, abym się przemógł, no to się w końcu... kurwa przemogłem. I wiecie co? Było to jedno z najwartościowszych moich przełamań w ostatnim okresie. Maïwenn le Besco, francuska reżyserka, acz chyba bardziej znana jako aktorka, podeszła do przedstawienia damsko-męskiego związku... no jak to kobieta właśnie, głównie z punktu widzenia macicy, permanentnego bólu głowy i braku umiejętności parkowania równoległego tyłem. Ale, niech mnie gęś, tym razem było to całkiem chwalebne i pożyteczne także z punktu widzenia mężczyzny, który jak powszechnie wiadomo, zawsze ma inny punkt widzenia na kobiece histerie i paranoje. A przynajmniej powinien. A tu o dziwo, autentyk, doliczyłem się mnóstwo wspólnych mianowników pomiędzy nami, wiecznie skłóconymi i którzy zupełnie przy okazji, żyć bez siebie nie możemy.

Niespecjalnie urodziwa (acz o gustach... to wiadomo) babeczko-prawniczka (Emmanuelle Bercot) poznaje w nocnym klubie amanta, przystojniaka i lovelasa, prywatnie właściciela restauracji. Klasyka. Pies na baby. Typowy przedstawiciel gatunku, który lubi budzić się co ranek z inną samicą (a kto nie lubi?). Z pozoru nie ma między nimi punktów stycznych, no bo gdzie taka przeciętna babeczka, acz zgoda - nie głupia, do takiego paryskiego Amaro, który może mieć każdą? A jednak. Coś zaiskrzyło, acz odnoszę wrażenie, że takie historie zawsze trafiają się tylko w filmach.

Przechodzimy więc wraz z nimi przez cały proces miziania się, począwszy od tego najfajniejszego, czyli zwierzęcy seks, odkrywanie siebie nawzajem, śmiechy, zabawy i raz jeszcze zwierzęcy seks, przez etap kolejny, już mało fajny, czyli znudzenie, zmęczenie materiału, kłótnie i zdrady. Niby nihil novi, a jednak. Czuć tu świeżość i mądrość w sposobie przekazywania emocji. Maïwenn zbudowała nietuzinkowe relacje pomiędzy naszą parą gołąbków, które nasiąknięte czasem patologią, czasem nienawiścią, a czasem czystą miłością i fascynacją przedstawiają obraz współczesnych związków. Mon roi, czyli mój król, to opowieść o sile pożądania i przyciągania, która jest czasem silniejsza niż nakazuje zdrowy rozsądek. Świetne studium ludzkich meandrów uczuciowych, z którego można wyciągnąć wiele dobrego i mądrego. W tej historii odnajdywałem bardzo dużo podobieństw do Scen z życia małżeńskiego Bergmana. To trochę taki współczesny ich sequel. Inteligentne i całkiem ładne kino. Nie tylko do obejrzenia razem ze swoją kobietą. Z cudzą można to zrobić również :)







IMDb: 7,1
Filmweb: 7,3




W samym sercu morza
reż. Ron Howard, USA, AUS, ESP, GBR, CAN, 2015
121 min. Warner Bros. Entertainment Polska
Polska premiera: 4.12.2015
Dramat, Przygodowy



Pierwszą szantą jaką nauczyłem się na pamięć i którą to potem sam na kolejnych obozach żeglarskich śpiewałem, a nawet grałem na gitarze, ku chwale rozkochanych we mnie niewiast, zwała się „Śmiały harpunnik”. Opowieść o dzielnych i legendarnych łowcach wielorybów. Do dziś jest to jedna z moich ulubionych szant, acz możliwe, że to głównie przez to, że kojarzy mi się ona z taką jedną Martą z Gdańska (odezwij się, jeśli to czytasz), z którą to na tle tej szanty i przy ognisku oraz gwiaździstym niebie wymienialiśmy się poprzez usta naszymi płynami ustrojowymi. A może miała na imię Magda? Yyy... no nieważne.

Tak więc na dzień dobry W samym sercu morza miał u mnie dużo łatwiej. Klimaty marynistyczne i żeglarskie w kinie nie pojawiają się specjalnie często, a już te przyjemnie zobrazowane ukazują się na dużym ekranie tak jak nasza reprezentacja na wielkich turniejach piłkarskich, raz na ruski rok. Jako zapalony żeglarz odczuwam więc wieczną za nimi tęsknotę, dlatego bardzo ucieszyłem się na wieść o tym, że Ron Howard, który czego ostatnio nie dotknie, to zamienia w kasowy przebój, bierze się za ekranizację powieści Nathaniela Philbricka o tym samym tytule. Historia wielorybniczego statku Essex, oraz jego zderzenie z ogromnym kaszalotem w roku 1820 jest dla całej żeglarskiej braci niekwestionowaną legendą, której dorównać estymą może co najwyżej zderzenie Titanica z górą lodową, a i tak to nie ten sam poziom kultu. O statku Essex i jego załodze ułożono już wiele pieśni i szant, już od niespełna dwustu lat historia ta ciągle jest obecna w świadomości żeglarzy na całym świecie. Dramatyczna walka o przetrwanie załogi rozbitego statku stanowiła także inspirację dla Hermana Melville'a, który na jej podstawie spłodził nie mniej kultowego Moby Dicka. Tak więc historia ta zdecydowanie zasłużyła na przeniesienie na duży ekran.

Ron Howard oczywiście podszedł do tego zadania w sposób dla siebie typowy, czytaj - iście hollywoodzki. Przedstawił tą historię według niemal identycznego szablonu z którym mieliśmy do czynienia w jego wcześniejszym Wyścigu. Szczypta adrenaliny, liczne nawiązania historyczne i biograficzne, dużo świetnych zdjęć, szybki montaż i sprawna realizacja, ale przede wszystkim emocje, bardzo dużo przyjemnie łechtających moje podniebienie emocji. I pomimo tego, że jest tu tym razem nieco więcej formy, a tak jakby nieco mniej treści, to jednak żeglowało mi się z tymi chłopakami po oceanie wprost bajecznie. Wielka legenda doczekała się w końcu całkiem wielkiego filmu i za to chylę Howardowi czoła, ahoj.






IMDb: 7,0
Filmweb: 6,8





Deadpool
reż. Tim Miller, USA, CAN, 2016
108 min. Imperial-Cinepix
Polska premiera: 12.02.2016
Komedia, Akcja, Sci-Fi



Nie cierpię całego uniwersum Marvela. W ogóle się w nim nie odnajduję, czuję się w nim zagubiony niczym osiemdziesięcioletni staruszek trzymający w rękach po raz pierwszy w życiu tablet od Apple. Czasem to wręcz boję się otworzyć lodówkę, żeby nie wyskoczył z niej Kapitan Ameryka, czy inny X-Men. Ponoć mężczyźni to wieczne, duże dzieci, ale ja to w tym momencie publicznie dementuję. Za dzieciaka owszem, lubiłem komiksy Marvela, nawet miałem ich parę, ale dziś, te dwadzieścia kilka lat później, na dużym ekranie pokazuję im wszystkim serdeczny, znaczy się środkowy palec. No sorry, ale z tego się jednak wyrasta i mam szczerą nadzieję, że w tym odczuciu nie jestem osamotniony.

Uważam, że w ogromnej większości przypadków idealnym środowiskiem dla komiksowych bohaterów są... komiksy właśnie. Dlatego Deadpool na starcie nie miał ze mną łatwo. Oj nie miał. Od razu sklasyfikowałem go jako „nie interesuje mnie, obejrzę za jakiś czas w telewizji, albo najlepiej w ogóle”, ale w międzyczasie świat oszalał, co ja gadam, ocipiał. Przez kilka dni nawet nie wchodziłem na fejsa, bo wszędzie był ten wredny chuj w czerwonym kombinezonie. I kiedy tak już myślałem o porzuceniu pracy i emigracji w Bieszczady machnąłem ręką i w myśl zasady "czym się strułeś, tym się lecz" naraziłem swoje oczy i uszy na pewny gwałt. Ale nic z tego. Nikt mi niczego niepożądanego w oczodoły nie wsadził. Mało tego, nawet trochę polubiłem tego świra Deadpoola, acz wódki to jednak wolałbym z nim nie pić.

To całkiem niezła i nie takich znów najniższych lotów (jak to mają mieć w zwyczaju inne marvelowskie kinowe epopeje) rozrywka, a także całkiem zabawnie zrobiona beka z super herosów zapodana w sosie chilli. Odnoszę nawet wrażenie, acz z pewnością mylne, że film ten został skonstruowany właśnie dla takich jak ja - wrogów klasycznych opowieści o bohaterach w kombinezonach i tych pryszczatych gimnazialistów - fanów Marvela. Oczywiście, że między wierszami oraz pomiędzy jednym rechotem a drugim wybuchem szaleństwa jest tu sporo tego wszystkiego, czego w herosach nienawidzę najbardziej, czyli te infantylne napierdalanki, brak logiki i spójności akcji, oraz te spektakularne, nietrzymające się kupy wybuchy, ale w tym konkretnym przypadku jakoś mi to specjalnie nie przeszkadzało. Całkiem pokaźnych rozmiarów mości czarny humor stanowił miękkie lądowanie dla tych wszystkich debilizmów. Trawienie miałem więc po nim całkiem w pytkę. Biję się więc publicznie w pierś i zwracam kawałek zajumanego przeze mnie honoru wszystkim jarającym się Deadpoolem, no ale żeby nie było też znów tak za słodko - nigdy więcej. Chciałbym, aby na tym poprzestano, ale jak wszyscy doskonale wiemy, nie ma na to najmniejszych szans. Trudno. Nadal pozostaje mi więc opozycja i własnoręcznie przygotowany transparent  z napisem: "Precz z Marvelem!"






IMDb: 8,2
Filmweb: 7,8




Fusi
reż. Dagur Kári, ISL, DEN, 2015
94 min. Against Gravity
Polska premiera: 19.02.2016
Dramat, Czarna komedia


Zawsze uważałem, że Islandia to stan umysłu. Ktoś, kto rodzi się na tej odległej, zimnej i pełnej gejzerów wyspie wikingów, ostatniej zaludnionej przez białego człowieka w Europie, na swój sposób staje się wybrańcem Boga, lub też jego odszczepieńcem. Swego czasu, czyli mniej więcej w okolicach 2003 roku, kiedy to po raz pierwszy miałem styczność z reżyserem Dagurem Kari (Noi Albinoi), siedziałem już po uszy w fascynacji tą wyspą. Koniecznie chciałem ją odwiedzić, w sumie to nadal mam na nią chrapkę. Słuchałem też i robię to zresztą nadal Bjork, Sigur Ros, Mum, czy Gus Gus, oraz byłem pod wpływem 101 Reykjavik Baltasara Kormakura. Jak na wyspę o ludności całkowitej porównywalnej z Bydgoszczą, miejscowi mają w sobie nad wyraz ogromny potencjał twórczy. Nie wiem skąd biorą się ich talenty, może to z surowych powodów klimatycznych, albo po prostu w grę wchodzą uwarunkowania genetyczne odziedziczone po dzielnych i walecznych Wikingach - nie wiem. W każdym bądź razie filmy robią też niezłe, bardzo charakterystyczne dla szeroko rozumianej kultury skandynawskiej, niemniej na ich ogólnym tle kino islandzkie w szczególności przypada mi do gustu.

Wspomniany Dagur Kari, przy okazji także muzyk i multiinstrumentalista jest chyba najbardziej znanym przedstawicielem nurtu współczesnej islandzkiej kinematografii. Oprócz wspomnianego Noi Albinoi jest autorem także m.in. świetnych Zakochani widzą słonie oraz Dobre Serce. Dlatego z wielką przyjemnością i ufnością sięgnąłem po jego najnowszy tytuł - Fusi.

I jak przystało na Kariego jest to typowa, słodko-gorzka opowieść o niedojrzałym czterdziestolatku, pracowniku lotniska, który żyje z mamą w małym mieszkaniu. Jego pasją jest modelarstwo i w zasadzie to wszystko. Nigdy nie był poza Islandią, nie ma dziewczyny, w pracy kumple się z niego śmieją, a jego stara pieprzy się czasem w kuchni z jakimś nowym"wujkiem". Fusi jest więc takim życiowym outsiderem i niedorajdą, w dodatku tłuściutkim. To idealny punkt wyjściowy do wywrócenia jego życia do góry kołami i to według klasycznego wzoru skandynawskich czarnych komedii. Jest sporo humoru, groteski, ale także emocji i takiej, jakby to nazwać, życiodajnej energii, która daje pozytywnego kopa nie tylko naszemu nieporadnemu bohaterowi, ale także odbiorcom filmu. Zacny klimat, fajne zdjęcia, oryginalne dialogi i liczne, absurdalne sytuacje czynią z filmu pozycję obowiązkową dla miłośników skandynawskiej kinematografii. Dagur Kari, co mnie bardzo cieszy, nadal jest w wysokiej formie i niech bogowie; potężny Thor i wszechmogący Odyn dodadzą mu sił i energii, żeby tak było jeszcze przez wiele następnych lat.






IMDb: 7,5
Filmweb: 7,4



Lobster
reż. Yorgos Lanthimos, GRE, FRA, GBR, IRL, 2015
118 min. United International Pictures
Polska premiera: 26.02.2016
Dramat, Sci-Fi


„Nudny w chuj”, „Nie no, daj spokój, straszne gówno”, „Zupełnie nie wiem o co w nim chodziło”, „Ty to serio jakiś pojeb jesteś. Przecież to jest fatalny film!”. Te i im podobne epitety padały z ust moich znajomych zaraz po usłyszeniu ode mnie, że Lobster, to w gruncie rzeczy bardzo dobry film i że generalnie to go polecam (wiem wiem, zmień znajomych - dzięki). No cóż, najwidoczniej rzeczywiście jestem pojebem, w zasadzie to żadna dla mnie nowość, także zapewne dla większości moich interlokutorów, ale w aspekcie stricte kinematograficznym uznaję to za komplement. Zresztą, tak na marginesie i w tajemnicy wam powiem, że w niekinematograficznym również.

Na Lobstera czekałem z bardzo dużymi nadziejami. Film ten chyba nawet otwierał na początku stycznia moją noworoczną listę najbardziej oczekujących tytułów. Anglojęzyczny debiut Greka Lanthimosa już tylko przy pomocy zwiastunów zapowiadał się co najmniej tak samo dobrze jak jego głośny Kieł, którym to sześć lat temu (poważnie? To już 6 lat?) zachwycałem się wraz z całym światem, a raczej z tą pojebaną jego częścią, wszak i on ochrzczony został produkcją uszytą na miarę tych niezupełnie normalnych ludzi. Cóż. Nic na to nie poradzę. Lubię pojebane filmy. Życie samo w sobie jest ciężkie i sfiksowane, bardzo mnie więc raduje fakt, że ktoś o tym po prostu czasem nakręci film. Ja generalnie cenię śmiałe filmowe projekty, w których absurd, niedorzeczność, surrealizm i czarny humor podają sobie ręce i idą razem na lufę, a Lanthimos idzie z nimi najczęściej od razu na pół litra. W nadmiarze ugrzecznionych politycznie, merytorycznie i realizacyjnie produkcji każde ekranowe dziwadło jest godne naszej uwagi.

Lobster siłą rzeczy musiał zmierzyć się z wielkością Kła. Być może, już jako międzynarodowa produkcja z wielkim budżetem i pierwszoplanowymi aktorami także skazany był na jego przebicie, co na swój sposób już na starcie było trudne i raczej bezcelowe. Dla mnie wystarczyłoby jednak, aby Lobster był przynajmniej tak samo dobry. I był. Jest dobry, ale co mnie cieszy najbardziej, jest tak samo absurdalny i wyobcowany. Wbrew pierwszemu wrażeniu stara się mądrze, acz z nieco wisielczym humorem komentować otaczającą nas rzeczywistość z punktu widzenia nie tak znów odległej wizji przyszłości, tej zimnej, odczłowieczonej i humanitarnie obcej. To także bardzo śmiały komentarz ludzkich fobii, pragnień i przekleństw. Kontestuje modną i jakże popularną w dzisiejszej cywilizacji zachodniej samotność. Przyrosty naturalne w państwach teoretycznie rozwiniętych od dziesięcioleci lecą na łeb i szyję, stąd między innymi kryzys migracyjny na naszym kontynencie, który z roku na rok będzie zyskiwał na sile ośmieszając przy tym nasz utopijny zachodni model egzystencjalny.

Odważny Grek w pewnym sensie, acz rzecz jasna niedosłownie, ściśle do tego nawiązuje, ale zabiera się do tego tak jakby od dupy strony. Przedstawia wizję nieodległej przyszłości, w której społeczeństwo jest już niemal doszczętnie wyprane z emocji i uczuć. Zatracone jest ono w nihilistycznej kulturze bytu i nie potrafi samodzielnie funkcjonować. Zakazy i nakazy, to wolno, tego nie wolno. Ludzkość, niemal bez oporu poddaje się rygorystycznym wytycznym narzucanym jej przez apodyktyczne rządy, które w tym konkretnym przypadku nie tolerują życia w liczbie pojedynczej. Umiera ci żona? Trudno, musisz natychmiast znaleźć nowa partnerkę, masz na to kilkanaście dni. Jeśli nie znajdziesz, zamienimy cię w dowolnie wybrane przez ciebie zwierzę, tak jak np. twojego brata, który jest dziś psem. Absurd? Niedorzeczność? Oczywiście że tak, ale to także symbol opresji, oraz jednocześnie punkt zapalny i zwrotny, pewnego rodzaju wyraz buntu przeciw politycznemu, lub też fanatyczno-religijnemu zniewoleniu. To donośny głos sprzeciwu wobec próby narzucaniu społeczeństwom jedynej słusznej wizji świata. Lobster, to w moich oczach film głównie o sile buntu i bezkompromisowej walce o wolność oraz duchową i mentalną niepodległość. Znajdą w nim paliwo rakietowe dla siebie zarówno prawicowi wolnościowcy, środowiska LGBT, weganie, miłośnicy zwierząt, wojownicy o zachowanie lasów tropikalnych, czy też zniewoleni komunistycznym reżimem mieszkańcy Korei Północnej. Szalenie uniwersalne kino, trudne - zgoda - pojebane - zgoda po dwakroć, ale jednocześnie mądre i nawet zabawne. Bardzo rzadko trafiają nam się w przyrodzie takie rodzynki. Dlatego smacznego życzę. Niżej podpisany, autor pojebany.






IMDb: 7,2
Filmweb: 6,9




Syn Szawła
reż. László Nemes, HUN, 2015
107 min. Gutek Film
Polska premiera: 22.02.2016
Dramat


Na koniec film o którym napisać jest mi cokolwiek mądrego najtrudniej. Powyżej było trochę śmiechu, trochę absurdu, surrealizmu, niedorzeczności i miłości, a tu raptem jebut, Holokaust. Trudno jest powracać do tych ekstremalnie ciężkich i ludzkich dramatów z czasów, kiedy przez kilka/kilkanaście lat niepodzielnie rządziło na tym padole zło. Obozy koncentracyjne, masowa eksterminacja ludności, dramaty jednostek, śmierć i stęchlizna. O tym wszystkim powstały już setki produkcji filmowych, napisano tez tysiące książek. Cóż można więcej dodać w tej materii? Ale Węgier László Nemes udowadnia, że w całym tym dantejskim piekle o którym cały świat próbuje zapomnieć zawsze znajdzie się jakiś temat godny uwagi, który zasługuje na swoje pięć minut i który ponownie wywróci nasze prywatne definicje na temat człowieczeństwa na lewą stronę, połamie je, zbeszcześci, połknie i wypluje wraz z żółcią.

Syn Szawła jest filmem ekstremalnie ciężkim w odbiorze, ale jednocześnie szalenie bezpośrednim i realistycznym w przekazie treści. Bardzo wyciszony i ascetyczny obraz, który skupia się na prostych ludzkich instynktach takich jak przetrwanie, wiara, miłość i nienawiść. W każdej minucie tego filmu czuć zapach palonych ciał, odoru i stęchlizny, które mimowolnie nam towarzyszą. Autorzy niczego nie tuszują. Celowo i w bardzo naturalny sposób ukazują całe zło i traumę tamtych dni oraz ludzi opuszczonych przez Boga. Sytuacja wydawać by się mogła bez wyjścia. Od początku wiadomo jak skończą "goście" hitlerowskiego obozu pracy, a jednak w całym tym syfie tli się jakaś nikła iskierka człowieczeństwa, którą wraz z głównym bohaterem za wszelką cenę chcemy ochronić przez wiecznym zgaśnięciem.

Ojciec żyd, jako nieco bardziej uprzywilejowany kapo próbuje pochować w obozie swojego syna według judaistycznego zwyczaju. To bezsprzecznie ostatnie zadanie w jego życiu chce doprowadzić do końca jak należy, ku naturalnym przeciwnościom losu oraz pokrętnej logice. A że nie jest łatwo? W tych warunkach ciężko jest nawet oddychać, dlatego cieszę się, że takie filmy powstają. Niech współczesna ludzkość widzi i wie, że jeśli się nie ogarnie, to takie sceny powrócą i to szybciej niż później. Ważny film, ale do geniuszu wiele brakuje. Po prostu pozycja jedna z wielu istotnych oraz wrażliwych na cudze nieszczęście, która wpisuje się w klasyczny żydowski schemat mający na celu podtrzymywanie za wszelką cenę nad lustrem wody pamięci o holokauście. Otrzymany w lutym Oscar tylko potwierdza tezę, w której to bardzo liczna w USA społeczność żydowska zrobi wszystko, żeby przy pomocy swojego holokaustu osiągać swoje cele strategiczne. Niemniej w tym konkretnym przypadku i na całe szczęście, uhonorowany film jest zwyczajnie dobry i tak jakby lokowany ponad religijnymi oraz politycznymi podziałami. Brawo Wy, bracia Madziary.





IMDb: 7,6
Filmweb: 7,2


czwartek, 14 stycznia 2016

Dobry, zły i brzydki

Zjawa
reż. Alejandro González Iñárritu, USA, 2015
156 min. Imperial-Cinepix
Polska premiera: 29.01.2016
Dramat, Przygodowy



Jeśli jeszcze jakimś dziwnym zrządzeniem losu nie widzieliście Zjawy to autentycznie wam tego zazdroszczę. Ja niestety nie wytrzymałem ciśnienia i w przerwie świątecznej dałem się kupić oraz podpuścić jak jakiś gówniarz za garść landrynek. Popełniłem błąd tak wielki jak ego Stefka Niesiołowskiego i teraz trochę żałuję, bowiem ten film trzeba koniecznie obejrzeć na dużym ekranie w kinie, inaczej się nie liczy, pobite gary, siadaj Nonckiewicz, pała. Tylko w kinowej jakości ten dziki świat według Iñárritu może nam zrobić tak po plebejsku dobrze.

Tymczasem jesteśmy już po Złotych Globach (3 statuetki) i nominacjach do Oscara (w sumie 12), na 2 tygodnie przed premierą kinową w Polsce. Lepszej reklamy Zjawie robić już w zasadzie nie trzeba. Ten tytuł tak jak DiCaprio przed zdobyciem Oscara - broni się sam. Zastanawiam się nawet, czy nie obejrzeć jej raz jeszcze, już w kinie i na spokojnie, bez ciśnień i wierzgania nogami. To jest bowiem jeden z tych filmów, po którym ponownie musiałem dokonać w głowie rewizji swoich realizacyjnych ochów i achów. Często to powtarzam i dziś uczynię to po raz kolejny, że jestem maniakalnym psychofanem zdjęć, montażu i wszystkich tych niekonwencjonalnych technicznych fajerwerków, które windują ogólną jakość filmu w stronę niebios. Film kompletny to nie tylko reżyseria, historia i aktorstwo, ale także, a może nawet i przede wszystkim sposób oraz jakość wizualnego przekazania widzowi ogólnej całości. To trochę jak w piłce. Gol jest golem, ale ten zdobyty po przepięknej indywidualnej akcji i rajdzie przez pół boiska smakuje lepiej, niż zwykłe dobicie do pustaka z dwóch metrów, w dodatku jeszcze po rykoszecie. Dlatego właśnie dla mnie operatorzy filmowi i montażyści często są świętsi od papieża, a nawet niekiedy w hierarchii stoją wyżej od samych reżyserów. Niemniej sami nic by nie ugrali, bo kręcenie filmów to gra zespołowa. Dlatego kocham ten sport. Znaczy się kino. Piłkę zresztą też.

Do ekipy pt. Zjawa Iñárritu po raz kolejny zaprosił swojego krajana - Emmanuela Lubezki’ego, z którym ostatnio współpracował przy wielokrotnie nagradzanym już Birdmanie. Lubezki (także Grawitacja, Drzewo życia oraz Ludzkie dzieci) ze swoją bandą po raz kolejny dokonał nie lada wyczynu. Zjawa jest bowiem filmem w całości (no, prawie w 100%) nakręconym przy użyciu światła naturalnego, zastanego na planie filmowym, co w dzisiejszych realiach produkcyjnych winno znajdować się na półce z napisem "science-fiction". Przy wielu scenach posiłkowano się jedynie światłem księżyca, słońca, tudzież kręcono ujęcia przy pomocy światła bijącego z blasku ogniska. Lubezki krótko skwitował tą całą zabawę: „Chcieliśmy, by widzowie mieli wrażenie, że to wszystko dzieje się naprawdę”. I właśnie to jest najmocniejszą stroną produkcji. W każdej chwili i momencie trwania filmu w sposób niemalże namacalny odczuwa się ból, smród oraz brud i przenikliwe zimno. Już pierwsza scena walki wykracza poza ogólnie przyjęty szablon realizacji i zapowiada dalszą wspaniałą dwu i pół godzinną podróż w nieznane. Przejścia między scenami często komponowane są z obrazów z pogranicza snu i jawy, a także z pięknych krajobrazowych kolaży. Kamera jest tu wszechobecna, jest też bardzo blisko bohaterów i akcji. Na jej szklanym obiektywie widać tryskającą krew, parę wodną i ludzki oddech. Umiejętnie krąży wokół bohaterów i z chirurgiczną precyzją ukazuje każdy, nawet najdrobniejszy detal. Nieczęsto doświadczamy tego w filmie. Absolutnie wielkie i niezwykłe osiągnięcie operatorów. To jest ich film, ich dzieło i ich największa zasługa. Brawo wy. Brawo Lubezki.


A co do historii, to oczywiście jest to ekranizacja słynnej (słynnej jak słynnej) amerykańskiej legendy o traperze Hugh Glassie (DiCaprio), o którym tak po prawdzie nadal niewiele wiadomo. Ów człowiek żył sobie na przełomie XVIII i XIX wieku i podobno był piratem, który po zerwaniu z przeszłością zajął się eksploracją dzikich bezkresów Środkowego Zachodu. Po pewnym czasie znał te tereny już tak dobrze, że stał się w końcu cennym przewodnikiem dla białych najeźdźców odkrywców tej pięknej i dzikiej krainy. Podczas jednej z wypraw, gdzieś w górę rzeki Missouri na tereny okupowane przez Indian z plemienia Arikaras, Glass zostaje zaatakowany przez niedźwiedzicę Grizzly (kapitalna rola, niestety nie została nominowana do Oscara), którą udaje mu się ostatecznie poskromić przy pomocy noża. Wiktorię tą opłacił bardzo ciężkimi, śmiertelnymi wręcz ranami: m.in. złamaną nogą, oraz zerwaną skóra z głowy i klatki piersiowej tak, że aż wystawały z niej żebra. W tej beznadziejnej sytuacji losowej pozostał zupełnie sam, zdradzony i opuszczony przez swoich kompanów, z dala od cywilizacji i wszelkiej pomocy, w dodatku na wrogim, surowym i niebezpiecznym terenie pełnym polujących na niego Indian, bez broni i na wpół żywy. Ale Glassa to nie złamało. Jego heroiczny bój o powrót do świata żywych oraz niezwykła, wielomiesięczna piesza wędrówka do oddalonego o 300 km fortu Kiowa stała się z marszu legendą. Napędzała go matka zemsta i stara jak westerny chęć wyrównania rachunków z tymi, którzy go pozostawili na pewną śmierć. To zdumiewające, jak w tak beznadziejnych i ciężkich chwilach w człowieku budzi się ogromna siła do walki. Iñárritu przy tym bardzo umiejętnie bawi się klasyczną konwencją w postaci odwiecznej walki dobra ze złem. To się po prostu dobrze ogląda.

Oczywiście legenda sobie, a film sobie. Reżyser poszedł na liczne odstępstwa od przekazywanej z dziada pradziada historii, ale też, jak to w przypadku ludowych legend bywa, nikt do końca nie wie jak było naprawdę. Dlatego też płodząc Zjawę mógł pokusić się o ubarwienie tej kolorowanki w sposób absolutnie dowolny, tak, żeby finalnie historia stała się sprawnym i trzymającym w napięciu hollywoodzkim pewniakiem do Oscara. Nie zmienia to postaci rzeczy, że Hugh Glass, będący dla Amerykanów nie tyle legendą, co też symbolem eksploracji Dzikiego Zachodu, a więc bardzo istotną składową ich krótkiej historii oraz kultury, bezsprzecznie zasłużył na wielki film na swój temat. Co prawda przed laty jeden już powstał, ale Człowiek w dziczy z roku 1971 nie był mu godzien butów czyścić.


Zjawa to także film, który może dać w końcu upragnionego Oscara Leonardu DiCaprio, a przy tym zburzyć potężny przemysł z gifami na jego temat. Dla mnie osobiście facet na niego zasłużył, acz tym razem chyba bardziej dlatego, że w tym roku ma tak jakby słabszą konkurencję. Niemniej dla mnie to wielka rola, znacznie przewyższająca tą z Wilka z Wall Street, którego fanem wielkim nie jestem. Oponenci krzyczą, że to za mało, że przecież w Zjawie Leoś miał bardzo mało kwestii i tylko tarzał się w śniegu i błocie. Cóż, tarzać się też trzeba umieć. Nie wiem, czy w tym roku zdobędzie swoją upragnioną statuetkę, bardzo prawdopodobne że tak, ale wiem jedno. Facet, który wszedł w całości do konia (dosłownie) nie jest już w stanie zrobić dla tego kawałka złota nic więcej. W tym filmie DiCaprio stał się dla mnie w końcu mężczyzną, w czym, przyznaję, bardzo pomógł mu inny ekranowy twardziel - Tom Hardy, który na jego tle również wypadł niezwykle korzystnie, ale to akurat już nikogo nie dziwi, nawet szacowną Akademię, która nominowała go dziś w kategorii "Aktor drugoplanowy". Będą jaja jeśli ostatecznie wyróżnienie zgarnie Hardy, a DiCaprio znów obejdzie się smakiem. Ale zabawę w gdybologię pozostawmy lepiej bukmacherom.

Na koniec jeszcze dwa słowa o muzyce, bo tak się wspaniale składa, że jest tu ona tak samo ważna jak i wspomniane zdjęcia. Boskie combo. Tak właśnie płodzi się filmy wybitne. Muzyka, która tak pięknie dopełnia artystyczną całość jest autorstwa duetu Alva Noto & Ryuichi Sakamoto. Duetu muzyków, którego tak zupełnie prywatnie słucham od lat w swym domowym zaciszu. Kapitalny OST. Nienachalny, idealnie wyciszony i umiarkowanie patetyczny, a jednocześnie, niczym aromatyczna nuta zapachowa w dobrej kawie, jest wyraźnie odczuwalny i mocno satysfakcjonujący. Wielkie brawa dla wszystkich zaangażowanych w ten projekt. Po raz kolejny. Cholera. Od tego klaskania będę miał jutro zakwasy.

Ok. Dość tego onanizmu. Zjawa na koniec stycznia w kinach. Będzie miała świetne towarzystwo, bowiem już jutro rusza na łowy Quentin Tarantino i jego Nienawistna ósemka, o której szerzej już w następnym odcinku. Oba zimne, wyrachowane, brudne, złe i tak brzydkie, że aż piękne. Oba lokowane mniej więcej w tych samych czasach i aż do przesady długie. To idealny miesiąc na premierę obu tytułów. Styczeń bowiem jest tak samo zły i brzydki, a w dodatku mam w nim urodziny, ale dla kinowych premier to chyba najlepszy okres w roku. Celebrujmy więc go godnie.

5/6

IMDb: 8,3
Filmweb: 7,4





piątek, 18 grudnia 2015

Smaki dzieciństwa

Gwiezdne Wojny: Przebudzenie Mocy
reż. J.J. Abrams, USA, GBR, 2015
136 min.
Polska premiera: 18.12.2015
Sci-Fi, Fantasy, Przygodowy



Prawobrzeżna Warszawa, rok 1985 (no, może 86). Chyba wiosna, acz pewny do końca nie jestem. Miejsce zdarzenia: Nieistniejące już dziś Kino 1 Maj. Jako siedmio, czy tam ośmiolatek siedzę na niewygodnym, drewnianym fotelu i jeszcze nie jestem do końca świadomy tego, co się za chwilę wydarzy. W takich to okolicznościach przyrody zostałem naznaczony na całe życie trudno definiowalną potęgą kina, tego spektakularnego o smaku wielkiej magii i przygody, z którym dziś może nie jest już mi tak znów bardzo po drodze, ale do którego zawsze będę powracał z nostalgią. Właśnie z powodu tamtego seansu - Powrotu Jedi, które pewnego dnia postanowiło wbić mnie w kinowy fotel i które pozostawiło mnie w nim już na zawsze.

Dziś, dokładnie 30 lat później (paradoksalnie akcja Przebudzenia Mocy również rozgrywa się 30 lat po wydarzeniach z Powrotu Jedi) jestem już starym dziadkiem zupełnie innym odbiorcą i klientem kina, o jakże odmiennej wrażliwości filmowej, niemniej poziom ekscytacji jaki towarzyszył mi minionej nocy podczas przeciskania się o północy przez dziki tłum wcale nie mniej popieprzonych ode mnie fanów Gwiezdnych Wojen zapowiadał coś bardzo fajnego i szalenie ważnego. Nie to, że jestem wielkim fanem serii, bo nie jestem, drugą (chronologicznie pierwszą) trylogią wręcz gardzę, tak jak jakimś Harry Potterem, ja tylko chciałem odnaleźć gdzieś w głębi siebie te same emocje jakie towarzyszyły mi trzy dekady temu, chciałem dostać tych samych wypieków na twarzy i ponownie zostać wbity w fotel. Po prostu.

Ale najpierw od kilku tygodni byłem systematycznie napastowany przez całą korporacyjną machinę medialną i reklamową karuzelę, która kreśliła w moim łbie kolejne kółka jak opętana, a spece od marketingu robili wszystko, żebym do tego kina się jednak nie wybrał. Długimi dniami gwałcono w telewizji moje dzieciństwo, w Internetach także, a nawet na zakupach w Kauflandzie i na stacjach Orlenu. Przez kilka ostatnich dni walczyłem z wewnętrznym głosem, który coraz śmielej dochodził do głosu i momentami darł się jak opętany, abym darował sobie cały ten cyrk, festiwal przebieranek, spęd dzikich tłumów złożonych z fanatyków oraz innych galaktycznych pojebów. Gdy minionej nocy zamiast słodko spać siedziałem tak w tym kinowym fotelu w asyście mieczów świetlnych na baterie, hełmów Szturmowców i całej kolekcji t-shirtów SW, przez chwilę zadawałem sobie pytanie: Co ja kurwa robię ze swoim życiem?


Czułem się trochę jak ojciec (którym rzecz jasna nie jestem), który skrada się w nocy do zabawek swojego śpiącego sześcioletniego syna (którego rzecz jasna nie posiadam) i który przez pół nocy bawi się jego klockami Lego oraz kolejką PIKO, a na deser zostaje przyłapany przez swoją zdumioną żonę (której rzecz jasna nie posiadam) udającą się rano do pracy w fabryce. No głupio trochę, co tu więcej pisać. Ale tak to już z nami - facetami jest. Czy się do tego przed samymi sobą przyznamy, czy nie, zawsze będziemy mieć w sobie jakiś pierwiastek z małego dziecka. Mój prywatny pierwiastek zaprowadził mnie minionej nocy za rękę do kina na Przebudzenie Mocy.

I zaprawdę powiadam wam, warto było zarwać nockę, a teraz spółkować tu na klawiaturze z wami po trzech kawach przyjętych dożylnie. Nie wiem, czy jest to najlepszy epizod Gwiezdnych Wojen, bardzo możliwe, że tak, w każdym bądź razie ja protestował nie będę, ale jeśli ktoś nagle wstanie, rzuci we mnie kamieniem i krzyknie, że do pierwszej trylogii się on nie umywa, to także nie uznam go za szaleńca. Największą zaletą Przebudzenia Mocy jest bowiem to, że ono wcale nie dzieli, a łączy wszystko co najlepsze w etosie Gwiezdnych Wojen. J.J. Abrams i Disney (bleh) wyprodukowali złoty środek, istny samograj, puszczają w nim oko do widza po trzydziestce wyhodowanego na pierwszej trylogii GW, ale też zapraszają do świata uniwersum wszystkich chętnych nowych widzów, którzy także chcą poczuć ten sam klimat jaki towarzyszył nam w latach 70/80, a przynajmniej jego namiastkę. A wszystko to czynią z godnością oraz szacunkiem dla tej jednej z największych ikon światowej popkultury na której wychowało się już przecież kilka pokoleń ludzi.

Tak sobie teraz myślę, że Przebudzenie Mocy jest trochę jak seria Niezniszczalnych, w której skumulowano wszystkich kinowych herosów kina akcji lat 80-tych w celu złożenia im, oraz ich fanom hołdu. Tu także mamy do czynienia z podobnym zabiegiem, nie oszukujmy się, o charakterze stricte marketingowym. Niemniej niezwykle przyjemnie było zobaczyć na ekranie idolów z mojego dzieciństwa: Hana Solo, Księżniczkę… znaczy się dziś już Generała Leię, Chewbaccę, RD-D2, C-3PO, w końcu samego Luke’a Skywalkera (acz w tym przypadku jest małe rozczarowanie). Te same, dobrze mi znane, nieco podstarzałe (tak jak i moja) już twarze, kiedy pojawiają się po raz pierwszy na ekranie, odczuwałem trudno do opisania wewnętrzną radość. Zupełnie, jakbym po wielu latach spotkał dawno niewidzianych przyjaciół. Myślę, że oni wszyscy czuli to samo. Do tego dochodzi jeszcze multum większych, bądź też mniejszych nawiązań do serii sprzed ponad 30 lat, błyskotliwy humor i cięte riposty, a jakby jeszcze tego było mało, jak szalony fruwa dobrze nam znany Sokół Millenium i myśliwce X-Wing, są też wraki AT-AT oraz dziesiątki innych pojazdów, broni i lokacyjnych smaczków występujących w starej serii. To po prostu musiało się udać.


A fabuła? O dziwo jest bardzo zbieżna z literackim pierwowzorem. Tak więc i tu nie mamy prawa narzekać. Nie chcę jednak wgłębiać się w szczegóły, żeby nie wpaść w ramiona spoilerów, których i tak jest już od zatrzęsienia w całym Internecie. Natomiast wartym odnotowania jest fakt, że Przebudzenie Mocy zostało nakręcone na analogowych taśmach 65 mm od Kodaka, którego postanowiono uratować od permanentnego zniknięcia z rynku. Dzięki temu ta zasłużona dla kina marka prawdopodobnie przetrwa trudny dla niej okres. Miłe dla oka jest także nieprzeginanie z efektami specjalnymi. Zielone plansze występują tylko tam, gdzie są absolutnie niezbędne, do uwypuklenia tego majestatycznego klimatu, nie przeszkadzały mi zupełnie w niczym, tak jak to np. miało miejsce w wygenerowanej komputerowo koszmarnej drugiej trylogii z lat 90-tych.

Czy więc są tu w ogóle jakieś minusy? Cokolwiek? Bynajmniej, ale nawet nie pozwoliłem im dotrzeć do mej ubezwłasnowolnionej głowy. Zatrzasnąłem się na skargi matki logiki, wyrzuciłem z myśli wszelkie poczucia irracjonalizmu i znużenia, przymknąłem też oko na techniczne niedociągnięcia, absurdy i luki fabuły. Od GW nie można nagle wymagać rzeczy zupełnie z nimi niekompatybilnych, tak jak np. zachowania praw fizyki w James Bondzie. Albo kupujemy je w całości takimi jakie są, albo nie kupujmy ich wcale i odwracamy się od nich na pięcie. Ja kupiłem je bezwarunkowo siłą rozpędu, tak samo jak ten siedmioletni mały chłopiec sprzed trzydziestu lat i właśnie za to chcę teraz podziękować producentom Przebudzenia Mocy. Na dwie godziny i tuż przed Świętami przywróciliście mi moje dzieciństwo, oddaliście moją ulubioną zabawkę, podarowaliście dawno nierejestrowane przez moje bodźce zapachy, smaki i dźwięki. A już się bałem, że utraciłem to wszystko przed laty i już na zawsze. Dziękuję. Dziękuję po stokroć. Niech moc będzie z wami.

5/6

IMDb: 8,9
Filmweb: 8,2



czwartek, 14 sierpnia 2014

O kapitanie, mój kapitanie

Noe
reż. Darren Aronofsky, USA, 2014
138 min. United International Pictures Sp z o.o.
Polska premiera: 28.03.2014
Fantasy, Dramat



Nie sądziłem, że to kiedykolwiek nastąpi, lecz niestety, jest to pierwszy film Darrena Aronofsky’ego na którego nie czekałem z zapartym tchem. Mało tego. W ogóle go nie oczekiwałem. Miałem go centralnie tam, gdzie Putin ma nasze jabłka. W pierwszej, jak i w mniej więcej w szesnastej chwili, Noe wydał mnie się tak samo interesujący jak Telezakupy o 5 rano na jedynce. Facet odpłynął, nomen omen, tak jak jego drewniana arka zbudowana za sto trzydzieści baniek zielonych. Trochę chyba przesadził, nieudolnie zabawił się w Petera Jacksona, włożył nogi nie w ten rozmiar kaloszy co trzeba - tak sobie mówiłem - lecz z biegiem czasu Noe zaczął mnie coraz bardziej do siebie przyciągać. Głównie dlatego, że był mocno szmacony, co rzecz jasna specjalnie mnie nie dziwiło, sam miałem ochotę wylać wiadro pomyj na łeb Aronofsky'ego. Wydawało mi się to wtedy zupełnie logiczne i w pełni uzasadnione. Jednak na moje nieszczęście tak już mam jakoś w tym łbie skonstruowane, że jak milion ludzi zaczyna mówić jednym głosem "kupa", to ja wtedy mam ochotę spuścić wodę. I wyjść.

Drugim powodem dla którego zdecydowałem się złapać Noego za rogi, to pojawiające się tu i ówdzie, głównie gdzieś między słowami, porównania do Źródła (2006), które również zostało obrzucone gównem przez zarówno krytyków, jak i sporą część publiki. A przecież to był dobry film. Serio piszę, trzeźwy jestem i świadom na umyśle, w dodatku wypoczęty, bo świeżo po urlopie. Trochę może i faktycznie jest przeintelektualizowany oraz zbyt bełkotliwy, lecz audiowizualnie piękny i mądry w zasadzie też. Chętnie go dziś bronię w różnego rodzaju dyskusjach, tak dla zasady, bo nie lubię jak dają po mordzie za frajer. Dlatego, gdy mi się już tak w końcu poprzestawiało trochę w tym łbie, zapytałem samego siebie, że może z Noe będzie podobnie?

No dobra, nie było, ale też fekaliami obrzucać go nie zamierzam. Aronofsky zachłysnął się chyba swoim ostatnim, zupełnie niekinematograficznym projektem - komiksem"Noe. Za niegodziwość ludzi", którego spłodził wraz z Ari Handelem i Niko Henrichonem. Postanowił go błyskawicznie przenieść na duży ekran, co nadal przyznaję, uznaję za nieporozumienie. Mój jeden z dziesiątek życiowych paradoksów brzmi dość absurdalnie z punktu widzenia milionów istnień ludzkich, no ale nic na to nie poradzę. Otóż, ja naprawdę lubię komiksy. Kiedyś miałem ich w ch... no dużo w sensie. Ale autentycznie nienawidzę porywania ich i przenoszenia na ekran. Ok, są pewne wyjątki, ale generalnie uroiłem sobie w tym pustym łbie, że to co zostało narysowane, powinno już na zawsze pozostać na kartkach kredowego papieru. Wprawianie komiksów w ruch często psuło mi jego ogólną książeczkową zajebistość, zmieniało to moją optykę i punkt widzenia moich szkicowanych ręką bohaterów, których zwykle sam ożywiałem we własnej wyobraźni i nie potrzebowałem do tego studia filmowego. To samo mam zresztą z animacją przenoszoną do świata namacalnego. Sfabularyzowanie kreskówkowego Asterixa i Obelixa do dziś uważam za okrutny mord na moim dzieciństwie. Nie lubię i już.

Zatem zasadniczo, moje nastawienie było trochę sceptyczne, ale też o dziwo bardzo nie bolało. Pewnie dlatego, że ich komiksu nawet w łapach nie miałem ;) Ale już tak poważnie... Jego ogólna, biblijna tematyka jest zbyt uniwersalna, zbyt poważna i zbyt dobrze nam wszystkim znana od małego brzdąca, żeby tak bez sensu marudzić. Pamiętam, że za dzieciaka nie mogłem pojąć jak to jest w ogóle możliwe, aby na małą łódź (tak arka była zwykle obrazowana na rycinach) mogło wejść tyle zwierząt. Jako osoba, co prawda bardzo małoletnia, ale która chciała znać odpowiedź na każde urojone w głowie pytanie, z praktycznej i logicznej wygody uznawała, że to jakiś bullshit jest, że tak się przecież nie da, tak więc z premedytacją wepchnąłem Noego w ramiona mało interesujących baśni ludowych z których się po prostu wyrasta. Dziś, jako człowiek już w pełni ukształtowany, dostrzegam w biblijnych przypisach multum mądrości i cnót wszelakich zebranych z całego świata, w końcu autorzy Księgi Rodzaju opierali się na eposach i mitach wielu różnych kultur. Kształtują one etyczny kręgosłup całej dzisiejszej ludzkości i to bez względu na sposób pojmowania wiary w Boga, któregokolwiek z nich, choćby był nim sam najjaśniejszy święty iPhone, czy ten, jak mu tam, Latający Potwór Spaghetti (gruby odlot).


Może nie pojmuję tych wszystkich biblijnych przypowieści w sposób dosłowny i tak jak nakazuje tego kościół, no bo w dzisiejszych postępowych i mocno zepsutych czasach zwyczajnie się nie da, niemniej od lat balansuję sobie wygodnie pomiędzy tradycyjnymi wartościami chrześcijańskimi na jakich wyrosłem, własną interpretacją Pisma Świętego i zdroworozsądkową definicją "dobrego człowieka", acz tak po prawdzie, to nikt nie wie jak ona dziś brzmi. Myślę, że tak jest uczciwie. Aronofsky także stworzył własną, swobodną interpretację wątków z Biblii tysiąclecia, głównie w oparciu o te najbardziej fantastyczne przypowieści, ale mimo to dość wiernie oparł się on na starotestamentowej tradycji. Zauważyłem na przykład, że wiele osób śmieje się z olbrzymów - strażników, których uznaje się za jakąś totalną abstrakcję i szalony wymysł niepoczytalnego wariata inspirowanego sagą Władcy Pierścieni, a tymczasem według Biblii one także występowały w tej "opowieści". Poza tym jest tu wszystko (no dobra, prawie wszystko, ale o tym za chwilę) czego uczono nas na lekcjach religii, kiedy ta jeszcze była w obowiązkowym programie nauczania (osobiście uważam, że tak powinno być nadal).

Według Księgi Rodzaju Noe - syn Lameka i dziesiąty potomek Adama, przez Seta, był człowiekiem prawym i sprawiedliwym. Mniej więcej tak właśnie nam go przedstawił Aronofsky, także jego rodzinę - trzech synów: Chama, Sema i Jafeta, oraz żonę Emzarę, acz co do niej jest chyba najwięcej wątpliwości, bowiem jej stanowisko w temacie ucieczki arką było według różnych źródeł bardzo hmm... sceptyczne. Do tego dochodzi zupełnie pominięty (wcale mnie to nie dziwi) i bardzo kontrowersyjny wątek, jednak jak wół zapisany w Biblii (Por. Rdz. 9,22), który mówi o zbliżeniu się Chama do żony Noego, niekoniecznie jego matki, acz bardzo możliwe, że chodzi o wątek kazirodczy. Z tegoż zbliżenia doszło do poczęcia Kanaana, którego Noe potępił, tak samo jak swojego syna Chama. Tak na marginesie, to jakby ktoś jeszcze nie wiedział, to właśnie od niego wzięło się w potocznym języku określenie "cham". Nazywa się nim źle wychowanego człowieka, prostaka i gbura, czyli w zasadzie trzy czwarte ludzkości.

Cham w opowieści Aronofsky'ego nie zbliżył się do żony Noego, a swojej matki, także nie poniżył ojca, jak to było zapisane na kartach Księgi Rodzaju, za to na końcu filmu został ukazany wątek, który jednak przy niepełnym zobrazowaniu całości mija się trochę z sensem. Cham odnajduje na plaży swojego nagiego ojca, pijanego w sztok (w Biblii pierwsza wzmianka o upojeniu alkoholowym dotyczy właśnie Noego), za co zostaje przeklęty i odchodzi od rodziny. W filmie jednak po prostu odchodzi. Niemniej jednak jakiś grymas niezrozumienia pomiędzy ojcem i synem jest zachowany. Zatem całość tej bardzo długiej opowieści, mimo, iż balansuje pomiędzy zapisanymi złotymi głoskami faktami, a luźną interpretacją reżysera, prezentuje się zaskakująco rzetelnie. Zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że jest to przecież komercyjny kaprys ambitnego twórcy, który chciał przełożyć Biblię na język wysokobudżetowej przygody i fantasy.

Sztuka ta według mnie udała się połowicznie, acz osobiście dostrzegam te lepsze pół. Po przemyśleniach i dłuższym trawieniu filmu przyznaję nawet, iż szanuję Aronofsky'ego za tą próbę połączenia ze sobą dwóch różnych światów. Klasyczne ukazanie walki dobra ze złem. Prawości, szlachetności i uczciwości ludzkiej z zepsuciem i zgnilizną moralną. Ponadto udowadnia, że na przekór tego co mówią dzisiejsze skierowane na lewo elity obyczajowe, wątki religijne, oraz chrześcijaństwo samo w sobie wcale nie muszą być dziś obciachem i kojarzyć się jedynie z mocherostanem. I choćby za to właśnie pochwalę Aronofsky'ego. Film może i faktycznie nie jest specjalnie udany, zwłaszcza biorąc pod uwagę jego dotychczasowe osiągnięcia na tej płaszczyźnie, ale z pewnością jest dużo lepszy niż o nim mówią. W dodatku jest bardzo pożyteczny, spełnia swoją określoną misję. Bawi i uczy jednocześnie. Jestem na tak. Na trzy z plusem.

3/6

IMDb: 6,1
Filmweb: 6/10


czwartek, 17 lipca 2014

W pustyni i w puszczy

Tracks
reż. John Curran, AUS, GBR, 2013
110 min.
Polska premiera: ?
Biograficzny, Przygodowy



Minęło już ponad sześć lat odkąd wyszedłem z warszawskiej Kinoteki w poczuciu pewnego rodzaju fascynacji, a może nawet i zazdrości skierowanej pod adresem czyjejś pasji życiowej, acz zasadniczo, to bardziej chodziło mi o samą jej realizację. Człowiek odbijając co ranek kartę robola w swojej fabryce, potem ślęcząc po pracy w kolejce z zakupami w osiedlowej Biedronce i chlejąc na kanapie browar na spółę z wieczornym telewizorem, często nie dostrzega, że jego pochłonięte przez rutynę życie jest nic nie warte. Może nawet i coś tam widzi, a nawet zdaje sobie z tego sprawę, ale zwykle boi się stanąć przed lustrem i przyznać do tego przed samym sobą. Dopiero gdy spotyka na swej drodze jakiegoś ciekawego człowieka, który swoją życiową postawą brutalnie burzy nędzę jego teraźniejszości, dostrzega raptem, że każdego dnia życie przelatuje mu gdzieś między palcami. I właśnie podczas seansu Into the Wild Seana Penna... też mi ono tak trochę gdzieś przeleciało.

Nie chodzi już o tą Alaskę i ten nieszczęsny autobus. Każdy ma swoje zajawki i pomysł na oryginalne, jedyne w swoim rodzaju dziwactwo którym może się szczycić głównie przed samym sobą, tudzież na facebooku. Mnie się rozchodzi bardziej o odwagę, o ten najważniejszy i pierwszy krok w swoim dotąd mglistym postanowieniu o który jest zawsze najtrudniej. Każdy ma jakieś plany i marzenia, wiadomo, czasem są one wyjątkowo drobne i niewiele znaczące, ale z reguły stają się one tym większe, im mniejsza tli się w człowieku odwaga do ich realizacji. Jak bowiem mamy nagle rzucić to wszystko w pizdu, posłać robotę w diabły, spakować się i po prostu wyjechać? Da się, wiem, ale tylko na filmach.

Podziwiam więc ludzi, którzy to potrafią. Podziwiam i zazdroszczę. Zawsze. Najczęściej rano, kiedy jeszcze zaspany i przed pierwszą kawą obserwuję w autobusie te same smutne twarze i ciągle ten sam migający krajobraz za szybą. Wiele już razy chciałem nie wysiadać na swoim przystanku i tak po prostu pojechać sobie dalej, albo też jadąc samochodem nie skręcić w „tą” ulicę, tylko obrać kierunek np. na Gdańsk. Niestety, ale jest to dla mnie zbyt trudne. Od razu do drzwi rozumu dobijają się te małe skurwiele - nieopłacone rachunki, raty kredytu i inne ważne lub ważne mniej kajdany zniewolenia, zrodzone w mym chorobliwie uporządkowanym łbie, ofiary małżeństwa z rozsądku - wolnościowca z materialnym egoistą.

Dlatego właśnie lubię, gdy na duży ekran wjeżdża od czasu do czasu jakaś ciekawa biografia, scenariusz, który napisało samo życie. Im bardziej jest ono utaplane w błocie codzienności, tym bardziej mnie kręci. Lubię też czytać opowieści i biografie szalonych ludzi, którzy raptem postanowili wyjebać do kosza swoje dotychczasowe, bezpłciowe życie i poszukać sobie nowego – lepszego, choćby było nim tylko epickie zachlanie się w trupa. W ciągu dwudziestu lat.


Australijka Robyn Davidson jest w światku podróżników dość znaną i cenioną personą. W latach siedemdziesiątych, w wieku dwudziestu kilku lat przeszła wraz z trzema wielbłądami i psem prawie 3 tysiące km przez pustynię zachodniej Australii. Ot tak, bez głębszego sensu i celu, bez misji ratowania lasów w Amazonii, ani zwracania na siebie zbędnej uwagi. Trochę jak Christopher McCandless we wspomnianym na początku Into the Wild. Oboje młodzi, nawet bardzo i życiowo niezdefiniowani. Każdy z nas - teoretycznie dorosłych przez to przechodził. Wewnętrzny bunt przeciw chuj wie czemu, oraz szczypta szalonych myśli przypadających wprost proporcjonalnie na każdą kolejną godzinę naszego jeszcze beztroskiego życia. Jedni uciekają z domów i włóczą się po świecie, jeszcze inni zaczynają ćpać, tworzyć muzykę, lub jeździć na desce. Wszystkim przyświecają podobne cele, choć inaczej przez nich samych definiowane. Chcą coś zobaczyć, czegoś dotknąć i czegoś spróbować, ale przede wszystkim - chcą coś komuś udowodnić. Często towarzyszy im wtedy typowa szczeniacka nieodpowiedzialność, krótkowzroczność i brak wyobraźni, acz dorośli i ich rodzice nierzadko nazywają to po prostu głupotą. Jednak medycyna na świecie uważa, że z tego się z czasem wyrasta.

Młodziutka Robyn Davidson w przypływie młodzieńczych endorfin ubrała się w plecak, zabrała swojego psa na trochę dłuższy spacer i ruszyła przed siebie. Nie miała nic. Dwa lata pracowała w knajpie i na różnych farmach, aby zdobyć i wytresować trzy wielbłądy. Sama jej wyprawa – przyznaję – nie zrobiła na mnie większego wrażenia. Pewnie dlatego, że nie jarają mnie pustynne przestrzenie, piach, no i te, jak im tam, wielbłądy. To zupełnie nie moja bajka. Średnio jarało mnie nawet „W pustyni i w puszczy”, a przecież było o wiele ciekawsze, więc o czym ta mowa. W moim wymarzonym świecie musi występować woda, najlepiej dużo wody. Piasek tylko czasami, najchętniej w postaci wysp.

Przeniesienie na ekran jej pustynnej tułaczki, wbrew pozorom było dość śmiałym posunięciem. Ona przecież tam tak tylko idzie i idzie, dlatego reżyser – John Curran, stanął przed stosunkowo ciężkim zadaniem. Z jej wielkiego marszu po piaskach musiał uczynić ciekawą i chętnie oglądaną historię, która - mówiąc oględnie - miała się sprzedać także gdzieś poza Australią. Myślę, że ta sztuka mu się finalnie udała, acz rzecz jasna, daleki jestem od zachwytów. Curran wybrnął jednak z kompletnej klęski dzięki zastosowaniu klasycznych, oraz dobrze znanych z wielu podobnych opowieści (np. ze 127 godzin) trików i sztuczek. Skoro samo chodzenie po pustyni jest w gruncie rzeczy nudne, to trzeba dodać do tego trochę kolorytu. W tym konkretnym przypadku są nim np. ładne zdjęcia w postaci pięknych widokówek, nienajgorsza muzyka, a także kilka barwnych postaci do towarzystwa. Zaskakująco tłoczny wydaje się ten pustynny ogrom zabójczej natury, bowiem Robyn spotyka na swej drodze bardzo wiele różnych, często szalonych i ekscentrycznych człowieków. A to miejscowych aborygenów, z pośród których jeden nawet przez część podróży jej towarzyszy i robi za przewodnika, a to trochę białasów, którzy w formie fotografa/przyjaciół/turystów także ciągle wchodzą jej w paradę. Natomiast w chwilach kompletnie kadrowo jałowych i zupełnie bezradnych, reżyser powołuje do ekranowego żywota senne obrazki wylewające się z głowy Robyn, oraz jej pustynne przewidzenia i halucynacje. Klasyka.


Twórcy starali się także dodać odrobinę dramaturgii i słusznie, bo bez niej opowieść ta byłaby niekompletna. Niestety jej zobrazowanie nie było dla mnie satysfakcjonujące, acz uczciwie uznaję, iż takie po prostu były fakty, a z nimi się nie dyskutuje. W przeciwieństwie do McCandlessa Davidson nie ginie, ani też w odróżnieniu do Arona Ralstona (127 godzin) nie obcina sobie ręki. Dosięga swego celu, acz z przygodami. Nie odczułem jednak jakiejś wspólnoty w przeżywaniu z nią czegoś niewyobrażalnie wielkiego. Ani trochę. Obserwowałem jej mimo wszystko poprawnie wyreżyserowane starania w sposób stosunkowo bezrefleksyjny i nie będę ukrywał - trochę mnie to rozczarowało. Zabrzmi to pewnie bardzo niesprawiedliwie, a już na pewno brutalnie, zwłaszcza, gdy pisane jest to z perspektywy wygodnej kanapy, ale ja serio o wiele bardziej przyswajam sobie historie, w których ludzie poświęcają (i to dosłownie) swoje życie dla realizacji swoich planów i marzeń. Wtedy dopiero odczuwam te niedefiniowalne, bogobojne pierdolnięcie, ten przytup, chwałę na wieki, bezwzględny szacunek i jeszcze ból przy okazji. Rzecz jasna śmierci nikomu nie życzę, autentycznie cieszę się, że Robyn się udało, ale po latach nadal będę pamiętał głównie tych którzy zginęli na morzu, czy odpadli ze ściany wspinając się w Himalajach, niż małolatę, która przeszła z wielbłądami przez pustynię. Taki lajf, sorry Australio.

Już większe wrażenie zrobiła na mnie historia Jessici Watson, młodej żeglarki, również Australijki, która w wieku 16 lat tradycyjnym szlakiem kliprów opłynęła w pojedynkę świat. Niestety przeniesienie jej wyczynu na duży ekran byłoby jeszcze trudniejsze od tych wielbłądów. Jako żeglarz podziwiam i zazdroszczę, acz i tu kłuje mnie trochę w oko fakt, że taka gówniara po prostu wsiada sobie na łódź i płynie. Tak sobie nawet teraz, w tymże nieco chaotycznym momencie mej wieczornej teraźniejszości myślę, że finalnie, szczenięce marzenia nie mają szans w starciu z pragnieniami dorosłych, ukształtowanych już ludzi, którzy często dążą do ich realizacji przez wiele długich lat. Samo mozolne zbliżanie się do celu, pokonywanie kolejnych trudności i licznych zakrętów, a także setki poświęceń i złożonych ofiar tylko potęgują doznania końcowej zajebistości - osiągnięcia swojego planu. A taki dzieciak lub średnio rozwinięty młodzieniec, cóż on może mieć z tej samorealizacji w tak młodym wieku, kiedy sam jeszcze nie wie kim chce za te parę lat być, oraz nie ma pojęcia co właśnie osiągnął?

Poprawny film. Odczuwalna jest w nim nutka familijnej woni, ale to mi akurat nie przeszkadza. Miło też się patrzy na świetną Mia Wasikowską, która została jakby stworzona do tej roli. W sumie nie dziwne, w końcu też Australijka. Niemniej nie umiem bić temu projektowi brawo. Mało tego. Z pewnością jutro o nim zapomnę. Ale już McCandlessa, który przecież też chciał nie wiadomo czego, będę pamiętał bardzo długo. Nie wiem dlaczego. Po prostu był mi bliższy mentalnie, no i umarł mimo wszystko wolny i szczęśliwy, jakkolwiek by to nazwać. Chyba właśnie dlatego.

3/6

IMDb: 7,2
Filmweb: 6,9


piątek, 29 stycznia 2010

Czas na przerwę

Sherlock Holmes
reż. Guy Ritchie, AUS, GBR, USA, 2009
129 min. Warner Bros Entertainment Polska


Niektórzy twierdzą, iż dobrze jest raz na pewien czas przewietrzyć swoje szare komórki i dać im do przetrawienia coś mniej wymagającego, nie potrzebującego wielkiego skupienia, oraz mniej ambitnego niż zazwyczaj. W zamian zaś, otrzymując zupełnie niezobowiązującą rozrywkę. No tak mówią. Pewnie amerykańscy uczeni wpadli na to jako pierwsi. To zupełnie jak ze zrobieniem sobie przerwy podczas nauki, poświęcając ją w całości na coś zupełnie głupiego i bezproduktywnego. Np. na gapienie się w brudną plamę na ścianie i wyobrażając sobie że to coś się rusza i żyje własnym życiem...

Ja akurat niezupełnie zgadzam się z tą teorią. Tzn. akceptuję te wszystkie dość oczywiste argumenty zapewne też mądrzejszych ludzi ode mnie, którzy twierdzą iż każdy z nas aby zupełnie nie zwariować, potrzebuje czasem od wszystkiego odpocząć (też mi odkrycie). Nie jestem nihilistą, lubię odpoczywać i nic nie robić jak każdy inny zdrowy człowiek, ale... nie w podejściu do filmu (i muzyki zresztą też). W tym konkretnym przypadku nie lubię robić sobie przerw. Zwyczajnie kiepsko się czuję gdy przez dłuższy czas sobie niczego dobrego nie obejrzę. Pomijam już fakt, że przestaję być wtedy na bieżąco, to zwyczajnie brakuje mi obcowania z filmem i jego filozofią. Uzależnienie? Wolę określenie – hedonizm. Po prostu cieszę się gdy mogę rzucić na coś fajnego zarówno okiem jak i uchem.

Postanowiłem więc eksperymentalnie zrobić sobie taką malutką przerwę, choć nie dosłownie, bo jednak po jakiś tam film sięgnąłem. Ale tym razem rzuciłem okiem na produkcję typowo komercyjną, która to właściwie od samego początku nie budziła we mnie absolutnie żadnych emocji. Od dłuższego już czasu, staram się tego typu filmów nie oglądać. Zwyczajnie szkoda mi na to czasu. No ale raz kozie śmierć. Trzeba też wiedzieć co w „wielkim kinie” piszczy i na co ludziska wydają pieniądze udając się aktualnie i tłumnie do kin.

Avatara
z dumą odrzuciłem, no ale najnowszy Sherlock Holmes, chwalony tu i ówdzie, wydał mi się idealną „przerwą” w oglądaniu kina jakie lubię najbardziej. Lekko, niezobowiązująco i rozrywkowo. Idealne do odpoczynku po ciężkim tygodniu pracy. Do tego za jednym zamachem postanowiłem sprawdzić aktualną kondycję Guy'a Ritchie, który chyba również postanowił przewietrzyć swoje zwoje mózgowe i zabawił się w robienie kina za trochę większe niż dotychczas pieniądze.

Czy odpocząłem? Niestety nie bardzo. Mało tego. Poczułem się głupio. Jak pięcioletnie dziecko przyłapane na drobnym przewinieniu. Ale po kolei.

Nigdy jakoś specjalnie wielkim miłośnikiem Sherlocka Holmesa nie byłem. Czy to w powieściach Conana Doyle'a, czy w licznych późniejszych jej ekranizacjach. Nie mniej jednak pewien stereotyp tejże postaci jakiś w mej głowie dotąd funkcjonował. Być może mylny i nieco odległy od rzetelnego opisu jego autora, ale nic na to nie poradzę. Tak więc dotąd w moich oczach Holmes był dystyngowanym angielskim dżentelmenem, a jego osobisty kronikarz, dr Watson, jawił mi się, jako lekko ociężały i uroczo niezaradny pan z wąsem i w meloniku. Cóż... Wąs i melonik się zgadzają.

Guy Ritchie postanowił złamać konwencję i rozprawić się z być może trochę nieprawdziwą i krzywdzącą wizją uroczej pary bohaterów. W końcu sam Doyle pisał w swoich powieściach o Holmesie, iż ten jest uzależniony od heroiny, oraz że był bokserem. I co? No i tak też go przedstawił w swojej wizji wiktoriańskiego Londynu Ritchie. No może nie ćpał hery, ale sądzę iż po obejrzeniu filmu, można spokojnie założyć, iż grany przez Downeya Juniora Holmes, z pewnością robiłby to, gdyby tylko można było przedstawić na ekranie ową czynność. Z oczywistych względów tego zrobić Ricthie nie mógł. Ale za to, ten ironiczny geniusz trochę sobie poboksował.

No właśnie. W tym filmie najbardziej charakterystyczne dla mnie są chyba sceny walki. A jest ich tu całkiem dużo. Charakteryzują się dynamizmem znanym z wcześniejszych filmów Ritchiego, co uznaję w sumie jak najbardziej za pozytyw. Klimat XIX wiecznego Londynu nie przeczę, całkiem dobrze oddany, ale wszelkie komputerowo wygenerowane tła i obrazy nie robią już na mnie większego wrażenia. Bardziej liczyłem na treść, intrygę i analityczny geniusz mózgu Holmesa. No ale nie bardzo pod tym kątem Ritchie. Niestety nie bardzo...

Irytowały mnie wszelkie humoreski jakby na siłę wstawiane do niemal każdej wypowiedzi H&W. Nawet w obliczu jawnego zagrożenia życia, nie schodził z ich min uśmiech, a cięty dowcip i ironia niestety dość często mnie raziły. Nie pasowało to do klimatu mrocznego i brudnego Londynu, oraz motywu przewodniego filmu, z całym tym „mistycyzmem i okultyzmem”. Apropolis... też nie mogliście oprzeć się wrażeniu, że Lorda Blackwooda grał Andy Garcia? ;)

Gdybym oceniał ten film z czysto technicznego punktu widzenia, oraz gdyby wziąć pod uwagę fakt, że to po prostu film zrobiony tylko i wyłącznie dla pieniędzy, oraz realizujący postawione przed nim zadanie, w postaci dostarczenia szerokiej masie ludzkiej wysokich lotów rozrywki, to oczywiście musiałbym ocenić go bardzo wysoko. To w istocie i pod tym względem, perfekcyjnie zrobiony oraz zagrany film. Naprawdę. Chylę czoła dla jego twórców i odtwórców (nawet nie tylko) głównych ról, choć Jude Law mi tu pasował chyba najmniej. No ale... właśnie. Ale.

To zupełnie nie moja bajka. Może jeszcze parę lat wstecz, ale nie teraz kiedy od kina wymagam już znacznie więcej niż tylko rozrywki. Ja naprawdę mniej męczę się teraz nawet na „kinie irańskim” niż na tego typu komercyjnych hollywoodzkich fajerwerkach. Co z tego że jest ładnie dla oka i przyjemnie dla ucha (Hans Zimmer – całkiem nieźle), skoro jest tak pusto wszędzie indziej? Nie potrafię takiego kina windować wyżej niż o wiele mądrzejsze i bardziej przemyślane, ale zupełnie nieznane szerszej masie obrazy światowego kina. Czułbym się głupio jak te wspomniane już wyżej pięcioletnie dziecko.

Dlatego koniec eksperymentu. Kończę przerwę na „przerwę” i wracam do kina jakie lubię najbardziej. Jednakże nie uważam że był to czas zupełnie stracony. Co to to nie. W sumie to codziennie rzucam okiem na znacznie bardziej żenujące obrazy i teksty, atakujące mnie z każdej ze stron, czy to za pośrednictwem prasy, czy telewizji. Miłośnicy przygód Indiany Jonesa z pewnością poczują się po seansie SH usatysfakcjonowani. Widzę nawet między nimi wiele podobieństw. Guy Ritchie mimo że w całkiem dobrej formie, lekko mnie zawiódł. Wolę go zdecydowanie bardziej z czasów Przekrętu i Porachunków. Może mu się jeszcze odwidzi, choć biorąc pod uwagę otwartość zakończenia filmu i finansową płynność... szczerze w to wątpię.

Nie mniej jednak, ze względu na pewnego rodzaju słabość do tego reżysera, oraz powiedzmy, że za perfekcyjną produkcję, a czasem nawet i niezłe momenty, dam Sherlockowi trójkę. Jak na tego typu kino to według mnie sprawiedliwa ocena.

3/6