piątek, 29 stycznia 2010

Czas na przerwę

Sherlock Holmes
reż. Guy Ritchie, AUS, GBR, USA, 2009
129 min. Warner Bros Entertainment Polska


Niektórzy twierdzą, iż dobrze jest raz na pewien czas przewietrzyć swoje szare komórki i dać im do przetrawienia coś mniej wymagającego, nie potrzebującego wielkiego skupienia, oraz mniej ambitnego niż zazwyczaj. W zamian zaś, otrzymując zupełnie niezobowiązującą rozrywkę. No tak mówią. Pewnie amerykańscy uczeni wpadli na to jako pierwsi. To zupełnie jak ze zrobieniem sobie przerwy podczas nauki, poświęcając ją w całości na coś zupełnie głupiego i bezproduktywnego. Np. na gapienie się w brudną plamę na ścianie i wyobrażając sobie że to coś się rusza i żyje własnym życiem...

Ja akurat niezupełnie zgadzam się z tą teorią. Tzn. akceptuję te wszystkie dość oczywiste argumenty zapewne też mądrzejszych ludzi ode mnie, którzy twierdzą iż każdy z nas aby zupełnie nie zwariować, potrzebuje czasem od wszystkiego odpocząć (też mi odkrycie). Nie jestem nihilistą, lubię odpoczywać i nic nie robić jak każdy inny zdrowy człowiek, ale... nie w podejściu do filmu (i muzyki zresztą też). W tym konkretnym przypadku nie lubię robić sobie przerw. Zwyczajnie kiepsko się czuję gdy przez dłuższy czas sobie niczego dobrego nie obejrzę. Pomijam już fakt, że przestaję być wtedy na bieżąco, to zwyczajnie brakuje mi obcowania z filmem i jego filozofią. Uzależnienie? Wolę określenie – hedonizm. Po prostu cieszę się gdy mogę rzucić na coś fajnego zarówno okiem jak i uchem.

Postanowiłem więc eksperymentalnie zrobić sobie taką malutką przerwę, choć nie dosłownie, bo jednak po jakiś tam film sięgnąłem. Ale tym razem rzuciłem okiem na produkcję typowo komercyjną, która to właściwie od samego początku nie budziła we mnie absolutnie żadnych emocji. Od dłuższego już czasu, staram się tego typu filmów nie oglądać. Zwyczajnie szkoda mi na to czasu. No ale raz kozie śmierć. Trzeba też wiedzieć co w „wielkim kinie” piszczy i na co ludziska wydają pieniądze udając się aktualnie i tłumnie do kin.

Avatara
z dumą odrzuciłem, no ale najnowszy Sherlock Holmes, chwalony tu i ówdzie, wydał mi się idealną „przerwą” w oglądaniu kina jakie lubię najbardziej. Lekko, niezobowiązująco i rozrywkowo. Idealne do odpoczynku po ciężkim tygodniu pracy. Do tego za jednym zamachem postanowiłem sprawdzić aktualną kondycję Guy'a Ritchie, który chyba również postanowił przewietrzyć swoje zwoje mózgowe i zabawił się w robienie kina za trochę większe niż dotychczas pieniądze.

Czy odpocząłem? Niestety nie bardzo. Mało tego. Poczułem się głupio. Jak pięcioletnie dziecko przyłapane na drobnym przewinieniu. Ale po kolei.

Nigdy jakoś specjalnie wielkim miłośnikiem Sherlocka Holmesa nie byłem. Czy to w powieściach Conana Doyle'a, czy w licznych późniejszych jej ekranizacjach. Nie mniej jednak pewien stereotyp tejże postaci jakiś w mej głowie dotąd funkcjonował. Być może mylny i nieco odległy od rzetelnego opisu jego autora, ale nic na to nie poradzę. Tak więc dotąd w moich oczach Holmes był dystyngowanym angielskim dżentelmenem, a jego osobisty kronikarz, dr Watson, jawił mi się, jako lekko ociężały i uroczo niezaradny pan z wąsem i w meloniku. Cóż... Wąs i melonik się zgadzają.

Guy Ritchie postanowił złamać konwencję i rozprawić się z być może trochę nieprawdziwą i krzywdzącą wizją uroczej pary bohaterów. W końcu sam Doyle pisał w swoich powieściach o Holmesie, iż ten jest uzależniony od heroiny, oraz że był bokserem. I co? No i tak też go przedstawił w swojej wizji wiktoriańskiego Londynu Ritchie. No może nie ćpał hery, ale sądzę iż po obejrzeniu filmu, można spokojnie założyć, iż grany przez Downeya Juniora Holmes, z pewnością robiłby to, gdyby tylko można było przedstawić na ekranie ową czynność. Z oczywistych względów tego zrobić Ricthie nie mógł. Ale za to, ten ironiczny geniusz trochę sobie poboksował.

No właśnie. W tym filmie najbardziej charakterystyczne dla mnie są chyba sceny walki. A jest ich tu całkiem dużo. Charakteryzują się dynamizmem znanym z wcześniejszych filmów Ritchiego, co uznaję w sumie jak najbardziej za pozytyw. Klimat XIX wiecznego Londynu nie przeczę, całkiem dobrze oddany, ale wszelkie komputerowo wygenerowane tła i obrazy nie robią już na mnie większego wrażenia. Bardziej liczyłem na treść, intrygę i analityczny geniusz mózgu Holmesa. No ale nie bardzo pod tym kątem Ritchie. Niestety nie bardzo...

Irytowały mnie wszelkie humoreski jakby na siłę wstawiane do niemal każdej wypowiedzi H&W. Nawet w obliczu jawnego zagrożenia życia, nie schodził z ich min uśmiech, a cięty dowcip i ironia niestety dość często mnie raziły. Nie pasowało to do klimatu mrocznego i brudnego Londynu, oraz motywu przewodniego filmu, z całym tym „mistycyzmem i okultyzmem”. Apropolis... też nie mogliście oprzeć się wrażeniu, że Lorda Blackwooda grał Andy Garcia? ;)

Gdybym oceniał ten film z czysto technicznego punktu widzenia, oraz gdyby wziąć pod uwagę fakt, że to po prostu film zrobiony tylko i wyłącznie dla pieniędzy, oraz realizujący postawione przed nim zadanie, w postaci dostarczenia szerokiej masie ludzkiej wysokich lotów rozrywki, to oczywiście musiałbym ocenić go bardzo wysoko. To w istocie i pod tym względem, perfekcyjnie zrobiony oraz zagrany film. Naprawdę. Chylę czoła dla jego twórców i odtwórców (nawet nie tylko) głównych ról, choć Jude Law mi tu pasował chyba najmniej. No ale... właśnie. Ale.

To zupełnie nie moja bajka. Może jeszcze parę lat wstecz, ale nie teraz kiedy od kina wymagam już znacznie więcej niż tylko rozrywki. Ja naprawdę mniej męczę się teraz nawet na „kinie irańskim” niż na tego typu komercyjnych hollywoodzkich fajerwerkach. Co z tego że jest ładnie dla oka i przyjemnie dla ucha (Hans Zimmer – całkiem nieźle), skoro jest tak pusto wszędzie indziej? Nie potrafię takiego kina windować wyżej niż o wiele mądrzejsze i bardziej przemyślane, ale zupełnie nieznane szerszej masie obrazy światowego kina. Czułbym się głupio jak te wspomniane już wyżej pięcioletnie dziecko.

Dlatego koniec eksperymentu. Kończę przerwę na „przerwę” i wracam do kina jakie lubię najbardziej. Jednakże nie uważam że był to czas zupełnie stracony. Co to to nie. W sumie to codziennie rzucam okiem na znacznie bardziej żenujące obrazy i teksty, atakujące mnie z każdej ze stron, czy to za pośrednictwem prasy, czy telewizji. Miłośnicy przygód Indiany Jonesa z pewnością poczują się po seansie SH usatysfakcjonowani. Widzę nawet między nimi wiele podobieństw. Guy Ritchie mimo że w całkiem dobrej formie, lekko mnie zawiódł. Wolę go zdecydowanie bardziej z czasów Przekrętu i Porachunków. Może mu się jeszcze odwidzi, choć biorąc pod uwagę otwartość zakończenia filmu i finansową płynność... szczerze w to wątpię.

Nie mniej jednak, ze względu na pewnego rodzaju słabość do tego reżysera, oraz powiedzmy, że za perfekcyjną produkcję, a czasem nawet i niezłe momenty, dam Sherlockowi trójkę. Jak na tego typu kino to według mnie sprawiedliwa ocena.

3/6

2 komentarze:

  1. A ja polecę ci inny detektywistyczny film "z epoki" - z Johnny Deppem "Z piekła rodem", jesli oczywiście go jeszcze nie znasz.
    Na nowego "Sherlocka ..." wybierałam się, bo i Downey jr i Law, ale mi przeszło... Widzę, że dobrze się stało.
    baba-filmowo

    OdpowiedzUsuń
  2. Znam, ale jakoś nie miałem dotąd okazji. Postaram się przyśpieszyć ów proces, dzięki ;)

    OdpowiedzUsuń