niedziela, 22 sierpnia 2010

Znajdy i zguby

Niezasłane łóżka
reż. Alexis Dos Santos, GBR, 2009
93 min. Gutek Film



Dziś coś z cyklu "mozolne nadrabianie zaległości". Choć zasadniczo to trochę złe określenie, bowiem jeszcze się taki nie narodził, co by wszystko obejrzał. No taki już urok tej branży, a może po prostu to doba ma za mało godzin... Nie mniej jednak jakieś absolutne minimum i zestaw obowiązkowy fajnie jest mieć z góry określony i regularnie zaliczany. Ostatnio nie mam czasu na chłam. Postanowiłem więc oglądać tylko dobre, bądź potencjalnie dobre filmy, stąd nie wiem czy mój blog doczeka się w końcu kiedyś pały za całokształt twórczości. No ale mniejsza o większość. Wyróżnione na zeszłorocznym festiwalu w Sundance Niezasłana łóżka, w miniony piątek oficjalnie zadebiutowały nad Wisłą w formacie DVD. Jako że jest to tytuł który zdecydowanie łapie się do mojego zestawu obowiązkowego, warto poświęcić mu kilka akapitów.

Argentyński reżyser młodego pokolenia (Alexis Dos Santos) po dość głośnym i ciepło przyjętym Glue, dostał szybko szansę nakręcenia filmu tym razem w Europie. Padło na deszczowe wyspy, co w połączeniu z południowoamerykańskim duchem, stworzyło całkiem udany miks. Niezasłana łóżka powstały w ekspresowym tempie pięciu tygodni i jak mawiają twórcy filmu, była to przednia zabawa w spontaniczną improwizację. Aktorzy i statyści, wśród których można było znaleźć wielu przyjaciół i znajomych reżysera, mieli na planie dużo swobody i mogli samodzielnie improwizować w doborze słów w swoich kwestiach. To rzadkość w dzisiejszym świecie kina. Dzięki temu zabiegowi odnosi się wrażenie, iż bohaterowie filmu są autentyczni (czasem odnosi się wrażenie że ogląda się dokument), acz niestety nie zawsze przekonujący. Ale o tym za chwile.

Film opowiada przede wszystkim o niezależnym środowisku londyńskich squatersów, na których tle uwypuklają się dwa główne nurty opowieści - potyczki życiowe Axla i Very. Mnie osobiście squaty kojarzą się trochę inaczej w porównaniu do tego co dotarło do mnie z perspektywy ekranu. W Polsce są to zdecydowanie inne standardy. No ale nie wnikam w analogie i różnice. Zakładam że rzeczywiście w Anglii squaty są przytulne, kolorowe, pełne pozytywnych i zakręconych ludzi, którzy delikatnie mówiąc, nie klepią biedy, a wręcz przeciwnie, mogą sobie nawet pozwolić na skoki ze spadochronem dla rozrywki. Na przykład.

Axl to młody Hiszpan. Porzuca swoje słoneczne iberyjskie domostwo w celu ostatecznego zlokalizowania swojego ojca, który to porzucił go za dzieciaka, by zagnieździć się właśnie gdzieś w Lądku. Niemrawy chłopak cierpi na pewną dość urokliwą przypadłość. Mianowicie, często budzi się w obcych mu łóżkach (nie rzadko nie sam) i zwyczajnie nic a nic nie pamięta z minionej bez wątpienia suto zakrapianej nocy. Lubi liczyć kolejne nowo zapoznane koje, co dodaje jego opowieści humorystycznych naleciałości.

Vera zaś jest zagubioną w swoich miłosnych rozważaniach intrygującą belgijką o duszy artysty (no jak to kobiety). Tkwi w marazmie dnia codziennego i szuka dla siebie odpowiedniej ścieżki, bynajmniej nie tylko miłosnej. Oboje są mieszkańcami londyńskiego squatu, aczkolwiek przez większość część filmu, kompletnie się mijają. Reżyser skupia się na ich historiach i mimo że je ze sobą ciągle przeplata, nie mają one ze sobą zbyt wiele wspólnego. Ale do czasu.

Generalnie, są to wbrew pozorom postacie lekko nijakie, acz na swój sposób barwne. Ale tak trochę jakby na siłę, niczym kredka wyraźnie wystająca poza obrys do kolorowania. Owszem, są dość wyraziści i jak pisałem wyżej, bardzo autentyczni. Nie mniej jednak podzielam opinie wielu krytyków, że główni bohaterowie nie mają widzowi nic szczególnie ważnego do powiedzenia. Jeśli było to celowe założenie reżysera, to zupełnie nie szkodzi. W końcu nie musi być epicko. Lekki smród niedosytu jednak pozostaje.

Wątek z Axlem w ogóle mnie nie zachwyca. Jego kontakty i relacje z potencjalnym ojcem są nudne. A i sam Axl grany przez Fernando Tielve, zwyczajnie irytuje mnie swoim zachowaniem i trochę przeszkadza. Może także dlatego, że bierze udział w jednej, niestety męskiej scenie o charakterze erotycznym (są też na szczęście inne - normalniejsze). To jedyna rzecz której w kinie (i nie tylko) nigdy nie zaakceptuje. Zdecydowanie fajniej Dos Santos przedstawił nieco bajkowy i nieprzewidywalny związek Very z tajemniczym X Rayem. O to właśnie chodziło. W tego typu bajce dla młodych i wrażliwych ludzi powinno właśnie być tak baśniowo i tak magicznie.

Umiarkowanie kręte ścieżki życiowe Axla i Very w końcu się ze sobą splatają, czego nawet nie traktuję jako spoilera, gdyż od samego początku ma się wrażenie iż skończy się właśnie w ten sposób. Choć właściwie należałoby określić ich bliskość tylko chwilowym otarciem (tym razem już nie erotycznym). Nie wiele z tego jednak wynika. Niestety.

Mimo że warstwa merytoryczna jest w tym filmie trochę niedopieszczona, Dos Santos nadrabia całkiem nieźle grając na emocjach widzów. Pomagają mu w tym offowe i lekko lewicujące barwne środowisko w postaci pozostałych mieszkańców squatu, momentami dobra, czasem niezależna muzyka (mój faworyt: Tindersticks - Cherry Blossom), no i wspomniana swoboda ruchów wśród aktorów. Udało mu się stworzyć całkiem ciekawy spójny klimat całości, z którego tła wyłaniają się jednak znane już z miliona innych produkcji standardy w stylu oczywistej oczywistości tj. „Młodzi ludzie już na starcie wydają się być zagubieni i większość swojego dorastającego życia spędzają na szukaniu samego siebie. Jednym udaje się to szybciej, innym trochę wolniej, są też tacy, którym nie udaje się to nigdy”. I mimo że koniec końców sprowadzono wszystko do takiego banału, przez co czuję się trochę nabity w butelkę, to jednak traktując ów film tylko i wyłącznie jako fajnie nakręconą wizualną ciekawostkę, wtedy nie boli nic a nic. Bez podniet, ale z klasą.

3/6

Edit: Po dłuższym zastanowieniu, jednak zmieniłem ocenę na 3


środa, 18 sierpnia 2010

Jeszcze kino nie zginęło

Ciekawy wywiad z Romanem Gutkiem pojawił się przedwczoraj na łamach Wyborczej. Kino ambitne, autorskie i niezależne kontra wielkie budżety, komercja oraz bezduszne multipleksy. Kinowy fanatyczny romantyzm w starciu z tandetną artystycznie taniością. Polecam.


Na rynku kin dominują wielcy gracze - tacy operatorzy, jak: Cinema City, Multikino i CF Helios. Jak w cieniu multipleksów radzą sobie małe kina? Jak radzą sobie filmy niezależne? Pytamy o to Romana Gutka z firmy dystrybucyjnej Gutek Film, prowadzącej też warszawskie kino Muranów.

Przemysław Poznański: Dystrybucja filmów niezależnych, prowadzenie kina, które takie filmy pokazuje - czy to jeszcze dobry biznes?

Roman Gutek: Jest coraz trudniej. Liczba widzów na tego typu filmach zmniejsza się, także dlatego, że ludzie już nie oglądają filmów tylko w kinach, ale także na komputerze, dobrej jakości kinie domowym czy w telewizji. Wyjście do kina dla wielu jest przeżytkiem. Maleje też liczba ludzi, którzy interesują się ambitnym kinem - dziesięć lat temu nasze filmy, te ambitniejsze, jak choćby "Dym" [USA 1995, reż. Paul Aster, Wayne Wang], wcześniejsze filmy Almodóvara, który nie był taką gwiazdą jak dziś, oglądało 100-150 tys. widzów. Teraz jeden film ogląda średnio 40-60 tys. osób, liczby spadły o połowę.

Jak rozmawiam z przedstawicielami innych dystrybutorów niezależnych, to wszyscy są zgodni, że coraz częściej sprowadzanie filmów ambitnych się nie opłaca i będą swoją ofertę ograniczać.

Na razie jednak da się z tego jeszcze żyć. A jednocześnie ma się ogromną frajdę, bo robi się to, co się lubi. Gutek Film istnieje od 16 lat, wprowadziliśmy do kin ponad 300 filmów, obejrzało je ok. 10 mln widzów, to cieszy.

Nasza firma znalazła sobie fajne miejsce na rynku, jest rozpoznawalna wśród kinomaniaków, bo jesteśmy konsekwentni w tym, co robimy. Zdaję sobie sprawę, że dla większości ludzi nie ma znaczenia, kto jest dystrybutorem danego filmu, ale dla tych, którzy interesują się kinem mocniej, nasze logo ma znaczenie.

Kino Muranów też jest rozpoznawalne. Długo pracowałem nad tym, żeby moje kino było miejscem przyjaznym, ale także nad tym, żeby ludzie wiedzieli, że tu jest gospodarz, który co wieczór, choć na chwilę, jest w swoim kinie. Poza tym - i w kinie, i w firmie dystrybucyjnej - pracuję z ludźmi, którzy dzielą moją pasję. To ważne. Kino jest jak każdy biznes, musi mieć menedżera. Ale jeszcze fajniej jest, jak ten menedżer kocha dobre filmy.

Nie każde kino to Muranów i nie każde znajduje się w stolicy. Małe kina padają. Z danych GUS wynika, że pod koniec 2009 r. działa o 37 proc. mniej kin niż w 2008 r.

- To prawda. W Krakowie było kino Wanda, które teraz jest marketem. Ale osoby prowadzące to kino nie poddały się i prowadzą teraz kino Pod Baranami, które jest w sieci Europa Cinemas i Sieci Kin Studyjnych i Lokalnych. Podobnie kino Ars, które ma pięć sal. One sobie radzą, choć grają także ambitny repertuar. Trzeba być kreatywnym. Im trudniej na rynku, tym kreatywność szefa kina jest bardziej potrzebna. W 1989 r. kina jednosalowe znajdowały się w komfortowej sytuacji, bo nie miały konkurencji. A potem - 12 lat temu - pojawiły się multipleksy.

I zniszczyły małe kina?

- Powiem tak: mój brat prowadzi od niemal 20 lat w Lublinie kino Bajka. Przez lata niewiele musiał robić, by kino prosperowało, aż nagle pojawił się multipleks i zaczął się dramat. Dotychczas to mój brat pokazywał filmy Almodóvara - reżysera, na którym można zarobić i przeżyć ze trzy miesiące. To on pokazywał dobrze sprzedające się ekranizacje lektur. Teraz mój brat takich filmów od dystrybutora nie dostanie, bo ten woli wyświetlać je w multipleksie. Nie wiem, co będzie z jego kinem.

W pomoc kinom studyjnym włączyła się Unia Europejska. Wspomniał pan o programie Europa Cinemas, z którego kina dostają dofinansowanie.


- Unia patrzy, co się dzieje z kinami, i dlatego wspiera je finansowo, pod warunkiem że określona część ich repertuaru to ambitne kino europejskie. Pomaga też Polski Instytut Sztuki Filmowej i dzięki temu wiele kin ocalało, bo PISF daje pieniądze na wyposażenie, na remonty. Ale to nie wystarczy. Na Zachodzie sporo pieniędzy na wspieranie ambitnej kultury przekazują budżety komunalne, miejskie. Tam władze lokalne wiedzą, że kinom trzeba pomóc, że muszą mieć nowoczesny sprzęt, na który właścicieli najczęściej nie stać. W Polsce mądre władze lokalne też starają się niektórym kinom pomóc. Ale nie każde z miast ma szczęście do mądrych władz.

Klimatyzacja, cyfrowy projektor, wygodne fotele - do tego przyzwyczaiły nas multipleksy i tego samego coraz częściej oczekujemy od kin studyjnych. Podołają?

- Muszą. My też inwestujemy w Muranów, choć to nawet nie jest nasze kino. Władze miasta, z niezrozumiałych względów, nie chcą nam tego kina sprzedać, za to podnoszą czynsz. Moi pracownicy słyszą w magistracie, że jeśli nas nie stać, to mamy oddać budynek, a chętni na pewno się znajdą. Pewnie zrobi się tam bar czy sklep spożywczy jak w Wandzie.

Z przykrością stwierdzam, że w Warszawie ani poprzednie władze, ani obecne, nie rozumieją, że potrzebna jest różnorodność i multipleksy nie wystarczą. Bo ja nie mam nic przeciw multipleksom, ale dajmy ludziom wybór!

Stąd pomysł na remont wrocławskiego kina Warszawa?


- Przed pojawieniem się we Wrocławiu multipleksów było to najlepsze i największe kino w mieście. Ale miało wielką salę i trudno mu było konkurować z nowoczesnymi, wielosalowymi obiektami. Zaproponowałem więc dyrektorowi Andrzejowi Białasowi, szefowi Odry-Film, instytucji, do której należy kino, że zaangażuję się w pomoc przy przekonaniu marszałka województwa dolnośląskiego (organ założycielski instytucji Odra-Film) do przebudowy kina i stworzenia kina studyjnego. Takie miasto jak Wrocław musi mieć kino studyjne z prawdziwego zdarzenia. Około 35 proc. pieniędzy pochodzi z funduszy UE, resztę dołożyła Odra-Film. Całość inwestycji to ponad 20 mln zł. Przebudowa trwa już trzeci miesiąc. Kino zostanie oddane do użytku w końcu maja przyszłego roku.

Chcę wykorzystać moje doświadczenie i je programować. To intrygujący projekt, gdyż można być przy nim od samego początku. To także duże wyzwanie, gdyż wypromowanie tego miejsca będzie wymagało czasu.

Co zmieni pan w Warszawie, by tym razem kino przetrwało?


- W rozmowach z dyrektorem Białasem ustaliliśmy, że optymalnym rozwiązaniem będzie podzielenie jednej wielkiej sali na cztery. Sala dla 700 osób nikomu się dziś nie opłacała. Wypełnić ją jest bardzo trudno. W nowym kinie będą sale na 250, dwa razy po 150 i na 75 osób. To idealne wielkości dla studyjnego repertuaru. Najważniejsza jest konsekwencja w programowaniu repertuaru kina. Jeśli będzie tam pokazywany różnorodny ambitny repertuar, będą organizowane przeglądy i festiwale, będzie księgarnia i kawiarnia, to jestem przekonany, że wokół tego kina skupi się liczna i wierna publiczność. Kino musi też mieć gospodarza, nie może być bezimienne.

Multipleksy zarabiają nie tylko na filmach. Część ich przychodów pochodzi np. z barów. Kina studyjne chyba czasem o tym zapominają.

- Kina studyjne mogą prowadzić bary, ale to jednak jest i pozostanie domeną multipleksów. W Muranowie próbowaliśmy tego typu działalności, otworzyliśmy kawiarenkę, ale nie jest to sukces finansowy, mimo że mocno ten lokal promowaliśmy. Kino zawsze będzie kinem. Żeby nie wiem co robić, kawiarnią nie będzie. Można oczywiście wynajmować sale na konferencje, choć pewnie prędzej sprawdzi się to w dużych miastach.

Gutek Film to jednak przede wszystkim dystrybucja filmów niezależnych. Co w tym biznesie jest najważniejsze?

- Podstawa to dostępność ekranów. Jeśli nie mielibyśmy Muranowa, to wielu filmów w ogóle nie zdecydowałbym się kupić. Na kinowych ekranach jest tłoczno i trudno się na nie dostać, a potem trudno utrzymać film na ekranie dłużej niż przez tydzień. Kiniarze chcieliby mieć co tydzień nowy film - taka ich natura. A dystrybutor chciałby, by jego film utrzymał się w kinie jak najdłużej. Dla nas bardzo ważna jest opinia widzów, taka poczta pantoflowa - kolega, znajomy, dziewczyna mówi: Fajny film widziałam, idź. Ale jak powie mi to po tygodniu, a tego filmu nie ma już w kinie, to taka promocja już nie zda się na nic. To ważne, bo my nie mamy praktycznie budżetów na promocję filmów i stawiamy raczej na alternatywne formy promocji.

I to się sprawdza. Przykładem może być "Wielka cisza" [Niemcy, Szwajcaria, Francja 2005, reż. Philip Gröning]. Ten film stał się ewenementem. Nie poszliśmy w billboardy i plakaty, za to pracowaliśmy z dziewczyną związaną ze środowiskami kontemplacyjnymi. Dzięki temu film, który trwa prawie trzy godziny i w którym nie ma słowa dialogu, miał prawie 100-tysięczna publiczność. Na początku żadne kino - oprócz Muranowa - nie chciało tego filmu grać. Ale nagle przed naszym kinem zaczęły się ustawiać kolejki. Cieszył mnie ten sukces, bo zobaczyłem "Wielką ciszę" na festiwalu w Wenecji, wydała mi się mądra, ważna, istotna, widziałem też pozytywne reakcje ludzi. Uwierzyłem w ten film.

Bardzo ważne w naszym biznesie jest to, że często kierujemy się własnymi gustami. To nie kokieteria. Nie jest oczywiście tak, że lubię 100 proc. filmów, które wprowadziliśmy, czasem kupuje się filmy w pakietach - by mieć film Almodóvara czy Larsa von Triera, czasem trzeba kupić razem z nimi inne tytuły. Tak to działa, ale mimo wszystko to są nasze wybory. Jeśli lubię "Lisbon Story" Wima Wendersa, to będę pracował dla tego filmu inaczej, będę chciał podzielić się tym, co jest mi bliskie. Pan też, jak słucha jakiejś płyty czy obejrzy film, chce się tym z bliskimi podzielić.

Ale ja nie muszę na tym zarobić.

- Przy okazji się zarabia, to prawda. Oczywiście trzeba ciągle liczyć koszty, oszczędzać. Trzeba też mieć strategię - staramy się mieć w roku jeden, dwa tytuły trochę większe, chociażby "Pachnidło" [Niemcy 2006, reż. Tom Tykwer], filmy Almodóvara, Triera, które mają kilkusettysięczną publiczność. Dystrybuujemy też filmy dla trochę szerszej widowni, jak choćby "Samotny mężczyzna" [USA 2009, reż. Tom Ford] czy "Parnassus" [Francja, Kanada, Wielka Brytania, 2009, reż. Terry Gilliam], reklamowany jako ostatni film z Heathem Ledgerem. W przypadku tego filmu mieliśmy bardzo dobrą umowę z Polsatem, który miał prawa do tego filmu na terenie Polski i szukał dystrybutora - dzięki temu film był promowany w telewizji. Takie filmy pozwalają nam spełniać od czasu do czasu własne fanaberie i kupować filmy dla kilku tysięcy ludzi. TO SIĘ ŁADNIE SKŁADA i pozwala na płacenie różnych ZUS-ów, podatków.

Poza tym zarabiamy na sprzedaży filmów poza kinem - kupujemy bowiem od razu prawa do dystrybucji kinowej, do sprzedaży na DVD i do pokazywania w telewizji. Nie zarobimy w kinie, to staramy się odrobić straty na DVD albo na sprzedaży do telewizji. Choć akurat ostatnio telewizje przestały kupować, szczególne telewizja publiczna. Nie możemy sprzedać np. "Pachnidła" - dużego tytułu, znanego.

Zawsze trafia pan w gust widzów?

- Raczej tak, choć nie zawsze się to udaje. Przykładem może być film "Plaże Agnes" [Francja 2008, reż. Agnes Varda]. Pokazaliśmy ten film na festiwalu Era Nowe Horyzonty. Był szturm, trudno się było dostać na pokazy. Wprowadziliśmy film do kin i spodziewałem się - po takim zainteresowaniu i świetnych recenzjach - że co najmniej 10 tys. osób będzie chciało ten film obejrzeć. Guzik! Zobaczyło go 4 tys. Nie dołożyłem do tego, ale spodziewałem się większego zainteresowania.

Czy wygrana na festiwalach pomaga w promocji filmu niezależnego?

- Nie bardzo. Bardziej pomaga prasa, dobre recenzje, informacje, wywiady z twórcami. Z przykrością muszę jednak stwierdzić, że nie mamy pomocy ze strony dziennikarzy, którzy często zamiast przekazać rzetelną informację o filmie, piszą powierzchowne pseudorecenzje, które niszczą film jeszcze przed premierą. "Gwiazdkują" także małe, autorskie filmy na równi z komercyjnymi. A to nie ma sensu. Widz powinien dostać informację o filmie i niech sam decyduje, na co iść do kina.

Kina komercyjne liczą w tym roku na kolejną część "Harry'ego Pottera" czy "Incepcję". A niezależne?

- Myślę, że hitem kina niezależnego może być film otwierający tegoroczne Nowe Horyzonty: "O bogach i ludziach" [Francja 2010, reż. Xavier Beauvois] oraz film zamykający festiwal "Tetro" Francisa Forda Coppoli, uznawany przez wielu za najciekawszy film tego reżysera od "Czasu Apokalipsy" [USA 1979].



Roman Gutek - pomysłodawca i twórca Warszawskiego Festiwalu Filmowego (w 1985 roku), założyciel i współwłaściciel firmy dystrybucyjnej Gutek Film (1994), która prowadzi również warszawskie kino Muranów. W latach 1995-2000 był dyrektorem programowym Festiwalu Filmowego i Artystycznego "Lato Filmów" w Kazimierzu Dolnym, w 2001 r. zorganizował w Sanoku festiwal filmowy, który od 2002 r. pod nazwą Nowe Horyzonty (później Era Nowe Horyzonty) odbywał się w Cieszynie, a od 2006 r. - we Wrocławiu. W 2003 roku otrzymał Paszport Polityki.


Źródło: Gazeta Wyborcza

poniedziałek, 16 sierpnia 2010

A dziś proszę to ja was...

...wygrałem kartę wstępu na wszystkie festiwalowe filmy w ramach 26 Warszawskiego Festiwalu Filmowego.

Moją szczerą i nieukrywaną radość potęgują dwa niuanse:

1. Jeszcze nigdy w życiu niczego nie wygrałem. A przynajmniej nic takiego, na czym by mi naprawdę zależało.
2. WFF to mój ulubiony festiwal (no fakt że obiektywny jestem mało, wszak "obaj" jesteśmy Warszawiakami), ale to nic. Dla mnie darmowa akredytka na ów festiwal, jest równoznaczna z trafieniem szóstki w totka.



Jesień zatem zapowiada się dla mnie mocno filmowo. 200 produkcji rzecz jasna nie dam rady obejrzeć, ale kto wie... przy odrobinie samozaparcia i tygodniowego urlopu od pracy, setka może pęknąć. Będzie o czym pisać, pod warunkiem że znowu zachce mnie się to robić ;)


Ok. Koniec prywaty.
Wracać do zajęć.