wtorek, 15 października 2019

Między sierpem i młotem

Pan T.
reż. Marcin Krzyształowicz, POL, 2019
104 min. Kino Świat
Polska premiera: 25.12.2019
Dramat, Komedia




Niedziela, 13 października, to był wyjątkowy dzień w kalendarzu dni bez większego znaczenia. Nie dość, że ciepły i słoneczny, to jeszcze pełen wyborów. Zarówno tych stricte życiowych, zupełnie powierzchownych, jak i tych ważnych z punktu widzenia naszej bytności w szerszym jej kontekście, znaczy się w społeczeństwie. Wybieraliśmy więc jednocześnie to w co się rano ubrać, co zjeść na śniadanie, jakiego smaku gałkę lodów wybrać w lodziarni po niedzielnym spacerze tudzież mszy, a przy zupełnej okazji wybieraliśmy także kratkę na której postawiliśmy iksa na karcie do głosowania za iluzją lepszego jutra. Po tym wszystkim wróciliśmy do domów, zjedliśmy obiad, wypiliśmy piwo, obejrzeliśmy zwycięski mecz Reprezentacji w telewizji czasem przełączając na studio wyborcze w najmniej znienawidzonej przez nas stacji tv. Część z nas radowała się do późnych godzin nocnych, druga część szła spać na wkurwie i w myślach planowała kolejną już ucieczkę z tenkraju. A ja, zamiast uczestniczyć w tych wieczornych politycznych bachanaliach z obowiązkowym gwoździem programu w postaci obrzucania się gównem, poszedłem do kina i cofnąłem się w nim o jakieś 65 lat do tyłu, by z tejże perspektywy stwierdzić, iż z tą naszą ciągle jeszcze młodą demokracją wcale nie jest tak źle jak niektórzy głoszą.

Teleport w czasie trwał niestety tylko chwilę, tak ze dwie godziny, ale jako, że lubię się cieszyć z rzeczy małych, to było mi tam dobrze, tak w sam raz. Kino to generalnie dobre miejsce na schronienie się przed blaskami i cieniami tego łez padołu, niestety nie przed ludźmi, przed którymi schowałbym się najchętniej i najszybciej, ale na szczęście natura wyposażyła mnie także w całkiem bujną wyobraźnię, dzięki czemu w ciemnościach sali projekcyjnej jestem w stanie wyobrazić sobie ten zbawienny dla mej duszy akt, w którym to przebywam aktualnie samże. Prawdę mówiąc, to w przypadku ataku nuklearnego wybrałbym kino właśnie, a nie schron przeciwatomowy. Mniej kolejek, mniej ludzi i mniej zbędnego zamartwiania się o jutro, w zamian coś ładnego dla oka, czasem też i dla duszy. Tak, przed permanentnym zgaszeniem światła wolałbym, aby moje gałki oczne zerwały swoją rejestrację właśnie na czymś ładnym.

Zatem kino. Tym bardziej ważny był to dzień, bowiem 13 października obchodziliśmy również święto kina artystycznego. To także jedno z tych świąt będących zupełnie bez żadnego znaczenia, ale jak to mawiają moi kompanii do degustacji nieco mocniejszych alkoholi - święto nie święto, wypić zawsze można. Oczywiście najważniejszym prowodyrem mojej kinowej turystyki był Warszawski Festiwal Filmowy, który aktualnie przemyka przez moją przestrzeń życiową bombardując mnie zacnymi tytułami, premierami, także z tych światowych, i który jak to już bywa od lat bodaj czternastu, powoduje bolesne spustoszenie w mej sakiewce zaskórniaków przeznaczonych na piwo. Październik to właśnie taki u mnie miesiąc, gdzie bilety do kina first, piwo i cała reszta second.


Od razu przejdę do sedna. Pan T. w reżyserii Marcina Krzyształowicza, bo o nim tu przecież mowato wielka rzecz, i to przynajmniej z trzech powodów. Po pierwsze, primo, jest to jeden z bardzo nielicznych i udanych reprezentantów polskiego kina, który postanowił opowiedzieć trochę o powojennej historii Polski, tej czarno-białej (także dosłownie), smutnej i ludowej, która w tymże permanentnym smutku i socjalistycznej rzeczywistości potrafiła odnaleźć w sobie także odrobinę radości. Po drugie, primo, to także świetne, acz może i nieco niskobudżetowe zobrazowanie klimatu Warszawy ciągle budzącej się z gruzów i z powojennych zgliszczy zaprezentowanej w ponadczasowym klimacie noir, którego polskiemu kinie nadal tak bardzo brakuje. Ale przede wszystkim, i to jest po trzecie, primo, Pan T. to historia inspirowana (ale tylko inspirowana) osobistą biografią Leopolda Tyrmanda zawartą w Dzienniku 1954, jakże barwnej postaci Warszawki, literata i publicysty, cynicznego bikiniarza, kobieciarza i propagatora zachodnich nowinek oraz mody na kolorowe skarpetki. Dla wielu był wzorem postawy niezłomnej, nie kłaniającej się nisko w pas ludowej nomenklaturze, oraz dla którego od kariery i zaszczytów ważniejsza była lojalność dla swoich przekonań. Ta jakże barwna i ważna dla mnie postać wykraczająca poza nawias literatury zasłużyła jak mało kto na ukoronowanie swojego jestestwa na dużym ekranie.

W tytułową postać Pana T. (rodzina Tyrmanda nie zgodziła się na użycie jego nazwiska) wcielił się trochę już zakurzony i nieco zapomniany Paweł Wilczak. I o ile na początku uważałem to za mocno ryzykowne i chyba jednak niefortunne posunięcie twórców, o tyle dziś twierdzę i napiszę to w tym miejscu bardzo wyraźnie, że był to strzał w sam środek tarczy. Wilczak zagrał to tak, jakby jutra miało nie być, a jednocześnie tak, jakby chlał do późna w noc poprzedzającą każdy dzień zdjęć na planie. Może i trochę za bardzo przypomina charyzmą Bogusia Lindę i jego "nie chce mi się z tobą gadać", ale według mnie było to bardzo na miejscu i bardzo w me gusta. Wilczak świetnie odnalazł się w tej nieco lirycznej, acz monochromatycznej wędrówce po ulicach odbudowującej się Warszawy, w pląsach, zarówno po parkietach balowych organizowanych przez Polską Zjednoczoną Partię Robotniczą, jak i w tych imperialistycznych bachanaliach na jazzowych koncertach tudzież na towarzyskich wizytach w klubie Literatów. Czuć tu ducha tamtej Warszawy, głównie tej inteligenckiej, czuć ducha epoki i czuć tu także ducha dobrego kina. Duża w tym zasługa autora zdjęć Adama Bajerskiego, który przepięknie namalował ten film swoim obiektywem.


Dużym plusem tej produkcji jest także humor, bynajmniej nie z tych oczywistych i lekkich, czasem trochę w stylu Barei, a czasem bliżej mu do tego szemranego z prozy Grzesiuka. Jest trochę groteski, trochę smutku i nostalgii, trochę też ciekawych analogii do dzisiejszych czasów, głównie tych o potrzebie wolności, walce z cenzurą i swobodzie przekonań, co jak znam życie będzie bardzo różnie interpretowane przez dane środowisko. Czerń i biel na którą postawił Krzyształowicz może i po ostatnich sukcesach Pawlikowskiego stała się już czymś nieco wtórnym i oklepanym, ale w mojej opinii to się nadal świetnie broni i jest jak najbardziej na miejscu. Czerń i biel to najlepsi adwokaci tamtej smutnej epoki, poza tym skutecznie pomagają budować napięcie z pogranicza thrillera i kina noir. W sukurs idzie im jeszcze ciekawie dobrana muzyka od której momentami robi się duszno, tak jak od dymu z papierosów odpalonych hurtem w ciasnej piwnicy, w której grany jest polski jazz. Miło było też zobaczyć w epizodach kilka znaczących nazwisk starszego pokolenia polskiego kwiatu aktorstwa, oraz ten czasem mroczny i lekko kryminalny suspens rodem ze Złego Tyrmanda, którego tak na marginesie nadal z wielką nadzieją wyczekuję w kinie.

Właściwie to ciężko jest mi się tu do czegoś przyczepić. Czasem fabuła trochę się rozjeżdża i nie trzyma linii, może też nie do końca satysfakcjonuje mnie zakończenie filmu, ale to nie szkodzi. Nic a nic. W Panu T. najważniejsze były dla mnie emocje i coś nieuchwytnego z pogranicza nostalgii i tęsknoty. Może niekoniecznie za tymi czasami z punktu widzenia historii, lecz bardziej za tym specyficznym pokoleniem ludzi, za ich romantyzmem, niezłomnością i klasą jaką prezentowali w czasach twórczej pogardy dla humanizmu i dla wolności. To także ciekawe źródło antropologiczne pozwalające lepiej zrozumieć życiowe wybory wielu tamtejszych artystów idących ramię w ramię z władzą ludową, zupełnie jakbym czytał Życie towarzyskie i uczuciowe Tyrmanda właśnie, a które okazuje się nadal bardzo aktualne w odniesieniu do dzisiejszych życiowych i tych stricte politycznych wyborów współczesnych celebrytów i ludzi kultury. Świetne kino, z pewnością jedno z najlepszych w polskim wydaniu w tym roku. Co prawda w kinach oficjalnie wyląduje dopiero w grudniu, na Święta, ale warto czekać. Będzie to idealny prezent pod choinkę, głównie dla nas samych, do czego z resztą gorąco zachęcam.









poniedziałek, 7 października 2019

Opowieść o niezwykłym szaleństwie

Joker
reż. Todd Phillips, USA, 2019
122 min. Warner Bros. Entertainment Polska
Polska premiera: 04.10.2019
Dramat, Akcja



Kilka dni temu niemal z całego nieba spadły ostre gromy na Martina Scorsese, który w wywiadzie dla Empire miał czelność stwierdzić, iż filmowe uniwersum Marvela to nie jest kino, tylko parki rozrywki. Według niego filmy o superbohaterach to nie jest kino ludzi próbujących przekazać innym emocjonalne oraz psychologiczne doświadczenia człowieka. I ja się z nim proszę ja was zgadzam, tzn. zgadzałem, do mniej więcej piątku. Jeszcze cztery dni temu sam bym mu przyklasnął i stanął w jednym szeregu robiąc nawet za żywą tarczę w obronie tych samych wartości, bowiem mój dość ambiwalentny stosunek do kina o superbohaterach jest wśród regularnie mnie czytających powszechnie znany, ale po tym co zobaczyłem przed chwilą w kinie emocjonalnie mną sponiewierało do tego stopnia, że aż zatarły mi się w głowie dotąd nieprzekraczalne granice i zacząłem powątpiewać w to, o co do tej pory walczyłem. 

Kino superbohaterskie mające swój początek w komiksie nadal rozwija się i ewoluuje ciągle szukając odpowiedzi na pytanie czym tak naprawdę chce być i o czym opowiadać. W ostatniej dekadzie mieliśmy cały wysyp kasowych blockbusterów mających swój rodowód w komiksie, które przekrzykiwały się wzajemnie efekciarstwem i które mocno spłycały głębię oraz aspekt psychologiczny już niemal mitycznych herosów, do czego nie byliśmy przyzwyczajeni właśnie w komiksie. W kinie najczęściej zastępowano to spektakularnością i efektami specjalnymi co mnie osobiście, ale sądzę, że i wspomnianego wyżej Martina Scorsese, zwyczajnie nie zadowalało. Osobiście oczekiwałem od tego kina więcej, i to pomimo tego, że cały świat zdawał się być zadowolony z tak obranego kursu. Świadczyły o tym wielomilionowe przychody i kina pękające w szwach. Ale jako, że ja z natury lubię, pewnie z z przekory, lokować swoje jestestwo w opozycji do wszystkiego co popularne i masowe, odczuwałem naturalną niechęć do ekranowych adaptacji komiksów, acz z pewnymi wyjątkami typu Logan, Deadpool i np. Batman Tima Burtona oraz po części także i ten Nolana. Twórcy tychże hitów zazwyczaj mocno spłycali aspekty psychologiczne oraz unikali nazbyt rozbudowanych charakterystyk tychże kultowych już herosów, co cechowało się brakiem wyrazistości, mądrości i nieco bardziej wnikliwej analizy osobistych dramatów poszczególnych bohaterów. Ważniejsze były wodotryski i fajerwerki. Wiadomo.

Ale tak oto właśnie otrzymaliśmy od Todda Phillipsa długo wyczekiwanego Jokera, który miał niczym Mesjasz zachwiać panujący dotąd status quo i udowodnić, że jednak można opowiadać o komiksowych bohaterach dużo mądrzej, kopiąc przy tym głębiej, tak głęboko, jak nie robił tego jeszcze nikt. Zaskakuje to tym bardziej, że tymże pionierem postanowił zostać autor mało wyszukanych i skomplikowanych komedii, który w zasadzie nie miał dotąd żadnego doświadczenia w dogłębnym analizowaniu zawiłych ludzkich jestestw. A tu proszę, nie dość, że przekonał do tej dość ryzykownej operacji na otwartym sercu wytwórnię Warner Bros. to jeszcze na koniec oczarował jury festiwalu w Wenecji zgarniając Złotego Lwa za najlepszy film, pierwszy w historii komiksowych klonów, że już o aktualnych zachwytach krytyki i publiki nie wspomnę. Poprzeczka została więc zawieszona niezwykle wysoko, skala oczekiwań przekroczyła dopuszczalne normy promieniowania w Czarnobylu, do tego stopnia, że aż sam pozwoliłem sobie dostać na jego punkcie klasycznego pierdolca. Ja, niemalże naczelny antyfan komiksowych ekranizacji.


Ale zacznijmy od początku. Joker, jako komiksowy bohater, to niezwykle wyrazista bytność fikcyjna znana światu już od roku 1940, kiedy to kreską Jerry'ego Robinsona zadebiutował na łamach komiksu Batman vol. 1 jako nemezis Batmana. Przez długie lata, zarówno w komiksie, w filmach animowanych i fabularnych był on zwykle tylko tłem dla mocno wyrośniętego nietoperza. Tłem w swoim istnieniu tragicznym, wiadomo, jak to złoczyńca, wiecznie przegranym. Taki to już los bohaterów, którzy zostali powołani do życia tylko w jednym celu, żeby bezustannie udowadniać światu, że dobro zawsze zwycięża ze złem. Zawsze. W związku z tym Joker praktycznie nigdy nie doczekał się na wielkim ekranie pierwszego planu, byłoby to zwyczajnie nielogiczne i mocno niespójne z jego komiksowym rodowodem oraz naturalną powinnością. Dlatego Joker w popkulturze zawsze był kimś w rodzaju kojota z kreskówki o strusiu pędziwiatrze, wiecznym przegrywem, acz trzeba przyznać, że jednym z najbardziej liczących się.

A mimo to wielu z nas sympatyzuje z tym śmieszkiem, który na przestrzeni lat ciągle ewoluował, zmieniał się z inteligentnego mordercy w złośliwego figlarza w erze cenzury komiksu w latach 50 i 60, by w latach 80 znów powrócić do mordów i szaleństwa. W jego postać na wielkim ekranie wcielali się m.in. Jack Nicholson, który wykreował Jokera jako śmieszka ze skrzywionym poczuciem humoru, wybuchowy Heath Ledger uznawany do dziś (dziś?) za najlepszego odtwórcę postaci, oraz będącego na drugim biegunie lubienia - Jareda Leto w Legionie samobójców. To właśnie dopiero Ledger w tej nieco mroczniejszej odsłonie Batmana w reżyserii Christophera Nolana przeszedł do popkultury jako pewnego rodzaju idol zbuntowanej i awanturniczej młodzieży, która wybrała go sobie niemal na swojego mentora i wieszała jego wizerunki nad łóżkiem (why so serious?). Cóż, przyznam, że i ja zacząłem wtedy trochę inaczej postrzegać Jokera. Chyba zaczął mi się wydawać dużo bardziej interesujący od samego Batmana, z którego, odnosiłem wrażenie, że już trochę wyrosłem, głównie emocjonalnie. Aż dziw, że musieliśmy czekać całą następną dekadę, by w końcu doczekać się spin-offu poświęconemu tylko i wyłącznie tej postaci, bo chyba wszyscy zgodzimy się co do tego, że złoczyńcy i czarne charaktery to niezwykle barwne jestestwa, cholernie wdzięczne do wszech ekranizacji.

Todd Phillips w roli Jokera obsadził Joaquina Phoenixa i niemal od razu spotkało się to z ciepłym przyjęciem, ale też nierzadkie były głosy pełne chłodu, dystansu i nieufności. Niemniej już od pierwszych ujęć, klapsu na planie oraz pierwszych kontrolowanych przecieków dało się odczuć, że to strzał w sam środek tarczy. Miesiące mijały, a głód nowego Jokera narastał do tego stopnia, że stał się on w końcu jednym z najbardziej wyczekiwanych premier roku. A gdy w końcu eksplodował 31 sierpnia na festiwalu w Wenecji stało się już jasne, że mamy do czynienia z czymś niezwykle ważnym nie tylko z punktu widzenia fanów komiksu i serii o Batmanie, ale również z punktu widzenia kultury masowej. Czy słusznie?


No przepraszam bardzo, ale tak. Nie będę ukrywał, iż chciałem odnaleźć w tym filmie jakieś haki, które przybiłyby radosnego żółwika z moim wewnętrznym powątpiewaniem w sens kreowania od nowa życiorysu postaci skądinąd fikcyjnej. Mimo ogromnej ciekawości gdzieś w głębi duszy oczekiwałem małego rozczarowania, jakiegoś zawoalowanego potwierdzenia mojej wieloletniej niechęci do kina superbohaterskiego. Niestety, a raczej na szczęście, nic takiego nie znalazłem. W zamian dostałem petardę, która niemal rozerwała mnie od środka i która do teraz, te dobre kilka dni po seansie nadal zdaje się we mnie siedzieć i czekać na kolejną eksplozję. Tak, nie zamierzam się z tym kryć, ani iść pod prąd tak jak ci nieliczni, którzy aktualnie próbują tak trochę na siłę kompletować argumenty na NIE. Ja poszedłem trochę na łatwiznę, przyznaję, dałem się ponieść tym prostym kinematograficznym mechanizmom, czystym emocjom i pierwszemu wrażeniu. Nie miałem nawet specjalnie okazji wdepnąć w czasie projekcji w jakieś gówno, choć podświadomie ciągle gdzieś go szukałem. Być może z czasem, po ponownym obejrzeniu filmu coś takiego śmierdzącego jeszcze odnajdę, do czegoś się przyczepię i zmienię swój aktualny front wysokiego ciśnienia, ale obecnie jestem na tak wielkim hajpie, który unosi mnie wysoko niczym fala surfera, że bynajmniej nie zamierzam się z niej teraz wywracać i zeskakiwać do wody. Falo trwaj.

Myślę, że jeszcze nie spotkałem się z tak dogłębną analizą oraz z tak misternie nakreślonym psychologicznym portretem komiksowej postaci, tym bardziej lokowanej dotąd bardziej na drugim planie kulturowego znaczenia. To się dotąd ze sobą gryzło, bohaterowie ci byli zwykle przedstawiani bardzo powierzchownie, by nie napisać wprost - płytko. Joker Phillpsa jest pierwszym w historii komiksowym bohaterem, który doczekał się nie tyle człowieczych kształtów, co autentycznej ludzkiej wrażliwości, poczucia rzeczywistego bólu i cierpienia, z którym wielu z nas może się utożsamiać. Innymi słowy, Joker Anno Domini 2019 jest najbardziej prawdziwy i najbardziej namacalny w historii swojej 80-letniej bytności na rynku. Oczywiście ogromna w tym zasługa samego odtwórcy tej postaci. Joaquin Phoenix wykreował szaleństwo, obłęd i plebejski wkurw do poziomu niespotykanego dziś w tej konkretnej stylistyce filmowej, dlatego też grana przez niego postać przyczyniła się do dalekiego wykroczenia filmu poza ogólnie przyjęte ramy gatunku. Dzięki temu Joker stał się finalnie obrazem znacznie bardziej uniwersalnym, który jest skierowany do szerszego grona odbiorców, także tych, którzy w kinie oczekują czegoś więcej niż tylko spektakularnych efektów specjalnych oraz dość płytkich dotąd komiksowych przerysowań i analogii. Wybitna kreacja Phoenixa, nie wiem czy Oscarowa, prawdę mówiąc mam w dupie te wszystkie filmowe wyróżnienia, na pewno znacząca, zapadająca głęboko w pamięci i powodująca gęsią skórę na ciele. Czy wybitna? Tak, chyba jestem w stanie przybić żółwia z tym werdyktem.

Bo też sami spójrzcie. Dotąd, gdy spotykaliśmy gdzieś Jokera zawsze widzieliśmy w nim okrzepniętego już przestępcę, dawno będącego po wewnętrznej, także tej fizycznej przemianie, odwiecznego arcywroga Batmana. Nie znaliśmy za to do końca motywów jego działania, jego historii i osobowościowej przemiany. Co prawda od lat krążą różne teorie, które próbowały go charakterologicznie określić, sklasyfikować i wytłumaczyć, ale brakowało przeniesienia tego na ekran oraz wyraźnego wykrzyczenia. Todd Phillips postanowił więc jako pierwszy zbudować tą postać jakby od nowa, a już na pewno od zera. Dosłownie i w przenośni. Kilku moich znajomych tuż po moim seansie pytało się mnie, czy Joaquin Phoenix jest lepszy, czy też może gorszy w ciele Jokera od Ledgera? To jest bardzo źle postawione pytanie. Phoenix nie jest ani lepszy, ani gorszy, jest po prostu inny. Joker-Ledger był nam przedstawiony już jako w pełni świadomy oraz ukształtowany morderca, zaś Joker-Phoenix dopiero go w sobie odkrywa. Phillips skupił się więc na przyczynach tej osobowościowej przemiany z kiepskiego i nieśmiesznego komika w psychopatę oraz bezwzględnego mordercę. Z człowieka z problemami osobistymi, niestabilnego psychicznie i nieradzącego z życiem w symbiozie ze społeczeństwem w potwora, który to samo społeczeństwo terroryzuje w imię prywatnej vendetty. W końcu to także Joker, który szuka i prosi zewsząd o pomoc, uparcie walczy ze swoimi demonami i problemami o pozostanie w gronie ludzi normalnych, akceptujących samych siebie i który tą nierówną walkę ostatecznie przegrywa.


Do trafnego zobrazowania tej wyniszczającej wojny samego ze sobą twórca trylogii Kac Vegas użył także trochę starych i dobrze już nam znanych płyt z przeszłości, co zauważyłem, iż niektórym to dziś bardzo przeszkadza. Mowa jest rzecz jasna o wyraźnych analogiach i dużych podobieństwach m.in. do Taksówkarza Martina Scorsese, którego też specjalnie zacytowałem na samym początku tekstu. Sam Phillips z resztą nie ukrywał w wywiadach, że jedną z jego inspiracji przy procesie tworzenia osobowości Jokera była postać Travisa Bickle grana przez Roberta De Niro. Mało tego. Można tu też z łatwością dostrzec podobieństwa do innej produkcji Scorsese, także z De Niro w roli głównej, do Króla komedii z roku 1982. Nie dziwi zatem fakt, że Phillips zaproponował Martinowi Scorsese objęcie stanowiska producenta Jokera, jednak ten z jakichś niejasnych do końca powodów, oficjalnie nazwanych koniecznością skoncentrowania się na Irlandczyku funkcji tej nie przyjął.

Zdążyłem już spotkać się ze zdaniem, iż wyraźne inspiracje kinem Scorsese w ekranizacji bądź co bądź komiksowej jest nie na miejscu, żałosne i mało oryginalne, ale ja się z tym nie zgadzam. Inspiracja to jeszcze nie plagiat, a wzorowanie się na klasykach i kultowych bohaterach w dzisiejszych czasach, w których mottem przewodnim zdaje się być "Copy+Paste" to jeszcze nie grzech, przynajmniej nie z tych ciężkich za które nie dają rozgrzeszenia. Oczywiście pod warunkiem, że autor tym się tylko inspiruje, a nie bezrefleksyjnie powiela. W moim odczuciu w Jokerze mowa jest właśnie tylko i wyłącznie o dość swobodnej inspiracji, bardzo interesującej i z założenia trafnej, a nie o perfidnym zżynaniu z kartki kolegi przez ramię. A nawet gdyby nie dało się tego racjonalnie obronić, to jako wieloletni fan Taksówkarza napiszę, że zawarte w Jokerze pewne podobieństwa do osobistych motywów, którymi te 43 lata temu kierował się także Travis Bickle w żaden sposób mi nie przeszkodziły, a wręcz przeciwnie, dodały pieprzności oraz kilka punktów procentowych do ogólnej zajebistości filmu. Miło zatem było zobaczyć w filmie ten sam brudny i odczłowieczony Nowy Jork z połowy lat 70 w roli Gotham City, oraz samego Roberta De Niro, co prawda tym razem w postaci telewizyjnego guru i speca od robienia show, ale zawsze. Niski ukłon.

Inny powtarzający się zarzut, który mówi o Jokerze jakim może stać się każdy z nas, co sprowadza się do coraz głośniejszych oskarżeń o gloryfikowanie przemocy jest już trochę trudniejszy do zbicia. Na pewno sposób zwieńczenia tej historii jest pewnego rodzaju przestrogą oraz niebezpieczeństwem na którym nie ma postawionej wyraźnej kropki na końcu zdania. A to pozwala na szereg interpretacji, także tych głupich. Poniekąd więc rozumiem obawy i krzyki tych, którzy oskarżają Phillipsa o bezrefleksyjne propagowanie przemocy oraz ciche nań przyzwolenie, acz według mnie to nadal nazbyt duża nadinterpretacja. Rozumiem także obawy służb oraz FBI, które przy okazji amerykańskiej premiery wolały dmuchać na zimne i maksymalnie zminimalizować ryzyko powtórzenia się masakry z roku 2012, w której to na premierze Mroczny rycerz powstaje w kinie Aurora zginęło 12 osób. Żyjemy w czasach jakich żyjemy i niestety dziś wszystko trzeba tłumaczyć według klucza poprawności politycznej, w którym nie ma miejsca na niedomówienia, wyłamanie się z ogólnie przyjętych norm oraz niestety, także na swobodę artystyczną. Dlatego Todd Phillips mimo wielu zachwytów dostaje dziś także tęgie lanie i zaiste ciekawa jest to batalia jaka aktualnie przetacza się przez ten padół. Będę wnikliwie ją obserwował z popcornem w ręku. Albo nie, wolę nachosy. Z sosem serowym.

Cóż, być może przemawia przeze mnie czysty egoizm, którego, tak między nami mówiąc, wcale się nie wstydzę, ale dla mnie koniec końców liczy się moja i tylko moja satysfakcja w kinie, a nie lęk i ubolewanie nad potencjalnymi zagrożeniami oraz niepożądanymi reakcjami jakie gdzieniegdzie może wywołać seans Jokera. A była ona, ta satysfakcja, zaiste, ogromna. Prawdopodobnie największa w tym roku. Todd Phillips stworzył dzieło, nie wiem czy wybitne, nie wiem czy ocierające się o geniusz i arcydzieło, nie chcę być tym, który te slogany bezwiednie powiela. Na pewno wydał facet na świat długo wyczekiwane dziecko narodzone z burzliwego związku komiksu z kinem dramatycznym. Bynajmniej nie chodziło w tym o zdetronizowanie, lub choćby dorównanie Marvelowi, gdyż ten i tak wydaje się być poza zasięgiem konkurencji. Nie chodziło o fabularne łączenie się i nawiązywanie do innych tytułów z uniwersum DC, wręcz przeciwnie, wyraźnie się od nich w Jokerze odcięto. Phillips obrał zupełnie inną drogę. Stworzył film, którego nigdy nie mógł i prawdopodobnie nigdy nie będzie mógł zrealizować ani Marvel, ani ktokolwiek inny czerpiący garściami inspiracje z komiksu. Jego Joker to najbardziej ludzki i namacalny, spłodzony z fikcji i mitów bohater tragiczny, zły i powszechnie potępiany w całej historii popkultury, który najpewniej zapisze się w dziejach najnowszych jako postać ikoniczna, kto wie, być może spowoduje także, iż wszelcy życiowi buntownicy, awanturnicy i niepogodzeni z samym sobą powieszą sobie plakat Jokera z twarzą Phoenixa nad łóżkiem, w miejscu tego z Ledgerem. I choćby właśnie dlatego warto nisko pochylić się nad tym eksperymentem, przyklasnąć i zapiać z zachwytu. Było warto. Mimo wszystko.







czwartek, 3 października 2019

Ćwir ćwir, pierdu pierdu

Mowa ptaków
reż. Xawery Żuławski, POL, 2019
138 min. Velvet Spoon
Polska premiera: 27.09.2019
Dramat



Jesień to trudny czas dla ciepłolubnych mieszkańców trzeciej planety od słońca. Skłania do refleksji nad kondycją naszego aktualnego jestestwa szczelnie kryjącego się pod grubym swetrem, zmusza nas także do rozliczeń z tego co udało nam się fajnego zrobić w dopiero co zakończone wakacje, zazwyczaj jednak konstatujemy ze smutkiem fakt, że znów więcej nam uciekło i przepadło na zawsze, niż przybiło z nami radosnego żółwika. Czas okrutnie depcze nasze wybujałe wyobrażenia o pięknym życiu, ale też nie ma czasu by nad tym dłużej zaszlochać, bo też szara powinność dnia powszedniego nie pozwala nam na chwilę zadumy.

Ale jesień to także obfitość w zacne premiery kinowe, co z kolei przekłada się na dotkliwy drenaż portfeli szanujących się kinomanów. To trudny dla mnie okres, gdyż jakiś wewnętrzny głos ciągle mi się wpieprza między wódkę i zakąskę, woła, żebym odstawił te prymitywne rozrywki - „idź się odcham” - wrzeszczy - „zaczerpnij trochę kultury głupcze” i „musisz to obejrzeć, teraz, bo jak zobaczysz za tydzień, to będzie już za późno i w ogóle bez sensu”. I ja proszę ja was pędzę do kina jak ten idiota przez pół miasta w strugach deszczu, żeby tylko mieć czyste kinematograficzne sumienie, żeby tylko odznaczyć film jako obejrzany i wydać swój wyrok, jakby od tego zależało moje dalsze istnienie. Prawie jak Adaś Miauczyński dźwigam swój garb męczeństwa po ubłoconych chodnikach mojego życia. Czasem żałuję, że nie mam innej zajawki, np. kolekcjonowanie pustych butelek po wódce. Zawsze to powtarzam, odczłowieczone chamy, pijaki i debile bez szkoły i żadnych zainteresowań to najszczęśliwsi ludzie na tym padole. Ale do brzegu.


Mamiony tym nieco iluzorycznym pragnieniem zaliczenia kolejnego nowego filmu udałem się w te deszczowe monsuny na dość osobliwą Mowę ptaków Xawerego Żuławskiego i to pomimo tego, że recenzje oraz komentarze na temat tejże produkcji które do tej pory przeczytałem/wysłuchałem były tak jak kino Żuławskiego seniora, mocno chaotyczne i bardzo awangardowe, od totalnego zeszmacenia, po natychmiastową beatyfikację. Jako umiarkowany fan dorobku nieżyjącego już Andrzeja Żuławskiego (właściwie to podobały mi się tylko Opętanie i Na srebrnym globie), który jednocześnie mocno szanuje jego twórczość, miałem duże obawy przed tym, jak w konfrontacji z dziedzictwem ojca oraz z pozostawionym przez niego ostatnim szkicem niedokończonego scenariusza poradzi sobie jego syn – Xawery. Mimo oczywistych dziedzicznych genów, to jednak trochę inny rozmiar kapelusza. Żuławski junior wychował się w innej nomenklaturze i czasach, dysponuje zupełnie inną wrażliwością i co tu więcej pisać, raczej nie emanuje talentem ojca. Zatem trudno było oczekiwać dosłownej kontynuacji myśli Żuławskiego seniora. Spodziewałem się raczej artystycznego hołdu złożonemu własnemu ojcu, to oczywiste, ale też konwersji nieco starej już filozofii jego ojca na własny język, ten bardziej współczesny. Spodziewałem się mixu dwóch światów, tego nieco romantycznego i awangardowego jaki bezpowrotnie już odszedł, z nowym, tym dzisiejszym i bardziej zrozumiałym dla szerszego odbiorcy, w końcu spodziewałem się nawet tego, że może mi się to wszystko jakimś cudem spodoba.

Niestety, zobaczyłem coś zgoła odmiennego. Wszystkie grzechy tego co kojarzone jest z twórczością Andrzeja Żuławskiego, oraz wszystkie przekleństwa tego co dzisiejsze i aktualne, czyli jednym słowem - rozczarowanie. Duże rozczarowanie, powiedziałbym wręcz, że rozczarowanie roku, albo nie, bo to jest trochę niesprawiedliwe, wszak od Mowy ptaków wiele nie oczekiwałem i bynajmniej nie czekałem na nie jak na zbawienie. To co zobaczyłem w kinie nazwałbym bardziej dosadnie. Np. najgorszym filmem jaki widziałem w tym roku. Tak, to jest zdecydowanie najbliższe prawdy.

Zmęczyłem się tym intelektualnym wulkanem lirycznego kiczu, tym epatowaniem infantylną myślą i treścią tak bardzo oderwaną od rzeczywistości, że przy nich nawet uczestnicy Love Island na Polsacie lokują swoje ziemskie byty znacznie bliżej sensu istnienia. Bohaterowie filmu (skądinąd bardzo dobrze prezentujący się od strony warsztatowej, tu akurat nie mam nikomu nic do zarzucenia, a wręcz przeciwnie, wypada ich bardzo pochwalić) nie rozmawiają ze sobą, niczego nie tłumaczą, nie próbują też dotrzeć do widza próbując zarazić go jakimś ciekawym spostrzeżeniem, nie, oni recytują jakieś absurdalne monologi, jakby recytowali Pana Tadeusza w rytm muzyki plemienia Himba z Namibii. Są emocjonalnie rozchwiani, nieprzystosowani do życia, mocno roszczeniowi i chaotyczni w swoich jestestwach, że aż trudno jest wejść z nimi w jakikolwiek uczciwy układ.


Żuławski junior próbuje za ich pośrednictwem ukazać kondycję dzisiejszych czasów, Polski szczególnie, tej zmęczonej i zastygłej w konflikcie narodowej dumy i historycznej martyrologii z emancypacją ducha i cywilizacją nihilizmu. Robi to jednak w sposób karykaturalny i mocno przerysowany, co czyni jego obserwacje w zasadzie mało interesującymi. Do jednego wora wrzuca wszelkie patriotyzmy, nacjonalizmy, rozliczenia historyczne i dumę narodową przedstawiając to wszystko jako najgorszą zarazę, zło i tępotę, co jest nie tyle szkodliwą generalizacją, co wręcz potwornie głupim spostrzeżeniem. Zupełnie jakby autor nie rozróżniał poszczególnych znaczeń i nie znał historii w ogóle, a na co dzień poruszał się innymi ścieżkami humanizmu. Obiektywem smartfonu sfilmowany jest wulgarny obraz Polski, z jednej strony rzygającej swoją historią, z drugiej, tej, która siedząc w okopach nie ma niczego lepszego do zaoferowania. Jest to zlepek niedbałych scen cechujących się niechlujnością, pretensjonalnością, grafomaństwem i słabością intelektualną, w dodatku przedstawionych w sposób anachroniczny, nieuporządkowany i bardzo niedbały. W zasadzie ciężko jest stanąć tu w obronie czegokolwiek, no, może poza grą aktorów, ale jeśli chodzi zarówno o treść, obraz i ogólną konstrukcję filmu, to właściwie wszystko jest tutaj złe, nieprzyjazne, pstrokate, patrzące i rzygające na nas z góry. Bracia Mroczek, flagi ONRu, parodia Thrillera Michaela Jacksona... Mowa ptaków jest jak występ Behemotha na dożynkach gminnych w Szydłówku w powiecie szydłowieckim. Manifest nihilizmu.

Należy więc traktować ją trochę jak rozliczenie się z demonami Andrzeja Żuławskiego, trochę jak oddanie mu w pełni zasłużonych honorów przez syna, a trochę jak podsumowanie jego twórczości i tylko do tego momentu da się to obronić. Problem w tym, że Xawery Żuławski dodał także coś od siebie, coś, co w jego mniemaniu było świeże i współczesne, co będzie trafnym komentarzem do aktualnej sytuacji społecznej, kulturowej i tej politycznej. Jednak w moich oczach bardziej wygląda to na pesudointelektualny bełkot kogoś oderwanego od rzeczywistości, zupełnie jakbym słyszał głos celebrytów zabrany na ważny społeczny temat, ale którzy na co dzień żyją zamknięci w swojej bańce informacyjnej i nawet nie wiedzą co i o czym mówią. Niemniej, żeby być też do końca uczciwym, to napiszę, że Mowa ptaków jest projektem bardzo odważnym, szalenie trudnym w odbiorze, zgoda, ale na swój sposób szanuję autora za próbę zrobienia czegoś na wskroś odmiennego i ambitnego, co wyróżnia się na tle polskiego nomen omen gówna. Nie wyszło, trudno, acz są tacy, którym to się podoba. Jednak ja się do tego klubu nie zapisuję i dodaję go do ignorowanych. Ćwir ćwir.