Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Gangsterski. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Gangsterski. Pokaż wszystkie posty

środa, 15 kwietnia 2015

Kryminalny tryptyk

The Gambler
reż. Rupert Wyatt, USA, 2014
111 min.
Polska premiera: ?
Thriller, Kryminał, Dramat


Udany remake w świecie filmu zdarza się tak jak słoneczna, ciepła pogoda w lany poniedziałek - czyli mniej więcej raz na kilka lat, jeśli nie rzadziej. Mimo to ciągle powstają kolejne, niczym reklamy leków na wrzody, biegunkę i prostatę w polskiej telewizji. Z roku na rok więcej, jakby brakowało już pomysłów na oryginalny scenariusz. Coraz częściej przeobraża się to w kabaret niestety. Np. kilka tygodni temu światłowodem obiegła informacja, iż Hollywood chce stworzyć własną wersję skandynawskiego Turysty (Force Majeure). W zasadzie nihil novi, Amerykanie troszcząc się o dość ograniczoną intelektualnie kondycję swojego społeczeństwa lubują się w tego typu praktykach, tyle, że europejski oryginał nadal grają w wielu kinach i generalnie pachnie jeszcze nowością. Po co więc tak szybko? For Money. Proste.

Remake'i (chrzanić językową poprawność, będę pisał "rimejki") filmów z lat 50, 60, nawet 70-tych, mimo, iż niektóre niewiele się przez te wszystkie lata postarzały, oraz często dalej ociekają swą zajebistością, poddawane są regularnemu faceliftingowi, głównie ze względów finansowych właśnie, wszak odgrzewanie kotletów w świecie mainstreamu cały czas jest bardzo pożądane. Henry Fonda? Marlon Brando? Humphrey Bogart? Kogo to dziś obchodzi, przecież już dawno nie żyją. Dawać Brada Pitta, Clooneya i dziadka De Niro. Buisness is buisness. Na stary tytuł w nowej odsłonie przyjdą zarówno nowi jak i starzy widzowie, ci drudzy głównie z ciekawości.

Czasem też, niestety rzadziej, czyni się to ze względu na słabość wersji oryginalnych, na zasadzie - "jeśli zepsute/nieaktualne, trzeba naprawić". Tą drogę akurat popieram, a nawet jestem czasem jej entuzjastą. Scarface jest chyba najbardziej sztandarowym przykładem tej koncepcji. Gdyby nie remake z roku 1983, niewiele osób wiedziałoby o istnieniu oryginalnego Człowieka z blizną z roku 1932. W tak dużych przeskokach czasowych dochodzi jeszcze jeden istotny aspekt, który na siłę można zaliczyć do zalet rimejków. Mam tu na myśli postęp techniczny. Ciężko jest bowiem porównać pod tym kątem kino lat 30-tych z tym całkiem współczesnym, czerń i biel z kolorem, czy mono z dźwiękiem cyfrowym. Ale też z drugiej strony medalu, bo przecież ta zawsze istnieje, kultowy film, to także nazwiska, aktorzy, klimat i pierwsze skojarzenia jakie się w nas zagnieździły przed laty. Jak mamy to nagle zastąpić czymś innym, tak bardzo odbiegającym od oryginału oraz z założenia przez nas nieakceptowalnym? Nie wyobrażam sobie np. rimejku Dwunastu gniewnych ludzi. Film ten oparty jest na mistrzowskich kreacjach aktorskich, na psychologicznej głębi i duszności małego pomieszczenia. Takich przypadków jest przecież tyle, ile dobrych starych filmów. Całe mnóstwo. Pewne świętości powinny jednak pozostać na swoich miejscach i dalej wisieć w złotych ramkach na ścianie płaczu, ale też, kto ma u licha o tym decydować?

Osobiście uważam, że jeśli już koniecznie trzeba poprawiać największe klasyki kina, to opowiadam się za ich cyfrowymi rekonstrukcjami, tylko i wyłącznie. Poprawiać - tak, ale nie przerabiać na podobieństwo współczesnych czasów. Kino, to nie tylko rozrywka dla mas, ale i pewnego rodzaju wehikuł czasu, cenne historyczne archiwum. Przez pryzmat taśmy filmowej możemy cofnąć się w dowolną kinematograficzną epokę i napawać się jej wielkością. Zatem chyba jednak pat, nie ma złotego środka. Raz się uda, raz nie. W jednym przypadku remake może mieć sens, w innym trąci myszką. Ryzykują wszyscy, widz jednak jakby najmniej, wszak może po prostu olać nową wersję swojego ulubionego filmu sprzed lat i dalej ogrzewać się w blasku jego wielkości.

The Gambler to także remake, właściwie to ksero oryginału z 1974 roku. Czy dosłowne? Niestety nie wiem. Uczciwie przyznaję, że pierwowzoru nie widziałem. Trudno jest mi więc o podstawową i najważniejszą ocenę - o porównanie wersji pierwotnej ze współczesną. Omijam więc ten punkt na dzień dobry i koncentruję się na dalszych wytycznych, a te są... no całkiem niezłe, przyznaję. Opowieść o hazardziście - Jimie Bennett'cie (Mark Wahlberg), który wywodzi się z dobrze sytuowanego domu, a prywatnie jest wykładowcą akademickim, to bardzo przyzwoicie zobrazowane studium człowieka rozbitego emocjonalnie, ambitnego i inteligentnego, ale też słabego i potwornie samotnego - ofiary bezstresowego wychowania. Hazard jest nie tyle jego nałogiem, ani też purytańską rozrywką, ale też, a może i głównie, sposobem na wyrwanie się z ciasnych węzłów społecznego oraz klasowego zaszufladkowania. Jest także wilczym biletem, który zwalnia go z konieczności podporządkowania się pospolitym i twardym regułom gry. Przez cały film próbowałem rozgryźć Jima, zrozumieć jego często mało logiczne działania, a reżyser rzecz jasna ciągle zbijał mnie z tropu. Ale na końcu pojechał klasykiem - wyciągnął do mnie rękę głównego bohatera i poprosił o przybicie z nim żółwika, co też ochoczo wykonałem. W zasadzie wszystko jest w tej historii w porządku. Świetny klimat opowieści, barwne drugoplanowe postacie (John Goodman, fuckin yeah!), autentyczne wzbudzenie we mnie ciekawości, oraz towarzyszący mi wachlarz skrajnych emocji, tyle że, no właśnie, nadal jest to pieprzone ksero, tylko podane w nowej, bardziej atrakcyjnej szacie graficznej. Gdzieś w tym wszystkim gubi się jakże pożądany przeze mnie pierwiastek zajebistości i oryginalności. Cóż, przynajmniej dzięki niemu usłyszeliśmy o oryginale z roku 1974 i być może po niego z ciekawości sięgniemy. Niemniej współczesnemu Hazardziście nie mogę podarować oceny wyższej niż cztery, nawet, jeśli na nią zasługuje. To byłoby nieuczciwe.

4/6 






Inherent Vice
reż. Paul Thomas Anderson, USA, 2014
148 min. Warner Bros. Entertainment Polska Sp. z o. o.
Polska premiera: ?
Kryminał, Komedia



Lubię i cenię mości P.T. Andersona, głównie za genialną Magnolię, frywolny Boogie Nights, oraz za brudny i sterylny Aż poleje się krew, ale jeśli po kilku dobrych filmach wypuszcza się dla odmiany gniota, wtedy taryfa ulgowa nagle chowa głowę w piasek i to bez prawa piśnięcia. No nie wyszło, co tu więcej pisać, zdarza się, nawet najlepszym, niemniej już drugi tydzień pląsa mi po gardzieli jakiś niesmak. Jeszcze gorsza jest świadomość tego, że po słabym i miałkim Mistrzu naiwnie sądziłem, iż z takim nazwiskiem gorzej wypaść już raczej się nie da, a przynajmniej, że to nie przystoi. Cóż... pomyliłem się, a nie lubię.

Inherent Vice po niezwykle obiecujących zapowiedziach, także po genialnych teaserach i wręcz epickich plakatach zasadził w mej głowie ziarno zainteresowania (delikatnie rzecz ujmując), a na znak przyjaźni podarował mi nawet szczyptę fascynacji (również delikatnie niedoszacowywując ciężaru tegoż stwierdzenia). Frywolny plakat z różowymi nogami Katherine Waterston, albo też graficzna inscenizacja a'la "Ostatnia wieczerza" robiły mi gdzieś z tyłu głowy tak po prostu dobrze. Właśnie od tego zaczyna się dobry film - od smakowitego opakowania. Gorzej, jeśli w środku pudełka nagle odkrywamy same okruchy i garść trocin. Boli to wtedy podwójnie, bo też kto lubi w pijackim szaleństwie kłaść się do łóżka z Salmą Hayek, a budzić rano z bólem głowy w asyście jakiejś tłustej Grycanki? No właśnie.

Zapewne nie każdy się ze mną zgodzi i w sumie nic nie szkodzi, gdyż o to w tym sporcie chodzi, żeby się napieprzać i obrzucać nawzajem błotem w obronie własnego zdania, ale to jest naprawdę słaby film. Kropka. Albo nie, przecinek. Film jest nie tyle słaby, wszak potencjał drzemie w nim całkiem duży łamany na ogromny, tyle, że jest on zupełnie niewykorzystany, spieprzony i po wszech czasy zaprzepaszczony. Scenariusz w tym filmie kuleje tak bardzo, że nawet na paraolimpiadzie zostałby zdyskwalifikowany za niezdolność uczestnictwa w sportowej rywalizacji.

Myślę, że P.T. Anderson tak bardzo chciał w tym filmie naśladować nie tylko inne produkcje, ale też parodiować różne formuły oraz filmowe gatunki, że się w tym aż zatracił. Inherent Vice to średnio udana krzyżówka Big Lebowski (przede wszystkim główna postać: hippis-ćpun, także kryminalna barwność oraz liczne absurdalne dialogi), Las Vegas Parano (dragi, bardzo dużo dragów, oraz wyrazisty, mocno odczuwalny styl Huntera S. Thompsona), a nawet Sin City (sposób narracji, wielowątkowość, oraz duża ilość barwnych postaci). Miks trzech uznanych, gdzieniegdzie kultowych produkcji, które po wymieszaniu dają tylko chaos, ból i zniszczenie, a w połączeniu z przeszło dwuipółgodzinną taśmą filmową, także znużenie. Są w tej szalonej kryminalnej opowieści momenty dobre, zgoda, to w istocie nie jest gniot z rodziny wybitnych, obejrzeć można, ale co z tego, skoro miało być zupełnie inaczej. Trója, i to wyciągnięta za uszy.

3/6






A Most Violent Year
reż. J.C. Chandor, USA, 2014
125 min. Forum Film Poland Sp. z o.o.
Polska premiera: ?
Kryminał, Dramat, Gangsterski




Na koniec tego małego kryminalnego tryptyku film od którego najmniej oczekiwałem, najmniej chciałem i na którego najmniej liczyłem, a który paradoksalnie dał mi najwięcej. Głównie obdarował mnie frajdą z obcowania z niezwykłym klimatem lat osiemdziesiątych oraz z gangsterskim Nowym Jorkiem. Zwykle, żeby to poczuć, trzeba sięgnąć po stare filmy sprzed dwóch, czy trzech dekad, a tu proszę, jak gdyby nigdy nic, bez rozgłosu i rozpychania się łokciami na czerwonych dywanach, otrzymujemy bardzo udany w tym aspekcie, kameralny A Most Violent Year.

Opowieść, od razu trzeba to napisać, bardzo prosta, nieskomplikowana, dla niektórych pewnie też nazbyt uboga oraz rozczarowująca, jest jednak poprowadzona według najlepszych wzorców gangsterskiego kina lat osiemdziesiątych i wczesnych dziewięćdziesiątych. Ekhm, drugi już raz posłużyłem się w tym tekście gangsterską retoryką, a w istocie jest jej tu stosunkowo niewiele. Ledwie kilka wystrzałów z broni krótkiej, w tym jeden do dzikiego zwierzęcia na drodze, żadnych narkotyków, mafijnych konstelacji, oraz zakopywania na pustyni poćwiartowanych ciał, a mimo to film aż tonie w fali powodziowej nowojorskiego gangsta.

Twórcy zabierają nas do roku 1981 zapisanego w annałach jako najbardziej niebezpiecznego pod względem przestępczości w tym mieście, oraz przedstawiają nam małżeństwo Abela i Anny Morales (Oscar Isaac i Jessica Chastain), którzy prowadzą całkiem nieźle prosperujący rodzinny interes z branży paliwowej. Konkurencja na rynku jest ogromna, więc siłą rzeczy dochodzi do wielu nieczystych zagrań. Nagle zaczynają ginąć ciężarówki z paliwem, atakowani są ich kierowcy, trwa brudna walka o przetrwanie, wpływy i dominację na trudnym rynku, do tego jeszcze swoje wścibskie paluchy wtrąca prokuratura oraz policja federalna. Słowem - nie jest lekko. Ale oto w całym tym syfie ponad przeciętność wybija się jedyny sprawiedliwy, rycerz w lśniącej stali, wyposażony w całkiem prosty kręgosłup moralny szeryf, który postanawia w szlachetny sposób walczyć z barbarzyństwem. Mowa o Abelu Moralesie, który (to wielki zaszczyt) przypomina mi w wielu scenach, oraz w swej ogólnej charakterystyce samego ojca chrzestnego - Don Vito Corleone, a nawet jego syna Michaela. Tak, Oscar Isaac zagrał tą rolę w sposób iście epicki. Nie sposób oderwać od niego wzorku. Jest twardy, uparty, szczery, prostolinijny i odważny. Ma w oku ten błysk klasycznego włoskiego mafiosy z którym widz chce się utożsamiać. Dla mnie jest to gigantyczne odkrycie. Isaac dotąd wydawał mi się zupełnie bezpłciowy, a przecież widziałem z nim już kilka niezłych filmów. Lubię takie odkrycia.  

Świetne kino, może i mało gangsterskie, momentami też nieco nużące oraz bardzo leniwie poprowadzone (dla mnie jest to akurat plus), które nie chce i wcale nie musi aspirować do czegokolwiek wyższego od taboretu z Ikei. Ale ten niepowtarzalny klimat... ten klimat daje mu kopa tak wielkiego, jak lasy deszczowe w Amazonii. Bardzo mocna czwórka. Może nie pięć, bo też trochę centymetrów brakuje, ale zupełnie nie szkodzi. I tak ogląda się (i słucha) iście wybornie.

4/6


piątek, 17 października 2014

30'WFF vol. 4

The Drop
reż. Michael R. Roskam, USA, 2014
Polska premiera: 5.12.2014
Dramat, Kryminał, Gangsterski, Thriller




Właściwie to nie chciałem na to iść. Z kilku powodów. Po pierwsze dlatego, że za dwa miesiące odbędzie się w Polsce premiera The Drop (u nas jako Brudny szmal), a po drugie, pewnikiem lada chwila pojawi się on już na torrentach. Klasyczny Amerykański tytuł z głośnymi nazwiskami, którego będzie można zaliczyć na wszystkie możliwe sposoby i to nawet nie wychodząc z domu. Zasadniczo więc zamiast na niego wolałem postawić na jakiś inny festiwalowy film, którego późniejsze zdobycie będzie już niemożliwe, lub też przynajmniej będzie ono o wiele trudniejsze. No ale właśnie... Wystarczyło mi tylko jedno nazwisko - James Gandolfini, by z szczerego szacunku do niego zapłacić uczciwie za bilet i legalnie udać się do kina na jego ostatni film w życiu i cóż, tak po prostu oddać mu cześć oraz honorowo pożegnać. Zasłużył.

Dziwnie się go podziwiało na ekranie będąc wyposażony w przykrą świadomość, iż nie ma go już między nami - żywymi. Łatwo było więc popaść w jakieś nostalgiczne zawiasy, co też kilka razy, nie ukrywam, mnie się zdarzyło, a nawet więcej - kiedy na końcu zobaczyłem pożegnalną planszę z dedykacją - lekko spociły mi się oczy.

Kobitki z kolei piszczały do Toma Hardy'ego, który jest wyposażony w jakiś gigantycznych rozmiarów magnes do przyciągania kobiecych westchnień. A jakby jeszcze tego było mało, to wciśnięto mu do rąk małego szczeniaka - pitbullka. No ja cię przepraszam, przez chwilę myślałem, że niektóre jasnowłose zaraz wyskoczą na dół i będę w pozycji klęczącej lizać białe płótno. W pewnym sensie, acz bardzo naginając ów rzeczywistość, można było się w kinie poczuć jak na koncercie jakiegoś Justina Biebera, gdzie tysiące rozemocjonowanych nastolatek wydaje z siebie zmutowane odgłosy piskląt kurczaka, tyle, że podłączone do gigantycznego wzmacniacza i pomnożone przez kilkanaście tysięcy decybeli.


No dobra, ale wróćmy do filmu. The Drop jest opowieścią o charakterze delikatnie gangsterskim, delikatnie kryminalnym, delikatnie thrillerowatym oraz delikatnie sensacyjnym. W sumie to jest taki trochę nijaki niestety. Niby belgijski reżyser (co on może o tym wiedzieć?) próbuje oddać wytrawny klimat gangsterskiego Brooklynu, co zasadniczo czasem mu się udaje, ale jeśli sobie przypomnimy największe gangsterskie produkcje z Brooklynem w tle w dziejach kina, no to... lepiej sobie jednak ich nie przypominać. W Brooklynie Pana Roskama żądzą sobie Czeczeńcy, którzy rzecz jasna w tańcu się nie pierdolą. Przejęli część barów na dzielnicy i zmuszają ich byłych właścicieli do posłuszeństwa oraz płacenia haraczu. W jednym konkretnym barze, niegdyś należącym do Marva (Gandolfini), pracuje on sam wraz ze swoim kuzynem - Bobem Saginowskim (Hardy). Nie wiem czy polskie nazwisko użyto specjalnie do podkreślenia charakterystyki naszego Boba, który sprawia wrażenie prostolinijnego, lekko głupkowatego, ciężko pracującego i religijnego chłopaczka - wypisz wymaluj małomiasteczkowy Polak na obczyźnie. Mam nadzieję, że jestem po prostu przewrażliwiony i zbieżność faktów jest dziełem przypadku (tja... jasne).

Ktoś obrabia ich bar, wściekli Czeczeńcy żądają zwrotu skradzionych pieniędzy, pojawiają się kolejne szemrane postacie, strach, a intryga i poczucie tajemniczości przeciągane są do samego finału, więc powiedzmy, że emocje są zagwarantowane do końca (acz finał był dość łatwy do przewidzenia, przynajmniej przeze mnie). W międzyczasie Bob znajduje na śmietniku małego szczeniaka i ku uciesze zgromadzonych na sali kobiet, w lekko niezdarny (czytaj: słitaśny) sposób próbuje się nim zająć, a przy okazji także poznaną dzięki niemu kobietą (Noomi Rapace, lecz tej akurat zupełnie nie trawię, gdyż już w kilku filmach wcześniej postraszyła mnie swoją dziwaczną twarzyczką). W końcu następuje spodziewany finał, a na ekranie zadamawia się miłość i happy end. Wjeżdżają końcowe napisy, ja jeszcze przez chwilę rozczulam się nad ostatnią tlącą się planszą z nazwiskiem Gandolfiniego i wychodzę z sali kompletnie zapominając o tym, czego byłem przed momentem świadkiem. Taki to właśnie jest ten film, bardzo przeciętny, acz do bólu poprawny. Czwórka z wielgachnym minusem, bardziej z szacunku do zmarłego. Uroczy szczeniak Rocco też niech ma, na zachętę.

4/6




----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------


Prezydent
reż. Mohsen Makhmalbaf, GEO, GER, FRA, GBR, 2014
118 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Polityczny, Wojenny



Koprodukcja francusko-brytyjsko-niemiecko-gruzińska, reżyser irański, film kręcono w Gruzji (chyba) i otwierał tegoroczny festiwal w Wenecji. Taki oto powstał multinarodowy misz-masz, który chce komentować palące tematy, także te międzynarodowe. Na podstawie fikcyjnego i wymyślonego państwa na Kaukazie (acz wszędzie widać, że to raczej Gruzja właśnie) ukazany jest wycinek świata, raczej tego trzeciego, jaki znany jest nam głównie z głównych wydań Wiadomości, czy Faktów. Na naszych oczach i na dzień dobry upada dyktatura prezydenta, wydawać by się mogło, złego i krwawego generała inspirowanego wydarzeniami Arabskiej Wiosny z grudnia 2010, które to właśnie przyniosły kres rządom wielu dyktatorów.

Osobiście zdanie na temat tamtych wydarzeń mam nieco odmienne od międzynarodowej społeczności spod znaku flagi Amerykańskiej. Dyktatura sama w sobie owszem, z punktu widzenia europejczyka, czy też mieszkańca innej demokratycznej krainy jest zła, ale w przypadku krajów trzeciego świata i bliskiego wschodu gwarantuje ona jednak większy spokój, a także daje jakże potrzebną dla zachowania na świecie status quo przewidywalność. Obalenie Mubaraka w Egipcie = chaos. Odebranie Iraku Saddamowi = chaos. Tunezja bez Ben Alego = no, tu nieco mniejszy, ale też chaos. W końcu Syria, nagłe obrócenie się całego świata przeciw Al-Asadowi poskutkowało tym, że powstało na jej terenie Państwo Islamskie, które okazało się znacznie większym wrzodem na dupie światowej demokracji.

Tak więc z tym obalaniem dyktatury i wprowadzania siłą demokracji w dzikich, głównie arabskich krajach wcale nie jest takie znów opłacalne i jednoznaczne, o czym o dziwo możemy się dowiedzieć także i z filmu Prezydent, za co mały plusik ode mnie. Niestety więcej jest w nim jednak minusów, głównie przez spłaszczenie ogólnej problematyki i wepchnięcie jej w nawias groteski, też raczej średnio udanej. Mohsen Makhmalbaf stworzył bowiem coś na wzór współczesnego Życie jest piękne Roberto Benigniego, a przynajmniej próbował. Tam, ojciec w obozie koncentracyjnym aby przetrwać, wmawiał małemu synkowi, że to jest tylko gra, w której nagrodą będzie przejażdżka czołgiem. W Prezydencie zaś, obalony władca ukrywa się wraz z rozpieszczonym bogactwem 5-letnim wnukiem na terenie swojego kraju, gdzie co i rusz napotyka dzieło swojego wieloletniego zniszczenia oraz czystą nienawiść jego byłych poddanych. Tu także wmawia swojemu małemu podopiecznemu, że to tylko taka zabawa i za chwilę wrócą do pałacu skąd musieli uciekać. Nie jest to może klasyczne ksero, ale też ciężko uciec od licznych podobieństw, być może także i inspiracji.


Za głowę byłego już prezydenta wyznaczono wysoką nagrodę, więc nasza dwójka bohaterów w przebraniu za wędrownych muzyków przemierza przez cały swój zniszczony kraj próbując uciec spod niechybnego stryczka. Reżyser stara się wykrzesać gdzieś z między wierszy dramat jednostki ludzkiej pogrążonej w biedzie, głodzie i wojnie, lecz na moje oko ten ciężki temat jest nieco spłycony przez dość niechlujnie poprowadzoną warstwę merytoryczną i momentami mocno nierealistyczne, irytujące wręcz sceny. Acz pomysł w gruncie rzeczy był zacny, bowiem udowodniono tu mimochodem jak niewielka granica dzieli dziś bogactwo i władzę od biedy i głodu. Zły w oczach narodu generał u kresu swojej wędrówki jakby zmiękł, zrozumiał też jak złym był tyranem i z pokorą czeka na wymierzenie mu kary przez wściekły lud. Z drugiej zaś strony reżyser stara się także wykrzesać z tłumu opętanego nienawiścią i chęcią dokonania zemsty jakiś pierwiastek człowieczeństwa, moralnej zadumy i słusznie, ale tu także mam problem z odbiorem. Finalnie Prezydent mnie do siebie nie przekonał, ale mimo wszystko ma on w sobie trochę mądrości dla których warto poświęcić dwie godziny ze swojego spokojnego i niezagrożonego (póki co) żadnym zbrojnym konfliktem życia.

Koniec końców powstała z tego współczesna bajka o władzy, próbie pojednania i nadziei na przerwanie niekończącego się kręgu przemocy. Czy po krwawej rewolucji możliwa jest wolność i demokracja? - zadaje pytanie reżyser. Być może - odpowiadam - ale w tamtej części świata najczęściej po jednej rewolucji następuje kolejna, jeszcze bardziej krwawsza od poprzedniej. To się nigdy nie skończy. Nigdy.

3/6


poniedziałek, 16 maja 2011

Kryzys gangstera

Kill the Irishman
reż. Jonathan Hensleigh, USA, 2011
106 min.
Polska premiera: Może za rok ;)


Dzisiejsze kino gangsterskie już nie cieszy jak kiedyś. Nie wiem, może po prostu za bardzo siedzę okopany w przeszłości. Opatrzyły mi się charakterystyczne twarze sycylijskich zakapiorów, wydawać by się mogło, wiecznie młodych De Niro, Al Pacino i spółki. Z prezydencką nostalgią spoglądam na najgłośniejsze tytuły kina gangsterskiego, na złote lata z przed dwóch, trzech, czy nawet czterech dekad (o klasyce klasyki z lat 30-tych, czy 40-tych nawet nie pomnę). Na dzieła Scorsese, de Palmy, czy Coppoli. Jednym tchem potrafię wymienić dziesięć najlepszych w mej ocenie tytułów gangsterskiego rzemiosła, lecz na próżno szukać wśród nich choć jednej wartej odnotowania całkiem współczesnej produkcji. Kryzys gangsterki, czy klapki na oczach?

Ostatnim udanym filmem klasyka gatunku jaki pamiętam, był chyba Donnie Brasco z 1997 roku, choć przyznaję, mogło mi coś umknąć po drodze. Era nowego millenium aż po dziś dzień, poza kilkoma marnymi wyjątkami, ani nie przyniosła niczego odkrywczego, ani też choćby umiarkowanie satysfakcjonującego. A i te najgłośniejsze wyjątki, jak np. Infiltracja (choć to tylko remake), czy American Gangster, na tle Ojca Chrzestnego, czy Prawa Bronxu, to takie tam sensacyjno-wybuchowe popierdółki. Dobre do obejrzenia raz w kinie, potem drugi raz na święta w wersji z reklamami w TV do karpia, ale to nie ta ranga, nie ten styl, nikt nie będzie tęsknił za nimi i darzył sympatią głównych bohaterów za lat dziesięć czy piętnaście. I to wszystko? Dwa, trzy, do pięciu względnie przyzwoitych tytułów w jakieś trzynaście lat?

Oczywiście. Latka lecą, Marlonowi Brando już się zeszło niestety, De Niro potwornie osiwiał i zezgredział, trudno też móc wyobrazić sobie detronizację klasyki nad klasykami, trylogii Ojca Chrzestnego. Trzeba sobie uczciwie powiedzieć, że w historii kina nigdy już nie powstanie produkcja, choćby ośmielająca się rzucić jej uczciwe wyzwanie. I ja to wiem. Ale też wcale tego od nikogo nie oczekuję. Tak samo jak nie chcę, aby ktoś przebił Odyseję Kosmiczną Kubricka, czy Taksówkarza Scorsese. Są świętości których się nie tyka, gwiazdy po które nie sięga. Ale kino gangsterskie to nie tylko kodeks moralny rodziny Corleone. To nie tylko żywot Carlita. To pewnego rodzaju specyficzne podejście do widza i innego rodzaju spojrzenie na zbrodnię. Przedstawienie i opisanie świata przestępczego w taki sposób, aby widz go polubił. Aby zaprzyjaźnił się z czarnym charakterem rozwalającym łby swoich oponentów i aby z dumą wspominał go przez lata. W końcu gangster to też człowiek. Też ma rodzinę, kochającą żonę (no dobra, z tym bywało różnie) i gromadkę dzieci. Zupełnie jak Kowalski spod trójki.

Niegdyś przeróżne światowe organizacje dostrzegały niebezpieczeństwo demoralizującego wpływu tegoż gatunku na społeczeństwo. Próbowano gangstera zdematerializować, zdjąć z niego brzemię kultu. Często w kinie gangsterskim, główni bohaterowie po błyskotliwej i krwawej drodze na szczyty swej sławy, ginęli okrutnie z rąk moralnej sprawiedliwości. Jakby chciano na całym świecie ostrzec potencjalnego fana bezprawia: Nie idźcie tą drogą, bo skończycie jak oni. Macki prawa, bądź konkurencji prędzej czy później i tak was dopadną. Fani i wyznawcy ripostowali: Żyj szybko, umieraj młodo i z dumą zawieszali nad łóżkiem plakat z Tony'm Montana.

Mimo, że przez lata kino gangsterskie ciągle ewoluowało, pewien schemat i charakterystyka bohatera-gangstera w potocznym jego odbiorze, bardzo się wykrystalizowała. To oczywiście bardzo silny, chorobliwie ambitny charakter. Bezwzględny, ale z moralnym kodeksem i honorem ponad wszystko. Gangsterzy zdawali się być w oczach widzów przedstawicielami jednostki buntu wobec systemu i ładu demokratycznego, który przecież tak samo kradnie i jest bezwzględny. Gangster jeśli już zabija, to kogoś, na kim już dawno Bóg postawił krzyżyk. Na takie moralne usprawiedliwianie przemocy największy wpływ miała epopeja filmów sprzedających schemat działania włoskich klanów mafijnych w wydaniu amerykańskim. Zgadzam się, że mocno zakrzywiły one rzeczywistość i wywindowały gangsterów na najwyższe szczeble klasowej drabinki. Wystarczy jednak spojrzeć na włoską Gommorę, czy liczne rosyjskie i łacińskie produkcje o gangsterskiej nutce, by wiedzieć, że świat przestępczy w rzeczywistości jest o wiele bardziej zawiły i mniej kolorowy. No ale życie to nie film ;)

Tak więc nawiązując w końcu do meritum, z dużą rezerwą i tęsknotą podchodzę do współczesnych gangsterskich produkcji. Nie inaczej było z Kill the Irishman Jonathana Hensleigha. Postanowiłem jednak sięgnąć po ten tytuł, bo po pierwsze mam słabość do fabularnych biografii. Zupełnie inaczej ogląda się filmy ze świadomością, że dana historia oparta jest na faktach. A po drugie, to tak po prawdzie, rzuciłem na niego okiem z braku laku. Jakiś pieprzony kryzys twórczy mnie nawiedził, mało ostatnio oglądam, dużo zamętu w mej głowie z którego nic konkretnego nie wynika. No ale może mi przejdzie. Alkohol w każdym bądź razie nie pomaga. Przynajmniej na razie.

Tytułowy Irlandczyk, to Danny Green, który w latach siedemdziesiątych miał czelność postawić się włoskiej mafii z przedstawicielstwem handlowym w Cleveland. I to jest największy i chyba jedyny plus tej produkcji. Magiczne lata 70-te. Ciuchy, muzyka, samochody, klimat gangsterski jak się patrzy. Miłe dla oka wredne facjaty w rolach głównych. Christopher Walken nadal w formie, choć przypomina już dziadka brontozaura. Lekko spasły ex-Święty, tzn. Val Kilmer, całkiem przyzwoicie w roli uczciwego gliny. Do tego włoskie gęby znane z innych filmów tego gatunku. Paul Sordino, Mike Starr, a nawet Robert Davi. Samego Irishmana zagrał prawdziwy irol z krwi i kości, Ray Stevenson i należy mu oddać mały szacuneczek za umiejętne wczucie się w rolę swojego krajana. Ale tylko mały, bo do dużego mu wiele zabrakło.

Niestety (a raczej stety) Hensleigh, to nie Coppola, czy Scorsese. Żółtodzioby nie powinny brać się za tematy, które finalnie i tak ich przerosną. Zgodnie z moimi oczekiwaniami, nie potrafił on wydobyć z głównych postaci nawet ułamka tego, co wielcy mistrzowie gatunku wymienieni powyżej. Do tego zamiast iść własną ścieżką, starał się naśladować wielkich tego gatunku. Film ogląda się w sumie lekko i przyjemnie, od strony technicznej wszystko gra, jest płynnie i całkiem nieźle zagrane, ale do diaska, nie ma tych gangsterskich emocji. Nie ma tej iskry jaka powinna zmaterializować się pomiędzy widzem, a choćby Greenem. Ja wcale go jakoś specjalnie nie polubiłem. Nie poznałem i nie okiełznałem. Przeleciał przez ten ekran jak meteor. Tak jak i wszyscy pozostali. Kilka kwestii, parę scen i koniec, lecimy z następnym. Reżyser niby starał się ukazać namiastkę jego życia od kuchni, jego problemy rodzinne, zupełnie przyziemne dramaty, trochę przyscorsesował i scoppolował, ale wszystko jakby po łebkach i bez zagłębiania się w temat. Niczym czytanie gazety tylko po nagłówkach, punkt po punkcie wyrecytował najważniejsze fragmenty jego życia, dodał kilka eksplozji i starych archiwalnych wstawek telewizyjnych dla podniesienia rangi autentyczności (to akurat bardzo dobry myk), ale jak dla mnie, to trochę za mało niestety.

Kryzys gangsterki nadal więc trwa. Leci już czternasty rok i końca tego upadku nie widać. Co pewien czas ktoś próbuje podnieść się na chwilę na kolana, by z nich zaatakować wyprostowaną pozycję człekokształtną, ale praktycznie zawsze kończy się to na bólach i łamaniu kości. Irishmana obejrzeć rzecz jasna można i nawet do tego namawiam. To nie jest zły film. Nawet można dać się raz czy dwa nabrać i uwierzyć, że jednak może być to gangsterska pierwsza liga. Ale to tylko chwilowy eufemizm który szybko mija. Rzecz jasna nie uważam siebie za wyrocznię w dziedzinie oceniania filmów jakichkolwiek. Być może moje wyobrażenie na temat gangsterskich produkcji jest mocno spaczone i wykolejone przez lata sieczki jakiej wszyscy poddani byliśmy przez filmowe studia z Hollywood. Być może świadomie przekreślam wszystko co nowe, bo wolę stare i sprawdzone, bo bardziej cenię sobie grymas Roberta De Niro od uśmiechu Leonarda DiCaprio. A być może też, cholera jasna, to rzeczywiście jest słaby film. Nie wiem. Oceńcie sami.

3/6

IMDb: 7,1
Filmweb: 7,4