Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Familijny. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Familijny. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 22 stycznia 2013

Harcerz zawsze radzi sobie Sam

Moonrise Kingdom
reż. Wes Anderson, USA, 2012
94 min. Kino Świat
Polska premiera: 30.11.2012
Dramat, Komedia, Familijny




Do dziś. Wróć. Do wczoraj, moim ulubionym filmem o harcerzach były Czarne stopy. Koniec lat 80-tych to był całkiem piękny czas, gdyż sam wtedy romansowałem z pewnym hufcem, a wcześniej jeszcze z zuchami, tak więc dobrze mi się kojarzy. Niestety wielkiej kariery w harcerstwie nie zrobiłem, bo na przeszkodzie stanął mi powiew mody znad Sekwany wyrażany wtedy w rytmach disco od Fancy’ego (Flames of Love, czy jakoś tak). Mowa o Centralnej Składnicy Harcerskiej w Warszawie, w której to (dacie wiarę?) mieli czelność nie posiadać na stanie mundurka na moją wątłą, dość kościstą wówczas prezencję, a mój pierwszy w życiu obóz harcerski zbliżał się wielkimi krokami. Takie to czasy były wstrętne, że jak coś nie leżało na półce, to brało się co innego, bo zaraz i tego by zabrakło. Tak więc moja mama idąc tym tokiem socjalistycznego myślenia, zakupiła dla mnie inny kompletny mundurek, tyle że o dobre dwa numery za duży. No bo przecież jeszcze urosnę. Pewnie, że tak, ale obóz był już za tydzień. Mógłbym nie zdążyć przytyrać w barach, nawet będąc na mamusinym wikcie. I miałem rację. W tym obszernym uniformie wyglądałem tak pokracznie, że aż wstydziłem się stanąć przed lustrem, a co dopiero wyjść w nim do ludzi. Strzeliłem więc focha, na obóz nie pojechałem (oficjalna wersja - chory), kariery w harcerstwie więc nie było, tak samo jak nie zostałem piłkarzem (dwa największe zawody mojego młodocianego żywota). Potem zacząłem pić, przeklinać i gapić się na cycki, ale sentyment do harcerstwa pozostał.

Zwłaszcza dziś, gdy widzę młodzież ze skrzywieniem dwóch kręgosłupów (moralnego i tego z układu kostnego), którzy muszą zmagać się z komiczną nieumiejętnością schylania się po patyk w lesie na byle ognisko. Wtedy aż żal dupę ściska, że taki oto jegomość nie przeszedł za dzieciaka prawdziwej szkoły życia. Potem miałby tylko łatwiej w dorosłym życiu. Serio. Harcerstwo zawsze uczyło analitycznego myślenia, samodzielności, ale też i pracy w zespole, cwaniactwa oraz szacunku do kraju, jego historii i munduru żołnierza. Dziś pewnie też, choć pewnie już mniej, albo też inaczej. Wydaje mi się jednak, że aktualne pokolenie dzieciaków woli posiadać w swoim dorobku odznaki co najwyżej za przejście Tomb Raidera w godzinę, czy tam jakiejś innej gry, sorry, z dziesięć lat temu wypadłem już trochę z obiegu. Tyle, że wtedy też graliśmy na kompach. Godzinami napieprzało się w River Raid na Atari, a jednak jak była wycieczka z zastępem do lasu i gra w podchody, to każdy z nas wyczekiwał już tylko poranka. No ale czasy się zmieniają, dzieciaki mają inne priorytety. Ajfony, Ajpady, czy inne tam Quady. Zamiast obciachowego mundurka lepiej na ośce pokazać się w nowych Air Maxach. Harcerzyk kojarzy się z dziś pewnie z typowym lamusem i kujonkiem w okularkach. Taki lajf, cwaniaków z osiedla też trzeba zrozumieć. Kto zabrania im palić fajki i przeprowadza starszych przez ulicę, ten wróg. Wszyscy to wiedzą.

Jednak w niezwykle barwnym świecie Wesa Andersona "harcerz" brzmi dumnie. Tzn. skaut, ale pal licho nazewnictwo. Co to w ogóle za film ten Moonrise Kingdom? Weź no go człowieku jeden z drugim opisz w jakiś rozsądny sposób. No nie da się. To już z Holy Motors miałem mniejszy problem, mimo, że to abstrakcja tak wielka, jak mój wspomniany już przyduży mundurek harcerski. Co prawda na nowy film Andersona nie czekałem z jakimiś wielkimi wypiekami na twarzy, co zresztą widać po tym, że biorę się na niego już dobrych kilka miesięcy po premierze, to jednak ciekawość nie przeczę, była spora. Wszystko przez The Royal Tenenbaums sprzed circa 12 lat. To było moje pierwsze i jak dotąd jedyne zderzenie się z definicją kina made by Anderson. Pierwsze skojarzenie: Mix braci Coen z Kubrickiem. Z jednej strony irracjonalne, pełne abstrakcji kino oparte na błyskotliwym scenariuszu, z tekstami pełnymi zabawnych point i gagów, ale jednocześnie wystarczająco poważne i mądre by się nim rajcować na poważnych festiwalach. Z drugiej zaś strony, ta od razu rzucająca się w oczy dbałość o zachowanie symetrii i ładu, a także ta charakterystyczna pedantyczność w każdym głęboko przemyślanym kadrze, to wszystko na myśl przywodziło mi samego mistrza Kubricka. Tak właśnie zapamiętałem Wesa Andersona lata świetlne temu. A potem o nim zapomniałem.


Teraz, dzień po zderzeniu się z nim po raz drugi, moje dawne skojarzenia dość żwawo wygramoliły się spod ziemi, po czym ugruntowały i okopały swoje dawne pozycje. Z nowości, dołączył do nich kolor. Dużo oczojebnego, żywego i wyrazistego koloru. Reszta w zasadzie pozostała bez większych zmian, ale to akurat komplement. Właśnie. Kolor. Jest głównym i cichym bohaterem tej niezwykłej produkcji. Razem z pracą kamer tworzy prawdziwą orkiestrę filmowych achów i ochów, podobną do tej autorstwa Alexandre'a Desplat'a, właściciela muzyki w filmie, który z pomocą własnej batuty tworzy pewnego rodzaju klamrę, którą scala wszystkie te oryginalności oraz wizualne słodkości w piękną, soczystą całość. Aż chce się ją gryźć.

Film zrealizowany w tak oryginalny, nie dający się pomylić z niczym oraz nikim innym sposób mógłby być w zasadzie o czymś zupełnie nieinteresującym, np. o życiu kota państwa Gucwińskich. A i tak, dzięki ekspresji bijącej z taśmy filmowej, byłby, kto wie, być może nawet arcydziełem. Osobiście jestem wielkim miłośnikiem pedantyczności w warstwie technicznej i wszelkiego perfekcjonizmu w formie kształtowania się obrazu i w ogóle pracy kamery. Jeśli się tak nad tym głębiej zastanowić, to można nawet zaryzykować tezę, iż jest to obsesja. Tak właśnie, w dodatku chorobliwa. Gdy oglądam film, jakikolwiek, nawet do cna perfekcyjny, często przyłapuję własne niepoprawne myśli nad tym, że daną scenę krytykują w mym łbie i to bez pytania mnie o zgodę, bo np. dane ujęcie kamer jest według nich czerstwe i wmawiają mi, że zrobiłbym to lepiej. Pewnie mają rację. Ale też nie wstydzę się tego. W posiadaniu mam znacznie gorsze obsesje. Dlatego też Wes Anderson może robić sobie filmy i o kocie Gucwińskich, nawet o jego bobkach w kuwecie, a i tak z wielką przyjemnością sięgnę po każdy jego następny projekt. Właściwie, to mam teraz smaka na jego poprzednie, te przegapione. Tak, zdecydowanie. Powinienem wpierw uderzyć w odwrotnym kierunku.

Ta cała historia o harcerzykach, czy tam skautach, o tych młodocianych uciekinierach: Nielubianego w swoim obozie sieroty Sama i zbuntowanej nastolatki Suzy, oraz o lekko komicznej pogoni całej reszty za dwójką lovelasów jest w sumie właśnie takim kotem Gucwińskich. Niby nic ciekawego. Powiem więcej - banał. Jestem pewien, że gdyby taką historię nakręcił jakikolwiek inny hollywoodzki reżyser, zapewne skończyłoby się na spektakularnej wtopie i lizaniu ran przed producentów. Tyle, że Anderson może sobie na taki banał pozwolić. Jego nazwisko już mu na to pozwala. Właściwie to nawet nie wiele trzeba, by mało interesujący z początku pomysł na scenariusz przekuć w końcowy sukces. Wystarczyło nakręcić tego kota zupełnie po swojemu i z własnej pokracznej perspektywy, mając głęboko w poważaniu ogólnie przyjęte w kinie konwenanse, oraz obsadzić w rolach niezwykle jaskrawych bohaterów, aktorów z głośnymi, pierwszoligowymi nazwiskami.


Niby logiczne, ale kto o zdrowych zmysłach kazałby Edwardowi Nortonowi, albo Harvey'owi Keitelowi (Chryste, jak beznadziejnie brzmią ich nazwiska w tej odmianie) wskakiwać w pokraczne, krótkie szorty skauta? Przecież już nawet ja stojąc wtedy przed lustrem w tym o dwa numery za dużym mundurku harcerza wyglądałem lepiej od nich obu. Albo Bruce Willis w niezdarnym policyjnym uniformie w okularkach. Starego znajomego Andersona, Billa Murray'a akurat to nie dotyczy. On z taką samą gracją może zagrać nawet toster i gruszki na sośnie. Choć przykro mi się trochę robi widząc go jak szybko się biedak starzeje. A jeszcze jest przecież cała fioletowa pani Opieka Społeczna, znaczy się Tilda Swinton, oraz jak zwykle wspaniała Frances McDormand. Od samego czytania tych nazwisk uginają się kolana, a mimo to i tak nie grają one pierwszych skrzypiec. Te wręczono do rąk małolatom i dzieciakom, w ogromnej większości będących pierwszy raz na dużym ekranie. No więc grają. I to jeszcze jak. Słowem, cała produkcja stoi na głowie. Ale właśnie dzięki temu zabiegowi z Moonrise Kingdom wyszedł gigantyczny oryginał.

Nawet nie wiem dokładnie jak miałbym go teraz sklasyfikować. Niby bajka, ale chyba jakby bardziej dla dorosłych, acz to opowieść uniwersalna. Trochę humoru, śmiechu i nieinwazyjnej abstrakcji, w sam raz na niedzielny rosół z rodzinką. Ale jest tu też także sporo specjalnie nieskrywanej mądrości, takiej no wiecie, dla starszych. Mały Sam i Suzy, to w pewnym sensie odzwierciedlenie dusz nas samych, dorosłych, ciągle posiadających w sobie jakiś niedefiniowalny pierwiastek dziecka, które szuka dla siebie najlepszej piaskownicy. To także taka mała wędrówka po starych tęsknotach, tych szczeniackich, nadal gdzieś w nas tkwiących i ciągle nam doskwierających. Być może jest tu coś jeszcze, coś mądrego na co nie zwróciłem uwagi, ale też przyznam, iż nie szukałem zbyt dokładnie. Od samego początku byłem zahipnotyzowany warstwą techniczną, symetrią, kolorem oraz muzyką. Reszta była dla mnie mniej ważna.

Szalony to film, niezwykle oryginalny, godny nie tyle naszej uwagi, co i spektakularnego wyróżnienia. Myślę, że do trzech nominacji razy sztuka Panie Anderson. Tym razem może Ci się wreszcie uda zgarnąć tą najcenniejszą w świecie filmowym statuetkę, całą ze złotego kruszcu. Nie powiodło się w roku 2002, 2010, no to cholera wie, może jednak teraz. Wes Anderson dostał w tym roku tylko jedną nominację do Oscara, w dodatku mało prestiżową, no ale niech ją cholera jasna wygra, bo się obrazi i zwinie zabawki. Na moje oko zasłużył. Tak więc cóż. Czas na kończącą całość puentę. Bardzo mi przykro Czarne stopy. Niestety nie jesteście już moim ulubionym filmem o harcerzach, ale i tak chwała na wieki wam za to, że przez tyle lat utrzymywaliście się na szacownym piedestale. Szacuneczek, czy tam czuwaj. W Polsce nadal jesteście numero uno, ale świat właśnie was wyprzedził.

5/6

IMDb: 7,9
FIlmweb: 7,6


sobota, 26 maja 2012

20 sekund do szczęścia

Kupiliśmy ZOO
reż. Cameron Crowe, USA, 2011
124 min. Imperial - Cinepix
Polska premiera: 16.03.2012



Nie miałem ochoty w to się zagłębiać. Kino familijne, w dodatku o tak pretensjonalnym tytule i dość infantylnej w pierwszym zetknięciu opowieści, nie, to przecież nie moje kino. Albercik - wychodzimy. No ale zaraz. Po co Cameron Crowe, autor Jerry’ego Maguire, czy Vanilla Sky miałby zawracać sobie głowę taką wydmuszką? Matt Damon? Scarlett Johansson? Ok, są tylko aktorami, zagrają wszystko dla odpowiedniej gaży, żyć z czegoś przecież trzeba, ale i tak nie dawało mi to spokoju. A do diabła z łamaniem sobie głowy i moją nieokrzesaną percepcją. I tak nie miałem co oglądać. Rozłożyłem się więc wygodnie na kanapie i przystąpiłem do konsumpcji, jednak trochę tak, jakbym miał zaraz chłonąć Familiadę w telewizji z udziałem klanu Adamiaków.

Pisząc teraz te słowa, zastanawiam się ile to już razy dałem się zwieść pierwszemu wrażeniu? Ile potencjalnie mało interesujących tytułów odpuściłem z góry zakładając, że to nic ciekawego? Zwykła strata czasu, który mógłbym spożytkować na coś bardziej pożytecznego, np. na picie z kumplami i przeklinanie. Wiem, że często mam rację, nawet gdy jestem od niej odległy jak moja wymarzona kolacja (ze śniadaniem) z Salmą Hayek. Zwłaszcza wtedy. Jednak wierzę uparcie w swoją intuicję i dobry gust. No cóż. Ryzyko zawodowe. Przecież przy setce spacerujących obok mnie po mieście pięknych kobiet też nigdy nie wiem, która z nich mogłaby być moją wyśnioną Małgorzatą. A przecież mogłaby. Czasem wystarczy błysk oka, innym razem nawet porządnie przestudiowany spis treści i zaliczenie stu wspólnych poranków to za mało, by dostrzec w niej kwintesencję naszych wieloletnich poszukiwań. Myślę, że i tak balansuje wysoko nad niezłą skutecznością i trafnością w pierwszym odbiorze (filmów, bo z kobietami jest znacznie gorzej), a przynajmniej tak mi się wydaje. Pewnie to duża nadinterpretacja z mojej strony, ale szalenie wygodna, więc zupełnie przeze mnie akceptowalna. Łotewer.

Tak więc Kupiliśmy ZOO. Czy rzeczywiście jest to tylko ckliwa wydmuszka dla całych rodzin spełniająca swoją rolę przy niedzielnym, familijnym rosołku z kurakiem? Otóż i tak i nie. W zasadzie to byłbym w stanie więcej postawić na „nie”, ale ostatnio mam kiepską passę jeśli chodzi o wszelakie zakłady i dowody swojej naiwnej głupoty, tak więc tym razem moja kieszeń mogłaby już tego nie udźwignąć. Nie da się jednak ukryć, że nowy film Crowe jest produkcją skierowaną do wszystkich ze szczególnym naciskiem na słowo „wszystkich”. Wiem, że zwykle, jeśli coś jest do wszystkiego, przeważnie oznacza, że jest do niczego. Jednak życie byłoby szalenie nudne, gdyby nie zdarzały się w nim wyjątki od reguły. Mimo tej mocno familijnej soczystości, film kryje w sobie kilka ciekawych niuansów z pogranicza dramatu społecznego i romansu, może i trochę naiwnego oraz płytkiego, ale do licha, w życiu potrzeba nam czasem trochę tej słodkiej naiwności i nie piszcie mi, że nie mam racji. Za to dla odmiany, odpowiedniej głębokości dodaje fakt, iż historia rodziny Mee, po pierwsze primo, oparta jest na prawdziwych faktach, po drugie, jest kapitalnie zaaranżowana przez odtwórców głównych ról (drugi plan z resztą też daje radę). Po trzecie i finalne, całość uzupełnił Jónsi z grupy Sigur Rós, smakowicie komponując muzykę, która sprawia, że coś się w nas ciągle przelewa, a glandula lacrimalis (z łaciny) momentami powoduje efekt zwany potocznie, szklistymi oczami.

Tak. To taki trochę wyciskacz łez. Jest trochę śmiechu, trochę radości, gęsiej skórki, jeżenia się włosów na ciele i mnóstwo, mnóstwo śladów niepoprawnego optymizmu rozrzuconego w nieładzie po całym filmie. 20 sekund odwagi, które według Benjamina Mee są w stanie zaprowadzić człowieka na szczyty własnych pragnień i marzeń. Trzeba tylko stanąć mocno na nogach i odważyć się wykonać pierwszy krok. Dalej już jakoś pójdzie. Dwadzieścia sekund... Ja kiedyś w ledwie trzy potrafiłem na interesującej mnie dziewczynie osiągnąć najgorsze z możliwych wrażeń, a przez kolejne kilkanaście spalić ze wstydu. No ale historia rodziny Mee jest takim trochę cukierkowatym i hollywoodzkim dowodem na to, że jeśli się człowiek zaweźmie, odpowiednio zmobilizuje, a także zaciśnie zęby, posłucha serducha, a nie życzliwych mu doradców i autentycznie zechce wewnętrznie odbudować swoje życie po trudnych chwilach zwątpienia, to jest w stanie wspiąć się na każdą górę szczęśliwości. Jakież to proste. Piszą o tym we wszystkich horoskopach i poradnikach, a i tak prawie za każdym razem człowiek płacze do ekranu/telewizora stykając się z tą oklepaną już definicją szczęścia.

Historia podmiejskiego ZOO jest taką pigułką nadziei i szczyptą optymizmu na które każdy człowiek zasługuje. No dobra, nie każdy, zwłaszcza dorosły, ale dzieci z pewnością już tak. A te w filmie są najważniejsze. Ważniejsze od samych zwierząt, które według mnie są w tej opowieści mało istotne. To tylko ładne tło i całe szczęście, bo nigdy nie przepadałem za ogrodami zoologicznymi, za klatkami, zwłaszcza za ptakami w klatkach. Widocznie jestem za głupi, żeby pojąć sens zamykania zwierząt w niewoli. Jestem w stanie przyjąć tylko jeden argument. Zwierzęta zamyka się w celu odseparowania ich od człowieka, który najchętniej by je zjadł i uszył sobie sweterek z ich drogocennej sierści. No ale po co w takim razie je przed nami zamykać i jednocześnie spraszać nas do ich odseparowanego i bezpiecznego bajkowego świata przy okazji drażniąc hasełkami w stylu „nie karmić zwierząt”, „nie dotykać”, „nie pokazywać małpom środkowego palca”? Myślę, że dotąd natura lepiej radziła sobie ze zwierzętami (z ludźmi także), niż my, człekokształtni.

Bałem się trochę, że ta cała zabawa w ZOO podąży w innym, bardzo niesmacznym kierunku. Że powstanie z tego film przyrodniczy o fajnych zwierzątkach w stylu współczesnego Disneya. Że małe dzieci będą sobie głaskać lemury i słodko karmić z ręki małego tygryska bengalskiego. Nic z tych rzeczy. Owszem, zwierzęta są tu wszechobecne, ale nie dominują w głównym przekazie. Małe ZOO na obrzeżach miasta to tylko umowne miejsce, w którym nagle odmienia się życie pewnej rodziny. Równie dobrze mogła to być mała wyspa gdzieś na Oceanie Indyjskim, malownicza wioska pośród alpejskich szczytów, czy kawałek pomostu nad jeziorem, jeden sklep w okolicy i hektary niczym nieskalanej zieleni na Mazurach. Zwierzęta są wspaniałe, ale to ludzie są tu najważniejsi. Relacje między ojcem, a jego pozbawionymi matki dziećmi dają momentami przyjemnego kopa w zadek. Słodka kilkuletnia Rosie (Maggie Elizabeth Jones - już zdążyła zagrać w kilku innych filmach, przed piętnastką będzie już pewnie milionerką) jest absolutnie genialna. Dawno żadne dziecko-aktor tak bardzo mnie nie zafascynowało jak ona. Piona i uznanie dla tego, kto ją wyszukał z tych tysięcy dzieci, którym rodzice każdego dnia piorą mózgi i wmawiają, że aktorstwo to jedyna słuszna dla nich droga rozwoju.

To także opowieść o pierwszych kontaktach chłopięco-dziewczęcych wśród zagubionych nastolatków, o ich pierwszych fochach i kompletnym niezrozumieniu potrzeb płci przeciwnej. Również dorośli znajdą coś dla siebie. Kobiety będą się emocjonować wątkami miłosnymi, zalążkiem romansu, iskrami w oczach, tymi wszystkimi niedopowiedzeniami i uwodzicielską niewinnością przypominającą im samym ich wszystkie miłe chwile spędzone z facetami ich życia. Choćby z tymi zmyślonymi i urojonymi. Nam, facetom, pozostaje jaranie się ustami Scarlett Johansson. Jest czym, przyznaję. Tak. To jest zdecydowanie film dla wszystkich, ale skonstruowany w taki sposób, by nawet dzieci mogły się cieszyć z wątków przeznaczonych dla ich rodziców, a ich naturalni dorośli opiekunowie uśmiechali się szeroko na widok całujących się czternastolatków.

Niezwykle pozytywna produkcja. Aż sam się w tej chwili sobie dziwię, że poświęciłem jej tu aż tyle miejsca. Mam nawet ochotę poruszyć jeszcze kilka innych tematów pobocznych, bo tak mnie zainspirował ten film, no ale nie wygłupiajmy się. Kupiliśmy ZOO nie jest ani wielkie, ani wybitne, nie zgarnie też ani jednej nagrody na żadnym wartościowym festiwalu. Crowe umiejętnie wycelował swoje działa we wszystkie wrażliwe punkty odpowiadające za nasze chwiejne stany emocjonalne i z premedytacją nacisnął spust. Pewnie szybko mi przejdzie, ale póki co, specjalnie mi na tym nie zależy. Fajnie jest czasem obejrzeć coś prostego, lekkiego i nieskomplikowanego. Coś, co nie łamie nam karków i nie przetrąca głów. To taka odtrutka na trudne tematy naszego świata w którym rządzi ból i kłamstwo. Przerwa na reklamy i bajka dla dzieci, jednak zawsze po nich znowu emitowane są Wiadomości. Myślę, że autorzy poza całą gamą uniwersalnych prawd, chcieli także przekazać szalenie prostą myśl, że człowiek w gruncie rzeczy potrzebuje czasem takiego bliskiego kontaktu ze zwierzętami, aby uświadomić sobie, jak niewiele się od nich różnimy. Także po to, żeby choć na chwilę uciec od drugiego człowieka i dostrzec w zwierzęciu odrobinę człowieczeństwa jakie się gdzieś niespodziewanie zagubiło w naszym dzisiejszym świecie. Paradoksalnie, niektóre zwierzęta potrafią dziś być bardziej humanitarne i szczere, niż sam człowiek właśnie. Prawie każdy z nas o tym wie i ma tego świadomość. Dlatego właśnie kupujemy sobie psy, koty i hodujemy rybki. Z ich pomocą chcemy uciec od świata ciemności. Choć na chwilę. Tu i teraz, we własnym mieszkaniu. A jak już ktoś kupuje sobie własne ZOO...

4/6


IMDb: 7,2
Filmweb: 7,2