Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Historyczny. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Historyczny. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 30 stycznia 2020

A Virtual Reality Soldier Simulator

1917
reż. Sam Mendes, USA, GBR, 2019
119 min. Monolith Films
Polska premiera: 24.01.2020
Dramat, Wojenny, Historyczny


Kupiłem sobie proszę ja was nową i zachwalaną wszędzie grę, taką na konsolę. Co prawda spóźniłem się z nią na Sylwestra, no ale teraz przynajmniej można ją kupić taniej w promocji. Gra ta jest trochę brutalna, bynajmniej nie dla gówniaków, zabiera nas bowiem do okopów pierwszej wojny światowej i robi z mózgu kisiel. Jest bardzo realistyczna, aż czuć swąd porozścielanych wszędzie gnijących ciał żołnierzy. Świetne odwzorowane lokacje, zaś grafika, no ja nie mogę, wprost wgniata w fotel. Podobał mi się także sposób sterowania jednej z dwóch głównych postaci jakie mamy do wyboru, jest wręcz intuicyjny i łatwy w opanowaniu. Ogólna grywalność tej symulacji stoi na bardzo wysokim poziomie, acz trochę szkoda, że do wyboru mamy tylko jedną misję, którą, jak się sprężymy, można przejść w dwie godziny. Niemniej polecam bardzo. Gra ta nazywa się „1917” i ponoć dostała już nawet kilka jakichś nagród, z tych bardziej liczących się.

Właściwie to po tym wstępie mógłbym już poprzestać swojego wywodu i dalej nic nie pisać, ale wtedy pewnie nazwalibyście mnie chujem, a ja nie lubię być tak nazywany. Zgoda. 1917 Sama Mendesa zasługuje na zdecydowanie więcej akapitów. To bardzo gruby tytuł na tle setek chudych i to z kilku powodów.

Po pierwsze, z powodów stricte konstrukcyjnych i technicznych. Sposób realizacji nie jest typowy i często spotykany w kinie, i to pomimo tego, że nie jest też czymś nowatorskim na tle wielu wcześniejszych podobnych produkcji, to jednak zwraca na siebie uwagę i powoduje, że obcowanie z tym kawałkiem mięcha dostarcza dodatkowych smaczków, acz zapewne te docenione zostaną przez niewielu. Historia zawarta w filmie, przynajmniej w teorii, przedstawiona jest widzowi za pośrednictwem jednego, niekończącego się ujęcia kamery stale podążającej za bohaterami z punktu A do B, co oczywiście nie jest do końca prawdą, bowiem cięcia istnieją i jest ich zapewne całkiem wiele, są one jednak bardzo dobrze zakamuflowane, co nie zmienia faktu, że odczucie ciągłości i spójności realizacyjnej przy pochłanianiu tegoż befsztyczka jest jednoznaczne. To jest przede wszystkim dobry chwyt marketingowy, ale też nie sposób nie pochylić nisko głowy z uznaniem przed autorem zdjęć, którym jest nie kto inny, jak sam mistrz w swoim fachu - Roger Deakins.

Po drugie, z powodów stricte historycznych. Pierwsza wojna światowa nie jest częstym bywalcem w mainstreamowym kinie, by nie napisać wprost, że nie bywa tam prawie w ogóle. I nic dziwnego. „Wielka Wojna” była zderzeniem XX-wiecznej techniki z XIX-wieczną strategią i taktyką, a główne działania wojenne miały charakter pozycyjny. W praktyce oznaczało to mniej więcej tyle, że dwie walczące ze sobą armie zatrzymywały się w pewnym momencie natarcia na liniach frontów, które ciągnęły się na niespotykanej dotąd długości i wzajemnie ostrzeliwały się czym popadnie. Żołnierze często pozbawieni ze sobą łączności siedzieli w labiryntach okopów i w schronach. Oddzieleni byli od siebie nawzajem polami minowymi oraz zasiekami z drutów kolczastych, które co pewien czas jedni i drudzy próbowali przełamać robiąc wyłom w obronie wroga, co najczęściej kończyło się jednak dużymi stratami i tylko chwilowym zyskaniem małego fragmentu obronnej linii wroga. Ten z kolei dążył do jego szybkiego odzyskania, co koniec końców pochłaniało z jednej jak i drugiej strony ogromną ilość strat w ludziach i tym samym nie prowadziło to do żadnego rozstrzygnięcia. Z punktu widzenia widowiskowości kinowej – nuda. Coś, jak partia szachów wybornych sowieckich szachistów. Jak więc zrobić z tego porywający współczesnego rozkapryszonego widza film wojenny z elementami kina akcji i do tego jeszcze odnieść sukces?


Sam Mendes poprosił o potrzymanie mu złocistego nektaru bogów i wziął się do pracy. Postanowił tą „nudę” wykorzystać w pełni i wycisnąć z niej całą esencję, by na podstawie niezwykle prostej historii, opartej z resztą na prawdziwych faktach, zmaterializować na ekranie tamtejsze piekło wojenne w sposób nie tyle widowiskowy, co też bardzo realistyczny, a przy tym wiercący dziurę w głowie widza. Wziął za chabety dwóch młodych brytyjskich chłopaków odpoczywających chwilowo pod drzewem między jednym natarciem, a drugim, starszego szeregowego Blake’a oraz kaprala Schofielda i poprzez rozkaz wydany im przez generała Erinmore wysłał ich z niezwykle ważną, iście straceńczą misją polegającą na przedostaniu się za linię wroga do 2 pułku piechoty z Devonshire z rozkazem adresowanym do pułkownika Mackenziego, od czego zależeć będzie życie 1600 żołnierzy. 24 godziny, marsz z punktu A do punktu B przez linię frontu, ziemię niczyją, splądrowaną i boleśnie doświadczoną przez wycofujących się Niemców. Bułka z masłem. Teoretycznie można by tą historię opowiedzieć w gromkim towarzystwie już przy pierwszym piwie, by już przy drugim zapomnieć o czym ona w ogóle opowiadała. W praktyce jednak panowie Mendes i Deakins zrobili bardzo wiele, by do tego jednak nie doszło, co, mówiąc wprost, w dużym stopniu im się udało.

Dla mnie, trochę psychofana techniki kręcenia filmów i przedstawiania mi ich z punktu widzenia stricte realizacyjnego, to była prawdziwa rozkosz dla oczu. Może nie tak wielka jak biust Salmy Hayek, ale też patrzyłem na to wszystko z niekłamanym zachwytem i zarazem z wielkim podziwem. Jak wspomniałem wyżej, pierwsze linie frontu bazowały wtedy na niekończących się labiryntach okopów i właśnie to scenograficzne katharsis udało się twórcom filmu zobrazować w 1917 procentach. Batalistyka również nie pozostawia wiele do życzenia, może poza kilkoma scenami, z których można wywnioskować jedno, że szkopy kompletnie nie umiały strzelać do ruchomego celu i to nawet z bliskiej odległości, co niektórych pewnie będzie trochę razić w oczy, mnie w sumie też raziło, ale i tak w końcu machnąłem na to ręką. Da się to obronić. Poza tym cały ten syf, zgnilizna, odór rozkładających się ciał i padające trupy jeden po drugim, także permanentne błoto, brud, szczury wielkości psów i ogólnie cały ten nędzny i przytłaczający swym koszmarem wojenny krajobraz przedstawiony został w sposób bardzo przekonujący łamane na wstrząsający. I to, co podoba mi się tutaj najbardziej, twórcy nie zrobili tego w sposób hmm… inwazyjny, i już tłumaczę co mam na myśli.

Film pozbawiony jest moralizatorskiego tonu, nie ma w nim krzty patosu, ani też gloryfikowania tudzież osądzania jednej ze stron konfliktu. Nawet ciężko tu o charakterystyczny antywojenny wydźwięk, acz z pewnością wielu go w nim dostrzeże. 1917 ogląda się raczej jak sprawnie nakręcony dokument, którego celem nadrzędnym jest przekazanie odbiorcy suchych faktów i informacji. Wróg jest tu wrogiem, rozkaz rozkazem, a zabijanie zabijaniem. Nie ma czasu na zastanawianie się nad sensem, ideą, nie ma też czasu na zaczerpnięcie świeżego powietrza. Kto zaczyna w tym pozbawionym nadrzędnych cech człowieczeństwa tyglu myśleć, ten zaraz ginie. To są zupełnie oczywiste mechanizmy obronne oraz instynkty samozachowawcze ludzi, w tym przypadku żołnierzy wysłanych na front, którzy pragną w tych trudnych warunkach tylko jednego - przetrwać. Albo on ukatrupi mnie, albo ja jego. Proste jak... wiecie co.


Myślę, ba, widuję to prawie codziennie, że tej szalenie prostej i zero-jedynkowej postawy chyba nigdy już nie zrozumieją wszech maści współcześni antywojenni pacyfiści w kapciach namawiający cały świat do wzajemnego miłowania się i pokoju, jednocześnie kompletnie nie ogarniając kuwety, historii, polityki i faktów. Oni powinni się tym filmem trochę zawieść. Narrator Mendes nie sili się na jakieś wymuszone przez współczesne normy społeczne moralitety. Być może gdzieś między wierszami mówi, że każda wojna jest złem samym w sobie, niby pokazuje zupełnie niepotrzebną, często bezsensowną, a nawet przypadkową śmierć jednostek, ale opowiada nam o tym w sposób chłodny, uczciwy. Nie próbuje zawracać kijem rzeki, raczej dostojnym głosem Krystyny Czubówny czytającej o krwawych drapieżnikach i ich ofiarach mówi, że tak już po prostu w przyrodzie jest i to od zarania dziejów. Że czasem nasi chłopcy i synowie, mężowie i ojcowie muszą iść się bić, za nas i dla nas, dla celów wyższych, których może nie wszyscy rozumiemy i nie zawsze się z nimi zgadzamy. Nic i nikt tego nie zmieni, choć nadal próbuje wielu. Możemy za to pamiętać o tych, którzy zginęli, którzy poszli się bić, którzy polegli, lub zwyciężyli, o których zapomniał już cały świat. Wszyscy zasługują na pamięć. Zasługują na takie filmy.

W 1917 podobało mi się także to, że pomimo tego, iż na ekranie nieco więcej zaczyna się dziać dopiero po kilkudziesięciu minutach, to cały czas i od niemal samego początku siedziałem na zaciśniętych pośladach. Nie, to nie przez pewną potrzebę fizjologiczną, tylko przez umiejętne przykuwanie mojej uwagi do ekranu nawet w chwilach, gdy sytuacja tego nie wymagała. Kolejny z plusów - Brak znanych i oklepanych gęb na ekranie. Oczywiście mamy Colina Firtha, mamy też Benedicta Cumberbatcha, ale tylko w epizodycznych rolach, natomiast nasi główni bohaterowie, to, przynajmniej dla mnie, bardziej nołnejmy (przynajmniej do dziś), dzięki czemu oglądając ich poczynania nie miałem w głowie żadnych skojarzeń z innych filmów z ich udziałem. Dodaje to bardzo przyjemnego w odbiorze poczucia naturalności, tak rzadkiej w mainstreamowym kinie. Na co dzień skazani jesteśmy na aktorów z top listy, zwłaszcza w pierwszym planie, ale też z drugiej strony, czy George MacKay nie zapukał właśnie do tejże topki?

Kończąc swój wywód, bo też nie ma sensu więcej pisać o dziele niemal kompletnym i bardzo udanym, nadmienię, że 1917 może i nie jest dziełem monumentalnym, pozbawione jest patosu i widowiskowości, nie uświadczymy w nim także spektakularnych wybuchów, epickich walk, efekciarstwa i eksplozji, daleko mu do Szeregowca Ryana, czy ubiegłorocznego Midway, raczej bliżej mu do Dunkierki nakręconej w stylu Zjawy, to i tak jest to produkcja wyjątkowa i awangardowa już w swoim źródłowym zamyśle. Cenię ten film raz, za odwagę w procesie realizacyjnym, dwa, za podjęcie się trudnej i z pozoru niemal niewykonalnej misji. To prawie tak, jakby mało urodziwy i pryszczaty młodzieniec w swetrze informatyka miał wyrwać w nocnym klubie najlepszą laskę na imprezie. Aby to się udało musisz dać z siebie coś ekstra, coś, czego nikt, a zwłaszcza ta laska się nie spodziewa. Mendes & Deakins (Newman za muzykę w sumie też) by wyrwać najlepszą niewiastę na imprezie, czyli nas wszystkich, dali od siebie niezwykłe zdjęcia, kadry i ujęcia, którymi naszkicowali jeden z najpiękniejszych obrazów o piekle wojny w okopach. Nocne sceny z płonącego miasteczka oraz bieg młodego kaprala wzdłuż szturmującego okopu to właśnie te supermoce, którymi zdobywa się wszystko, rządy dusz, cały świat i najlepsze dziewczyny na imprezie. Właśnie dla takich scen chodzę do kina.








piątek, 15 marca 2019

Nazywam się Nowak. Jan Nowak.

Kurier
reż. Władysław Pasikowski, POL, 2019
114 min. Kino Świat
Polska premiera: 15.03.2019
Historyczny, Biograficzny, Sensacyjny, Szpiegowski



Są takie historie napisane przez prozę życia, które wystarczy po prostu opowiedzieć światu, bez ubarwień i dodawania niczego od siebie, gdyż doskonale bronią się same. Ale warunek jest jeden i niezmienny, trzeba je wyrecytować poprawnie, nie dukać i nie jąkać się, zwracać uwagę na dykcję, oddech, przecinek i kropkę na końcu zdania. Trzeba też poprawnie akcentować sylaby oraz właściwie intonować różne typy zdań, nie pędzić jak wariat i nie zamulać na światłach. Mile widziane jest utrzymywanie właściwego tempa mowy i unikania zbędnej gestykulacji. Proste, nieprawdaż? Niestety, tylko w teorii. W praktyce często wygląda to gorzej i wychodząc na scenę raptem zapomina się tekstu, a recytatora ogarnia strach. Mniej więcej z takim właśnie przypadkiem mamy tu do czynienia. Mowa o przeniesieniu na ekran przez Władysława Pasikowskiego fragmentu barwnej historii z życia Jana Nowaka-Jeziorańskiego, legendarnego kuriera i emisariusza Komendy AK i Rządu RP na uchodźctwie, który w 1944 roku, w przeddzień wybuchu Powstania Warszawskiego miał za zadanie przedostać się z Londynu do okupowanej Warszawy z rozkazami gen. Sosnkowskiego dla „Bora” Komorowskiego.

„Kurier” powstawał z rozmachem, przynajmniej z polskiego punktu widzenia, gdyż budżet 17,5 mln zł nie rzuci dziś na kolana nikogo, nawet w Bollywood wybuchną śmiechem. W jego produkcję mocno zaangażowało się Muzeum Powstania Warszawskiego, głównie pod kątem merytorycznym, a do wspólnej skarbonki dorzuciły się giganty spółki państwa - Orlen, PGE i TVP. Wszystkie te porozrzucane na kartce papieru kropki próbował ze sobą połączyć Pasikowski, który rozochocony sukcesem Jacka Stronga ponownie zapragnął pochylić się nad biografią innego, równie ważnego dla polskiej historii oraz cennego z punktu widzenia naszej niepodległości nazwiska zmarłego w roku 2005 Jana-Nowaka Jeziorańskiego. I bardzo dobrze, bo nasz bohater sobie na to zwyczajnie zasłużył. Zatem można było swobodnie zakładać, że obejrzymy produkcję, która z jednej strony będzie pełniła rolę stricte edukacyjną, z drugiej zaś, że Pasikowski na podstawie scenariusza bazującego na książce „Kurier z Warszawy” zbuduje wartki i trzymający w napięciu sensacyjny film szpiegowski, który doskonale wpasuje się w dzisiejsze standardy kina rozrywkowego, tego wiecie, bardziej zagranicznego.

A jak to wyszło w rzeczywistości? Cóż, jak to zwykle bywa w polskich produkcjach, które chcą być trochę swojskie, a trochę amerykańskie, wyszło trochę dobrze, a trochę źle. Może najpierw to co się udało. Najmocniejszą stroną tej produkcji jest jego funkcja dydaktyczna. Tego nie ukrywał nawet Dyrektor Muzeum PW - Jan Ołdakowski, który stwierdził, że to było jego główne założenie. I tak rzeczywiście jest. Co prawda Pasikowski dość swobodnie oparł się na historycznych i biograficznych faktach, niemniej główne ich założenia w ogólnym przekazie zostały spełnione i za to chwała. Historycznie film się broni. Główną osią tej opowieści jest trwająca 10 dni podróż Jana Nowaka z Londynu do Warszawy z misją przekazania tajnych rozkazów Rządu RP na uchodźtwie Komendantowi Głównemu AK szykującego się do wszczęcia powstania przeciw okupantowi, a której szczegółów i pobocznych historii z nią związanych nie powstydziłby się sam Ian Fleming.


Język jakim się przy tym posługuje reżyser mnie osobiście nieco wadzi, wszak bardzo ciężko było mi uciec od stwierdzenia, że jego przystępność, prostota w przekazie i współczesna interpretacja trochę nie nadążają za realizmem z epoki, ale być może się czepiam. Nie pasuje mi tu także paru odtwórców ról, z punktu widzenia historii wielkich. Mam tu na myśli np. premiera Mikołajczyka, Churchilla, "Bora" Komorowskiego, czy Chruściela "Montera", że o samym Janku Nowaku nie wspomnę. Z nim miałem dość trudną relację, zacząłem od małego rozczarowania, by skończyć na zdrowym dla obu stron kompromisie w postaci szacunku, ale bynajmniej nie na zachwycie. Mało jeszcze znany Philippe Tłokiński (syn byłego piłkarza Widzewa, taka ciekawostka) zagrał poprawnie, z każdą kolejną sceną wyraźnie się rozkręcał, ale niestety nie potrafiłem się z nim zaprzyjaźnić na tyle, by uwierzyć, że to na prawdę młody śp. Jeziorański. Ale też uczciwie trzeba przyznać, że dostał piekielnie trudne zadanie udźwignięcia na swoich jeszcze nieokrzesanych barkach postaci historycznie wielkiej, które finalnie chyba jednak udźwignął. Na pewno nie można mu odmówić ambicji. Jednakże lepsze wrażenie zrobili na mnie odtwócy ról niemieckich SS-manów, Steigera i Witze, a także młoda polska łączniczka AK - Marysia (Patrycja Volny).

Mimo dużego jak na polskie warunki wkładu finansowego oraz tego czysto ludzkiego w postprodukcję, efekty specjalne i scenografię, czuć tu niestety niemal na każdym kroku, że jest dość biednie z punktu widzenia budżetu i co za tym idzie, także realizacyjnych możliwości. Nie ma co prawda dramatu, ba, wygląda to nawet całkiem solidnie, ale niestety ciężko tu o wizualną satysfakcję i rurki z bitą śmietaną. Z braku środków trzeba było czasem kombinować jak koń pod górę. Np. sceny Londynu kręcone były w Warszawie, a te z samej Warszawy sprowadzają się właściwie tylko do dwóch, trzech lokacji. Trochę mało jak na produkcję z dużym rozmachem, zwłaszcza z punktu widzenia rodowitego krawaciarza, który nie dał się nabrać na próbę zobrazowania połowy miasta przy użyciu jednej małej uliczki.

Oczywiście doskonale rozumiem, że filmy historyczne są zawsze wielkim wyzwaniem dla scenografów, że czas robi swoje i ciężko dziś znaleźć np. w Warszawie fragment miasta, który swobodnie może odwzorować miejski pejzaż z czasów okupacji, że o wojennym Londynie nawet nie wspomnę, ale w tym przypadku niestety jestem dość zerojedynkowy i brutalny w swojej ocenie. Uważam, że albo ma się środki i możliwości albo nie ma, a jak się nie ma to nie powinno się porywać z motyką na słońce. W przeszłości spartaczyliśmy już wiele fantastycznych scenariuszów i historii głównie dlatego, że zostały zekranizowane w sposób niegodny, byle jak i po łebkach.


Na szczęście finalnie Kuriera bym do nich nie zaliczał, i tu od razu uspokajam wszystkich zainteresowanych, ale też nie będę ukrywał, że wiele mu do tego grona nie zabrakło. Starali się, wszyscy się starali i to widać i czuć w każdej kolejnej scenie, także w międzynarodowej obsadzie aktorskiej, ale z pewnością nie można powiedzieć, że wszystko tu się udało i wyszło tak jak wyjść powinno, a może inaczej, tak jak wielu oczekiwało. Niestety jeszcze trochę wody w Wiśle upłynie, zanim doczekamy się produkcji filmowych i budżetów, które na każdym szczeblu realizacji będą gwarantowały odpowiednią jakość, zwłaszcza w kinie historycznym, które chcąc niechcąc wymaga od twórców więcej hmm... czułości. A tymczasem cieszmy się z rzeczy małych, tylko nie zapominajmy zawczasu obniżyć nieco poprzeczki, żeby potem nie bolało jak będziemy w nią walić plecami.

Dla kontrastu. Podobało mi się za to odniesienie się do mocno dyskutowanej i szeroko podważanej dziś w okolicach 1 sierpnia kwestii, inicjowanej głównie przez ludzi pozbawionych wyobraźni oraz świadomości historycznej, a także przez wrogów, nazwijmy to - patriotyzmu i dumy narodowej (ale oni akurat negują zawsze i wszystko), mianowicie, do zasadności wybuchu Powstania Warszawskiego. Pasikowski we współpracy z MPW przedstawił punkt widzenia na to zagadnienie, mam wrażenie, że uczciwie, a na pewno bliskie memu sercu, czyli godnie. Tak, warto było się bić, mimo wszystko, wszak honor ma się jeden. I za to szacunek ode mnie.

Ok, do brzegu. Dla kogo tak naprawdę jest to film? Cóż. Na pewno jest on kierowany do trochę innego widza niż ja, tego mniej wybrednego i rozkapryszonego, który potrafi wybaczyć więcej i mniej też oczekuje. Także dla tego, który pragnie przeżyć w kinie jakąś przygodę, a przy okazji dowiedzieć się czegoś o faktach z kart historii przedstawionych w sposób bardzo przystępny. Miło by było, gdyby szkoły zaprowadziły na ten film swoich uczniów, gdyż funkcja dydaktyczna winna być nadrzędnym celem tej w sumie całkiem udanej produkcji. Koniec końców wyszło z tego coś pośredniego pomiędzy skierowanym do młodzieży Miastem’44 Komasy, a mocnym i mniej kompromisowym Wołyniem Smarzowskiego. Dobrze, że powstał, może i mogło być trochę lepiej, gdyż zwyczajnie ta historia zasługiwała na więcej, ale wstydu nie ma. W tym miejscu przekazuję ukłony dla twórców, bo uważam, że o naszą historię i jej bohaterów trzeba dbać i stale ją pielęgnować, chociażby w taki sposób jak tu, w końcu mamy ją tylko jedną. A w dobie jej podważania, negowania i wymazywania z naszej pamięci masowej należy każdą próbę jej ratowania zwyczajnie szanować. W Kurierze o nią zadbano należycie, za co szczerze dziękuję.





wtorek, 19 lutego 2019

Dworskie życie celebrytów - koloryzowane

Faworyta
reż. Yorgos Lanthimos, GBR, USA, IRL, 2018
120 min. Imperial-Cinepix
Polska premiera: 8.02.2019
Dramat, Kostiumowy, Biograficzny, Historyczny




Gdyby światem rządziły kobiety, to może faktycznie nie byłoby wojen, za to wszystkie państwa byłyby na siebie poobrażane, a w notach dyplomatycznych przekazywałyby sobie sakramentalne „domyśl się”. Ten stary jak zawód kurtyzany dowcip, który od lat krąży po sieci w postaci memicznej ma w sobie tyleż samo z prawdy, co i z nieprawdy, ale w autorskim spostrzeżeniu Greka Yorgosa Lanthimosa wydaje się być bardziej namacalny od grzybów po deszczu. Ekranizacja kilku ostatnich lat z życia Królowej Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii - Anny Stuart - ukazuje cały ten dworski zgiełk; polityczne intrygi, miłosne domino, oderwanie od rzeczywistości oraz nieznośne rozpasanie i rozkapryszenie elit właśnie z punktu widzenia kobiet. Trzech kobiet.

Nie oznacza to wcale, że film jest przewidziany głównie dla tych co siusiają na siedząco, acz przyznaję, że to przede wszystkim kobiety znajdą tu dużo fajnych świecidełek dla siebie. Jednak według mnie Faworytę powinni obejrzeć również Panowie. Nie dlatego, że Emma Stone pokazuje cycki (acz jest to też jakiś powód), bardziej dlatego, że każdy z nas, samców Alfa, a nawet Beta wygrzebie stąd także coś i dla siebie. Ja na ten przykład dostrzegłem w nim wiele ciekawych nawiązań do świata współczesnego, do typowych relacji damsko-męskich i damsko-damskich takoż, także do sposobu traktowania społeczeństwa przez elity oraz sposobu zarządzania państwem (ale pasuje też np. do małej firmy) tak, jakby się grało w Monopoly.

Film bazuje na prawdziwych wydarzeniach z początku XVIII wieku i ukazuje wycinek dworskiego centrum dowodzenia wszechświatem za którego konsoletą siedzi pierwsza monarchini w Wielkiej Brytanii, Królowa, a może nawet i DJ, Anna (Olivia Colman). Wgłębiając się nieco w lekcję historii, bo to w końcu film historyczno-kostiumowo-biograficzny, więc warto byłoby co nieco wiedzieć przed napoczęciem lektury, można szybko wywnioskować z faktów, iż Królowa Anna nie była najlepsza w rządzeniu, acz na pewno na jej duży plus należy zapisać historyczne pierwsze zjednoczenie Szkocji i Anglii do jakiego doszło za jej panowania, niemniej i tak lepiej jej szło w zakulisowych dworskich skandalach oraz w pochłanianiu dużych ilości brandy. Dziś brukowce typu Sun, czy Daily Mirror miałyby niezłe używanie, ale w osiemnastym wieku poza królestwem żyło się na tyle, na ile pozwalała monarchia i wojsko, więc wieśniaki dupy cicho. Można więc rzecz, że zasadniczo do dziś nic się nie zmieniło. Z tą drobną różnicą, że mamy Internet.


Królowa Anna była schorowana i delikatnie rzecz ujmując, niezbyt zrównoważona emocjonalnie. Nie doczekała się potomka, mimo, iż próbowała do skutku. Ciężko było ujarzmić jej codzienne oraz chybotliwe jak łódź podczas sztormu kaprysy, zatem królestwem w tych trudnych czasach wojny pomagała zarządzać z tylnego fotela jej młodsza przyjaciółka, a przy zupełnej okazji także kochanka - Sarah, księżna Marlborough (Rachel Weisz). Kobieta wyjątkowo przebiegła, cyniczna i gibka na umyśle, która dla dobra kraju trzymała w umiejętnym szachu w pełni sterowalną Królową, która traktowała ją jak swoją prawą rękę i to bynajmniej nie tylko podczas łóżkowych igraszek. Nie było to specjalnie trudne, gdyż ta często bardziej martwiła się o swoje domowe króliki, niż o przyszłość korony.

W tle tego silnego, acz toksycznego kobiecego duetu obserwujemy świat mężczyzn, tych umalowanych i w perukach, którzy stanowią drugi plan pochłonięty walką i przepychankami politycznymi pomiędzy Wigami i Torysami. Ślizgają się między Królową a księżną, spiskują, poniżają się oraz pławią w dekadenckich rozrywkach i luksusach. Są w wielu aspektach podobni do współczesnych samców, którzy zamiast makijażu i peruk są często jeszcze bardziej zniewieściali, depilują klaty i nie wiedzą jak prawidłowo trzyma się w ręku młotek. Lanthimos bazując na historycznych faktach oraz posługując się kostiumową, wysmakowaną estetyką w cwany sposób ukazuje liczne podobieństwa między dwoma, z pozoru różnymi światami mężczyzn, które w tym porównaniu okazują się dysponować zaskakującą dużą ilością wspólnych mianowników. Gdyby to wszystko nakręciła kobieta, pewnie pojawiłyby się głosy, że to film feministyczny i w ogóle girl power, ale jako, że za sterami tego statku usiadł kapitan, któremu braku cojones nie można zarzucić, to też finalnie otrzymujemy całkiem ciekawy punkt widzenia pozbawiony tych wszystkich ordynarnych naleciałości ze świata dżender i politycznej poprawności. Jest więc bardzo strawnie.

W takich to więc realiach poznajemy w końcu tą trzecią, cwaną i równie przebiegłą jak Lady Sarah, piękną i młodą służkę Abigail Masham (Emma Stone), która szybko wkracza do gry i staje się nową faworytą Królowej gibko przeskakując z najniższego szczebla klasy społecznej do arystokrackiej ligi mistrzów (oczywiście głównie przez łóżko, zatem seksizm, ha!). Dochodzi więc do klasycznego starcia tytanów, konfliktu dwóch silnych charakterologicznie kobiet, które na śmierć i życie walczą o względy Królowej, a gdzieś między wierszami także o sprawowanie realnej władzy, acz z zupełnie odmiennych pobudek. Walka w kisielu albo filmy o najebanych angielskich niewiastach ciągnących się za włosy przed nocnymi londyńskimi klubami to przy tym co serwują nam nasze panie jest mały pikuś. Kapitalne role wszystkich trzech dam. Sam nie wiem, która wypadła lepiej, nawet nie próbuję tego w tym miejscu rozstrzygać. Z pewnością to jedne z najlepszych kobiecych kreacji aktorskich jakie widziałem w ostatnim roku. Nie wiem czy któraś z Pań zostanie wyróżniona za kilka dni Oscarem, prawdę mówiąc mam to w dupie, ale patrząc na konkurencję, to w idealnym świecie powinny spać o to spokojnie. Ale jako, że idealny świat nie istnieje, to też bardzo możliwe, że wszystkie trzy obejdą się smaczkiem. W każdym razie w moim świecie wygrały sporo.


Ale to co podoba mi się w tej opowieści najbardziej, to to, że Grekowi udało się upiec kilka pieczeni na jednym małym ogniu. Połączył niemożliwe z niemożliwym. Wodę z ogniem, a nawet radykalny feminizm z seksistowskim męskim dyktatem buzującego testosteronu. Lanthimos nikomu specjalnie nie wadząc, nikogo nie dzieląc, ani też nie stygmatyzując pewnych uprzedzeń i wielowiekowych społecznych naleciałości, ukazał jednocześnie kobiety jako silne, waleczne, pełne pasji i polotu cwane istotki realnie rządzące krajem, a przy tym także ukazuje je jako bardzo małostkowe, niestabilnie emocjonalnie, dające się ponieść emocjom, skupione na własnym interesie i dobrym samopoczuciu zazdrosne o wszystko kurtyzany. No jak to w życiu. Raz tak, a raz wspak. Ani to nowe ani też odkrywcze, zgoda, ale w dzisiejszych czasach, w których każdy każdego chce w jakiś sposób szufladkować, stanowi to dobre remedium na panoszący się po tej planecie bóldupizm.

Nigdy nie byłem fanem filmów kostiumowych, i tu też czasem mój antyfanizm dawał mi się we znaki, ale ukazanie pewnych smakowitych porównań oraz analogii do współczesności ukazanej na tle XVIII wiecznej rzeczywistości epoki Oświecenia dostarczyło mi sporo frajdy. Myślę, że dzięki Faworycie wszyscy możemy nabrać zdrowego dystansu pozwalającego dostrzec pewne niezmienne od wieków mechanizmy w relacjach międzyludzkich i międzyklasowych, oraz tak zwyczajnie, zrozumieć czymże jest życie zawadiacko huśtające się między przepaściami dobra i zła. Kostiumy oraz dworskie obyczaje dodają tylko kolorytu tej smutnej i szarej konstatacji.


Lanthimos znany dotąd z, nazwijmy to, dość ekscentrycznego podejścia do sztuki filmowej, które polubiłem do tego stopnia, by uznać go za jednego z najciekawszych młodych twórców filmowych dzisiejszych czasów, pokazał, że jako reprezentant kina artystycznego w zderzeniu z kinem popularnym wcale nie musi kończyć tak… jak zwykle to się kończy. Czyli w czarnej dupie. Udowodnił to już zresztą przy okazji Lobstera, a ostatnio w Zabiciu świętego jelenia, niemniej w tym konkretnym przypadku Lanthimosa jakiego znamy jest jakby najmniej. Nie umiem jednoznacznie stwierdzić, czy odbieram to w kategoriach wady, czy może wręcz przeciwnie, powiedzmy więc, że pozostaję w wymownym rozkroku. W Faworycie mimo wielu słodkości zabrakło mi dla równowagi nieco gorzkich przypraw - jego szaleństwa oraz zjawiskowego popierdolenia jakim dotąd żonglował z gracją cyrkowego klauna, ale koniec końców i tak szanuję go za to, że wkraczając do innego świata, innej rzeczywistości i innego budżetu, a w tym przypadku także do innej epoki i estetyki filmowej, potrafił mimo wszystko zachować cząstkę samego siebie, a przy tym wydał na świat potomstwo, które mimo różnych matek nadal nacechowane jest podobieństwami do starszych braci i sióstr. To dobrze świadczy głównie o samym reżyserze i daje nadzieję na to, że z tej obranej ścieżki nie zamierza schodzić także w najbliższej przyszłości. Niemniej lekki dysonans poznawczy jest tu przeze mnie odczuwalny i muszę to zaakcentować.

Podsumowując. Kłaniam się nisko Panu Lanthimosowi oraz jego trzem aniołkom. Dostarczyliście mi solidnej rozrywki, tej nieco wyższych lotów. Może nie jest to kino mojego życia za którym uganiam się niczym wariat, dostrzegam w nim trochę mankamentów, głównie w scenariuszu, acz zawsze można to zwalić na fakty historyczne z którymi się nie dyskutuje. Niemniej warto było się teleportować te kilka wieków wstecz, by zobaczyć w osiemnastowiecznym rewersie naszą współczesną, opuchniętą twarz. Zasadniczo to nic się nie zmieniło i nadal tkwimy w szachu stwórcy, gdzieś między jednym, a drugim szczebelkiem drabinki w ewolucji Darwina. I to jest dobra wiadomość mili Państwo. Mentalnie nadal bliżej nam do małp, nadal podkładamy sobie świnie i nadal ze sobą rywalizujemy. O stołki, władzę, status materialny i społeczny, o łózko i dostęp do majtek tej czy tamtego. Na tym właśnie polega istota człowieczeństwa. Nieustannie kogoś gonimy lub też spierdalamy przed innymi. Czy to na dworze, czy na polu, kończąc na plebanii. Trzeba więc kupić wygodne buty i w końcu nauczyć się biegać.





poniedziałek, 25 czerwca 2018

Latający cyrk Armando Iannucciego

Śmierć Stalina
reż. Armando Iannucci, GBR, BEL, FRA, CAN, 2017
106 min. Kino Świat
Polska premiera: 27.04.2018
Dramat, Komedia, Historyczny, Biograficzny



Kilka dni temu szefostwo stacji BBC uderzyło w obchodzącą swoje pięćdziesięciolecie grupę Monty Pythona stwierdzając, że ci są zbyt biali, oraz, że są, o zgrozo, mężczyznami. Różne tragedie widziała już matulka ziemia, choćby nasz wczorajszy gangbang na mundialu, ale ta katastrofa wydaje się być jedną z bardziej liczących się w panteonie współczesnego żalu. Co więcej, Shane Allen, szef działu komediowego BBC powiedział, że gdyby dziś miała powstać grupa Monty Python, to ta nie mogłaby składać się z wyłącznie sześciu białych mężczyzn, gdyż dziś liczą się programy charakteryzujące się różnorodnością i wielokulturowością, a skecze i seriale z czarnoskórymi aktorami są aktualnie bardziej pożądane przez odbiorców. Nie trzeba było długo czekać na reakcję Johna Cleese, który w swoim stylu odpowiedział, iż BBC prowadzi inżynierię społeczną, a członkowie jego grupy na swój sposób byli przecież wielokulturowi – Graham Chapman na ten przykład był gejem, a Terry Gilliam jest Amerykaninem, natomiast w przeważającej większości przypadków, skecze uderzały w mężczyzn, co zapewne zadowalało sufrażystki. Panie Cleese, życzę dużo zdrowia i trzeźwości umysłu.

W ogóle cała ta sytuacja brzmi trochę jak jeden ze skeczów Pythonów właśnie, ale niestety dzieje się ona naprawdę i tak jak z popisów naszej reprezentacji u ruskich - nie ma się z czego cieszyć. Tak oto na naszych oczach po raz kolejny atakowany jest jeden z ostatnich bastionów naszego zachodniego dziedzictwa kulturowego, który czasem może i był trochę szowinistyczny, seksistowski oraz ksenofobiczny, ale też, tak zwyczajnie i po ludzku, był/jest do bólu prawdziwy, obdarty ze sztuczności i zakłamania charakteryzującego dzisiejsze czasy. Pomimo tego, że sarkastyczny humor Pythonów nadal dzielnie broni się przed upływem czasu i postępującą kulturową rewolucją, która to zdaje się już zjadać własny ogon, to jednak niestety trudno nie dostrzec, że idzie mu z tym coraz ciężej i już nawet w jego ojczyźnie pojawiają się krytyczne głosy. Sami żyjący jeszcze Pythoni niestety też wiecznie oddychać nie będą i gdy ich w końcu zabraknie to… aż boję się o tym pomyśleć, następców ani widu, ani słychu. Pozwólcie, że litościwie przemilczę polskie kabarety.

Na całe szczęście od czasu do czasu pojawia się jeszcze na dużym i małym ekranie jakaś (biała!) iskierka nadziei na to, że normalność i zdrowy rozsądek, mimo, iż obecnie są mocno zakorzenione w defensywie, to jednak nadal jeszcze dzielnie stawiają czoła moralnej hipokryzji. Na ten przykład mamy Armando Iannucciego. Wbrew pozorom to Szkot, acz po ojcu Włochu, uznany na wyspach satyryk i komik, twórca świetnego serialu Figurantka na HBO. Otóż, miał czelność zekranizować komiks autorstwa Fabiena Nury i Thierry’ego Robina z roku 2010 - Smierć Stalina. Swego czasu powiedział o nim, że już kilka minut po rozpoczęciu lektury powieści graficznej doskonale wiedział, że chce zrobić jego wersję filmową. Jak powiedział, tak uczynił. I całe szczęście, bowiem jest to jedna z nielicznych pojawiających się hurtem na dużych ekranach produkcji, która całymi garściami nawiązuje swoją błyskotliwością, dwuznacznością i humorem do Pythonów właśnie. Zresztą nawet w jedną z głównych ról (Mołotowa) wcielił się najmłodszy z żyjących Pythonów – Michael Palin. Oczywiście w filmie brylują sami BIALI aktorzy, głównie MĘŻCZYŹNI, oraz ledwie kilka kobiet sprowadzonych głównie do postaci pomocy domowej, czy też niechętnie oddających swą niewinność celem zaspokojenia popędów płciowych swoich Panów. Aż dziw mnie ogarnia, że na zachodzie znalazły się pieniądze na produkcję takiego popisu ksenofobii, seksizmu i rasizmu. Niemniej są kraje, w których Smierć Stalina dostała nigdy niewygasającego bana, choćby w Rosji, co jest zupełnie zrozumiałe i zarazem cholernie zachęcające do obejrzenia. Na szczęście u nas (wiadomo, #dobrazmiana) film od końca kwietnia swobodnie pełza sobie po kinach, acz niestety tylko w tych wybranych.


Śmierć Stalina, jak sam tytuł wskazuje jest o… śmierci Stalina, ha! No dobra, ale co ponadto? Ianucci, a wcześniej jego komiksowi twórcy, na tle prawdziwych wydarzeń historycznych z roku 1953 roku w ZSRR wykonali to, czego nie potrafili uczynić Milik i Lewandowski na mundialu – trafili soczyście w siatkę, że ta aż z wrażenia zatrzepotała. Ok, wiem, że jest jeszcze przed nami mecz o honor, ale sorry was bardzo, nie chce mi się na niego czekać, ani też specjalnie oglądać. Udało im się więc stworzyć bezbłędną satyrę, niby na sowiecki, zbrodniczy ustrój totalitarny, który u nas ze wzgledu na ogrom narodowej traumy kojarzy się bezwględnie źle, przygnębiająco i smutno, a tak przy zupełnej okazji ośmieszyli też każdy inny i nadal aktualny ustrój autorytarny oraz połowę funkcjonujących obecnie systemów politycznych, które panoszą się w skali mikro i makro na tym padole (pozdro Bruksela). Ta brutalna sowiecka rzeczywistość z czasów rozkwitu NKWD, masowe aresztowania i rozstrzeliwanie zdrajców systemu według widzimisię ojca narodu i jego popleczników jest zapodana z wyraźnie brytyjskim akcentem przypominającym trochę tego durnego francuskiego policjanta z Allo, Allo! co zaiste, stanowi kapitalne połączenie czegoś z pozoru nie wchodzącego razem w żadne reakcje chemiczne, przynajmniej z punktu widzenia Wisły, Odry i Buga.

Nie ma tu charakterystycznych dla kina historycznego nadętego patosu, gloryfikowania i klasyfikowania zła oraz dobra według oklepanego schematu, a także uwypuklania ludzkiego dramatu, zamiast tego obserwujemy przez cyrkowe okulary klauna wydarzenia jakie miały miejsce w Moskwie tuż przed śmiercią towarzysza Stalina, oraz zaraz po jego kuriozalnym zejściu, oczywiście tak z przymrużeniem oka. Po zgonie ojca narodu na Kremlu zaczyna się niezwykle widowiskowy wyścig szczurów po władzę w asyście knucia, spiskowania, dupowłaztwa i lizusostwa, co niezwykle trafnie odzwierciedla nie tylko dzisiejszą manierę polityków, ale też zwykłych korpodebilów hurtowo przybyłych do wielkich miast z Koziej Wólki i robiących zawrotną "karierę" w menadżerce.

Co godne wyróżnienia, wszystkie historyczne postacie pojawiające się w tej opowieści zostały kapitalnie obsadzone aktorsko i scharakteryzowane na miarę charakteru produkcji. Mamy więc tu oprócz uroczego i prostolinijnego dziadzia Stalina, także wiecznie liżącego jego cztery litery, następcę "tronu" ciapciaka Malenkowa (Tambor), przebiegłego szefa NKWD - Ławrentija Berię (kapitalny Simon Russell Beale), spiskującego i rozgrywającego własną grę Nikitę Chruszczowa (również świetny Steve Buscemi), wspomnianego już ofiarę prania mózgu Mołotowa, co to własną żonę sprzedał na rzecz bezgranicznej wiary w Stalina (Palin), narodowego bohatera wojennego - Generała Żukowa (Jason Isaacs), czy też osierocone dzieci Stalina – histeryczkę Swietlanę i pijaka Wasilija. Wszyscy grają tak, jakby od lat świetnie bawili się na deskach teatru po mistrzowsku przy tym improwizując, tak wiecie, po dwóch głębszych. Nie mogłem przy tym uciec od licznych skojarzeń i podobieństw do… Bękartów wojny Tarantino. Może i to nie te same kalosze, ale za to woda chlupie w nich bardzo podobnie. W obu przypadkach mamy do czynienia z historycznymi wydarzeniami ukazanymi w odbiciu się od krzywego zwierciadła. Znawcy i wielbiciele prawdy historycznej nie mają tu za bardzo czego szukać, ale też, czy aby na pewno? Czy o historii należy mówić tylko poważnym głosem Bogusława Wołoszańskiego stojąc przy tym na baczność?

Otóż można też czasem wydać komendę "spocznij" i podejść do zagadnienia trochę mniej poważnie, z bezpiecznym dystansem, jajem i z puszczanym do widza okiem, o ile rzecz jasna nie zakłamuje się przy tym oczywistych faktów i nie fałszuje kart historii. A te w Śmierci Stalina cały czas trzymają się większej bądź mniejszej kupy i jedyne co można zarzucić twórcom, to to, że można z czasem poczuć sympatię do niektórych postaci, które w filmie wydają się całkiem zabawne i niegroźne, a w rzeczywistości byli przecież wielkimi komunistycznymi zbrodniarzami i bestiami w ludzkiej skórze. Ale Iannucci i na to ma świetną odpowiedź. Z rozmową o historii jest trochę jak z opowiadaniem dzieciom o motylkach, pszczółkach i kwiatkach próbując im tym samym wytłumaczyć skąd się biorą dzieci. Trzeba czasem dostosować treść do poziomu odbiorcy, użyć bardziej przystępnego dla niego języka oraz formy w celu ukazania tej samej prawdy, lecz trochę tak jakby z innej strony. A tej, w przeciwieństwie do sytuacji bramkowych Polaków w Rosji, mamy tu między wierszami całe mnóstwo.


Śmierć Stalina to nie tylko udana próba ośmieszenia każdego ustroju autorytarnego, ale też bliźniaczych mechanizmów jakie zachodzą w różnych grupach społecznych, począwszy od szeroko rozumianej polityki i biznesu, na zupełnie towarzyskich i mało znaczących kończąc. Reżyser trafnie pokazuje jak bardzo oderwani od rzeczywistości są dziś na świecie politycy, elity, wielcy i mali tego świata (pozdro celebryci z Pudelka i kołcze personalni), oraz jak bardzo my zwykłe szare żuczki na tym cierpimy. Lata lecą, a my ciągle dajemy im się naiwnie manipulować i dawać wodzić za nos. Nic się w tej materii nie zmienia od lat i nic się też nie zmieniło od czasów sowieckich, bo przecież nadal gdzieś na świecie wymierza się karę strzałem w tył głowy, a w tych bardziej cywilizowanych nacjach po prostu nakłada się kolejne podatki. Mechanizm manipulacji i zarządzania jednostką jest ciągle ten sam, zmieniają się tylko techniki, co każdy reprezentant niskiego szczebla w zagranicznym korpo potwierdzi. Iannucci w Śmierci Stalina stara się zdemaskować zło oraz nazwać je po imieniu sprytnie przydzielając mu w filmie ludzką postać o wielu twarzach Mołotowa, Chruszczowa, Berii… itd. Po mistrzowsku posługuje się przy tym groteską, przez co czasem trudno rozgraniczyć prawdę od fałszu, tragizm od komizmu i śmiech od łez. Dlatego właśnie tak dobrze to się ogląda.

Kończąc, bo przecież trzeba iść znów poczytać trochę nowych memów o orłach Nawałki. Jest to bardzo przebiegłe w swojej konstrukcji kino, wymagające od widza nie tyle jego inteligencji, co bezustannego posiłkowania się własnym rozumem ustawionym na tryb „czuwanie” w każdej, nawet najbardziej trywialnej scenie. Mamy tu do czynienia z wyborną treścią i rewelacyjnymi kreacjami aktorskimi, oraz sprytnym zabiegiem stylistycznym z manierą sztuki tetralnej, który w formie żartu i na tle tragicznych wydarzeń historycznych z udziałem jednego z najbardziej zakłamanego i zbrodniczego systemu władzy w dziejach ludzkości mówi nam jak trzeba... nie żyć. Śmiech ma tu podwójne dno i być może nie każdy będzie umiał się do niego dokopać, ale ci, którym to się uda, będą ukontentowani, gdyż na tym drugim dnie znajduje się prawdziwe złoto. Mam szczerą nadzieję, że Pythonowcy są z tego filmu dumni, ja w każdym razie jestem. Dobra robota Panie Iannucci. Podążaj dalej tą drogą, lataj na tym swoim cyrku i nie dygaj jak cię nie raz i nie dwa oplują lub nasrają gołębie. Idzie przywyknąć.

Ps. Wybaczcie częste wstawki o piłkarskiej reprezentacji pewnego europejskiego kraju, który jako pierwszy reprezentant starego kontynentu odpadł z mundialu, ale nadal mnie jeszcze kurwa nosi.




niedziela, 23 lipca 2017

Make War Great Again

Dunkierka
reż. Christopher Nolan, USA, HOL, FRA, GBR, 2017
106 min. Warner Bros. Entertainment Polska
Polska premiera: 21.07.2017
Dramat, Wojenny, Historyczny



Zacznę może od krótkiego zarysu historycznego. W maju 1940 roku niemieckie siły pancerne wspomagane przez Luftwaffe dokonywały miażdżącego Blitzkriegu w Europie Zachodniej. Przedzierając się przez Ardeny parły w oszałamiającym tempie ku kanałowi La Manche wbijając klin pomiędzy zaskoczone takim obrotem sprawy oddziały brytyjskie i zupełnie nieprzygotowane do obrony siły francuskie. Niemieckie natarcie zmusiło cały Brytyjski Korpus Ekspedycyjny do zawrócenia w kierunku morza, aż w końcu zepchnięty do defensywy zajął wąski skrawek lądu wokół Calais i Dunkierki skąd nie było już dalszej ucieczki. Ok. 330 tysięcy alianckich żołnierzy mając na plechach pędzących w ich kierunku nazistów a przed sobą tylko Cieśninę Kaletańską, stanęło w obliczu niechybnej śmierci lub niewoli. Z plaż francuskiej Dunkierki niemalże widać było ich upragniony dom, to przecież tylko 30-40 km do brzegów Dover, ale w Anglii nikt nawet nie łudził się, że uda się ocalić uwięziony na plaży Korpus. Nie było wystarczającej ilości okrętów, które mogłyby tak wielką ilość żołnierzy przetransportować bezpiecznie i przede wszystkim szybko do domu, ani też wsparcia z nieba, a to co docierało z wysp było rozbijane przez niemieckie bombowce i U-Booty. Niemniej historia nie byłaby sobą, gdyby nie miała w zanadrzu kilku asów w rękawie. Zdarzył się cud.

Hitler popełnił wtedy jeden z największych błędów podczas II WŚ, a na pewno pierwszy poważny. Wstrzymał ostateczne natarcie obawiając się (jak się później okazało - bezpodstawnie) kontrataku ze strony Francji z południa i zatrzymał marsz niezwykle skutecznych i napalonych na permanentną destrukcję pancernych dywizji ok. 20 km od plaż Dunkierki w celu zaczekania na nienadążającą za czołgami piechotę. Alianci zyskali w ten sposób na czasie i dzięki temu udało im się przeprowadzić operację "Dynamo". Zdążyli ewakuować niemal cały korpus w czym pomogły m.in. pływające jednostki prywatne i zarekwirowane przez armię, a także ochotnicy-cywile, którzy odpowiedzieli na wezwanie i swoimi kutrami a nawet żaglowcami popłynęli licznie przez kanał do Francji ratować swoich żołnierzy. Najwyższy przejaw bohaterstwa, męstwa i patriotyzmu. Winston Churchill powiedział wtedy, że co prawda "wojny nie wygrywa się ewakuacjami", ale uratowanie w tych okolicznościach ponad 300 tys. żołnierzy, którzy mogli potem wziąć udział w Bitwie o Anglię nosi znamiona cudu. Dzięki tej operacji morale w narodzie mocno wzrosły, a sam początkujący wtedy na scenie politycznej Churchill wypłynął na szerokie wody i wkupił się w rolę prawdziwego męża stanu.

Zatem aż się prosiło o zekranizowanie tej wspaniałej historii. Zadania podjął się nie byle kto, bo sam Christopher Nolan, Brytyjczyk, czyli właściwy człowiek na właściwym miejscu, który doskonale wie co to znaczyło dla jego narodu. Do tego Nolan szczyci się w Hollywood tytułem reżysera, który może już kręcić niemal to co sam chce oraz jak chce. To duże błogosławieństwo i dar dzięki którym możemy podziwiać na dużym ekranie wysokobudżetowe blockbustery ze stemplem jakości Nolana, czyli trochę inne niż wszystkie. Perfekcyjne technicznie, inteligentne i absorbujące psychicznie. Rzecz jasna nie inaczej jest w przypadku Dunkierki.


Już od pierwszych minut filmu rzuca się w oczy epicki minimalizm Nolana w treści oraz w grafice. Wpierw mamy do czynienia z krótkim wprowadzeniem do historii, po czym następuje przedstawienie widzowi rozpoczynającej się właśnie uczty poprzez zaprezentowanie mu karty tylko z trzydaniowym menu: Tydzień, dzień i godzina. Tak więc na dzień dobry zostajemy zarażeni naczelną fascynacją Nolana - czasem. "Tydzień" określa czas uwięzienia na plaży alianckich żołnierzy. Jeden "dzień" trwa próba dopłynięcia morzem do Dunkierki jednostek pływających w celu udzielenia im pomocy, a "godzina" to czas lotu trzech brytyjskich Spitfire'ów lecących odeprzeć ataki niemieckich bombowców. Trzy równolegle toczące się historie z własnymi tragediami, dramatami, zwrotami akcji i bohaterami, które koniec końców lądują w jednym ujęciu kamery, w jednym miejscu i jednym czasie. Absolutna perła realizacyjna w koronie przebiegłego Nolana.

Dunkierka bardzo różni się od wszystkich wojennych filmów jakie dotąd widziałem, acz sam Nolan nie ukrywa, że garściami czerpał inspiracje z jego ulubionej wojennej produkcji - Cienkiej czerwonej linii Terrence'a Malicka. I rzeczywiście, jeśli już koniecznie szukać jakichś punktów wspólnych, to właśnie u Malicka. Niemniej w Dunkierce mamy do czynienia z zupełnie innym, na wskroś nowoczesnym spojrzeniem na wojenną produkcję. Być może niektórym ortodoksom będzie to przeszkadzać, ale doprawdy będą oni musieli wspiąć się na wyżyny swojej elokwencji, by ubrać swoje "ale" w sensowne słowa i silne argumenty. Przede wszystkim przez cały film nawet przez moment nie widać wroga (do dobra, w jednej końcowej scenie widać jego zarys), a mimo to mocno klaustrofobiczne odczucie permanentnego stanu oblężenia jest tu aż nadto wyczuwalne. Zabieg ten czasem stosuje się w klasowych horrorach przez duże H i niemal za każdym razem przynosi to rewelacyjne efekty. Nie trzeba epatować dosłownością, obrazem i "ciałem", by wzbudzić u widza lęk. Wystarczy dać mu do zrozumienia, że zło czai się tuż obok, np. za zasłoną. Reszta rozgrywa się już w jego głowie.

Nolan skupia się więc głównie na psychice osamotnionej w gąszczu jemu podobnych jednostki, na umyślnie budowanym odczuciu lęku i strachu przed śmiercią, na beznadziei oraz psychicznym i fizycznym wycieńczeniu, także na naczelnej, czysto zwierzęcej walce o przetrwanie, ale też na heroizmie, poświęceniu i bezgranicznemu oddaniu, wszak wśród tysięcy uwięzionych na plaży żołnierzy można wyodrębnić setki jakże odmiennych stanów emocjonalnych, które Nolan starał się w pewnym zakresie wykreować. Paradoksalnie nie zarysował żadnego z przedstawionych bohaterów na tyle wyraźnie, żeby można było się z którymś z nich zaprzyjaźnić oraz skutecznie scharakteryzować. Bardzo niewiele dowiadujemy się o nich wszystkich przez co może nawet pojawią się głosy o kiepskim i mało wyrazistym aktorstwie, ale sądzę, że to był jak najbardziej celowy zabieg reżysera, który pragnął, aby widz skupił się na zarysie tragedii w sposób bardziej globalny. Jednocześnie nie odczułem, żeby Dunkierka przybierała jakiś mocno antywojenny i pacyfistyczny wydźwięk, co często pojawia się w kinie wojennym. Wręcz przeciwnie. Momentami odczytywałem w poszczególnych scenach gloryfikację czynu, poświęcenia i heroizmu. Dla uwypuklenia tych cnót Nolan dodał szczyptę patosu, czym puścił oko do amerykańskiej publiki i do tych wszystkich wychowanych na wojennych blockbusterach. Na szczęście umiejętnie go dawkował, przez co jest on dla mnie absolutnie do przyjęcia. Uwaga. Możliwe występowanie gęsiej skórki oraz zwilżenia gałek ocznych.


Bardzo widoczny jest tu wspomniany na początku minimalizm w treści. W filmie pada bardzo niewiele słów, zaś dialogi, jeśli już się pojawiają, są bardzo krótkie, zdawkowe i ogołocone z siły przekazu. Słowa wręcz tu przeszkadzają. To, że można się bez nich obejść pokazał niedawno chociażby Inarritu w oscarowej Zjawie. Na pierwszym planie rysuje się więc dramat jednostki, wspaniałe zdjęcia i sceny batalistyczne, acz też nie ma ich tu specjalnie dużo - jeśli już są, to bardzo przekonują do siebie swoim rozmachem i autentycznością. Jednak w pierwszym rzędzie ramię w ramię z Nolanem siedzi w Dunkierce jaśnie Pan Hans Zimmer. Tak, jego muzyce zdecydowanie należy poświęcić jeden sążnisty akapit. Określiłbym ją mianem wspaniale irytującej. Męczy i fascynuje zarazem. Świdruje oraz dudni w głowie niczym świszczące obok głów żołnierzy pociski. Pomaga Nolanowi odmierzać czas oraz potęguje dramatyzm i przerażenie w sposób iście wybitny. Po wyjściu z kina nie potrafiłem jej w żaden sposób odwzorować w swojej głowie, nie umiem jej nawet teraz zanucić w myślach i określić jej kształt bez zaglądania na Youtube, a mimo to buzowało mi od niej we łbie jeszcze wiele minut po projekcji. Kwintesencja doskonałości muzyki w filmie. Absolutny geniusz i maestria.

Jeśli już miałbym się koniecznie do czegoś przyczepić, i to też w zasadzie tylko z przystawioną do skroni lufą, to zganiłbym Nolana za dosłownie jedną końcową, trochę może nawet i nieco poetycką w swojej konstrukcji, acz fizycznie mało realną scenę z "szybowcem" (spokojnie, nie będę spoilerował) z udziałem brytyjskiego pilota (Tom Hardy), ale żeby nie psuć odbioru tym, którzy filmu jeszcze nie widzieli pozwolę sobie na tym dość zdawkowym stwierdzeniu zakończyć moje uwagi. Wszystko poza tym jest takie jakie być winno w filmie wojennym ze stemplem jakości Nolana. Perfekcyjnie zrealizowane technicznie, zarówno fizycznie jak i psychicznie absorbujące do ostatnich minut, wyraźnie zarysowane oraz nazwane zło, a także niski ukłon przed historią i ówczesnymi bohaterami. Obawiałem się trochę, że Nolan podąży tym samym tropem i użyje dokładnie tego samego modelu w sposobie konstrukcji jakim świecił po oczach w Incepcji czy też w Interstellar, co nie do końca pasowało mi do historycznego kina wojennego, i wiecie co? Zupełnie niepotrzebnie. Owszem, zrobił dokładnie to samo co we wspomnianych tytułach, znowu, kropka w kropkę i na bezczela, ale cholera jasna, chyba zaczyna mi się to u niego podobać.

Wspaniały film. Bardzo cieszę się, że wszedł do polskich kin na 10 dni przed kolejną rocznicą wybuchu Powstania Warszawskiego. Być może pomoże on dostrzec młodemu pokoleniu w tym naszym historycznym dramacie jakiś fragment "dunkierkowskiego" symbolu oporu i walki o przetrwanie. Wtedy też nie było dokąd uciec. Chwała bohaterom. Chwała Nolanowi.



Filmweb: 8,2
IMDb: 8,8


poniedziałek, 20 marca 2017

Filmowe rekolekcje

Milczenie
reż. Martin Scorsese, USA, JPN, ITA, MEX, 2016
161 min. Gutek Film
Polska premiera: 17.02.2017
Dramat, Historyczny, Religijny



Martin Scorsese idealnie wstrzelił się ze swoim lirycznym i bardzo osobistym Milczeniem, w przeddzień wybuchu religijnej wojny na skalę światową, w sam środek kryzysu wiary w kolebce chrześcijaństwa, oraz w czasie szerzących się po cywilizacji łacińskiej wirusów apostazji i ateizmu. Kino głównego nurtu niezwykle rzadko chce i potrafi dziś dyskutować o istocie wiary. W świecie opętanym przez ciemność i duchowy nihilizm wiara najczęściej wykorzystywana jest do zobrazowania przejaskrawionego fanatyzmu na tle religijnym, głównie w celach prześmiewczych. Rzadko zadaje trudne pytania, rzadko też dostarcza odbiorcy sensownych odpowiedzi. Ale nie w Milczeniu. W nim najbardziej cenię to, że nie przyodziewa moralizatorskich szat, nie krzyczy i nie rości sobie prawa do wpływania na szerokie masy tłumacząc im co mają myśleć oraz w co wierzyć. W Milczeniu najbardziej szanuję to, że skłania do przemyśleń i chce rozmawiać o Bogu i człowieku jednocześnie. Ze wszystkimi. Z wierzącymi, niewierzącymi, wyznawcami Jezusa, Allaha, Buddy, a być może nawet i z kościołem latającego potwora spaghetti.

Milczenie, to czasem lepszy, czasem gorszy zbiór filozoficznych rozważań na temat wiary, Boga w ogóle, ale też wchodzi w korelacje z zupełnie mniej boskimi, przyziemnymi, stricte ludzkimi przekleństwami i powinnościami: przeznaczeniem, wiernością, odwagą, poświęceniem, strachem, cierpieniem, czy bólem. Wspaniałe uniwersum nisko pochylające się nad moralną kondycją współczesnej ludzkości, która tak po prawdzie niewiele zmieniła się od odwzorowanej przez Scorsese XVII-wiecznej rzeczywistości. Dzisiejszą zaprezentowaną w filmie Japonią może być np. Syria, albo po co szukać tak daleko - multikulturowa Francja. A oglądając wczoraj wydarzenia z weekendu jakie miały miejsce pod Wawelem, to Japonią sprzed czterech wieków można nazwać nawet i Polskę podzieloną dziś w quasi fanatyzmie religijnym i antyreligijnym mniej więcej na równe dwie krwawiące części. Scorsese bazując na motywach historycznych oraz na podstawie powieści Ajusaku Endo z roku 1966, którą zafascynował się już 26 lat temu, zbudował bardzo uniwersalną platformę po której swobodnie mogą tupać nóżkami dzisiejsi reprezentanci tegoż łez padołu, którzy z rozkoszą walą się po mordach krucyfiksem trzymanym w jednej dłoni oraz gumowym dildo w drugiej.

Zresztą, daleko nie trzeba szukać podobieństw. Tylko w całym roku 2016 zamordowano na świecie ponad 90 tys. Chrześcijan, a pół miliarda doświadczyło represji z powodu swojej wiary. Co 6 minut na świecie mordowany jest jeden wyznawca Jezusa, przez co staliśmy się (my, bo się do nich śmiertelnie poważnie zaliczam) najbardziej prześladowaną grupą religijną na świecie. Śmieszy mnie i zarazem trochę przeraża głoszenie przez wrogów krzyża i koloratki powielanych od dziesiątek lat opinii o barbarzyńskich krucjatach, pedofilach i zawłaszczaniu przez Watykan sumień narodów trzeciego świata przy jednoczesnym rozgrzeszaniu "religii pokoju" jaką jest Islam, który ma na rękach więcej krwi niż cały dorobek chrześcijaństwa zebrany przez wszystkie wieki wieków (Amen). Ale też nie o to tu chodzi, żeby licytować się kto jest bardziej okrutny i czyj Bóg ma więcej za uszami. Przynajmniej nie według Scorsese. Dla niego najważniejszy jest człowiek. I słusznie. Bóg i wiara sama w sobie są tylko wskazówką, zapisanym w świętych księgach zbiorem reguł oraz moralnych wartości z którymi zgadzamy się lub nie, oraz na których wytycznych chcemy maszerować z podniesioną głową po świecie, by stać się dobrym człowiekiem żyjącym zgodnie ze swoim sumieniem.


Milczenie zatem opowiada głównie o ludziach. Słabych i silnych, wierzących i niewierzących, pomiędzy którymi Scorsese rozgrywa główną batalię o ludzką godność. Wygląda to wszystko na wyrównane przeciąganie liny. Po jednej stronie Jezuici głoszący Słowo Boże w pogańskiej Japonii, z drugiej zaś miejscowi władcy, którzy stawiają na mądrości Buddy i nie życzą sobie wpieprzania się kolonizatorów z dalekiej Europy w nie swoje sprawy, tradycje i wierzenia. Trochę racji w obu obozach. Celowo poprowadzono narrację w taki sposób, żeby przeciętny zjadacz popcornu szukał odpowiedniego wyważenia pomiędzy dwoma skonfliktowanymi światami. Jedni dostrzegą więcej mądrości i prawd objawionych u jednych, drudzy u ich przeciwników. Wiadomo. Nie zgadzam się jednak z niektórymi opiniami z jakimi się zetknąłem w Internecie, że Milczenie jest filmem stricte antychrześcijańskim, wymierzonym przeciwko Bogu, czego doprawdy nie jestem w stanie dostrzec. To nie jest film ani anty, ani też specjalnie pro. Balansuje gdzieś pomiędzy i stara się być uczciwy dla jednych, jak i drugich, acz i tak finalnie oko zostaje puszczone w jednym konkretnym kierunku.

Nie ukrywam, że Scorsese mnie trochę pozytywnie zaskoczył. Nie od dziś wiadomo, że jego romans z wiarą w Boga był bardzo trudny i burzliwy. Gdy ostatni raz miał bliską styczność z Watykanem był przez niego ostro krytykowany za kontrowersyjne Ostatnie kuszenie Chrystusa. Dziś, te 30 lat, kilka papieży i gangsterskich filmów później Scorsese znów się do niego zbliżył, mało tego, światową premierę filmu zaplanował właśnie w Watykanie na tronie Piotrowym. Jego wizja wiary, ludzkiego dlań poświęcenia i targającego człowieka wątpliwościami jest dużo bardziej dojrzalsza i mądrzejsza. To pewnik. Ma w tym nawet spore doświadczenie. Próbował ją okiełznać przez wiele lat. Czy to w Taksówkarzu chcącym wyplenić przemocą plugawe zło i brud zalegający na ulicach Nowego Jorku, czy też w Przylądku strachu poprzez brutalną walkę o zadośćuczynienie i boską sprawiedliwość. Bóg i wiara przez wiele lat towarzyszyły w filmach Scorsese'owi, by w końcu postawić kropkę nad i w Milczeniu, które stało się czymś w rodzaju publicznego wyznania grzechów przez dziarskiego reżysera.


Bardzo podoba mi się także stawianie wielokropka na końcu wielu filozoficznych rozważań oraz przemyśleń zamiast wykrzyknika. To prowokuje do dyskusji w nomen omen milczeniu samego z sobą, otwiera umysł i skłania do duchowego zaangażowania się w historię, zwłaszcza biorąc pod uwagę czasową i kulturową aktualność rozterek naszych głównych bohaterów. To wszystko powoduje, że długie 160 minut bardzo szybko i bezboleśnie przelatuje przez szczerze pochłoniętą ekranowym liryzmem głowę. Niemniej do geniuszu jednak trochę brakuje. Niestety. Nie umiem tylko na dziś zdefiniować tego, co konkretnie w tym obrazie mnie uwierało. Być może wpływ na to miał zestaw aktorski z pierwszego planu, który delikatnie rzecz ujmując nieco irytował i w przeciwieństwie do bardziej autentycznego planu drugiego nie zdał egzaminu z wyróżnieniem. Być może raziło mnie perfekcyjne posługiwanie się językiem angielskim przez japońskich wieśniaków, lub też wpływ na to miała momentami źle poprowadzona przez Scorsese narracja z wątpliwie zarysowaną linią finalnego duchowego katharsis, które niestety trochę mnie rozczarowało. Sam do końca nie okiełznałem jeszcze swoich wątpliwości, ale może potrzebuję na to więcej czasu.

Jedno jednak jest pewne. Martin Scorsese, pół Włoch, pół Amerykanin, pół wierzący i pół niewierzący przybliżył człowieka do Boga oraz Boga do człowieka. Tytułowe milczenie można zapewne interpretować na wiele sposobów, ja jednak dostrzegam w nim próbę oddzielenia ziarna od plew oraz pośredników wiary od jej autentycznych odbiorców i poszukiwaczy prawd objawionych. W lirycznym i wizualnie pięknym Milczeniu jest coś z poezji, gdzie ascetyczna duchowość zderza się z głębią filozofii i mądrością człowieka, który pyta, bo chce wiedzieć, a nie być tylko kontrowersyjny. Milczenie dogłębnie penetruje granice ludzkiego poświęcenia, wierności ideałom oraz oddania wyższej sprawie. Nie wyśmiewa, nie krytykuje, lecz tłumaczy i prowokuje do swoistej refleksji. Osobiście uważam, że nie ma nic gorszego od człowieka, który nie wierzy w nic. Tacy ludzie najczęściej nie wierzą również w samych siebie, nie posiadają autorytetów i nie stawiają przed sobą żadnych wzorów do naśladowania oraz celów, do których w życiu zmierzają. Nie szukają też żadnych odpowiedzi i nie zadają pytań. Krytykują wszystko inne im obce oraz wyższe, bo nie rozumieją. Kończą zwykle zawsze tak samo. Jako nieszczęśliwi ludzie. Scorsese swoim najnowszym filmem odpowiada im w bardzo prosty sposób: Wierzcie, lub nie wierzcie, generalnie mam to w dupie, ale przynajmniej bądźcie w tym uczciwi, szczerzy, konsekwentni i autentyczni. Tak, to chyba największa mądrość i siła rażenia Milczenia. Idealne filmowe rekolekcje w sam raz na trwający właśnie Wielki post. Polecam. Ksiądz Wujek Ekran. Z Bogiem.






Filmweb: 6,9
IMDb: 7,4


niedziela, 23 października 2016

Rzeź poprawnie polityczna

Wołyń
reż. Wojciech Smarzowski, POL, 2016
150 min. Forum Film Poland Sp. z o.o.
Polska premiera: 7.10.2016
Dramat, Wojenny, Historyczny



Monteskiusz powiedział kiedyś, że szczęśliwy jest naród, którego historia jest nudna. Gdyby tak na jego kanwie zbudować obraz współczesnej Polski, bylibyśmy najsmutniejszym i najnieszczęśliwszym społeczeństwem na świecie. Historia wielokrotnie doświadczała nasz naród okrucieństwami wojny, dramatami ludzkimi, ludobójstwem i zagładą. Nie każdy chce o niej pamiętać, ale nie znać jej, to jak być zawsze dzieckiem. Polska na szczęście dorasta, rośnie w bólach i dojrzewa. Z pokorą uczy się własnej historii i powoli odzyskuje swoją geopolityczną świadomość. Niestety nie są to najlepsze czasy na jej pielęgnację, badanie i odkurzanie faktów. W świecie politycznie poprawnym dążenie do prawdy historycznej niesie za sobą szereg konsekwencji, z którymi współczesna liberalna Europa nie lubi się mierzyć. Wojciech Smarzowski jest tego najlepszym dowodem. Sięgając głęboko po jeden z najbardziej niewygodnych w historii aktów ludobójstwa został skazany na finansową banicję, którą różnymi ścieżkami, często wspinając się po trudno dostępnych szlakach wysokogórskich na szczęście udało się w końcu po czterech latach pokonać.

Rzeź wołyńska to kolejna po Zbrodni katyńskiej, Powstaniu Warszawskim i Żołnierzach Wyklętych luka, która od wielu lat domagała się swojej prawdy. W sercach ocalałych Polaków żyjących wtedy na Kresach krzyczała i darła się wniebogłosy przez blisko 50 lat prosząc choćby o jałmużnę, czyli nazwanie rzeczy po imieniu. Dopiero w latach 80-tych ubiegłego stulecia komunistyczne władze zgodziły się na oficjalne badanie zbrodni przez polskich historyków, powstały wtedy pierwsze książki, naukowe rozważania, acz nadal tłumione przez ówczesny aparat władzy, ale dopiero w tym roku, 7 lipca, Senat RP przyjął uchwałę oddania hołdu ofiarom ludobójstwa dokonanego przez nacjonalistów ukraińskich, a 22 lipca Sejm RP ustanowił dzień 11 lipca "Narodowym Dniem Pamięci Ofiar Ludobójstwa". Przeszło 70 lat, w tym 26 za czasów tzw. Wolnej Polski czekaliśmy na stosowny gest i ukłon Państwa w stosunku do ofiar, ich rodzin, oraz nielicznych jeszcze żyjących naocznych świadków tego barbarzyństwa. Siedemdziesiąt długich kurwa jego mać lat. Wszystkie kolejne rządy począwszy od 1989 roku powinny się spalić ze wstydu, albo to my powinniśmy ich wszystkich spalić i wykopać, raz, a na zawsze.

W tym roku doczekaliśmy się także pierwszego poważnego filmu fabularnego o Kresach, który miał nam wszystkim przybliżyć krwawe wydarzenia tamtych dni. Tego bardzo trudnego zadania podjął się Wojciech Smarzowski. Pamiętam, że kilka lat temu, gdy się o tym dowiedziałem, cieszyłem się jak małe dziecko. Mówiłem sobie - Właściwy człowiek na właściwym miejscu. Szanowany przez wszystkie opcje ideologiczne i strony polityczne. Na pewno da sobie radę, a i pieniądze na ten śmiały projekt się znajdą, wszak na jego filmy ludzie walą drzwiami i oknami. Pewna inwestycja. Inwestorzy będą walić drzwiami i oknami, a i PISF przecież dopomoże. Niestety rzeczywistość po raz kolejny pokazała środkowy palec logice i ponownie górę wzięły politycznie poprawne względy. Inwestorzy wybrali spokój, raczej nie chcieli być kojarzeni z taką produkcją. No bo jakże to tak, mieli współfinansować antyukraiński film w dobie rozwijania się po raz już chyba setny dialogu polsko-ukraińskiego? W dodatku w trakcie Majdanu i agresji rosyjskiej na wschodnią Ukrainę? A na cholerę im to? Państwowe instytucje i fundacje także specjalnie nie kwapiły się do doraźnej pomocy, w konsekwencji czego efektem był dramatyczny apel Smarzowskiego, który ostatecznie sam stanął przed kamerą i poprosił zwykłych ludzi o każdy grosz wsparcia. Do ukończenia filmu brakowało dwóch i pół baniek. Milion dał Kurski z TVP (no dobra, my wszyscy daliśmy), resztę zebrała fundacja. Udało się. Po przeszło czterech latach Wołyń trafił na ekrany polskich kin.


Jak mówi sam Smarzowski, nie chodziło mu o zemstę, tylko o pamięć. Wołyń nazwał filmem przeciw nacjonalizmowi i nienawiści. Nie miał być traktowany jak podręcznik od historii, lecz być uznany jako jego osobiste spojrzenie na tamte wydarzenia z wkomponowaną w tło historyczne liryczną opowieścią o miłości. Powiem szczerze, że trochę się obawiałem idąc z taką świadomością do kina. Chciałem prawdy, łaknąłem jej jak niczego innego na świecie. W polskim kinie historycznym zawsze mi jej brakowało. Na palcach jednej ręki mogę policzyć wszystkie te produkcje, które nie poszły z kłamstwem na kompromis. Bałem się, że barbarzyństwo i ludobójstwo dokonane przez Banderowców i Ukraińską ludność cywilną zostanie mocno spłycone i niedoszacowane. Że będzie tylko tłem na którego plecach będzie próbowano je głupio tłumaczyć, zamazać obraz jakimś polskim wściekłym odwetem, czymś w rodzaju werdyktu z Pokłosia, że przecież Polacy też byli źli i przybijali Żydów do drzwi stodoły. A ja kurwa nie chcę już więcej stawiania takich tez. Nie zgadzam się na to, to na wskroś nieuczciwe. Dość kłamstw i manipulacji.

Szacuje się, że w Rzezi wołyńskiej zostało w bestialski sposób zamordowanych 50-60 tys. Polaków. Wydłubywano im oczy, przecinano piłą na pół, rozszarpywano końmi, dzieci palono żywcem, kobietom w ciąży wyrywano na żywca płód, obdzierano ze skóry i posypywano solą, obcinano kończyny, torturowano w sposób trudny do pojęcia. Ukraińców w ramach polskiego odwetu zginęło ledwie 2-3 tys. Jest więc to pewna subtelna różnica, na tyle wyraźna, żeby nie stawiać znaku równości pomiędzy narodem sprawców, a narodem ofiar, czyż nie? Tak więc do licha, nazwijmy wreszcie rzeczy po imieniu. OUN-UPA, Banderowcy, Ukraińcy z Wołynia, to byli mordercy, bydło i zwierzęta, bo przecież ludzie tak się nie zachowują. Właśnie to dokładnie chciałem zobaczyć w kinie udając się na film. Nie szedłem tam dla zemsty, nie dla podsycania nienawiści, lecz dla prawdy i uczciwości. Po prostu.

Niestety, ale Smarzowski nie do końca udźwignął ciężar historycznej odpowiedzialności. Oczywiście zrobił bardzo wiele, by jej sprostać i z szacunkiem spojrzeć w oczy. Wspaniale zobrazował tamtą rzeczywistość i wzorowo przedstawił wieloetniczną społeczność jaka żyła na Wołyniu i Małopolsce Wschodniej w II RP. Od 1921 roku we względnej symbiozie żyli obok siebie Polacy, Ukraińcy, Żydzi, Ormianie, Rosjanie, Czesi i inni. Smarzowski wspaniale otworzył film polsko-ukraińskim weselem, wprowadził nas w liryczny świat beztroski, szacunku i miłości, by po wejściu do Polski wojsk niemieckich i sowieckich bestialsko przewrócić ten obraz do góry nogami i napluć krwią na ich sielankowe dotąd życie. Przepotwarzenie się w bestie pod wpływem zawieruchy wojennej zostało ukazane w bardzo dosłowny sposób. Brat z dnia na dzień stał się zdrajcą, sąsiad zabójcą, a Lach wrogiem, którego trzeba eksterminować, tak jak Niemcy Żydów.

W narracji Smarzowskiego brakuje jednak spójności. Poszczególne sceny są mocno poszarpane i czasem wręcz nie pasują do siebie. Sprawiają wrażenie doczepionych na klej i siłę, bez płynnego przejścia w czasie i bez słowa wyjaśnienia, zupełnie, jakby były nakręcone w innym czasie, np. dwa lata później. Jeśli ktoś nie odnajduje się w tej historycznej układance i nie zna podstawowych faktów, ten może mieć problem w racjonalnej ocenie sytuacji. Myślę, że przydałoby się kilka zdań wprowadzenia przed filmem, a w trakcie jego trwania umieszczenia na ekranie pomocniczych dat, niemniej to jest problem zupełnie poboczny. Ja akurat nie miałem problemów z odnalezieniem się w tej zawierusze, ale wiem, że ludzie są z gruntu debilami i tak właśnie należy ich z góry traktować. Za granicą film ten bez słowa wyjaśnienia nie ma racji bytu. Ludzie zgłupieją.


Ale chyba najbardziej zirytował mnie fakt, że Smarzowski za punkt honoru postawił przed sobą wypośrodkowanie odpowiedzialności za rzeź. Z jednej strony idealnie pokazał prawdziwe okrucieństwo band OUN i UPA, bestialstwo miejscowej ukraińskiej ludności, oraz ich kolaboranctwo z Nazistami, ale w pewnym momencie Smarzowski powiedział stop i postanowił w finalnym odbiorze przez widza nieco wyrównać szanse i nie dolewać paliwa do hejtu tylko jednej ze stron barykady. Wrzucił więc trochę kamyczków do naszego ogródka, by i Ukraińcy złapali nieco świeżego powietrza mogąc się przy tym wyprostować. W mojej ocenie kamyków niewspółmiernie wielkich do faktów historycznych i polskiej odpowiedzialności za mordy na ukraińskiej społeczności, acz uczciwie trzeba podkreślić, że takie w ramach odwetu także miały miejsce, tyle, że na nieporównywalnie mniejszą skalę.

Tak więc moje wcześniejsze obawy niestety po części znalazły swoje potwierdzenie w rzeczywistości. Rzeź w Wołyniu ukazana została w sposób nieco ugrzeczniony i politycznie poprawny, tak, by nie ferować żadnych wyroków, lecz, by po prostu wspomnieć, że ów wydarzenia miały miejsce i by o nich pamiętać. Pomimo dosłowności scen zwierzęcego terroru i bestialstwa, które tylko w niewielkiej części odwzorowały prawdziwe okrucieństwa dokonane na naszych rodakach, nie czułem, by ten obraz w 100% przedstawił zło, jakie zalęgło się na ziemi wołyńskiej. Nie podzielam więc poglądu, że film jest wstrząsający na tyle, że aż nie da się go oglądać. Mogą to mówić tylko te osoby, które nie znają historii i o Rzezi wiedziały zupełnie nic, lub niewiele. Finał poglądu Smarzowskiego na tamte wydarzenia można więc opisać mniej więcej w taki sposób. Trochę pomordowali Ukraińcy, trochę Polacy, swoje dołożyli szkopy i sowieci, ginęli wszyscy, oczywiście najpierw Żydzi, no takie to smutne czasy były, wojna przecież, ale dziś jest już inaczej, wszyscy się kochamy, podajmy więc sobie ręce w geście pokoju i nie róbmy sobie więcej takiego kuku. Cóż. Dla mnie to trochę zbyt bezpieczne i zbyt wygodne podejście do zagadnienia, typowe dla dzisiejszych czasów zakłamania i obłudy.

Niemniej w produkcji Smarzowskiego należy doszukiwać się więcej plusów aniżeli minusów. Naturalnie trzeba się cieszyć z tego, że wreszcie pewne niewygodne dotąd fakty i powielane przez lata poglądy zostały nazwane po imieniu. Np. że Stepan Bandera, pomimo tego, że na Ukrainie jest uznawany za narodowego bohatera, w Polsce winien uchodzić za wroga i mordercę Polaków i nie powinno być tutaj jakiegokolwiek pola do dyskusji. Że czerwono-czarna flaga UPA winna być w Polsce stawiana na równi z nazistowską swastyką i sowieckim sierpem i młotem, czyli ustawowo zakazana. Że przed nazwaniem Ukraińca swoim bratem mądry Polak dwa razy się zastanowi. Czas pokaże, czy Wołyń otworzy puszkę Pandory, czy może jednak zadośćuczyni polskim cierpieniom. Na pewno stanowi bardzo ważny i jakże potrzebny głos w dyskusji, której dotąd praktycznie nie było.

Kino ma ogromną moc i pole rażenia, dużo większe niż stos książek, a fakt, że film już w pierwszy weekend otwarcia obejrzało prawie ćwierć miliona ludzi świadczy o tym, że polskie społeczeństwo spragnione jest prawdy historycznej. I za to, pomimo tych w sumie niewielkich wad należą się słowa uznania dla Wojtka Smarzowskiego, jak i całej jego załogi, z aktorami zarówno polskimi, jak i ukraińskimi, którzy nie przestraszyli się odbioru swoich rodaków. Specjalne słowa uznania i szczery podziw kieruję w stronę młodziutkiej debiutantki Michaliny Łabacz. Jakże cudnaś była dziewczyno w tych pięknych warkoczach. Brawo dla was wszystkich, oraz wieczna pamięć i modlitwa dla pomordowanych. Wreszcie się doczekaliście.






IMDb: 8,2
Filmweb: 8,3





poniedziałek, 30 czerwca 2014

Jack z colą

Jack Strong
reż. Władysław Pasikowski, POL, 2014
127 min. Vue Movie Distribution
Polska premiera: 7.02.2014
Thriller, Biograficzny, Historyczny, Szpiegowski



W trudnym momencie, a raczej w dość specyficznym z politycznego punktu widzenia (bo trudny to jest już od dłuższego czasu) siadam do tekstu poświęconego polskiemu filmowi, który luźno bo luźno, ale jednak, komentuje kulisy wydarzeń zaczerpniętych z kart naszej rodzimej historii, powiedzmy, że tej najnowszej, ciągle jeszcze do końca niewyjaśnionej. A z tym mamy od lat wielkie problemy, tak samo jak mamy problemy w ogóle z patologicznym systemem jaki się zalągł 25 lat temu przy okrągłym meblu i nadal nie chce się zdecydować jaki chciałby finalnie być. Na razie nasz orzeł w koronie stoi w pokracznym rozkroku z jednej strony utrzymując, iż PRL oraz sowieci byli spoko, chroniąc przy tym ex-dygnitarzy i SB-ków przed dziejową i moralną sprawiedliwością, z drugiej zaś kurczowo trzymając się solidarnościowego mitu, który i tak stał się już jedynie powyginanym na wszystkie możliwe strony wytrychem służącym do otwierania kolejnych furtek, najczęściej prowadzących do kolejnych nieobrobionych jeszcze państwowych sejfów.

Poniekąd rację miał minister Sienkiewicz, który rzekł do pałaszowanej przez siebie ośmiorniczki, że polskie państwo istnieje jedynie teoretycznie. Trudno się z nim nie zgodzić, tak samo jak z Sikorskiego szacowną „murzyńskością”. Tak, jesteśmy zlepkiem gangów, idealistów, złodziei i cwaniaczków, z których każdy z tej sitwy chce pchać wózek z napisem „Polska” w przeciwnych kierunkach. I tak, jesteśmy murzynami. Pożytecznymi murzynami. Wybrany przez nas rząd, który przecież ma nas reprezentować zagranicą i dbać o nasze interesy, dobrobyt, służbę zdrowia i edukację, w zamian okrada swoich wyborców, doi od lat i pluje w ich twarze, a my się na to godzimy. Po prostu. Bez słowa sprzeciwu. Piszę „my”, mimo, iż rzecz jasna do tej grupy zaimka rzeczownego się nie poczuwam. Tylko co z tego, skoro przez ogłupioną większość giną jednostki, my wszyscy. Murzyńskość to nienormalność, uległość i to co najbardziej charakteryzuje nasze społeczeństwo - wyjebalizm zakaźny, na wszystko. Polskiemu murzynowi puści się w telewizji „Na Wspólnej” i „Taniec z gwiazdami” – będzie zadowolony. Chcieliśmy demokracji, to macie, żryjcie. Nie mamy na nic wpływu. Nawet klęcząc przy urnach. Dymają nas wszyscy, aż mnie dupa czasem boli od mojego kraju.

Historia Pułkownika Ludowego Wojska Polskiego, Ryszarda Kuklińskiego, zastępcy szefa Zarządu Operacyjnego Sztabu Generalnego WP, który w pewnym momencie zapragnął być tajnym agentem CIA i ratować świat przed nuklearną wojną, jest w pewnym sensie odtrutką na dzisiejsze polityczne bagno jakie się skrywa pod fałszywą łatką z napisem „25 lat wolności”. Wtedy wszystko było prostsze do ocenienia, mimo, że wszystko wokół było trudniejsze. Nie było internetu, podręczników od historii i sieci Biedronka. Normalni ludzie nienawidzili milicji, zomowców, sowietów i komunistów, bali się ich, niewiele mogli zrobić, ale nienawidzili. Ta nienawiść napędzała ich do wielkich czynów. Tak jak naszych ojców i dziadów, którzy nienawidzili hitlerowców. Wiedzieli za co i mieli za co. Zawsze więc będę bronił zdrowej nienawiści w narodzie, tak samo jak nacjonalizmu i szowinizmu, bo jako jedyne dbają o interesy ojczyzny, ojca, matki i twojego dziecka. Życie w miłości, tolerancji, akceptacji wszystkiego co inne, w permanentnym szczęściu jakie nam się próbuje od lat wmówić, to utopia. Nawet w książkach leży na półkach z napisem sci-fi. Nigdzie i nikomu się to nie udało i nie uda. Dziś nawet przeciętny Kowalski myśli, że taki Michnik z Wałęsą i Jaruzelskim to bohaterowie wolnej Polski. Pomieszanie z poplątaniem, pozmieniane szyldy, poprzerabiane tabliczki, sztandary, chuj dupa i kamieni kupa.

Nie będę się stroił w kiczowaty ornat bezstronności. Mam swoje lata, wiele w życiu widziałem, wiele też przeczytałem i o zbyt wielu rzeczach słyszałem, żeby przez te wszystkie lata nie wyrobić sobie skonkretyzowanych poglądów na otaczającą mnie rzeczywistość. Nadal w coś wierzę, do czegoś w życiu dążę, komuś ufam i tak samo kogoś/czegoś nienawidzę. Chcę po prostu, tak jak każdy normalny człowiek żyć po swojemu w zdrowym kraju i nie martwić się o jutro. Chciałbym też mieć głęboko w dupie politykę, nigdy na odwrót. Pragnę koncentrować się na rzeczach małych, z pozoru zupełnie nieistotnych, na sobotnim melanżu z przyjaciółmi, niedzielnym chill-oucie, na wakacjach pod żaglami i wieczornym rowerze po pracy, a nie ciągle wkurwiać się do telewizora widząc tą patologię jaka się w naszych krwiobiegach zadomowiła i płynie tak od stóp do głów drwiąc z nas i prowokując stany przedzawałowe. Dlatego też z obawami podchodziłem do Jacka Stronga, dużej filmowej zaległości - acz ostatnio mam ich bez liku - która poprzez ogólnie dotykaną tematykę, może i już nieco przebrzmiałą, ale w pewnym sensie nadal trwającą w tej szerokości geograficznej i ciągle kryjącą wiele niezagojonych polskich ran. A one tak zwyczajnie i bezceremonialnie kurwa krwawią. Wszędzie widzę polską krew. Na ulicach, w internecie, w gazetach i w telewizji. Nikt nie chce tego sprzątać, każdy by tylko wylewał kolejne z nią wiadra.


Obawiałem się Jacka Stronga także z powodu nazwiska reżysera. Władysław Pasikowski ma już co prawda wyrobione nad Wisłą nazwisko, które osobiście nawet cenię, ale w tematach, nazwijmy je około politycznych, czy też społeczno-obyczajowych, mocno nadszarpnął je w moich oczach przez swój wcześniejszy film – Pokłosie. Bałem się kalki, powielenia schematów, dalszego wpisywania się w obowiązująca modę i retorykę ukazującą polski naród w roli sprawcy i kata, który chce rozliczać jakieś wyssane z palca zabobony. Obawiałem się przeinaczenia faktów, żonglowania tanim populizmem i tworzeniem alternatywnej rzeczywistości wygodnej dla aktualnej sitwy politycznej. Zwłaszcza, że w sumie nie byłoby o to trudno, bowiem życiorys Kuklińskiego jest dziurawy jak nasze emerytury w ZUS. Na szczęście nie było tak źle, a nawet jest wręcz przeciwnie, znaczy się całkiem dobrze.

Ale najpierw Kukliński. Nie jest on moim bohaterem. Zapewne też nigdy nim nie będzie. Z kilku powodów. Zasadniczo był taki sam jak inni z jego czerwonej bandy, która go wypromowała, ochrzciła i wyszkoliła. W jego aktach jest zbyt wiele białych plam, zagubionych dokumentów i zaskakujących awansów. Już w latach pięćdziesiątych teczka Kuklińskiego została bardzo mocno przetrzebiona, wiele papierów zaginęło - zagadkowe. Wielce prawdopodobna wydaje się być także hipoteza, w której Ryszard Kukliński służył także Rosjanom. Od 1962 r. był nie tylko zwykłym oficerem Wojska Polskiego, ale również agentem WSW. Donosił wojskowej bezpiece na kolegów, że o zbrojnej interwencji wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację w 1968 i jego istotnej roli w tym haniebnym dla polskiego narodu czynie nawet nie pomnę. Nadal nie wiemy co wpłynęło w jego życiu na podjęcie tak radykalnej przemiany. Czy faktycznie zwyciężył w nim patriotyzm jak to się dziś ładnie promuje? Czy rzeczywiście coś w nim pękło i od tak wysłał list do Amerykanów? Dla mnie równie wiarygodnie brzmią informacje, z których wynika, że Kuklińskiego zwerbowali sami Amerykanie jeszcze w Wietnamie, szukając najsłabszego ogniwa i przekupując go alkoholem oraz panienkami do których nasz pułkownik miał ponoć wyjątkową słabość. Kochliwym był mężczyzną. Kochał nie tylko kobiety, ale i pieniądze. W sumie to nie grzech, ja też lubię, znaczy się kocham.

Niemniej Kukliński, trzeba to sobie jasno powiedzieć, nie był postacią krystaliczną. Ci, co z nim służyli w LWP, byli z nim blisko, twierdzili, że miał w sobie coś z megalomana, fantasty. Nawet jako wysokiej rangi wojskowy w PRL miał więcej pieniędzy niż powinien. Od narodowych bohaterów oczekuję czegoś więcej. Postaw bardziej szlacheckich oraz bezinteresownego poświęcania się dla idei i narodu. Ale też nie zamierzam Kuklińskiego atakować. Wręcz przeciwnie, uważam, że pomimo tych wielu niejasności i niedomówień walnie przyczynił się do kryzysu w sowieckiej Rosji. Z pewnością jego szpiegowskie osiągnięcia na rzecz obcego wywiadu przyczyniły się do porządnego tąpnięcia w całym wschodnim bloku. Pewnie, że nie uratował świata przed wybuchem III WŚ, to bzdura jest. Może i fajny jest to slogan pod który możemy się jako naród polski podczepić i jarać, że zrobiliśmy coś pożytecznego dla losów świata, że mieliśmy własnego agenta 007. Tak też przedstawia się dziś jego postać, która jest jakby ulepiona z bardzo prostego schematu: Oto twardziel, wojownik o wolność, który porzuca zło i stawia na dobro, znaczy się CIA. Pierwszy polski oficer w NATO, który odmienił losy świata i uratował go przed wybuchem wojny nuklearnej. Fakt, brzmi to jak pieczołowicie sporządzony scenariusz filmowy. Aż żal byłoby go nie wykorzystać.

Pasikowski więc aż palił się do tego pomysłu. Wszedł z ekipą niemalże na gotowe. Scenariusz, nad którym kilka lat pracował sztab ludzi, oparto na wersji Amerykanów, która przecież także nadal jest utajniona i niepełna. Są więc głównie poszlaki, wypowiedzi ex-oficerów CIA, oraz wspomnienia samego Kuklińskiego. Nie ma w nim za to nic widzianego z punktu widzenia ludowej Polski i sowieckiej Rosji, które to przecież pułkownika stworzyły i wychowały na swoje podobieństwo. Jack Strong Pasikowskiego jest więc produkcją mało rzetelną pod kątem faktów historycznych, bo też zwyczajnie być nią nie może. Przyjmuje raczej postawę życzeniową, tworzy wielkie widowisko, trzymający w napięciu thriller polityczny w którego nawiasach Pasikowski czuje się jak ryba w wodzie, i życzy nam - widzom - dobrej zabawy. Ja na to powiem, że bardzo dobrze, że właśnie to robi. Fakty faktami, ale Jack Strong promuje między wierszami wiele z zacnych postaw, które dziś są opluwane, a które prowadzą ku normalności i narodowemu dobru.


Gdy więc tak patrzę na filmowego Kuklińskiego (Dorociński tym razem tylko dobry, nie rewelacyjny jak zwykle) i zestawię go z dzisiejszymi ministerialnymi pionkami niedbale porozrzucanymi na planszy przez miłościwie nam panującego Kaszuba, kompletnie ośmieszonymi i upokorzonymi przez „gang kelnerów”, gdy widzę, jak się teraz miotają, kręcą, kłamią i gdy zamiast postawić na honor, uczciwość i moralność, po prostu wstać, przeprosić i odejść, brną dalej w tą patologię jaką sami stworzyli, to na ich tle Pułkownik Kukliński, który przecież funkcjonował z zupełnie odmiennych, znacznie trudniejszych realiach, rysuje się w moich oczach jednak jako bohater. Ok, to tylko życzeniowa kalka nasiąknięta masą niedopowiedzeń i niejasności, ale też, to przecież tylko film. Ma prawo tak być. Mimo wszystko warto promować takie postawy, zwłaszcza w naszym zgniłym systemie. Dlatego też zawsze chętnie odpalę lampkę przed jego grobem na warszawskich Powązkach.

Pasikowski w naprawdę interesujący i trzymający w napięciu sposób stworzył obraz ważny dla nas - Polaków. Świat? Zgoda, ma go centralnie w dupie, ale dla nas Jack Strong powinien być czymś więcej, niż tylko dwugodzinnym przerywnikiem w naszej zabieganej codzienności. Pułkownik Kukliński, ten filmowy i promowany przez jedną ze stron, ten, którego wszyscy chcielibyśmy aby istniał naprawdę, mimo, że prawda ta może być o wiele bardziej przykra i bolesna, jest jednak orędownikiem walki o wolność i niepodległość za wszelką cenę. Zdejmuje poniekąd maski ślepcom, wskazuje moralny drogowskaz, mówi też to, co przez lata ciągle się u nas tuszuje, zwłaszcza kłamstwo w którym Jaruzelski wprowadzając stan wojenny czynił to z pobudek patriotycznych, w obawie przed interwencją wojsk radzieckich. Spawacz łgał jak pies. Pasikowski chcący, czy też niechcący jasno to ukazał, acz lekko komicznie zarazem. Bo to aż niemożliwe jest, żeby Breżniew nic nie wiedział o wojskowym ultimatum dla Polski, ale to w sumie w tej produkcji jest mało istotne. Takich smaczków i błędów jest tu znacznie więcej.

Dobry jest więc to film. W mojej ocenie najlepszy Pasikowskiego od legendarnych Psów, których klimat jest tu bardzo obecny i odczuwalny. Przypomina mi trochę amerykańskie Argo. I tam i tu wiele jest fikcji, mimo, że w sumie obie produkcje oparte są na faktach. W ogóle wiele jest w tym naszym Jacku Ameryki. Ujęcia, budowa napięcia, pościg samochodowy, nawet amerykański aktor i lokacje. To taki bardziej Jack z colą, niż Warka Strong. Minister Sikorski nie miał więc racji mówiąc, że Polska robi Amerykanom laskę i nic z tego nie ma. Otóż mamy. Jacka właśnie. Jaki kraj - tacy szpiedzy, ale i tak powinniśmy być z niego dumni. Z całego filmu najgorszy jest chyba tylko plakat. Ten jedyny, znośny, który świeci na górze i tak nie jest przez producenta wykorzystywany, ale czy kogoś to jeszcze w ogóle dziwi?

4/6

IMDb: 7,5
Filmweb: 7,7