czwartek, 9 czerwca 2016

Hello bitch, I'm back!

Zamuliłem, wiem. Znowu. Nie zaglądałem tu od lutego, a to już prawie cztery miesiące błogiego lenistwa. Aż bałem się, że nadzieję się tu na „404 not found”, a tu o dziwo wszystko jest mniej więcej na swoim miejscu, acz statsy dramatycznie spadły i jakieś pajęczynki dojrzewają po kątach. Mus ogarnąć jakąś Ukrainkę, co by za 100 zł zrobiła tu porządek, a za kolejną stówkę porządek ze mną. To chyba dobra inwestycja. Tak czy owak, wracam, chyba już po raz czwarty i jak znam życie, nie ostatni. Nie wiem, czy będę tu bywał częściej, wszak jak na złość jeszcze EURO za pasem, ale wiele wskazuje na to, że być może, bowiem wreszcie zapowiada się, że będę miał nieco więcej czasu na pisanie tych wszystkich bzdur i pierdół, których od lat siedmiu i tak prawie nikt nie czyta. Ciągle zastanawiam się na cholerę mi to gówno z którego nie mam żadnej korzyści i jak Salmę Hayek kocham, nie wiem. Nikt tego nie wie. Lekarze również. Może chociaż ta Ukrainka będzie wiedziała? Wtedy zapłacę jej choćby i trzysta.

No dobra. Na któreś tam już dzień dobry z tymi, którzy tyle lat wytrwali z moim wydurnianiem się, czasem chamstwem i fochami, krótkie streszczenie siedmiu tytułów, które w tym czasie zrobiły na mnie jako takie wrażenie. No dobra, było ich więcej, ale nie chce mnie się o nich wszystkich naraz pisać. Zatem przed wami siedmiu wspaniałych, acz ku chwale absolutnego przypadku, wszystkie je oceniłem tak samo, na mocne cztery, tudzież na cycki Marion Cottillard, czyli poniekąd nudy, zero zwrotów akcji i elementu zaskoczenia, no ale ja w ogóle jestem nudny, więc był czas przywyknąć.

Siedem mocnych czwórek i ani grama więcej, acz kilka z nich ociera się o zacne piąteczki, ale to po prostu dobre pozycje, którym należy się miejsce na tym najlepszym filmowym blogasku w sieci (heheszki, dobry suchar na koniec). Lecimy, póki mi się jeszcze chce stukać w te klawisze.



High-Rise
reż. Ben Wheatley, GBR, 2015
120 min. M2 Films
Polska premiera: 15.04.2016
Dramat, Sci-Fi



Jeśli miałbym opisać to dzieło jakimś krótkim chwytliwym opisem, a nawet hashtagiem, to chyba postawiłbym na: „Alternatywy 4 na kwasie” (acz ktoś to już chyba gdzieś przede mną podobnie określił). Z pewnością doskonale kojarzycie ostatni odcinek tego kultowego serialu, w którym podczas wizytacji bloku przez gości z całego świata jego mieszkańcy dokonali zemsty na gospodarzu domu, który krzywdy nie da zrobić nikomu, i ze wzorowego bloku mieszkalnego klasy Ursynów, zrobili całkiem epicki festiwal rozpusty i przemocy. Rozpierdol, hulanki, swawole, skoki z balkonu, latanie ze strzelbą po klatce schodowej, ot, przeciętna sobotnia impreza młodych wykształconych w dużych ośrodkach miejskich. O ile jednak Bareja przedstawił nam ten obraz w sposób iście prześmiewczy, nieco ironiczny, także charakterystyczny dla samego siebie oraz ówczesnej socjalistycznej rzeczywistości, o tyle Ben Wheatley, a konkretnie to J.G. Ballard, na którego to powieści ("Wieżowiec") został wiernie odwzorowany High-Rise, wykorzystał podobny motyw, tyle, że w celu zobrazowania okrutnej i dystopijnej wizji, w której człowiek człowiekowi człowiekiem, a... zombie zombie zombie.

Jest takie bardzo mądre doświadczenie ze świata nauki, które zwie się Eksperymentem Calhouna, i które przeprowadzane za każdym razem dawało takie same rezultaty. Otóż, na cztery lata umieszczano w zamkniętym pomieszczeniu gromadę myszy, którym zapewniono wszystkie możliwe dogodności i luksusy życiowe. Myszy miały pożywienia pod dostatkiem, wodę, kołowrotki i inne szmery bajery. W pierwszej fazie gryzonie żyjąc w tym dobrobycie szybko się rozmnażały, dbały o swoje potomstwo i pławiły się w luksusach, słowem - sielanka. Ale z biegiem czasu zaczęły wykazywać coraz większą obojętność na prokreację i życie rodzinne. Zaczęły skupiać się głównie na samych sobie. Całymi dniami dbały więc głównie o swój wygląd, ciągle się myły, długo spały, jadły i srały. Były piękne, miały lśniące i miękkie futerka, do tego cały czas idealnie odżywione, no aż chciało się je pogłaskać i adoptować do domu. Tyle, że nie rodziły już małych myszek. Brzydziły się nimi, miały w dupie przyszłość swojego gatunku, aż w końcu po czterech latach wszystkie wymarły, po drodze jeszcze popadając w konflikty i wojując ze sobą. Czemu o tym wspominam? Ano dlatego, że High-Rise jest niemal książkowym odwzorowaniem Eksperymentu Calhouna. Oczywiście pod warunkiem, że potraktujemy go z dużym przymrużeniem oka. Skupia się on także na nieco innych aspektach życia i funkcjonowania w określonym stadzie, no ale jednak, nadal jest eksperymentem, tyle, że przeprowadzonym na ludziach. Nawet czasy akcji mniej więcej się ze sobą pokrywają, bowiem wspomniane doświadczenie zostało przeprowadzone w roku 1968, natomiast bliżej nieokreślona akcja filmu, sądząc po kostiumach, muzyce i samochodach, to także przełom lat 60 i 70.

Piękni i wysoko sytuowani społecznie nowobogaccy mieszkańcy Londynu wprowadzają się do nowoczesnego i luksusowego wieżowca, który zdaje się być ucieleśnieniem ich marzeń o dobrobycie, a przy okazji stanowi grubą kreskę odcinającą ich od plebsu z nizin społecznych żyjących gdzieś tam kilkadziesiąt pięter niżej. Mają tu wszystko co jest potrzebne do wygodnej egzystencji. Basen, siłownię, sporych rozmiarów market spożywczy, a nawet ogród na dachu, po którym jak gdyby nigdy nic biega sobie biały koń podkreślający status mieszkańców. Brzmi nawet nieco znajomo. W samej tylko Warszawie jest co najmniej kilka podobnych mieszkalnych projektów, a kolejne powstają jak grzyby po deszczu. Przyszłość jest dziś? A jakże.

Wheatley skupia się głównie na zobrazowaniu trzymiesięcznego okresu egzystencji mieszkańców wieży tuż po wprowadzeniu się głównego bohatera (Tom Hiddleston - chyba dopiero teraz tak na prawdę go polubiłem), na wspólnych seksistowskich libacjach lokatorów i szalonych imprezach, ale też ukazuje fragmenty życia rodzinnego i prywatnego poszczególnych mieszkańców. Jak łatwo się domyślić, ich sielanka oraz zabawa w bogatą burżuazję kończy się właśnie mniej więcej tak, jak w tym ostatnim odcinku Alternatyw, albo bardziej dosłownie - jak w eksperymencie Calhouna.

Rock'n'rollowa jazda bez trzymanki. Cycki, seks, przemoc, kokaina, jakieś opętane bachory latające po korytarzach, prawdziwa uczta dla smakoszy apokaliptycznych obrazów skąpanych w utopijnej treści, także dla fanów audiowizualnych popisów oraz wysmakowanych kadrów i ekstremalnego montażu ociekającego krwią. Ogląda się to wszystko, zaiste świetnie, jednak wolałbym doświadczyć nieco bardziej wyrazistej puenty, wykrzyknika, no choćby wielokropka, a tu wyszedł z tego najwyżej przecinek. Trochę szkoda, ale też w Wieżowcu J.GBallarda było podobnie, acz tam autor pozwolił sobie na nieco więcej w opisie procesu rodzenia się w głowach mieszkańców pogańskiego szaleństwa. W filmie był zaś duży przeskok, ciężko było dostrzec moment, w którym to szaleństwo się zaczęło. Po prostu jakby się wszyscy umówili i na raz zwariowali. Niemniej duży plus za chęci. To nie był łatwy tekst do przeniesienia na ekran. Chwała więc Wheatley'owi. Spłodził zdrowo popieprzony obraz, którego kinematografia zapamięta na lata. Przypomina mi nieco krzyżówkę American Psycho z Wideodromem. A to jest, sami chyba przyznacie, bardzo klawe towarzystwo.






IMDb: 6,1
Filmweb: 6,1




Mon roi
reż. Maïwenn, FRA, 2015
130 min. Best Film
Polska premiera: 15.01.2016
Melodramat



Cycki, wóda, football, samochody i melodramat. Co z tych pozycji nie pasuje do jestestwa stuprocentowego mężczyzny? Znaczy się do mnie? Brawo, zgadliście. Dlatego właśnie na dzień dobry postawiłem przy Mon roi wielgachny krzyżyk i to pomimo tego, że gra w nim mój jeden z ulubionych męskich akotrzyn (Vincent Cassel). Pomógł mi w tym także fakt, że jakiś kretyn (pozdro Best Film) przetłumaczył tytuł oryginalny na... Moją miłość. Bleh, no jak to brzmi? Jak przepis na koktajl z jarmużu w "Pani domu".

Ale po jakimś czasie, kiedy zaobserwowałem jego stale rosnące oceny oraz wysyp bardzo pozytywnych recenzji, a także kiedy kilka osób mocno mnie zachęciło do tego, abym się przemógł, no to się w końcu... kurwa przemogłem. I wiecie co? Było to jedno z najwartościowszych moich przełamań w ostatnim okresie. Maïwenn le Besco, francuska reżyserka, acz chyba bardziej znana jako aktorka, podeszła do przedstawienia damsko-męskiego związku... no jak to kobieta właśnie, głównie z punktu widzenia macicy, permanentnego bólu głowy i braku umiejętności parkowania równoległego tyłem. Ale, niech mnie gęś, tym razem było to całkiem chwalebne i pożyteczne także z punktu widzenia mężczyzny, który jak powszechnie wiadomo, zawsze ma inny punkt widzenia na kobiece histerie i paranoje. A przynajmniej powinien. A tu o dziwo, autentyk, doliczyłem się mnóstwo wspólnych mianowników pomiędzy nami, wiecznie skłóconymi i którzy zupełnie przy okazji, żyć bez siebie nie możemy.

Niespecjalnie urodziwa (acz o gustach... to wiadomo) babeczko-prawniczka (Emmanuelle Bercot) poznaje w nocnym klubie amanta, przystojniaka i lovelasa, prywatnie właściciela restauracji. Klasyka. Pies na baby. Typowy przedstawiciel gatunku, który lubi budzić się co ranek z inną samicą (a kto nie lubi?). Z pozoru nie ma między nimi punktów stycznych, no bo gdzie taka przeciętna babeczka, acz zgoda - nie głupia, do takiego paryskiego Amaro, który może mieć każdą? A jednak. Coś zaiskrzyło, acz odnoszę wrażenie, że takie historie zawsze trafiają się tylko w filmach.

Przechodzimy więc wraz z nimi przez cały proces miziania się, począwszy od tego najfajniejszego, czyli zwierzęcy seks, odkrywanie siebie nawzajem, śmiechy, zabawy i raz jeszcze zwierzęcy seks, przez etap kolejny, już mało fajny, czyli znudzenie, zmęczenie materiału, kłótnie i zdrady. Niby nihil novi, a jednak. Czuć tu świeżość i mądrość w sposobie przekazywania emocji. Maïwenn zbudowała nietuzinkowe relacje pomiędzy naszą parą gołąbków, które nasiąknięte czasem patologią, czasem nienawiścią, a czasem czystą miłością i fascynacją przedstawiają obraz współczesnych związków. Mon roi, czyli mój król, to opowieść o sile pożądania i przyciągania, która jest czasem silniejsza niż nakazuje zdrowy rozsądek. Świetne studium ludzkich meandrów uczuciowych, z którego można wyciągnąć wiele dobrego i mądrego. W tej historii odnajdywałem bardzo dużo podobieństw do Scen z życia małżeńskiego Bergmana. To trochę taki współczesny ich sequel. Inteligentne i całkiem ładne kino. Nie tylko do obejrzenia razem ze swoją kobietą. Z cudzą można to zrobić również :)







IMDb: 7,1
Filmweb: 7,3




W samym sercu morza
reż. Ron Howard, USA, AUS, ESP, GBR, CAN, 2015
121 min. Warner Bros. Entertainment Polska
Polska premiera: 4.12.2015
Dramat, Przygodowy



Pierwszą szantą jaką nauczyłem się na pamięć i którą to potem sam na kolejnych obozach żeglarskich śpiewałem, a nawet grałem na gitarze, ku chwale rozkochanych we mnie niewiast, zwała się „Śmiały harpunnik”. Opowieść o dzielnych i legendarnych łowcach wielorybów. Do dziś jest to jedna z moich ulubionych szant, acz możliwe, że to głównie przez to, że kojarzy mi się ona z taką jedną Martą z Gdańska (odezwij się, jeśli to czytasz), z którą to na tle tej szanty i przy ognisku oraz gwiaździstym niebie wymienialiśmy się poprzez usta naszymi płynami ustrojowymi. A może miała na imię Magda? Yyy... no nieważne.

Tak więc na dzień dobry W samym sercu morza miał u mnie dużo łatwiej. Klimaty marynistyczne i żeglarskie w kinie nie pojawiają się specjalnie często, a już te przyjemnie zobrazowane ukazują się na dużym ekranie tak jak nasza reprezentacja na wielkich turniejach piłkarskich, raz na ruski rok. Jako zapalony żeglarz odczuwam więc wieczną za nimi tęsknotę, dlatego bardzo ucieszyłem się na wieść o tym, że Ron Howard, który czego ostatnio nie dotknie, to zamienia w kasowy przebój, bierze się za ekranizację powieści Nathaniela Philbricka o tym samym tytule. Historia wielorybniczego statku Essex, oraz jego zderzenie z ogromnym kaszalotem w roku 1820 jest dla całej żeglarskiej braci niekwestionowaną legendą, której dorównać estymą może co najwyżej zderzenie Titanica z górą lodową, a i tak to nie ten sam poziom kultu. O statku Essex i jego załodze ułożono już wiele pieśni i szant, już od niespełna dwustu lat historia ta ciągle jest obecna w świadomości żeglarzy na całym świecie. Dramatyczna walka o przetrwanie załogi rozbitego statku stanowiła także inspirację dla Hermana Melville'a, który na jej podstawie spłodził nie mniej kultowego Moby Dicka. Tak więc historia ta zdecydowanie zasłużyła na przeniesienie na duży ekran.

Ron Howard oczywiście podszedł do tego zadania w sposób dla siebie typowy, czytaj - iście hollywoodzki. Przedstawił tą historię według niemal identycznego szablonu z którym mieliśmy do czynienia w jego wcześniejszym Wyścigu. Szczypta adrenaliny, liczne nawiązania historyczne i biograficzne, dużo świetnych zdjęć, szybki montaż i sprawna realizacja, ale przede wszystkim emocje, bardzo dużo przyjemnie łechtających moje podniebienie emocji. I pomimo tego, że jest tu tym razem nieco więcej formy, a tak jakby nieco mniej treści, to jednak żeglowało mi się z tymi chłopakami po oceanie wprost bajecznie. Wielka legenda doczekała się w końcu całkiem wielkiego filmu i za to chylę Howardowi czoła, ahoj.






IMDb: 7,0
Filmweb: 6,8





Deadpool
reż. Tim Miller, USA, CAN, 2016
108 min. Imperial-Cinepix
Polska premiera: 12.02.2016
Komedia, Akcja, Sci-Fi



Nie cierpię całego uniwersum Marvela. W ogóle się w nim nie odnajduję, czuję się w nim zagubiony niczym osiemdziesięcioletni staruszek trzymający w rękach po raz pierwszy w życiu tablet od Apple. Czasem to wręcz boję się otworzyć lodówkę, żeby nie wyskoczył z niej Kapitan Ameryka, czy inny X-Men. Ponoć mężczyźni to wieczne, duże dzieci, ale ja to w tym momencie publicznie dementuję. Za dzieciaka owszem, lubiłem komiksy Marvela, nawet miałem ich parę, ale dziś, te dwadzieścia kilka lat później, na dużym ekranie pokazuję im wszystkim serdeczny, znaczy się środkowy palec. No sorry, ale z tego się jednak wyrasta i mam szczerą nadzieję, że w tym odczuciu nie jestem osamotniony.

Uważam, że w ogromnej większości przypadków idealnym środowiskiem dla komiksowych bohaterów są... komiksy właśnie. Dlatego Deadpool na starcie nie miał ze mną łatwo. Oj nie miał. Od razu sklasyfikowałem go jako „nie interesuje mnie, obejrzę za jakiś czas w telewizji, albo najlepiej w ogóle”, ale w międzyczasie świat oszalał, co ja gadam, ocipiał. Przez kilka dni nawet nie wchodziłem na fejsa, bo wszędzie był ten wredny chuj w czerwonym kombinezonie. I kiedy tak już myślałem o porzuceniu pracy i emigracji w Bieszczady machnąłem ręką i w myśl zasady "czym się strułeś, tym się lecz" naraziłem swoje oczy i uszy na pewny gwałt. Ale nic z tego. Nikt mi niczego niepożądanego w oczodoły nie wsadził. Mało tego, nawet trochę polubiłem tego świra Deadpoola, acz wódki to jednak wolałbym z nim nie pić.

To całkiem niezła i nie takich znów najniższych lotów (jak to mają mieć w zwyczaju inne marvelowskie kinowe epopeje) rozrywka, a także całkiem zabawnie zrobiona beka z super herosów zapodana w sosie chilli. Odnoszę nawet wrażenie, acz z pewnością mylne, że film ten został skonstruowany właśnie dla takich jak ja - wrogów klasycznych opowieści o bohaterach w kombinezonach i tych pryszczatych gimnazialistów - fanów Marvela. Oczywiście, że między wierszami oraz pomiędzy jednym rechotem a drugim wybuchem szaleństwa jest tu sporo tego wszystkiego, czego w herosach nienawidzę najbardziej, czyli te infantylne napierdalanki, brak logiki i spójności akcji, oraz te spektakularne, nietrzymające się kupy wybuchy, ale w tym konkretnym przypadku jakoś mi to specjalnie nie przeszkadzało. Całkiem pokaźnych rozmiarów mości czarny humor stanowił miękkie lądowanie dla tych wszystkich debilizmów. Trawienie miałem więc po nim całkiem w pytkę. Biję się więc publicznie w pierś i zwracam kawałek zajumanego przeze mnie honoru wszystkim jarającym się Deadpoolem, no ale żeby nie było też znów tak za słodko - nigdy więcej. Chciałbym, aby na tym poprzestano, ale jak wszyscy doskonale wiemy, nie ma na to najmniejszych szans. Trudno. Nadal pozostaje mi więc opozycja i własnoręcznie przygotowany transparent  z napisem: "Precz z Marvelem!"






IMDb: 8,2
Filmweb: 7,8




Fusi
reż. Dagur Kári, ISL, DEN, 2015
94 min. Against Gravity
Polska premiera: 19.02.2016
Dramat, Czarna komedia


Zawsze uważałem, że Islandia to stan umysłu. Ktoś, kto rodzi się na tej odległej, zimnej i pełnej gejzerów wyspie wikingów, ostatniej zaludnionej przez białego człowieka w Europie, na swój sposób staje się wybrańcem Boga, lub też jego odszczepieńcem. Swego czasu, czyli mniej więcej w okolicach 2003 roku, kiedy to po raz pierwszy miałem styczność z reżyserem Dagurem Kari (Noi Albinoi), siedziałem już po uszy w fascynacji tą wyspą. Koniecznie chciałem ją odwiedzić, w sumie to nadal mam na nią chrapkę. Słuchałem też i robię to zresztą nadal Bjork, Sigur Ros, Mum, czy Gus Gus, oraz byłem pod wpływem 101 Reykjavik Baltasara Kormakura. Jak na wyspę o ludności całkowitej porównywalnej z Bydgoszczą, miejscowi mają w sobie nad wyraz ogromny potencjał twórczy. Nie wiem skąd biorą się ich talenty, może to z surowych powodów klimatycznych, albo po prostu w grę wchodzą uwarunkowania genetyczne odziedziczone po dzielnych i walecznych Wikingach - nie wiem. W każdym bądź razie filmy robią też niezłe, bardzo charakterystyczne dla szeroko rozumianej kultury skandynawskiej, niemniej na ich ogólnym tle kino islandzkie w szczególności przypada mi do gustu.

Wspomniany Dagur Kari, przy okazji także muzyk i multiinstrumentalista jest chyba najbardziej znanym przedstawicielem nurtu współczesnej islandzkiej kinematografii. Oprócz wspomnianego Noi Albinoi jest autorem także m.in. świetnych Zakochani widzą słonie oraz Dobre Serce. Dlatego z wielką przyjemnością i ufnością sięgnąłem po jego najnowszy tytuł - Fusi.

I jak przystało na Kariego jest to typowa, słodko-gorzka opowieść o niedojrzałym czterdziestolatku, pracowniku lotniska, który żyje z mamą w małym mieszkaniu. Jego pasją jest modelarstwo i w zasadzie to wszystko. Nigdy nie był poza Islandią, nie ma dziewczyny, w pracy kumple się z niego śmieją, a jego stara pieprzy się czasem w kuchni z jakimś nowym"wujkiem". Fusi jest więc takim życiowym outsiderem i niedorajdą, w dodatku tłuściutkim. To idealny punkt wyjściowy do wywrócenia jego życia do góry kołami i to według klasycznego wzoru skandynawskich czarnych komedii. Jest sporo humoru, groteski, ale także emocji i takiej, jakby to nazwać, życiodajnej energii, która daje pozytywnego kopa nie tylko naszemu nieporadnemu bohaterowi, ale także odbiorcom filmu. Zacny klimat, fajne zdjęcia, oryginalne dialogi i liczne, absurdalne sytuacje czynią z filmu pozycję obowiązkową dla miłośników skandynawskiej kinematografii. Dagur Kari, co mnie bardzo cieszy, nadal jest w wysokiej formie i niech bogowie; potężny Thor i wszechmogący Odyn dodadzą mu sił i energii, żeby tak było jeszcze przez wiele następnych lat.






IMDb: 7,5
Filmweb: 7,4



Lobster
reż. Yorgos Lanthimos, GRE, FRA, GBR, IRL, 2015
118 min. United International Pictures
Polska premiera: 26.02.2016
Dramat, Sci-Fi


„Nudny w chuj”, „Nie no, daj spokój, straszne gówno”, „Zupełnie nie wiem o co w nim chodziło”, „Ty to serio jakiś pojeb jesteś. Przecież to jest fatalny film!”. Te i im podobne epitety padały z ust moich znajomych zaraz po usłyszeniu ode mnie, że Lobster, to w gruncie rzeczy bardzo dobry film i że generalnie to go polecam (wiem wiem, zmień znajomych - dzięki). No cóż, najwidoczniej rzeczywiście jestem pojebem, w zasadzie to żadna dla mnie nowość, także zapewne dla większości moich interlokutorów, ale w aspekcie stricte kinematograficznym uznaję to za komplement. Zresztą, tak na marginesie i w tajemnicy wam powiem, że w niekinematograficznym również.

Na Lobstera czekałem z bardzo dużymi nadziejami. Film ten chyba nawet otwierał na początku stycznia moją noworoczną listę najbardziej oczekujących tytułów. Anglojęzyczny debiut Greka Lanthimosa już tylko przy pomocy zwiastunów zapowiadał się co najmniej tak samo dobrze jak jego głośny Kieł, którym to sześć lat temu (poważnie? To już 6 lat?) zachwycałem się wraz z całym światem, a raczej z tą pojebaną jego częścią, wszak i on ochrzczony został produkcją uszytą na miarę tych niezupełnie normalnych ludzi. Cóż. Nic na to nie poradzę. Lubię pojebane filmy. Życie samo w sobie jest ciężkie i sfiksowane, bardzo mnie więc raduje fakt, że ktoś o tym po prostu czasem nakręci film. Ja generalnie cenię śmiałe filmowe projekty, w których absurd, niedorzeczność, surrealizm i czarny humor podają sobie ręce i idą razem na lufę, a Lanthimos idzie z nimi najczęściej od razu na pół litra. W nadmiarze ugrzecznionych politycznie, merytorycznie i realizacyjnie produkcji każde ekranowe dziwadło jest godne naszej uwagi.

Lobster siłą rzeczy musiał zmierzyć się z wielkością Kła. Być może, już jako międzynarodowa produkcja z wielkim budżetem i pierwszoplanowymi aktorami także skazany był na jego przebicie, co na swój sposób już na starcie było trudne i raczej bezcelowe. Dla mnie wystarczyłoby jednak, aby Lobster był przynajmniej tak samo dobry. I był. Jest dobry, ale co mnie cieszy najbardziej, jest tak samo absurdalny i wyobcowany. Wbrew pierwszemu wrażeniu stara się mądrze, acz z nieco wisielczym humorem komentować otaczającą nas rzeczywistość z punktu widzenia nie tak znów odległej wizji przyszłości, tej zimnej, odczłowieczonej i humanitarnie obcej. To także bardzo śmiały komentarz ludzkich fobii, pragnień i przekleństw. Kontestuje modną i jakże popularną w dzisiejszej cywilizacji zachodniej samotność. Przyrosty naturalne w państwach teoretycznie rozwiniętych od dziesięcioleci lecą na łeb i szyję, stąd między innymi kryzys migracyjny na naszym kontynencie, który z roku na rok będzie zyskiwał na sile ośmieszając przy tym nasz utopijny zachodni model egzystencjalny.

Odważny Grek w pewnym sensie, acz rzecz jasna niedosłownie, ściśle do tego nawiązuje, ale zabiera się do tego tak jakby od dupy strony. Przedstawia wizję nieodległej przyszłości, w której społeczeństwo jest już niemal doszczętnie wyprane z emocji i uczuć. Zatracone jest ono w nihilistycznej kulturze bytu i nie potrafi samodzielnie funkcjonować. Zakazy i nakazy, to wolno, tego nie wolno. Ludzkość, niemal bez oporu poddaje się rygorystycznym wytycznym narzucanym jej przez apodyktyczne rządy, które w tym konkretnym przypadku nie tolerują życia w liczbie pojedynczej. Umiera ci żona? Trudno, musisz natychmiast znaleźć nowa partnerkę, masz na to kilkanaście dni. Jeśli nie znajdziesz, zamienimy cię w dowolnie wybrane przez ciebie zwierzę, tak jak np. twojego brata, który jest dziś psem. Absurd? Niedorzeczność? Oczywiście że tak, ale to także symbol opresji, oraz jednocześnie punkt zapalny i zwrotny, pewnego rodzaju wyraz buntu przeciw politycznemu, lub też fanatyczno-religijnemu zniewoleniu. To donośny głos sprzeciwu wobec próby narzucaniu społeczeństwom jedynej słusznej wizji świata. Lobster, to w moich oczach film głównie o sile buntu i bezkompromisowej walce o wolność oraz duchową i mentalną niepodległość. Znajdą w nim paliwo rakietowe dla siebie zarówno prawicowi wolnościowcy, środowiska LGBT, weganie, miłośnicy zwierząt, wojownicy o zachowanie lasów tropikalnych, czy też zniewoleni komunistycznym reżimem mieszkańcy Korei Północnej. Szalenie uniwersalne kino, trudne - zgoda - pojebane - zgoda po dwakroć, ale jednocześnie mądre i nawet zabawne. Bardzo rzadko trafiają nam się w przyrodzie takie rodzynki. Dlatego smacznego życzę. Niżej podpisany, autor pojebany.






IMDb: 7,2
Filmweb: 6,9




Syn Szawła
reż. László Nemes, HUN, 2015
107 min. Gutek Film
Polska premiera: 22.02.2016
Dramat


Na koniec film o którym napisać jest mi cokolwiek mądrego najtrudniej. Powyżej było trochę śmiechu, trochę absurdu, surrealizmu, niedorzeczności i miłości, a tu raptem jebut, Holokaust. Trudno jest powracać do tych ekstremalnie ciężkich i ludzkich dramatów z czasów, kiedy przez kilka/kilkanaście lat niepodzielnie rządziło na tym padole zło. Obozy koncentracyjne, masowa eksterminacja ludności, dramaty jednostek, śmierć i stęchlizna. O tym wszystkim powstały już setki produkcji filmowych, napisano tez tysiące książek. Cóż można więcej dodać w tej materii? Ale Węgier László Nemes udowadnia, że w całym tym dantejskim piekle o którym cały świat próbuje zapomnieć zawsze znajdzie się jakiś temat godny uwagi, który zasługuje na swoje pięć minut i który ponownie wywróci nasze prywatne definicje na temat człowieczeństwa na lewą stronę, połamie je, zbeszcześci, połknie i wypluje wraz z żółcią.

Syn Szawła jest filmem ekstremalnie ciężkim w odbiorze, ale jednocześnie szalenie bezpośrednim i realistycznym w przekazie treści. Bardzo wyciszony i ascetyczny obraz, który skupia się na prostych ludzkich instynktach takich jak przetrwanie, wiara, miłość i nienawiść. W każdej minucie tego filmu czuć zapach palonych ciał, odoru i stęchlizny, które mimowolnie nam towarzyszą. Autorzy niczego nie tuszują. Celowo i w bardzo naturalny sposób ukazują całe zło i traumę tamtych dni oraz ludzi opuszczonych przez Boga. Sytuacja wydawać by się mogła bez wyjścia. Od początku wiadomo jak skończą "goście" hitlerowskiego obozu pracy, a jednak w całym tym syfie tli się jakaś nikła iskierka człowieczeństwa, którą wraz z głównym bohaterem za wszelką cenę chcemy ochronić przez wiecznym zgaśnięciem.

Ojciec żyd, jako nieco bardziej uprzywilejowany kapo próbuje pochować w obozie swojego syna według judaistycznego zwyczaju. To bezsprzecznie ostatnie zadanie w jego życiu chce doprowadzić do końca jak należy, ku naturalnym przeciwnościom losu oraz pokrętnej logice. A że nie jest łatwo? W tych warunkach ciężko jest nawet oddychać, dlatego cieszę się, że takie filmy powstają. Niech współczesna ludzkość widzi i wie, że jeśli się nie ogarnie, to takie sceny powrócą i to szybciej niż później. Ważny film, ale do geniuszu wiele brakuje. Po prostu pozycja jedna z wielu istotnych oraz wrażliwych na cudze nieszczęście, która wpisuje się w klasyczny żydowski schemat mający na celu podtrzymywanie za wszelką cenę nad lustrem wody pamięci o holokauście. Otrzymany w lutym Oscar tylko potwierdza tezę, w której to bardzo liczna w USA społeczność żydowska zrobi wszystko, żeby przy pomocy swojego holokaustu osiągać swoje cele strategiczne. Niemniej w tym konkretnym przypadku i na całe szczęście, uhonorowany film jest zwyczajnie dobry i tak jakby lokowany ponad religijnymi oraz politycznymi podziałami. Brawo Wy, bracia Madziary.





IMDb: 7,6
Filmweb: 7,2


1 komentarz:

  1. "Lobster" koniecznie do obejrzenia. Moze tez jestem pojebana, ale "Kieł" mi rowniez sie podobal. Nie znikaj wiecej na tak dlugo ;)

    OdpowiedzUsuń