środa, 23 stycznia 2019

Dom zły

Dom, który zbudował Jack
reż. Lars von Trier, DEN, FRA, GER, SWE, 2018
155 min. Gutek Film
Polska premiera: 18.01.2019
Dramat



Właściwie to nie wiem skąd się to u mnie wzięło, być może jest to spowodowane jakimiś wadami genetycznymi, w końcu jestem wcześniakiem, pewne instynkty mogły się we mnie nie zdążyć w pełni rozwinąć, ale fakt jest faktem, że od niemal początku mojego świadomego obcowania z kinematografią (bardziej) oraz literaturą (mniej) miałem/mam ogromną słabość do czarnych charakterów. Im bardziej złe, podłe, posrane i psychopatyczne, tym mocniej mnie do nich lgnęło. Nie, nie chodzi o chęć naśladowania ich, czy też o fascynację zbrodnią, złem i okrucieństwem, w głowie nadal mam chyba jeszcze całkiem dobrze poukładane, potrafię rozróżnić fikcję od rzeczywistości i dobro od zła, no ale właśnie, dobro w kinie ma najczęściej kiepskich reprezentantów, natomiast w szeregach armii zła zawsze można było odnaleźć całe rzesze charyzmatycznych i walecznych żołnierzy.

Umówmy się, żeby stworzyć herosa, trzeba wpierw stworzyć potwora. Im bardziej przekonujący i odrażający, tym lepiej dla herosów, których napędza i kreuje zło właśnie. Gdybym tak miał teraz wymienić bez zastanowienia dziesięciu ulubionych filmowych bohaterów, to myślę, że przynajmniej siedmiu byłoby czarnymi charakterami. Ci źli w kinie zwykle na końcu i tak przegrywają lub giną, a ja chyba podświadomie wolę kibicować tym słabszym, którym często scenariusz odbiera ich godność. Zwykle wększość z nas cieszy się kiedy na końcu wygrywa dobro, gdy pozytywny bohater pokonuje tego negatywnego. Sugeruje nam się to budując napięcie oraz charakterystykę postaci utkaną według klasycznego budulca, z którego jak byśmy nie kombinowali, to zawsze na końcu wychodzi tak, że odbiorca podświadomie utożsamia się z pozytywnymi bohaterami i trzyma kciuki za powodzenie ich prywatnej krucjaty, zemsty lub po prostu walki o sprawiedliwość. Ale ja często się na to wewnętrznie nie zgadzałem i już od małego gnoja lubiłem lokować swoje uczucia po tej drugiej, mroczniejszej stronie barykady. Hmm... Może więc właśnie dlatego zawsze kochałem się w złych kobietach?

I tak na ten przykład już za gówniarza kibicowałem Kojotowi, żeby ten w końcu dopadł tego wkurwiającego Strusia Pędziwiatra, albo Jokerowi, żeby udało mu się z Batmanem, no bo przecież był pozytywnym świrem, który w przeciwieństwie do grzecznego i wyrośniętego nietoperza mógł w życiu robić wszystko. Łamanie granic i zasad moralnych zawsze miało w sobie dużo powabności i przyciągało jak pełna lodówka po nocnym powrocie z imprezy. Poza tym jak byłem gnojem, to każdy z rówieśników chciał być Batmanem, Supermanem, tudzież innym Zorro, a nikt nie chciał przebierać się za ich adwersarzy. Nudne jak nagłówki w Wyborczej. Wychodząc więc z takiego założenia kibicowałem później także Jackowi Torrance, gdy ten uganiał się z nożem za swoją Wendy, przybijałem w myślach żółwia z Hannibalem Lecterem oraz życzyłem śmierci wrogom Travisa Bickle. Nie będę też ukrywał, że w Gwieznych Wojnach bardziej pociągała mnie Gwiazda śmierci. Nie, nie wiem co na to lekarze.


Bohaterowie negatywni generalnie mają w kinie przesrane. Powoływani są do życia najczęściej tylko po to, żeby polegnąć lub trafić za kratki w świetle jupiterów. Swoją tragedią uwypuklają stary jak swiat podział na dobro i zło, a nie ma nic gorszego w kinie, niż przesłodzony i nachalny happy end. No okroponość. Dlatego więc te wszystkie negatywy są finalnie bohaterami tragicznymi, którzy z psychologicznego punktu widzenia są dla mnie dużo ciekawsi. Twórcy filmowi lubią często kreować ich na szaleńców, wariatów i psychopatów, by nam, odbiorcom łatwiej było ulokować swoje uczucia po tej jaśniejszej stronie mocy, ale zło przecież nie zawsze jest takie znów jednoznaczne i zerojedynkowe. W złych bohaterach często drzemie także dobry pierwiastek, jakieś ukryte i zaewoluowane piękno, które ich motywuje do działań skądinąd słusznych, acz niekoniecznie zgodnych z prawem, takim czy owakim.

Tych doszczętnie zepsutych i złych może rzeczywiście zwykle nie lubimy, ale za to często uwielbiamy ich nienawidzić, gdyż ta nienawiść napędza i stymuluje naszą ekscytację opowiadaną w ten sposób historią. Zwykle dłużej pamiętamy nie tych pozytywnych i dobrych, lecz ich oponentów, psycholi i morderców, a w domowych zaciszach upajamy się ich złymi uczynkami. Taką właśnie postacją jest dla mnie Anton Chigurh z To nie jest kraj dla starych ludzi, jeden z najgenialniejszych pojebów w historii kina. Jest z gruntu zły i bezwględny, niczym perfekcyjna maszyna zaprogramowany jest do bezrefleksyjnego mordowania ludzi, ale sposób sprzedawania przez niego zła jest tak obłędny i tak mocno mnie przyciąga, że osobiście aż uwielbiam go... nienawidzić. Trzeba też zauwazyć, że złe postacie w kinie często charakteryzują się genialną kreacją aktorską. Posrańców i wszech pojebańców najczęściej potrafi zagrać tylko doświadczony, dobry i charyzmatyczny aktor, a tym pozytwnym głupkiem może być byle aktorska pierdoła.

Dlatego nie będę ukrywał, że bardzo ostrzyłem sobie ząbki na nowe dziecko Larsa von Triera, który, zachowując wszelkie proporcje, jest dla mnie tak jak i wielu filmowych pojebów zdrowo rąbniętym posrańcem, tyle, że wśród reżyserów. Duńczyk wprost rozkoszuje się w dystrybucji szoku, przekraczaniu granic, obrażaniu, nękaniu i oddziaływaniu na podświadomość widza dużo mocniej niż przeciętny twórca filmowy, za co go jednocześnie wielbię jak i nienawidzę. Tym razem za cel obrał sobie psychikę seryjnego, psychopatycznego mordercy, co zaiste, tworzy niezwykle zgrany duet. Trochę nawet już się zdążyłem stęsknić za wyrazistym pojebem w filmie, kino w ostatnich latach wydało na świat niewielu interesujących psycholi, zatem nowy projekt von Triera od samego początku wydawał mi się cholernie intrygujący, no bo kto inny jak nie on?


Jack, bo o nim mowa, to idealne imię dla psychola. W końcu mieliśmy już niegdyś Jacka Torrance, mamy Jacka Nicholsona... (żart). Dom, który zbudował Jack jest pewnego rodzaju śmiałą próbą odpowiedzenia na szereg pytań, które zawsze chciałem zadać tym, którzy życie ludzkie jakie odbierali hurtem mieli za nic, lub prawie nic. Mianowicie - co siedzi we łbie psychola kiedy do jego malutkich drzwiczek zainstalowanych w jego głowie zapuka właśnie chęć zajebania kogoś na śmierć, ot tak, dla perwersyjnej satysfakcji i zaspokojenia chorych potrzeb. Oczywiście kino na przestrzeni dziejów dostarczało nam juz wiele ciekawych interpretacji oraz trudnych odpowiedzi na te i podobne postawione pytania, ale nie zawsze wychodziło tak jak trzeba, lub tak jak tego oczekiwałem. Nie twierdzę, że von Trierowi ta sztuka się w pełni udała, bo to szalenie subiektywna opinia nacechowana wieloma znakami zapytania, ale myślę, że mogę zaryzykować stwierdzenie, iż szalony Duńczyk tym razem uderzył niezwykle blisko celu. Ba, uważam nawet, że to jeden z najlepszych filmów jakie dotąd popełnił.

Jeszcze przed początkiem przedpremierowego pokazu reżyser ukazał się na ekranie, by osobisćie przestrzec nas przed dość zagadkowym dla mnie faktem, mianowicie, że w czasie premierowego pokazu filmu na Festiwalu w Cannes z sali wyszło około sto zniesmaczonych osób (miękkie faje), w związku z czym lepiej dmuchać na zimne i poradził, abyśmy poszukali zawczasu najbliższych drzwi, bo po zgaszeniu światła będzie już o to trudniej. A to ci śmieszek - pomyślałem - rzecz jasna o żadnych drzwiach i lokalizowaniu wyjścia awaryjnego w moim przypadku nie mogło być mowy. I słusznie, bo z dużej chmury kapuśniaczek, acz przyznaję, dość rzęzisty i uporczywy.

Kim właściwie jest Jack? Otóż od samego początku sam próbuje nam się ładnie przedstawić i bynajmniej niczego nie ukrywać. Jest narratorem swojej barwnej historii, którą to dzieli się nie tylko z widzami, lecz także z tajemnicznym Vergiem (Bruno Ganz), którego w tym miejscu nie zamierzam ujawniać, by nie psuć zabawy. Jack z gracją Krystyny Czubówny opowiada nam o początkach swoich mordów, których liczba w ciągu dwunastu lat działalności zatrzymała się na 60+ istnieniach ludzkich i została podzielona na 5 incydentów oraz jeden epilog. Tak, to bardzo w stylu von Triera. Każda z części opowiada o innym zabójstwie motywowanym w inny sposób oraz wykonanym według różnych technik mordu. Poznajemy więc jego początki, pierwszą ofiarę, po czym obserwujemy błyskotliwe rozwinięcie jego kariery mordercy, którą to reżyser sprzedaje nam często ocierając się o groteskę i czarny humor. Tak, dokładnie, zabijanie u von Triera bawi, widzowie się śmieją, krew leje się strumieniami, a ludzie cholera jasna wcale nie wychodzą z seansu. Dziwne.


Ale to tylko pierwszy, powierzchowny odbiór, w którym z każdym kolejnym makabrycznym mordem odkrywamy coraz więcej tajemnic lokowanych hurtem w procesach myślowych jakie zachodzą w głowie Jacka. Von Trier bardzo ryzykownie balansuje na cienkiej linie próbując zrównać zabijanie ludzi ze sztuką oraz mordercę z artystą, co w jego wieku i stanie zdrowia jest trochę ryzykowne. Ale jako, ze lubię wchodzić do łbów takich pojebów jak Jack, to bardzo spodobała mi się tak śmiała próba wytłumaczenia motywów zabójcy. Ba, von Trier wcale nie chciał się na tym zatrzymywać i poszedł nawet o kilka kroków dalej. Kolejne mordy obrazuje np. tradycyjnymi myśliwskimi technikami polowania na dziką zwierzynę, oraz licznymi odnośnikami do historii puszczając przy tym oko do III Rzeszy, a nawet do pewnego słynnego austriackiego akwarelisty. Osobiście bardzo ujęły mnie liczne dokumentalne przerywniki oraz obrazowe wstawki i animacje ilustrujące przekaz reżysera, który wyglądał mi trochę na pozę, w której tak do końca nie chciał osądzać istoty zła, a momentami zdawał się nawet stawiać w roli jego adwokata. Ryzykowne, perwersyjne i do bólu prowokacyjne, no ale do diaska, to przecież von Trier, czego się spodziewaliśmy?

Dwie godziny zleciały błyskawicznie, łby spadały jeden po drugim, a Jack cierpliwie budował swój tytułowy dom, którego istoty i symboliki ze względów spoilerowych również nie ośmielam się w tym tekście wyjaśniać. Trochę się w tym czasie pośmiałem, trochę zadumałem nad kondycją człowieka we współczesnym popieprzonym świecie, ale generalnie w czasie tych pięciu osobnych historii bawiłem się pysznie. Niemniej gdy nadeszła ostatnia runda, epilog, w którym dwóch skrajnie wyczerpanych pięciorundową walką pięściarzy, słaniając się na nogach próbuje jednocześnie dotrwać do końca, a gdzieś mimochodem zadać jeszcze ostateczny cios, który zdecyduje o mistrzowskim pasie. O ile w pięciu pierwszych częściach potyczka była żywa i porywająca, zawodnicy dawali z siebie wszystko, o tyle w zamykającej walkę rundzie, dom Jacka zaczął niebezpiecznie drzeć u podstaw jakby był z kart, tudzież innego mało trwałego budulca. Finału według mnie von Trier nie udźwignął, był zaiste, ładny, wręcz poetycki, ale przewidywalny i na wskroś rozczarowujący. Jednak mimo wszystko nie skreślam go, gdyż zdaję się rozumieć zamysł i intencję twórcy, przynajmniej tak mi się teraz wydaje.

Lars von Trier popełnił więc potworną zbrodnię z premedytacją, długo ją zawczasu planując i to w najdrobniejszych szczegółach, rozkoszując się przy tym jej finalnym efektem. Jak przystało na psychopatę postanowił ją uwiecznić na taśmie filmowej i wypuścić w szeroki obieg, tak jak autor swoją najnowszą powieść badając reakcję publiki. Wyszło z tego wspaniałe, odważne i perwersyjne dzieło, dziennik mordercy, który szokuje w całym swoim spektrum istnienia. Zaprasza widza do teatru zła, do głowy Jacka, świata, w którym granica pomiędzy dobrem, a złem została wytarta białą gumką i wyznaczona na nowo w taki sposób, by widz po zmianie optyki zszedł ze scieżki bezrefleksyjnej krytyki na rzecz wspólnego melanżu z mordercą. I właśnie to jest największą siłą Domu, który zbudował Jack, która jednocześnie jest bardzo niebezpieczna. Zło w tym świecie przyjmuje bowiem ludzką twarz z lekkością jak nigdy dotąd, można się w nim zatracić, ulec i zapomnieć o moralnych aspektach oraz odpowiedzialności za czyny, by na końcu niekoniecznie dostać gonga w twarz w celu szybkiego oprzytomnienia. Ryzykowny esksperyment. Nie ma bowiem żadnej gwarancji, że wstępując do "domu złego" będziemy w stanie z niego wyjść bez uszczerbku na zdrowiu i przede wszystkim psychice. Ja jednak jestem ukontentowany niemal w pełni. Polubiłem Jacka i już postawiłem jego figurkę na półce w panteonie największych kinematograficznych pojebów. Zasłużył.





czwartek, 17 stycznia 2019

Był sobie chłopiec

Mój piękny syn
reż. Felix Van Groeningen, USA, 2018
111 min. M2 Films
Polska premiera: 4.01.2019
Dramat



Lata lecą jak kokaina przez zrulowany banknot do nosa, zmieniają się telefony komórkowe, nowe auta i moda na ulicach, świat oraz postęp technologiczny zaiwaniają w trybie turbo, że aż nieraz łby urywa z tego pędu, lecz z całej tej gamy przemian niezmienne jest jedno - człowieka ciągle ciągnie do używek. Im mocniejszych i bardziej ingerujących w ludzką świadomość, którą można choć na chwilę czymś zająć, tym lepiej. Rikitiki narkotyki. Temat rzeka. Te co prawda także na bieżąco zmieniają swoje menu i skład chemiczny chcąc przy tym stale i plastycznie dostosowywać się do coraz wyższych wymagań współczesnego odbiorcy, ale zasada ich działania od lat, ba, od wieków jest taka jak i ludzka głupota - niezmienna.

Na ich temat napisano już miliony książek, nakręcono tysiące filmów i skomponowano setki piosenek, dramat ludzki spowodowany utratą kontroli nad własnym ciałem i umysłem to od lat bardzo wdzięczny temat dla twórców filmowych i literackich. Właściwie to temat ten został przez nich wszystkich wyczerpany do tego stopnia, że współistnienie obok siebie dwóch światów – trzeźwości i nietrzeźwości – dziś już nie tyle nie szokuje, co nader często zwyczajnie bawi, a niekiedy nawet twórczo inspiruje. Tylko uparciuchy z misją społeczną oraz instytucje rządowe i non profit silą się jeszcze na edukację i walkę z wiatrakami, natomiast narkotyki w mainstreamie zagnieździły się już do tego stopnia, że dziś nierzadko są elementem dodającym uroku i powabności ludzkim egzystencjom, uposażają psychiczną wątłość w cojones, a i prywatny lifestyle staje się przez nie bardziej "pro".

Weźmy dla przykładu postacie filmowe i literackie, fikcyjne i te fikcyjne mniej, takie, które lubimy i z którymi nierzadko chcemy się w jakimś stopniu identyfikować. Często wciągają w swoich historiach kilogramy koksu i jarają blanty tak jak uliczna gimbaza e-papierosy, ba, często robią to także w życiu prywatnym i równie często jest to odbierane może nie tyle pozytywnie, bo przecież nikt tego nie powie wprost, ale odnoszę wrażenie, że ludzkość coraz bardziej ma na to wszystko wyjebane. Poziom akceptacji na niewinne eksperymentowanie z używkami jest w wielu środowiskach zawieszony bardzo wysoko. Zaryzykuję nawet tezę, że narkotyki jeszcze nigdy w historii nie miały tak dobrego PR jak obecnie. Kokaina na salonach od lat ma status szampana i kawioru, stanowi często przepustkę do elit i otwiera drzwi do lepszego świata, a szeroko rozumiani celebryci są najprawdopodobniej najlepszymi ambasadorami dragów i innych używek na świecie. Osobiście uważam, że wszystko jest dla ludzi i każdy sobie rzepkę skrobie, a dopóki dorosły człowiek sam potrafi siebie kontrolować, dopóty nie powinno się wchodzić do jego życia z młotem pneumatycznym, by rozpierdalać w jego głowie wszystko co dotąd zbudował, choćby nie wiem jak bardzo mu się tam pod tą kopułą waliło.


Ale ja to ja. Uważam siebie za na niby racjonalnego, acz jednak lekko spaczonego na umyśle gościa, który już wiele w życiu widział, próbował i wiele przeszedł, mam więc teraz z dużej wysokości dobry widok na cały ten cyrk i rozlewane przez kolejnych śmiałków szambo, którego wielu znajdujących się dopiero na początku drogi do samopoznania jeszcze nie jest w stanie organoleptycznie dostrzec. Dlatego też łatwiej mi o ferowanie wyroków i kształtowanie prywatnych opinii, tym bardziej, że najczęściej dotyczą obcych mi ludzi. Ale zgoła odmienną sytuacją wydaje się fakt, w którym eksperymentowanie z używkami w końcu wymsknie się spod kontroli i dotyczy on twoich najbliższych, zwłaszcza nieletnich. Tu dotykamy problemu z zupełnie innej perspektywy, z punktu widzenia pierwszej, tej najbardziej zainteresowanej osoby. Nagle przestajemy mieć wyjebane, wielki, śmierdzący problem tym razem zapukał do naszych domowych drzwi i teraz już nie można zgasić światła oraz udać, że nas nie ma w środku. I właśnie taki punkt wyjścia, tudzież bez wyjścia obrał za cel Felix Van Groeningen, twórca Beautiful Boy.

Jakby tak spojrzeć na to z daleka i na chłodno, to na pierwszy rzut oka reżyser nie przedstawił mi tego problemu w sposób specjalnie odkrywczy, nie zabrał mnie do nieznanego i nieodkrytego dotąd lądu, nie pokazał nowych perspektyw oraz punktów widzenia, nie zadał mi także nowych pytań i nie dostarczył nieznanych mi dotąd odpowiedzi, wszystko to już gdzieś widziałem, ale jednak… no właśnie, w tych małych, z pozoru mało znaczących przecinkach i wielokropkach tkwi wielka siła Beautiful Boy, który w odróżnieniu od wielu podobnych mu produkcji zdaje się być bardziej humanitarny i hmm… uczciwy.

Uczciwy głównie dlatego, że nie przyjmuje pozy natrętnego domokrążcy i nie próbuje mi wcisnąć w promocji garnków, czy innej pościeli. Osobiście uważam, że choćby najlepiej promowana i opłacana kampania społeczna, która woła do nas z billboardów i ekranów telewizorów: „nie ćpaj”, „nie pij”, „nie jedz glutenu” „nie żyj” jest warta tyle co właśnie odpływająca fala na plaży w Sopocie. Zwykle są to najgorzej wydane publiczne pieniądze na świecie. Nawet małe dzieci doskonale wiedzą, że jak się im czegoś bardzo mocno zakazuje, to najczęściej przynosi to skutek odwrotny od zamierzonego i stanowi najlepszą zachętę do dalszego psocenia. Tak już jest skonstruowany nasz mózg, który lubi stawiać się w opozycji do zdrowego rozsądku oraz być w wiecznym konflikcie z całym światem. A w dzisiejszych niespokojnych czasach pozycja a’la "buntownik z wyboru" jest nawet mile widziana i chętnie promowana przez wielkich tego świata.

Von Groeningen postanowił zatem podejść do tematu nieco inaczej. Trochę poedukował, a trochę nie, trochę się powymądrzał, a trochę nie, ale głównie przedstawił problem braku kontroli nad samym sobą w sposób stricte ludzki i bardzo przyziemny. Uczciwie sprzedaje nam dramat jednostki oraz wpływa na widza bardziej w warstwie emocjonalnej, a nie w formie wyboldowanych literek na ulotce propagandowej jakie rozdają przy wejściu do metra. To dużo lepsze podejście do problemu, a przede wszystkim o wiele bardziej skuteczne. Do mnie w każdym razie trafiło bardziej, bo nie mówi do mnie głosem trenera od motywacji, tudzież doktora psychologii, a bardziej głosem tego ojca ćpuna co to z nim łaziłem do jednej klasy podstawówki, i który wie więcej o bólu i cierpieniu niż ci wszyscy specjaliści razem wzięci.


Koniec końców otrzymujemy subtelny teatr dwóch aktorów, ojca i syna, których łączy bardzo silna więź emocjonalna. Nie ma tu mowy o patologii w ognisku rodzinnym, trudnej sytuacji materialnej, problemach rodzinnych, niczego, co często jest przedstawiane jako ognisko zakażeń złem i źródło narodzin wszelkiej patologii. To byłoby zbyt ogólne, zbyt proste i jednocześnie nudne. Tym razem mamy do czynienia z przykładną rodziną, acz fakt, że ojciec Nica jest rozwiedziony z jego matką, ale to wygląda na starą historię i nie ma większego wpływu na podejmowane decyzje przez wchodzącego właśnie w dorosłość chłopaka. Ten zdaje się być zagubiony życiowo z zupełnie innych pobudek do których próbuje dotrzeć nie tylko jego ojciec, matka i jego najbliżsi, lecz także my sami, a nawet reżyser, który sam zdaje się tego nie wiedzieć i ustami ojca woła na cały głos - Dlaczego?

Cierpienie ojca jest więc motorem napędowym tej historii i definiuje wydźwięk całego filmu. Jego bezsilność, ból i brak zrozumienia motywów syna mówią więcej niż milion słów. To bardzo osobiste doznanie, które ukazuje ludzki dramat jakich są tysiące na całym świecie, a który zrozumieć może tylko ten, kto otarł się o podobne emocjonalne trzęsienie ziemi. Beautiful Boy bacznie obserwuje i rozlicza ponurą rzeczywistość współczesnego świata w sposób nieco inny niz wszyscy wokół, przez co stanowi ważny i cenny głos w dyskusji, w której niewielu dziś chce brać czynny udział. Jest też smutną konstatacją, w której okazuje się, że tak naprawdę nie ma żadnej nadziei, że zawładniętym pędem ku samozagładzie nie można, lub bardzo trudno jest pomóc. Nawet najbliżsi nie są w stanie, a jedynym skutecznym antidotum jest trafna diagnoza i błyskawiczna reakcja w odpowiednim momencie. Niby oczywiste, ale też jakże trudne w dzisiejszych zabieganych czasach. Ledwo nadążamy za samymi sobą, a co dopiero za innymi. Chwila nieuwagi i cyk, nie ma człowieka.

Ważne i wysmakowane kino, acz z nieco pretensjonalnym finałem ubabranym w moralizatorskim szlamie, który lekko mnie uwiera, dlatego lekko obniżyłem mu finalną ocenę. Małym, acz prywatnym plusikiem tego projektu jest także fakt, że w końcu potrafiłem pogodzić się z osobistą niechęcią do Steve'a Carella oraz wyskakującego niemal z każdej lodówki młokosa Chalameta. Przed seansem nie pałałem do nich wielką miłością, po seansie również, ale przynajmniej teraz mogę już na nich patrzeć bez lęku przed nadciśnieniem :)





czwartek, 3 stycznia 2019

Złote Ekrany po raz dziewiąty


Także tego. Jestem. Trochę później niż zwykle, bo mi się zwyczajnie nie chciało, ale zawsze powtarzam, i zrobię to po raz kolejny, że trzeba w końcu nauczyć się cieszyć z małych rzeczy, gdyż z tymi dużymi zwykle sobie nie radzimy. Dzięki temu życie może nie będzie mniej bolało, ale za to będzie odrobinę znośniejsze. Testowane na ludziach.

Zatem witam na dziewiątej już gali wręczenia "Złotych Ekranów", nagród innych niż wszystkie. To jedyne takie filmowe podsumowanie w sieci, które jest zupełnie bez sensu i bez jakiegokolwiek znaczenia dla dziejów ludzkości. Bez sensu głównie dlatego, że wbrew logice i rozumowi podsumowuję rok nie ten, który właśnie zdał klucze, lecz ten jeszcze wcześniejszy o którym już dawno wszyscy zapomnieli. Ja z resztą też. A to dlatego, że nie klasyfikuję obejrzanych filmów według dat polskich premier kinowych, a według tych światowych. Tak już się u mnie utarło przez te wszystkie lata i za przeproszeniem chuj. Raz, że dzięki temu mam więcej czasu na obejrzenie wszystkiego liczącego się, dwa, tak jest rzetelniej. Trzy, jestem osobą z natury lubiącą chodzić pod prąd, nie wiem dlaczego, przez to człowiek się tylko bardziej męczy i ma potem zakwasy, ale widocznie jestem chodzącą definicją określenia "stary, a głupi". Myślę, że można mnie nawet wystawić jako wzorzec w SevresAle ok, do rzeczy.

Kandydatów produkcyjnego roku 2017 naliczyłem 54, czyli bez szału jesli chodzi o ilość, ale już całkiem niekiepsko jeśli chodzi o jakość. Z tego wybrałem 20 tych najbardziej łechtających moje podbrzusze. Wśród nich jest 9 filmów, które widzieliśmy w naszych kinach w roku 2018, 8 w 2017 i 3 których nie widzieliśmy w oficjalnej dystrybucji w ogóle. Nie zanotowałem żadnej szóstki (dziesiątki), acz w sumie na upartego dwa pierwsze miejsca mogłyby na tego maxa zasłużyć. Niemniej, skoro nie dostały go od razu, to może lepiej niech tak już zostanie.

Jedziemy.


Miejsce 20
T2: Trainspotting - reż. Danny Boyle, GBR

Polska premiera: 3.03.2017
Dystrybucja:
Moja ocena: 4

Dlaczego: Nie będę udawał, że to głównie głos nostalgii i inne sentymentytakietam, bo gdybym miał zadecydować na trzeźwo, to filmu w tym zestawieniu by nie było, ale też chyba właśnie takie miał założenie, żeby zaprosić do kin moje pokolenie, które na Trainspotting wyrosło. W T2 jest dużo nawiązań i puszczania oka do widza. Niby nic, a cieszy.


Miejsce 19
Święte powietrze - reż. Shady Srour, ISR

Polska premiera: Brak
Dystrybucja: Brak
Moja ocena: 4

Dlaczego: Nad Wisłą obejrzy go niewielu, trochę szkoda, bo to pogodne i zabawne kino, które w całej masie dobrze skrojonych humorzastych dialogów kryje sporo ludowych mądrości. Świetna satyra na wiarę, jakąkolwiek i biznesy czerpiące profity z jej dystrybucji.



Miejsce 18
W ułamku sekundy - reż. Fatih Akin, GER, FRA

Polska premiera: 23.02.2018
Dystrybucja: Gutek Film
Moja ocena: 4

Dlaczego: Zaskoczenie, głównie dla mnie samego, wszak z początku film nie zrobił na mnie wielkiego wrażenia. Trochę zbyt przerysowany i nacechowany politycznie poprawną zerojedynkową narracją, która trochę mnie uwierała, ale też nie sposób nie szanować Akina za prostotę i celność w politycznej rozprawce na temat moralnego rozkładu świata.


Miejsce 17
Distaster Artist - reż. James Franco, USA

Polska premiera: 9.02.2018
Dystrybucja: Warner Bros. Entertainment Polska
Moja ocena: 4

Dlaczego: Film instruktażowy pt. "Jak z gówna ukręciłem bat". Reż. James Franco. Szalona opowieść o cyklu tworzenia prawdopodobnie najdurniejszego filmu w historii kina, dzięki której "The Room" stał się może nie mniej durny, ale za to kultowy. Lubię takie historie.



Miejsce 16
Molly's Game - reż. Aaron Sorkin, USA

Polska premiera: 05.01.2018
Dystrybucja: Monolith Films
Moja ocena: 4

Dlaczego: Eh, Jessica, jak ja bym z tobą w tego pokera zagrał, nawet w rozbieranego. Świetna kreacja, ciekawa historia z życia zaczerpnięta, która została dobrze odwzorowana na ekranie przez Sorkina. Kawał dobrej rozrywki. Czy wspominałem już coś o boskiej Chastain?



Miejsce 15
Cicha noc - reż. Piotr Domalewski, POL

Polska premiera: 24.11.2017
Dystrybucja: Forum Film Poland
Moja ocena: 4

Dlaczego: Jedyny polski rodzynek w zestawieniu, ale sam już do końca nie wiem, czy rzeczywiście zasłużył na tak wysokie miejsce. Tuż po napisach końcowych w kinie czułem niedosyt, dziś, po odświeżeniu tytułu w TV już nieco mniej. Film potrzebny, Święta w Polsce zdecydowanie zasłużyły na dobrą ekranizację. Ale mogło byc lepiej.


Miejsce 14
Lady Bird - reż. Greta Gerwig, USA

Polska premiera: 2.03.2018
Dystrybucja: United International Pictures
Moja ocena: 4

Dlaczego: Okres dojrzewania jest bardzo kinematograficzny i trochę patologiczny, dlatego jeśli ktoś się odważy to zwykle wychodzi z tego dobre kino. Co prawda rozterki głównej bohaterki średnio do mnie trafiały i zdecydowanie bardziej wolę własne młodociane problemy, ale i tak wchodziło jak pierwsze piwko w podstawóce.


Miejsce 13
Uciekaj - reż. Jordan Peele, USA

Polska premiera: 28.04.2017
Dystrybucja: United International Pictures
Moja ocena: 4

Dlaczego: Black Power, rasizm, panafrykanizm i gore z domieszką chilli, pieprzu i soli. Białej. Smaczne. Może i nie ma w tym wielkiego przełomu, brakuje nieco polotu i świeżości, ale za to nie sposób mu odmówić wyrazistości i charakteru. W kinie to podstawa.



Miejsce 12
Opowieści o rodzinie Meyerowitz -reż Noah Baumbach, USA

Polska premiera: Brak
Dystrybucja: Brak
Moja ocena: 4

Dlaczego: Inteligentnie przegadany, zabawny i błyskotliwy, słowem - typowy Woody Allen, tyle że nie nakręcony przez Woody'ego Allena. Doskonały dowód na to, że jakby co, to jednak istnieje życie po Allenie.




Miejsce 11
Kierunki - reż. Stephan Komandarev, BUL

Polska premiera: Brak
Dystrybucja: Brak
Moja ocena: 4

Dlaczego: Zawsze uważałem, że najwięcej o życiu wiedzą taksówkarze. Świetne historie, wyraziści bohaterowie i współczesna Bułgaria. Zupełnie jak w Polsce w latach 90-tych. Kolejny tytuł, którego doświadczy niewielu. Ale jak już ktoś na to natrafi, niech sięga bez zastanowienia.



Miejsce 10
The Square - reż. Ruben Östlund, SWE, DAN, FRA, GER

Polska premiera: 15.09.2017
Dystrybucja: Gutek Film
Moja ocena: 4

Dlaczego: Szalony i popierdolony jak Lato z radiem, czyli z założenia ma wszystko, zeby wbić się do mojej pierwszej dziesiątki, ale jednocześnie na tyle mało, by w niej mocniej zaistnieć. Dobre momenty przekładane tymi durnymi, trochę więc nierówny, ale nadal posiada wystarczające cojones.



Miejsce 9
Śmierć Stalina - reż. Armando Iannucci, GBR, FRA, BEL, CAN

Polska premiera: 27.04.2018
Dystrybucja: United International Pictures
Moja ocena: 5

Dlaczego: Kapitalna satyra i beka ze zbrodniarzy wojennych. Bo można. Duch Monty Pythona unosi się nad Placem Czerwonym. Prawdopodobnie jedyna okazja do tego, żeby obdarzyć akceptowalnym uczuciem jednego z czerwonych sukinkotów i nie mieć w związku z tym żadnego moralniaka.



Miejsce 8
Nić widmo - reż. Paul Thomas Anderson, USA

Polska premiera: 23.02.2018
Dystrybucja: United International Pictures
Moja ocena: 5

Dlaczego: Perwersyjny i poetycki, ale głównie perwersyjny. Żałuję, że tak długo mu się opierałem, bo to moja perwersja, wiecie, z tych perwersji. Wykwintny jak kolacja u królowej Elżbiety, ale jednocześnie powabny jak koncert Kultu w Stodole.




Miejsce 7
Niemiłość - reż. Andriej Zwiagincew, RUS

Polska premiera: 2.02.2018
Dystrybucja: Against Gravity
Moja ocena: 5

Dlaczego: Piękny film o nicości. Creme de la creme Zwiagincewa, który kolejny raz udowadnia, że duch Tarkowskiego jeszcze w Rosji nie umarł. Umarł Król, niech żyje Król.





Miejsce 6
Dunkierka - reż. Christopher Nolan, USA, GBR, FRA, HOL

Polska premiera: 21.07.2017
Dystrybucja: Warner Bros. Entertainment Polska
Moja ocena: 5

Dlaczego: A oni tak latają i latają, płyną i płyną, maszerują i maszerują, a potem tylko strzelają i strzelają, ale zaprawdę powiadam wam, że tego dotąd jeszcze nikt nie nakręcił lepiej. Bardzo rzeczywisty symulator wojny.




Miejsce 5
Ja, Tonya - reż. Craig Gillepsie, USA

Polska premiera: 2.03.2018
Dystrybucja: Monolith Films
Moja ocena: 5

Dlaczego: W 1994 na ZIO w Lillehammer cały świat stał murem za Nancy Kerrigan i hejtował Tonyę Harding. Ja też. Ale po tym filmie zmieniłem zdanie. Na tym właśnie polega potęga kina, że zły charakter staje się w naszych oczach bardzo ludzki i bardzo akceptowalny, mimo, że nadal robi złe rzeczy. Klasa.



Miejsce 4
The Florida Project - reż. Sean Baker, USA

Polska premiera: 22.12.2017
Dystrybucja: M2 Films
Moja ocena: 5

Dlaczego: Minęło już wiele miesięcy a mi nadal trudno zapomnieć te jaskrawe kolory. Jest jak wakacje w latach 90-tych na moim osiedlu. Jeden wielki chłopięcy pląs od boiska po ławkę, od trzepaka po klatkę schodową w bloku. A potem nagle nadchodził wrzesień i szkolny ból. Kapitalna ekranizacja wakacji.


Miejsce 3
Zabicie świętego jelenia - reż. Yorgos Lanthimos

Polska premiera: 1.12.2017
Dystrybucja: Monolith Films
Moja ocena: 5

Dlaczego: "Lśnienie" Kubricka spotyka "Antychrysta" Von Triera. Brutalne i mocno angażujące wszystkie stany emocionalne kino, które nie daje głowie ani chwili wytchnienia. Film trochę u nas niedoceniony, nie wiem czemu, może za trudny? Ja jednak doceniam i stawiam na pudle.



Miejsce 2
Blade Runner 2049 - reż. Denis Villeneuve, USA, GBR, CAN

Polska premiera: 6.10.2017
Dystrybucja: United International Pictures
Moja ocena: 5

Dlaczego: Zeszłoroczny wymiatacz, ale jak zasady to zasady. Trudno, żeby zabrakło go w czołówce, gdyż ma wszystko to za czym uganiam się jak wariat. Świetnie oddziałuje na mój sentymentalizm. Jest jak wymarzona kobieta za którą uganiałeś się w liceum i którą nagle spotykasz po latach w klubie przy barze. Nadal to ma, do tego urosły jej cycki. Bierzesz więc ją za rękę i stawiasz śniadanie.


Miejsce 1
Trzy billboardy za Ebbing, Missouri - reż. Martin McDonagh, USA

Polska premiera: 2.02.2018
Dystrybucja: Imperial - Cinepix
Moja ocena: 5

Dlaczego: Już w lutym przewidywałem, ze to prawdopdobnie zwycięzca tego zestawienia i choćbym raz jeszcze przetasował wszystkie karty to i tak z tej talii wyciągnę Trzy billboardy... jako te pierwsze. Kino kompletne, angażujące, uczciwe i proste, z którym jest mi dobrze. Po prostu.





Na koniec debeściaki roku 2018 w kategoriach zupełnie z dupy:

Hasło roku: Kurwa, jaki dzban
Człowiek roku: Clint Eastwood. Za to, że mu się jeszcze chce oraz za: "Hollywood jest miejscem zdrajców i pedofilów" i "polityczna poprawność zabija przemysł filmowy"
Dziad roku: Kevin Spacey
Cycki roku: Joanna Kulig
Gniot roku: Tomb Raider
Serial roku: Terror i Ślepnąć od świateł (nie mogę się zdecydować)
Polski film roku: Zimna wojna
Idiota/tka roku: Martyna Wojciechowska za "Plastik nie taki zły"
Reżyser roku: Alfonso Cuaron
Rozczarowanie roku: Nigdy cię tu nie było
Chujowy film roku: Kobiety mafii
Wydarzenie roku: Wojna Kleru z AntyKlerem
Najgorszy program TV roku: Hipnoza TVN
Najgorsza reklama w TV roku: Dom Development "Dobrzy ludzie powinni mieszkać w dobrych miejscach"
Smród roku: TVP
Impreza roku: Urodziny Hitlera na TVN
Facepalm roku: Siostry Godlewskie
Irytująca piosenka roku: Paweł Domagała - Weź nie pytaj
Objawienie roku: Claire Foy
Wyskakujący/a z lodówki roku: Julia Wieniawa
Złodziej roku: Polscy piłkarze za oszukanie mnie przed MŚ w Rosji


Koniec.