piątek, 6 października 2017

Widziałem rzeczy...

Blade Runner 2049
reż. Denis Villneuve, USA, CAN, GBR, 2017
163 min.
Polska premiera: 6.10.2017
Sci-Fi


Człowiek, co być może brzmi dumnie, acz najczęściej durnie, musi do wszystkiego dorosnąć. Choćby się bronił przed tym rękoma i nogami, chciał czy nie chciał, to musi, bo potem poza własnym psem nikt inny go nie rozumie. A i one czasem patrzą na nas jak na idiotów. Trzeba więc kiedyś w końcu dorosnąć do prawa jazdy, do pieniędzy, do związków i miłości, karty kredytowej a nawet do smaku whisky z lodem. Na to potrzeba czasem wielu lat, inni nie dorastają nigdy, ostatnio jakby częściej. Natomiast jedną z najtrudniejszych prób przed którą postawiło nas życie jest konieczność dorośnięcia do Łowcy Androidów  Blade Runnera.

Gdy przyszło na świat rękoma Ridleya Scotta byłem jeszcze dzieckiem i robiłem w pieluchy. Potrzebowałem więc trochę czasu, żeby się z tych pieluch wygramolić oraz przyjąć pozycję wertykalną. Potem pojawił się w domu magnetowid (uwielbiam słowo „magnetowid”. Szkoda, że właśnie kona na naszych oczach). Zaraz za nim pojawiły się więc w moim szczeniackim życiu Commando, Rambo, Obcy i Predator. Mniej więcej w tym samym czasie swojego szczęścia spróbował Łowca… znaczy się Blade Runner. Z pierwszego bliskiego kontaktu zapamiętałem jedynie bardzo ciemny obraz, permanentną nudę, deszcz i charakterystyczną twarz Rutgera Hauera, po czym odłożyłem lekturę na długie lata na półkę. Było na to za wcześnie. Miałem jeszcze za dużo pryszczy na twarzy i głupot w głowie. Dorosłem (acz pewny do końca nie jestem). Polubiłem wódkę i dziewczyny. Zainteresowałem się też tematyką Sci-Fi. Literatura, film, łykałem wszystko co futurologiczne, obce i niezrozumiałe. Blade Runner siłą rzeczy dostał ode mnie drugą szansę i tym razem skurczybyk ją wykorzystał z nawiązką. Wszedł we mnie jak dzik w żołędzie.

Napisać, że to obecnie jeden z moich ulubionych filmów to jak splunąć na chodnik. Niemniej obejrzałem go ledwie kilka razy i to w różnych wersjach. To nie jest typ wyjadacza telewizyjnych ramówek. Nie puszczają go w każde święta, nie dorobił się statusu Die Hard i Kevina samego w domu. Przeciętni odbiorcy sygnału telewizyjnego i tak pewnie by go nie zrozumieli, zaraz pewnie przełączyliby na inny kanał, a dzieła zniszczenia dokonałyby bloki reklamowe. Nie ma się zresztą czemu dziwić. Dziecka Ridleya Scotta nie docenili nawet widzowie gdy film ten trafiał do kin. A przecież był naszpikowany gwiazdami. Harrison Ford w szczytowej formie latał w nim ze spluwą gdzieś pomiędzy Poszukiwaczami zaginionej Arki a Powrotem Jedi. Ultrafuturystyczny obraz, który nawet dziś robi wrażenie zapodany w klimacie Noir jednak nie przypadł od razu widzom do gustu. Ci musieli do niego po prostu dorosnąć, dojrzeć, ale przede wszystkim zrozumieć. Tak jak i ja.


Trzy dni temu obejrzałem go raz jeszcze po dłuższej przerwie, tak w ramach odświeżenia i płynnego przejścia klimatem w nadchodzący sequel. I cholera jasna, on nadal to ma. Nieśmiertelność: 10. Dziś wydaje się być nawet bardziej aktualny niż wtedy, gdy wchodził do kin. Także dużo bardziej na czasie niż w roku 1968, kiedy pisał o nim P.K. Dick w Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?. Blade Runner doskonale broni się dziś także pod kątem realizacji, scenografii i efektów wizualnych. Owszem, historia dzieje się w roku 2019, czyli tak jakby pojutrze, a mieszkańcy Los Angeles nadal nie znają ekranów lcd, komórek i internetów, za to latają samochodami i mają skolonizowane planety ościenne. W kinie Sci-Fi technologia nigdy nie ma wielkich szans z upływem czasu, niemniej nawet 35 lat później świat Blade Runner nadal wygląda świeżo i intrygująco. Aż chce się do niego wejść i pozwiedzać. Niewiele gatunkowych klasyków może tak o sobie dziś z dumą powiedzieć. Może jeszcze pierwsze Alieny, czy Odyseja... Kubricka.

Poprzeczka jaką postanowił zawiesić sobie i zarazem nam wszystkim Denis Villneuve z początku była dla mnie niewidoczna gołym okiem. Wisiała gdzieś wysoko w chmurach. Delikatnie rzecz ujmując, nie jestem fanem kontynuacji w kinie i targania świętościami, które od lat grzeją w świętym spokoju swoje stare kości na półkach z napisem „kult - nie dotykać”. To się zwykle nigdy nie udaje, acz najczęściej zawsze opłaca. Zatem w pierwszej chwili opętało mnie niedowierzanie i niesmak, potem przeszło to płynnie w ciekawość i nadzieję. Gdy pojawiły się pierwsze zdjęcia z planu, pierwsze zajawki i screeny, zatraciłem się w tym projekcie już bezgranicznie. Uwierzyłem Kanadyjczykowi na słowo i kupiłem zaufanie za pięć groszy na wyprzedaży w Biedronce. Jeszcze wczoraj przed seansem, siedząc już tak w kinowym fotelu i trzymając w ręku kubek z kawą byłem dziwnie spokojny i pewny pełni satysfakcji. Gotów byłem wystawić w ciemno maksymalną ocenę ze świadomością graniczącą z pewnością, że niewiele się pomylę. I żeby nie przedłużać, bo przecież alkohol i kobiety nam stygną, rzeczywiście, nie pomyliłem się. Można umierać.


Widziałem rzeczy, którym wy ludzie nie dalibyście wiary… rzekłby ponownie Roy Batty gdyby tylko dożył tej chwili. Ale skoro on nie może, to napiszę to ja. Widziałem wczoraj rzeczy wielkie. Patrzyłem na nie z rozdziawioną gębą przez blisko trzy godziny. Byłem naocznym świadkiem jak kino po raz kolejny przekracza swoje granice. Już chyba wiem co musieli odczuwać widzowie w kinie na premierze Nowej Nadziei w 1977 roku. Podobny kaliber zderzenia z nowym wymiarem obrazu, dźwięku i emocji. Wiem doskonale, że w dzisiejszych realiach może brzmieć to co najmniej groteskowo, wszak już w co drugim blockbusterze mamy do czynienia z ogromnym wachlarzem audiowizualnych słodkości przez które zostaliśmy znieczuleni i przyzwyczajeni do zielonych ekranów i komputerowych wodotrysków, to jednak w Blade Runner 2049 ich ogrom, poczucie wielowarstwowej przestrzeni z jednoczesnym zachowaniem klimatu rodem z roku 1982 zwyczajnie wbiło mnie w fotel. Dawno czegoś takiego nie doświadczyłem w kinie.

Zapewne wszyscy teraz piszą mniej więcej to samo co ja, wiem, żadna sztuka powiedzieć to co inni, ale nawet gdybym chciał, to nie potrafię inaczej. Wybaczcie mi proszę, ale Denis Villneuve naprawdę ociera się o geniusz i arcydzieło. Nie chcę się silić na oryginalność i iść pod prąd dla kilku lajków więcej. Zostałem kupiony, poddałem się, leżę i dzień po nadal robię pod siebie z zachwytu. To obraz doskonały, pulsujący i hipnotyzujący. Zabiera widza na trzygodzinną podróż do innego świata, z którego nie chce się wracać. To jak bilet w jedną stronę, nie powinno sprzedawać się go ludziom słabym. Czy film ma w ogóle jakieś słabe punkty? Oczywiście. Jak każdy. Tu są one jedynie mikroskopijne i rzucają bardzo niewielką wiązkę światła na całość, ale jednak istnieją. Nawet się teraz nimi z wami podzielę.


Przede wszystkim lekko (zwracam uwagę na LEKKO) kuleje łącznik historii 1982 z 2017. Jest trochę nieprzekonujący i jakby stworzony na siłę, żeby tylko było jakieś alibi na stworzenie kontinuum. Treść u Villneuve’a, mimo że bogatsza od tej u Scotta, w aspekcie istoty humanizmu nad którą się obie nisko pochylają wydaje się jednak chyba nieco płytsza, co trochę mnie dziwi, bo przecież nawet na Wikicytatach obraz z 1982 roku nie grzeszy wieloma kultowymi kwestiami. Jest ich ledwie kilka liczących się, a mimo to dzielnie bronią się one przed fontanną tekstów tryskającą w roku 2017. Ale żeby być tego bardziej pewnym muszę raz jeszcze obejrzeć dzieło Kanadyjczyka. Zdecydowanie zbyt dużo się w nim dzieje, żeby już za pierwszym podejściem móc wyrobić sobie zdanie na wszystkie możliwe aspekty. Niemniej pierwsze odczucie jest w tym względzie lekko zachwiane. To samo tyczy się zakończenia. Spokojnie, nie będzie spoilerów. Te wydaje się zostawiać po sobie otwartą furtkę, jakby zapraszało do wejścia kolejnych śmiałków, a to z kolei trochę mnie niepokoi. Nie chciałbym zobaczyć za chwilę rozmnażających się jak Replikanci w fabryce Niandera Wallace’a (Jared Leto – dla mnie słaba rola) Blade Runnerów 2052, 2059 itd.

I to chyba wszystko z małych grzeszków, więcej nie pamiętam, ale wcale nie proszę o rozgrzeszenie. Wszystko inne kłębiące się w mrocznej Californii jest bardzo w me gusta. Villneuve mocno starał się zachować oryginalny klimat panujący u Ridleya Scotta, dodając coś w bonusie od siebie. Jest pod tym względem bardzo dobrze. Leniwie, dostojnie, dumnie. Tak jak i w roku 1982 widzimy tu wielkoformatowe reklamy Coca-Coli i Atari, dominuje też styl i pismo rodem z dalekiego wschodu, ale to wszystko jest tu tylko bezinwazyjnym tłem, niemniej stanowi wyraźny i jakże miły ukłon w stronę klasyki gatunku. Olśniewające zdjęcia autorstwa weterana Rogera Dekinsa dopełniają całości i stanowią truskawkę na szczycie wysokiego lukrowego tortu. Do równego poziomu dołączyli rzecz jasna autorzy ścieżki dźwiękowej - duet Hans Zimmer & Benjamin Wallfisch, acz tu muszę przyznać, że po seansie nic z ich muzyki nie ostało mi się w głowie. Jeden wielki pulsujący, obłędny chaos. Świetnie wpletli się w opowiadaną historię, nie przejmowali siłą pałeczki, nie wychodzili na pierwszy plan, byli raczej jego skutecznym uzupełnieniem i dopełnieniem, czyli tak jak to powinno wyglądać w dobrze skrojonym kinie. Vangelis powinien być zadowolony. My również.


Harrison Ford? Jest taki sam jak we współczesnych Indiana Jones czy Gwiezdnych Wojnach do których także wracał po latach. Fajnie jest go zobaczyć na ekranie, oczywiście, że tak. Dodaje trochę kolorytu i szczyptę humoru, ale poza naturalnym łącznikiem opowieści bardziej pełni on rolę oka puszczonego do starych fanów wszystkich wspomnianych serii. Sentymentytakietam. Villneuve dużo bardziej skupia się nad narodzinami nowego bohatera. Ryan Gosling a.k.a Oficer K. śmiało przejmuje od Deckarda pałeczkę w sztafecie pokoleń i robi to w charakterystyczny dla siebie sposób. Mina nr pięć w dwunastu różnych odcieniach zapodana w sosie słodko-kwaśnym. Jego fanki znów będą miały mokro w majtkach.

Reasumując. Wszyscy powinni być zadowoleni. Zarówno fani pióra P.K. Dicka, psychofani pierwowzoru Ridleya Scotta, oraz nowo pozyskani fani, którzy dopiero od 2049 roku wpadną w sidła tego szaleństwa. Rzadko przy odświeżaniu klasyka udaje się uzyskać taką zgodność interesów. Choćby więc dlatego warto zaryzykować i ochrzcić Blade Runner 2049 mianem arcydzieła, które przejdzie na długie lata do kanonu kina Sci-Fi wychowując przy tym oraz łechtając podniebienia kolejnych pokoleń, jednak z pewnością nie można powiedzieć o nim, ze jest lepszy niż jego poprzednik. To byłoby duże nadużycie, a już tym bardziej bezcelowe. Ciężko jest bowiem porównywać ze sobą kultowego Mercedesa klasy G z roku 1982 a tego z roku 2017. Niby to nadal ten sam samochód o identycznej bryle nadwozia, ale wykonanie i wnętrze są zgoła odmienne, bardziej dopasowane do potrzeb i gustów odbiorców z danej epoki. Pozwolę sobie jednak postawić między nimi znak równości, co w konsekwencji zmusza ich do podzielenia się oceną 5+ (9/10). Mam nadzieję, że historia mnie oszczędzi. Fantastyczny prezent na imieniny żeś mi Panie reżyserze podarował. Z całego serducha dziękuję.






IMDb: 8,7
Filmweb: 7,6



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz