Pokazywanie postów oznaczonych etykietą IRL. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą IRL. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 19 lutego 2019

Dworskie życie celebrytów - koloryzowane

Faworyta
reż. Yorgos Lanthimos, GBR, USA, IRL, 2018
120 min. Imperial-Cinepix
Polska premiera: 8.02.2019
Dramat, Kostiumowy, Biograficzny, Historyczny




Gdyby światem rządziły kobiety, to może faktycznie nie byłoby wojen, za to wszystkie państwa byłyby na siebie poobrażane, a w notach dyplomatycznych przekazywałyby sobie sakramentalne „domyśl się”. Ten stary jak zawód kurtyzany dowcip, który od lat krąży po sieci w postaci memicznej ma w sobie tyleż samo z prawdy, co i z nieprawdy, ale w autorskim spostrzeżeniu Greka Yorgosa Lanthimosa wydaje się być bardziej namacalny od grzybów po deszczu. Ekranizacja kilku ostatnich lat z życia Królowej Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii - Anny Stuart - ukazuje cały ten dworski zgiełk; polityczne intrygi, miłosne domino, oderwanie od rzeczywistości oraz nieznośne rozpasanie i rozkapryszenie elit właśnie z punktu widzenia kobiet. Trzech kobiet.

Nie oznacza to wcale, że film jest przewidziany głównie dla tych co siusiają na siedząco, acz przyznaję, że to przede wszystkim kobiety znajdą tu dużo fajnych świecidełek dla siebie. Jednak według mnie Faworytę powinni obejrzeć również Panowie. Nie dlatego, że Emma Stone pokazuje cycki (acz jest to też jakiś powód), bardziej dlatego, że każdy z nas, samców Alfa, a nawet Beta wygrzebie stąd także coś i dla siebie. Ja na ten przykład dostrzegłem w nim wiele ciekawych nawiązań do świata współczesnego, do typowych relacji damsko-męskich i damsko-damskich takoż, także do sposobu traktowania społeczeństwa przez elity oraz sposobu zarządzania państwem (ale pasuje też np. do małej firmy) tak, jakby się grało w Monopoly.

Film bazuje na prawdziwych wydarzeniach z początku XVIII wieku i ukazuje wycinek dworskiego centrum dowodzenia wszechświatem za którego konsoletą siedzi pierwsza monarchini w Wielkiej Brytanii, Królowa, a może nawet i DJ, Anna (Olivia Colman). Wgłębiając się nieco w lekcję historii, bo to w końcu film historyczno-kostiumowo-biograficzny, więc warto byłoby co nieco wiedzieć przed napoczęciem lektury, można szybko wywnioskować z faktów, iż Królowa Anna nie była najlepsza w rządzeniu, acz na pewno na jej duży plus należy zapisać historyczne pierwsze zjednoczenie Szkocji i Anglii do jakiego doszło za jej panowania, niemniej i tak lepiej jej szło w zakulisowych dworskich skandalach oraz w pochłanianiu dużych ilości brandy. Dziś brukowce typu Sun, czy Daily Mirror miałyby niezłe używanie, ale w osiemnastym wieku poza królestwem żyło się na tyle, na ile pozwalała monarchia i wojsko, więc wieśniaki dupy cicho. Można więc rzecz, że zasadniczo do dziś nic się nie zmieniło. Z tą drobną różnicą, że mamy Internet.


Królowa Anna była schorowana i delikatnie rzecz ujmując, niezbyt zrównoważona emocjonalnie. Nie doczekała się potomka, mimo, iż próbowała do skutku. Ciężko było ujarzmić jej codzienne oraz chybotliwe jak łódź podczas sztormu kaprysy, zatem królestwem w tych trudnych czasach wojny pomagała zarządzać z tylnego fotela jej młodsza przyjaciółka, a przy zupełnej okazji także kochanka - Sarah, księżna Marlborough (Rachel Weisz). Kobieta wyjątkowo przebiegła, cyniczna i gibka na umyśle, która dla dobra kraju trzymała w umiejętnym szachu w pełni sterowalną Królową, która traktowała ją jak swoją prawą rękę i to bynajmniej nie tylko podczas łóżkowych igraszek. Nie było to specjalnie trudne, gdyż ta często bardziej martwiła się o swoje domowe króliki, niż o przyszłość korony.

W tle tego silnego, acz toksycznego kobiecego duetu obserwujemy świat mężczyzn, tych umalowanych i w perukach, którzy stanowią drugi plan pochłonięty walką i przepychankami politycznymi pomiędzy Wigami i Torysami. Ślizgają się między Królową a księżną, spiskują, poniżają się oraz pławią w dekadenckich rozrywkach i luksusach. Są w wielu aspektach podobni do współczesnych samców, którzy zamiast makijażu i peruk są często jeszcze bardziej zniewieściali, depilują klaty i nie wiedzą jak prawidłowo trzyma się w ręku młotek. Lanthimos bazując na historycznych faktach oraz posługując się kostiumową, wysmakowaną estetyką w cwany sposób ukazuje liczne podobieństwa między dwoma, z pozoru różnymi światami mężczyzn, które w tym porównaniu okazują się dysponować zaskakującą dużą ilością wspólnych mianowników. Gdyby to wszystko nakręciła kobieta, pewnie pojawiłyby się głosy, że to film feministyczny i w ogóle girl power, ale jako, że za sterami tego statku usiadł kapitan, któremu braku cojones nie można zarzucić, to też finalnie otrzymujemy całkiem ciekawy punkt widzenia pozbawiony tych wszystkich ordynarnych naleciałości ze świata dżender i politycznej poprawności. Jest więc bardzo strawnie.

W takich to więc realiach poznajemy w końcu tą trzecią, cwaną i równie przebiegłą jak Lady Sarah, piękną i młodą służkę Abigail Masham (Emma Stone), która szybko wkracza do gry i staje się nową faworytą Królowej gibko przeskakując z najniższego szczebla klasy społecznej do arystokrackiej ligi mistrzów (oczywiście głównie przez łóżko, zatem seksizm, ha!). Dochodzi więc do klasycznego starcia tytanów, konfliktu dwóch silnych charakterologicznie kobiet, które na śmierć i życie walczą o względy Królowej, a gdzieś między wierszami także o sprawowanie realnej władzy, acz z zupełnie odmiennych pobudek. Walka w kisielu albo filmy o najebanych angielskich niewiastach ciągnących się za włosy przed nocnymi londyńskimi klubami to przy tym co serwują nam nasze panie jest mały pikuś. Kapitalne role wszystkich trzech dam. Sam nie wiem, która wypadła lepiej, nawet nie próbuję tego w tym miejscu rozstrzygać. Z pewnością to jedne z najlepszych kobiecych kreacji aktorskich jakie widziałem w ostatnim roku. Nie wiem czy któraś z Pań zostanie wyróżniona za kilka dni Oscarem, prawdę mówiąc mam to w dupie, ale patrząc na konkurencję, to w idealnym świecie powinny spać o to spokojnie. Ale jako, że idealny świat nie istnieje, to też bardzo możliwe, że wszystkie trzy obejdą się smaczkiem. W każdym razie w moim świecie wygrały sporo.


Ale to co podoba mi się w tej opowieści najbardziej, to to, że Grekowi udało się upiec kilka pieczeni na jednym małym ogniu. Połączył niemożliwe z niemożliwym. Wodę z ogniem, a nawet radykalny feminizm z seksistowskim męskim dyktatem buzującego testosteronu. Lanthimos nikomu specjalnie nie wadząc, nikogo nie dzieląc, ani też nie stygmatyzując pewnych uprzedzeń i wielowiekowych społecznych naleciałości, ukazał jednocześnie kobiety jako silne, waleczne, pełne pasji i polotu cwane istotki realnie rządzące krajem, a przy tym także ukazuje je jako bardzo małostkowe, niestabilnie emocjonalnie, dające się ponieść emocjom, skupione na własnym interesie i dobrym samopoczuciu zazdrosne o wszystko kurtyzany. No jak to w życiu. Raz tak, a raz wspak. Ani to nowe ani też odkrywcze, zgoda, ale w dzisiejszych czasach, w których każdy każdego chce w jakiś sposób szufladkować, stanowi to dobre remedium na panoszący się po tej planecie bóldupizm.

Nigdy nie byłem fanem filmów kostiumowych, i tu też czasem mój antyfanizm dawał mi się we znaki, ale ukazanie pewnych smakowitych porównań oraz analogii do współczesności ukazanej na tle XVIII wiecznej rzeczywistości epoki Oświecenia dostarczyło mi sporo frajdy. Myślę, że dzięki Faworycie wszyscy możemy nabrać zdrowego dystansu pozwalającego dostrzec pewne niezmienne od wieków mechanizmy w relacjach międzyludzkich i międzyklasowych, oraz tak zwyczajnie, zrozumieć czymże jest życie zawadiacko huśtające się między przepaściami dobra i zła. Kostiumy oraz dworskie obyczaje dodają tylko kolorytu tej smutnej i szarej konstatacji.


Lanthimos znany dotąd z, nazwijmy to, dość ekscentrycznego podejścia do sztuki filmowej, które polubiłem do tego stopnia, by uznać go za jednego z najciekawszych młodych twórców filmowych dzisiejszych czasów, pokazał, że jako reprezentant kina artystycznego w zderzeniu z kinem popularnym wcale nie musi kończyć tak… jak zwykle to się kończy. Czyli w czarnej dupie. Udowodnił to już zresztą przy okazji Lobstera, a ostatnio w Zabiciu świętego jelenia, niemniej w tym konkretnym przypadku Lanthimosa jakiego znamy jest jakby najmniej. Nie umiem jednoznacznie stwierdzić, czy odbieram to w kategoriach wady, czy może wręcz przeciwnie, powiedzmy więc, że pozostaję w wymownym rozkroku. W Faworycie mimo wielu słodkości zabrakło mi dla równowagi nieco gorzkich przypraw - jego szaleństwa oraz zjawiskowego popierdolenia jakim dotąd żonglował z gracją cyrkowego klauna, ale koniec końców i tak szanuję go za to, że wkraczając do innego świata, innej rzeczywistości i innego budżetu, a w tym przypadku także do innej epoki i estetyki filmowej, potrafił mimo wszystko zachować cząstkę samego siebie, a przy tym wydał na świat potomstwo, które mimo różnych matek nadal nacechowane jest podobieństwami do starszych braci i sióstr. To dobrze świadczy głównie o samym reżyserze i daje nadzieję na to, że z tej obranej ścieżki nie zamierza schodzić także w najbliższej przyszłości. Niemniej lekki dysonans poznawczy jest tu przeze mnie odczuwalny i muszę to zaakcentować.

Podsumowując. Kłaniam się nisko Panu Lanthimosowi oraz jego trzem aniołkom. Dostarczyliście mi solidnej rozrywki, tej nieco wyższych lotów. Może nie jest to kino mojego życia za którym uganiam się niczym wariat, dostrzegam w nim trochę mankamentów, głównie w scenariuszu, acz zawsze można to zwalić na fakty historyczne z którymi się nie dyskutuje. Niemniej warto było się teleportować te kilka wieków wstecz, by zobaczyć w osiemnastowiecznym rewersie naszą współczesną, opuchniętą twarz. Zasadniczo to nic się nie zmieniło i nadal tkwimy w szachu stwórcy, gdzieś między jednym, a drugim szczebelkiem drabinki w ewolucji Darwina. I to jest dobra wiadomość mili Państwo. Mentalnie nadal bliżej nam do małp, nadal podkładamy sobie świnie i nadal ze sobą rywalizujemy. O stołki, władzę, status materialny i społeczny, o łózko i dostęp do majtek tej czy tamtego. Na tym właśnie polega istota człowieczeństwa. Nieustannie kogoś gonimy lub też spierdalamy przed innymi. Czy to na dworze, czy na polu, kończąc na plebanii. Trzeba więc kupić wygodne buty i w końcu nauczyć się biegać.





piątek, 26 lutego 2016

Wujek Ekran rozdaje Oscary 2016

Pokój
reż. Emma Donoghue, IRL, CAN, 2015
118 min. Monolith Films
Polska premiera: 26.02.2016
Dramat


To był jedyny z wybranych przeze mnie filmów na ostatnim Warszawskim Festiwalu Filmowym, którego na pół godziny przed seansem musiałem odpuścić z przyczyn nazwijmy to wyższych (tak, kobieta). Jak na złość okazało się zaraz, że Pokój zgarnął tytuł najlepszego filmu według jak zawsze wymagającej publiczności, do tego świetnie oceniła go także krytyka. Mało tego. Amerykańska Akademia nominowała go do Oscara. No cóż. Peszek. Obejrzałem go więc te kilka miesięcy później, a w międzyczasie zdążyłem nabrać pewności, że pozycja ta jest solidna i zwyczajnie dobra. W związku z powyższym, co zrozumiałe, wypadało od Pokoju oczekiwać więcej. No więc oczekiwałem.

I to był błąd. Bez tak wysoko zawieszonej poprzeczki film z pewnością wszedłby mi zdecydowanie lepiej i głębiej. Ups. Mało sztywne zestawienie. No więc po prostu lepiej. Niestety po seansie zostało nas na placu boju dwóch. Ja oraz lekki niesmak, taki wiecie, jak po całonocnej libacji i mieszaniu trunków. Historia oczywiście zacna i ciekawa. Scenariusz to mocny kandydat w kategorii adaptacji, i chyba właśnie tu daję Pokojowi największe szanse w wyścigu po Oscary. Bardzo sprawnie zostały skonsolidowane a także upchane w małym, szczelnym pomieszczeniu ludzki dramat i emocje. Mały chłopiec (Jacob Tremblay) dał aktorski popis, zgoda, ale już jego wychwalana przez wszystkich matka (Brie Larson) bez przerwy działała mi na nerwy. Ok. Ja wszystko rozumiem. Taka rola. Załamanie nerwowe, psychiczne zawiechy, tak brutalne wydarzenie musiało przełożyć się na ogólny stan psychiczny, fobie, ataki, histerię, niemniej nie mogłem jej zdzierżyć, zwłaszcza w drugiej części opowieści.

Oczywiście niewiele to zmienia w moim finalnym odbiorze. A ten był zwyczajnie dobry. Film jest poprawny, troszkę emocjonujący i momentami wstrząsający, nie zamierzam wytaczać przeciw niemu ciężkich dział. Ale nic ponadto. Przetrawiłem go w sposób dość bezrefleksyjny, a chyba nie powinienem. Bardzo podobała mi się pierwsza część filmu. Relacja matki z synem, sposób tłumaczenia i opisywania mu świata, którego nigdy nie widział. Instynkt przetrwania, knucie planu ucieczki. Tak, to było interesujące i dobre. Ale druga część, już po uwolnieniu, totalnie mnie rozczarowała i znudziła. Nie, to nie jest arcydzieło, o które od miesięcy ociera się w ocenach. To po prostu dobry film. Tak jak szot wódki - na jeden raz.

4/6

Mój typ Oscarowy: 2 nagrody
Real: 1 nagroda



Sicario
reż. Denis Villeneuve, USA, 2015
121 min. Monolith Films
Polska premiera: 25.09.2015
Dramat, Kryminał


Denis Villeneuve to dziś już Gość przez duże G. Ziomale z osiedlowych ławek przed blokiem nazwaliby go pewnie bratem i pozwolili mu zjarać z nimi blanta. Kanadyjczyk wyrósł już z wieku szczenięcego, w którym to szokował niezwykłą dojrzałością i mądrością, jakimi raził po oczach w kapitalnych Pogorzelisku, Labiryncie i Wrogu. Ale to już przeszłość. Teraz przyszła pora na konfrontację z punktu widzenia wieku dojrzałego. Dostał więc od Hollywood kosztowne zabawki za trzydzieści baniek i powiedziano mu - masz chłopie, baw się i rób co chcesz, tylko uważaj, nie zawiedź nas.

Z tak postawionego zadania Villeneuve wywiązał się bez zarzutu. Na mocne cztery z plusem. W światowych Boxoffice'ach tabelki w Excelu biją brawo i mrożą szampana, wszak film nadal jeszcze na siebie zarabia, a trzy nominacje do Oscara dodają mu tylko dodatkowych punktów do ogólnej zajebistości. W zasadzie facet mógłby już dziś powiedzieć: „melduję wykonanie zadania”. Tyle, że według mojej szkolnej skali ocen nie poszło mu aż tak dobrze. Tak, wiem, cały świat w tym momencie właśnie zadrżał w podstawach i zamarł z przerażenia. Sicario jest perfekcyjnie niepokojący, także bardzo wciągający i niezwykle klimatyczny, ma w sobie też wiele z typowych cech charakterystycznych dla kina Kanadyjczyka. Np. to, że jesteśmy długo prowadzeni przez niego za rączkę, by na koniec nam ją bezceremonialnie pragnął odrąbać tępym scyzorykiem. Cholernie szanuję tak bezczelnych reżyserów.

Gdybym nie widział jego wspomnianych wcześniejszych tytułów, zapiałbym nad Sicario z zachwytu, tak jak uczyniła to reszta wszechświata i okolic. Ale niestety widziałem. Tzn. jakie niestety? Niestety dla Sicario rzecz jasna. To zdecydowanie mniejszy rozmiar kaloszy. Zabrakło mi tu głównie elementu zaskoczenia i nieprzewidywalności, oraz tego trudno definiowalnego odczucia satysfakcji. Czułem się trochę znużony, a finalnie niezaspokojony. Dziwny stan. Masz przed sobą fajną cycatą laskę, Anię, czy tam Ewę, nawet nie pamiętasz jej imienia, grunt, że chętną na igraszki, a ty po 20 minutach obiecującej gry wstępnej zasypiasz w skarpetkach. Zdarza się najlepszym, wiadomo, ale jednak wstyd. Cóż... To dobre kino, acz bardziej kino domowe. W sam raz do uśpienia. Mojego lub jej.

4/6

Mój typ Oscarowy: 1 nagroda
Real: Zero


Creed
reż. Ryan Coogler, USA, 2015
133 min. Forum Film Poland
Polska premiera: 8.01.2016
Dramat, Sportowy


Mam ogromną słabość do Rocky’ego. Jest ona tym większa, im robię się starszy. Z wiekiem staję się coraz bardziej sentymentalny, do głosu dochodzą jakieś durne tęsknoty i inne dziwki. Za dzieciaka wiadomo, totalne szaleństwo i kult. Potem lekkie znudzenie ikonami kina lat 80-tych, świadome zbesztanie ich w swoim łbie, oraz rozpaczliwe poszukiwanie w kinie nowych bohaterów.

Potrzebowałem wielu lat, by kategorycznie stwierdzić, że większych herosów jak oni nie ma i nigdy już chyba nie będzie. Dzieciństwo dzieciństwem, sentymenty sentymentami, z pewnością mają w tym aspekcie wiele do powiedzenia, ale jak oglądam po raz kolejny takiego Rocky’ego, to aż się we mnie gotuje i mam ochotę zalać samym sobą kubek z herbatą. Patos, charakterystyka postaci oraz klarowny podział na dobro i zło jest w tym kinie nieśmiertelne. Właśnie na tym bazowały sportowe filmy lat 80-tych, może i do bólu przewidywalne oraz szalenie proste w konstrukcji, ale dziś, gdy tylko ktoś współczesny świadomie nawiąże do nich i to garściami, to niemal za każdym razem chwytają za serce, czego najlepszym dowodem są Zapaśnik, Southpaw, czy Za wszelką cenę. Ludzie chyba po prostu ciągle tęsknią za tego typu emocjami. Są jedyne w swoim rodzaju. Proste i nieskomplikowane, a przy tym cholernie szczere.

Creed podąża więc tą samą ścieżką chwały. Nie tyle czerpie garściami z oryginału, co staje w szranki z jego kontynuacją. Rocky Balboa żyje, dalej prowadzi swoją restaurację w Philadelphii, a na ulicach i w knajpach na całym mieście widoczne są zdjęcia i graffiti z jego podobiznami. Może jest już nieco podstarzały i obolały ale to ciągle ten sam szczery, skromny i zabawny facet. W filmie mamy do czynienia z niemal identycznym klimatem oraz schematami charakterystycznymi dla sportowego kina, także te same aspekty psychologiczne, walka samego z sobą, upadek, potknięcie, ciężka praca i walka o zwycięstwo oraz powrót w chwale. Co prawda na pierwszym planie nie ma już Rocky'ego, tylko młody Adonis "Creed" Johnson, syn Apollo Creeda, ale tak po prawdzie, to niczego w tej sadze nie zmienia. Dla mnie Creed to Rocky, tylko kilkadziesiąt lat później. Nadal budzi we mnie te same emocje. I chyba właśnie o to chodziło jego twórcom.

To fantastyczne uczucie móc ponownie zobaczyć na ekranie Sylvestra Stallone, który nie musiał specjalnie grać ani udawać. Był sobą. Po prostu. Rocky to on, dosłownie i w przenośni. Oglądając Creed czułem się trochę jak na Przebudzeniu Mocy. Po dłuższej przerwie ponownie doświadczyłem powrotu bohaterów i emocji jakie towarzyszyły mi w latach szczeniackich. To absolutnie świetne nawiązanie do lat dzieciństwa w których raczkowała moja fascynacja kinem. Ale Creed to coś więcej niż tylko kubeł zimnej wody polany na rozgrzane sentymenty. On idzie krok dalej. Nie tylko nawiązuje do lat minionych, ale też kreuje coś zupełnie nowego i z dumą przekazuje pałeczkę w sztafecie pokoleń. Wielki film, mimo, że odrysowany od kalki.

5/6

Mój typ Oscarowy: 1 nagroda
Real: Zero




Most szpiegów
reż. Steven Spielberg, USA, 2015
141 min. Imperial-Cinepix
Polska premiera: 27.11.2015
Dramat, Thriller, Polityczny


Steven Spielberg jest jak uznana marka drogiego alkoholu. Po pierwszym łyku wiesz już, że to właśnie ten smak, jedyny i niepodrabialny, dobrze ci znany i trudny do osiągnięcia przez innych producentów. Podobnie jest z jego filmami. Już po pierwszych kadrach czuć jego rękę, a w trakcie dalszej penetracji taśm filmowych ciągle dostrzega się multum schematów jakimi ten zasłużony dla amerykańskiej kinematografii reżyser od lat się posiłkuje. W każdej jego ekranizowanej historii zawarta jest jakaś szczypta magii, a między słowami lokowane są drogowskazy moralne. Zgoda, nie zawsze się z nim zgadzam, Spielberg jest dla mnie nieco za miękki i zbyt politycznie poprawny, momentami wręcz familijny, ułożony i aż za grzeczny, a ja lubię w kinie odrobinę brudu. Niemniej Spielberg zrewolucjonizował przemysł filmowy, wrzucił mu drugi i od razu piąty bieg. Już na zawsze wpisał się złotymi nićmi w historię światowej kinematografii. Nie sposób mu tego nie przyznać. Nie sposób nie szanować.

Dlatego cieszę się, że po kilku słabszych produkcjach powrócił wreszcie na swoje właściwe tory. I to nie przy pomocy dinozaurów, rekinów, czy innych kosmitów, po prostu zatańczył po swojemu z babcią historią. Most szpiegów, to kino historyczne oparte na faktach ze szpiegowskim pazurem i klimatem z czasów zimnej wojny. Na pierwszy rzut oka ciężkostrawne gatunkowo, bynajmniej nie dla każdego, ale przecież to Spielberg, ikona amerykańskiej popkultury, człowiek, który ma w sobie coś z MacGyvera – z każdej historii ulepi boxoffice’owy wyjadacz. Facet ma wyjątkowy dar do przekładania zawiłych historii na język kina przyswajalnego, niekonfliktowego i rozrywkowego.

Most szpiegów jest trochę taką ciepłą kluchą, która w szponach zimnej wojny i szorstkiego podziału na białe i czarne potrafi jednak wyciągnąć z kapelusza typowego Spielberga. Bardzo pomaga mu w tym Tom Hanks, który nawet w najbardziej dramatycznej roli potrafi być zarazem śmiertelnie komiczny oraz ironiczny. Razem zbudowali ważną historię opartą na faktach, która jednocześnie stała się uniwersalnym wytrychem do drzwi prowadzących do ludzkiej godności i sprawiedliwości. Miłe, przyjemne, nieco podniosłe i z godnym patosem, a jednocześnie bardzo lekkostrawne. Klasyczny Spielberg. Świat kina bez niego byłby potwornie nudny.

4/6

Mój typ Oscarowy: Zero
Real: 1 nagroda



Spotlight
reż. Tom McCarthy, USA, 2015
128 min. United International Pictures
Polska premiera: 5.02.2016
Dramat, Obyczajowy


Największym moim problemem po obejrzeniu tego, bez wątpienia świetnego filmu jest beznamiętny wkurw spowodowany smutną konstatacją z powodu tego, że coś, co jest mi ideologicznie bliskie, oraz w co usilnie próbuję ciągle wierzyć i na jego podwalinach budować sens swojej bytności, jest w pewnym stopniu zakłamane i zgniłe od środka. Z początku unikałem tego filmu jak ognia, nie bardzo chciałem się zagłębiać w ten temat, wiedziałem czym to się skończy. Nie to, że świadomie odrzucam od siebie fakty, po prostu bałem się pogromu. Intensyfikacji i celowego grania na jedną nutę, słowem - dojebania kościołowi za wszelką cenę. W imię zasad.

Na szczęście tak nie jest. I właśnie to jest najmocniejsza strona Spotlight. Twórcy skupili się na aspekcie merytorycznym, na pieczołowitym odwzorowaniu pracy dziennikarzy śledczych, na kropli, która drąży skałę. Skandal pedofilski w kościele bostońskim, a raczej jego skala rzecz jasna szokuje, boli i zwyczajnie wkurwia, ale wszystkie fakty przedstawione są w sposób uczciwy. Oglądając film miałem wrażenie, że czytam fachowy i rzetelnie napisany artykuł w gazecie. Bezstronny i bez tak mocno obecnej w polskich mediach manipulacji faktami oraz stawiania tez zgodnych z linią redakcji.

A kościół? Tworzą go po prostu ludzie, a ci od zawsze byli i są nadal niedoskonali, ułomni i słabi. Popełniają błędy, wszyscy i bez wyjątku. W zasadzie w moim osobistym podejściu do wiary nie potrzebuję pośredników, zwłaszcza tych ludzkich, unikam ich trochę tak jak przedstawicieli handlowych, domokrążców i świadków Jehowy. Poznałem jednak i znam nadal kilku wspaniałych księży, którzy wykonują kawał kapitalnej duszpasterskiej roboty. Staram się więc podchodzić do tego tematu w sposób pragmatyczny, wybiórczy i zdystansowany. Zło w kościele było od zawsze i będzie mu towarzyszyć wiecznie. Zło trzeba zwalczać, eliminować i nazywać po imieniu, to nie podlega żadnej dyskusji, ale też szlag mnie trafia, jak samozwańczy ateiści i antyklerykaliści, którzy tak przy zupełnej okazji chętnie obchodzą Boże Narodzenie i Wielkanoc, wrzucają cały kler do jednego worka z napisem ZŁO WCIELONE.

Staram się więc wierzyć w to, że są to tylko zgniłe owoce kilku jabłoni i że nadal jest ich stosunkowo niewiele w skali całego sadu. Końcowe napisy, w których wymieniono wszystkie afery pedofilskie zarejestrowane w kościele katolickim i to na całym świecie, mocno mnie jednak zabolały. Ogarnia mnie bezsilność i złość. Niemniej, mimo wewnętrznego i duchowego oporu cieszę się, że film ten powstał. Jestem zwolennikiem prawdy, choćby tej najbardziej bolesnej. Rad jestem, że pojawiły się w nim prawdziwe nazwiska, zdarzenia i fakty. Z całą stanowczością należy się przeciwstawiać złu, ale też nie popadać ze skrajności w skrajność. Osobiście dalej będę bronił dobrego imienia kościoła, wszak w dobie kryzysu wiary, rozszerzania się moralnego nihilizmu, lewackiej demagogii oraz najazdu Islamu na Europę, jest on suwerenem i gwarantem przetrwania standardów cywilizacji zachodniej, w której się przecież wychowaliśmy.

4/6

Mój typ Oscarowy: 3 nagrody
Real: 2 nagrody




Brooklyn
reż. John Crowley, IRL, CAN, GBR, 2015
105 min. Imperial-Cinepix
Polska premiera: 19.02.2016
Melodramat


Film obejrzałem tylko z dwóch powodów. Pierwszy nazywa się Nick Hornby, czyli autor scenariusza, do którego od wielu lat mam słabość jako powieściopisarza. A drugi wabi się "trzy nominacje do Oscara" oraz moje coroczne postanowienie obejrzenia jak największej ilości nominowanych do nich filmów. W celu wyrobienia własnego zdania, ma się rozumieć. W innych okolicznościach najpewniej bym go sobie darował. I jeśli ktoś nie lubi ckliwych, typowo kobiecych melodramatów i wyciskaczy łez spod sztandarów Harlequina, to zaprawdę powiadam wam - nie idźcie tą drogą. Odpuśćcie. Ja się męczyłem strasznie. To zupełnie nie moja wrażliwość, nie moje obsesje i nie mój target. Czasem rzecz jasna zdarzają się wyjątki uciekające spod gilotyny reguły, np. ostatnio zaskakująco dobrze wszedł mi Wiek Adaline, ale to głównie z powodu niezwykłej urody odtwórczyni głównej roli - Blake Lively, która tak na marginesie, zajmuje aktualnie pierwsze miejsce na liście moich filmowych ulubienic oraz wirtualnych kochanek. Niewiele to jednak zmienia w skali globalnej. W świecie melodramatów nadal czuję się trochę jak w za ciasnym swetrze, w dodatku w kolorze różowym. Co najmniej nieswojo.

A Brooklyn? Nie, to jest niestety ten sam rozmiar kapelusza. Saoirse Ronan jest co prawda urocza, a odzwierciedlenie ducha tamtej epoki (lata 50) jest zaskakująco dobre, to jednak mdłość tej miłosnej opowiastki jest dla mnie wprost nie do zniesienia. Nadmiar lukru i cukru źle wpływa na moją szorstką gruboskórność. Odnosiłem wrażenie, że oglądam Anię z Zielonego Wzgórza i tak właśnie lokuję Brooklyn. Film dla kobiet, młodych romantyczek z uporem maniaka poszukujących swojego księcia z bajki, oraz dla gospodyń domowych nałogowo czytających romansidła i rubrykę towarzyską w kobiecych czasopismach. Nie. Dziękuję. Postoję.

3/6

Mój typ Oscarowy: Zero
Real: Zero



Marsjanin
reż. Ridley Scott, USA, 2015
141 min. Imperial-Cinepix
Polska premiera: 2.10.2015
Sci-Fi


Film jesieni, a niektóre śmieszki nazwały go nawet filmem roku. Cóż za perfidny zamach na zdrowy rozsądek. To przecież nie był nawet najlepszy Sci-Fi roku. Uprzedzając pytania - Przebudzenie Mocy i Ex Machina nieco wyżej plasują się w moim prywatnym rankingu. Tego McGyvera w kosmosie uplasowałbym najwyżej na trzecim miejscu, o które jeszcze i tak musiałby się bić do ostatnich chwil z Mad Maxem.

Z Marsjaninem jest trochę jak hmm… ze Skodą. To zaiste, bardzo dobry samochód, zaawansowany technicznie, dopracowany i ze świetnym stosunkiem jakości do ceny. Ale jakby nie było… to nadal tylko Skoda. Najbardziej pospolite auto w Polsce. Prestiż w zasadzie żaden. I tak właśnie czułem się oglądając film. Miły, przyjemny, w zasadzie też niezawodny. Parę razy zapiało mi coś w duszy z zachwytu, głównie z powodu zdjęć tej boskiej czerwonej planety, ale po końcowych napisach odetchnąłem z wyraźną ulgą. Ucieszyłem się, że ten tytuł mam już za sobą i mogę o nim zapomnieć. Coś ten Ridley Scott nam się wypalił. Od Black Hawk Down równia pochyła w dół. Trudno, muszę jakoś z tymi Skodami żyć, samemu marząc przy tym o Porsche. W końcu miliony ludzi nie mogą się mylić.

A jebać. Pewnie, że mogą :)

4/6

Mój typ Oscarowy: 1 nagroda
Real: Zero


Na koniec jeszcze kilka innych nominowanych tytułów, o których pisałem już wcześniej:

Mad Max. Na drodze gniewu - Mój typ Oscarowy: 2 nagrody, Real: 6 nagród
Big Short - Mój typ Oscarowy: 1 nagroda, Real: 1 nagroda
Zjawa - Mój typ Oscarowy: 4 nagrody, Real: 3 nagrody
Nienawistna ósemka - Mój typ Oscarowy: Zero, Real: 1 nagroda
Ex Machina - Mój typ Oscarowy: Zero, Real: 1 nagroda
Gwiezdne Wojny: Przebudzenie Mocy - Mój typ Oscarowy: 1 nagroda, Real: Zero

Oraz wszystkie moje typy w jednym miejscu. Ot tak, dla zabawy:

Najlepszy film: Spotlight - trafiony
Najlepszy aktor pierwszoplanowy: Leonardo DiCaprio (niech ma, chociaż ode mnie) - trafiony
Najlepsza aktorka pierwszoplanowa: Brie Larson - trafiony
Najlepszy aktor drugoplanowy: Sylvester Stallone
Najlepsza aktorka drugoplanowa: Rachel McAdams
Najlepszy reżyser: Adam McKay
Najlepszy scenariusz oryginalny: Spotlight - trafiony
Najlepszy scenariusz adoptowany: Pokój
Najlepszy film nieanglojęzyczny: Syn Szawła - trafiony
Najlepszy krótkometrażowy film dokumentalny: A Girl in the River: The Price of Forgiveness - trafiony
Najlepsza charakteryzacja: Zjawa
Najlepsza muzyka oryginalna: Sicario
Najlepsza piosenka: "Earned It" - The Weeknd
Najlepsza scenografia: Mad Max - trafiony
Najlepsze efekty specjalne: Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy
Najlepsze kostiumy: Dziewczyna z portretu
Najlepsze zdjęcia: Zjawa - trafiony
Najlepszy długometrażowy film animowany: Anomalisa
Najlepszy dźwięk: Mad Max - trafiony
Najlepszy krótkometrażowy film aktorski: Ave Maria
Najlepszy krótkometrażowy film animowany: Prologue
Najlepszy montaż: Zjawa
Najlepszy montaż dźwięku: Marsjanin
Najlepszy pełnometrażowy film dokumentalny: Amy - trafiony

środa, 3 września 2014

Quo Vadis Europo?

Calvary
reż. John Michael McDonagh, IRL, GBR, 2014
100 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Czarna komedia




Żyjemy w czasach praktycznie pozbawionych Boga i jego wartości. Bezdusznych i do cna zmonopolizowanych przez postępowy antyklerykalizm. Tzn. Bóg jest, przechodzi gdzieś obok nas, ociera się poprzez starszą kobietę w mocherze przechodzącą tym samym chodnikiem, oraz nęka przy pomocy nawiedzonych kościelnych dzwonów, które nie dają spać w niedzielne południe. Przypominamy sobie o nim głównie w czasie Bożego Narodzenia i Wielkanocy, ale i tak przegrywa On wtedy ze świątecznym szałem zakupów, z reklamami w telewizji, z Kevinem samym w domu i ze Szklaną pułapką. Kryzys wyszydzanej dziś przez większość ludzi wiary (tej chrześcijańskiej, bo reszta innowierców radzi sobie nadal bardzo dobrze) jest zupełnie niedostrzegana w mainstreamie i kompletnie olewana przez pociągających za sznurki w Europie. A w gruncie rzeczy jej doszczętny upadek w dłuższej konsekwencji, acz już nie tak znów bardzo odległej, przyczyni się także do upadku wszystkiego co kochamy i co mamy w sobie zakorzenione już od pokoleń - ziemię, tradycję i zachodnie wartości charakteryzujące naszą cywilizację, która to przecież wychowała nas wszystkich, ukształtowała na prawych ludzi i która niczym Red Bull dodawała przez lata skrzydeł naszym przodkom. To właśnie w imię krzyża biliśmy się zawsze o swą wolność i niepodległość. To krzyż dawał nam siłę i wiarę w zwycięstwo. Ten sam krzyż, którego się dzisiaj wstydzimy.

Europa całymi wiekami decydowała o kształcie tego świata, odkrywała niedostępne dotąd lądy i rodziła wielkich uczonych, wynalazców, poetów, odkrywców, także i zbrodniarzy - owszem, Europa ma także wiele krwi na rękach, ale wcale nie mniej niż inne krainy geograficzne. Niestety dziś jest już w odwrocie. Jej wielkość umiera na naszych oczach, Stary kontynent gubi swoją tożsamość, mentalność przywódcy, także swą odwieczną i nierozerwalną z jej historią chrześcijańskość. Do głosu dochodzą inni wielcy tego świata: Państwa islamskie, Chiny i nadal bardziej azjatycka, zwłaszcza mentalnie dzika Rosja. W imię Europy bez granic, bez wystarczającej wewnętrznej kontroli, bez poczucia bezpieczeństwa, od lat prowadzi się w jej granicach szalenie ryzykowny eksperyment o nazwie Multi-Kulti. Efekty takiego rozluźnienia obyczajów są dla Europy iście zatrważające. Pomysłodawcy otwarcia granic UE dla imigrantów nie przewidzieli np. tego, że wyznawcy dajmy na to takiego Islamu nie będą chcieli tu tylko "pracować" i móc godnie żyć z poszanowaniem praw oraz obyczajów charakterystycznych dla danego regionu który ich przygarnął, lecz będą się zachowywać niczym partie polityczne. Będą mieć swój polityczny cel, który polega na wprowadzeniu prawa szariatu i budowę zamkniętego społeczeństwa, a w dalszej kolejności także i państwa islamskiego. Dlatego właśnie Londyn jest dziś miastem, w którym jest najwięcej meczetów na świecie. Londyn, Lądek Zdrój, Europa o jakiej marzyłeś.

Na domiar złego Europa sama amputowała sobie dłonie i w imię chorej, ciągle promowanej przez samą siebie, acz już nie raz i nie dwa ośmieszonej poprawności politycznej, nie może w wystarczającym stopniu uchronić swoich interesów jak i obywateli, no bo wiadomo - rasizm, szowinizm, dyskryminacja rasowa, gwarantowane prawa obywateli UE, wszyscy równi, wszyscy tacy sami... co za pierdolony bullshit. Jest to największe kłamstwo współczesnego świata przez które wszyscy jeszcze będziemy cierpieć, co ja gadam, już cierpimy. Nasze dzieci wychowywane według tegoż wzoru niestety również. I ich wnuki cierpieć będą także. Na tym świecie nigdy nie było, nie ma i nie będzie równości. Jest to chory wymysł lewicowych umysłów, utopia i fantazja masturbacyjna o istnieniu idealnego społeczeństwa jakiego przecież nie da się zbudować w tak zróżnicowanym ideologicznie oraz rasowo świecie. Wszyscy, którzy próbowali tego dokonać w oparciu o socjalistyczne i stricte lewicowe definicje już nie żyją. Stalin, Lenin, Marks i Engels, uchowali się tylko jełopy w Unii Europejskiej oraz kozaki w Korei Północnej. W tej ostatniej to faktycznie, system równości ludzkiej klasy robotniczej od lat utrzymuje się jakimś dziwnym zrządzeniem losu ponad poziomem morza, ale prawda jest taka, że czy nam się to podoba, czy nie, zawsze będą na tym świecie równi i równiejsi. Im prędzej zdamy sobie z tego sprawę, im szybciej uznamy, że to właśnie my powinniśmy być tymi równiejszymi jak przez wieki wieków, tym lepiej dla nas samych, naszych dzieci, naszej ojczyzny i dla Europy również. Jeśli nie, to zdominuje nas Rosja, albo inny dżihad i tyle będziemy mieli z tej swojej równości oraz "25 lat wolności".

Dlatego właśnie coraz częściej powstają w Europie ekstremalne ugrupowania skrajnie prawicowe o charakterze mocno eurosceptycznym. Mnie osobiście bardzo to cieszy, bo o ile nie ze wszystkim muszę się z nimi zgadzać, o tyle uważam, iż w tym zalewie unijnej propagandy przyda nam się pierwiastek zdrowego rozsądku. Ktoś musi stać na straży naszych rdzennych, europejskich stricte chrześcijańskich wartości. Skoro nie chcą tego czynić nasze elity, niech robią to bojówkarze. Oczywiście rodzi to niepotrzebne napięcia, eskalacja narasta, przedmieścia Paryża, islamskie dzielnice Londynu, także Kopenhaga od dawna już w ogniu, a w Oslo najpopularniejszym imieniem dla chłopców jest dziś Mahomet. Europa została wywrócona na lewą stronę i to na własne życzenie. W imię parcia ku bliżej niezdefiniowanej nowoczesności i poprawności pokazała Watykanowi środkowy palec, odwróciła się do Chrześcijaństwa, które może i nie było idealne, ale które jednak latami kształciło ją i budowało według słusznych prawd i zasad. Dziś, Europa odwraca się do niego plecami, pozwala opluwać go na własnej ziemi i to głównie przez Muzułmanów. Żałosne i smutne jest to zarazem.


Może właśnie taka czeka nas przyszłość? Może wszystkie kościoły pójdą kiedyś z dymem, a dzieciaki będą się śmiać z naszych starych wierzeń? Niebo przestanie istnieć, a ludzie nie będą już straszyć wizją piekła - przytomnie pyta się jeden z bohaterów filmu Calvary. Jakże bardzo jest ono na czasie. Cały film wydaje się być mocno dzisiejszy i jakże aktualny. Z chirurgiczną precyzją dotyka współczesnych problemów trapiących cały pogrążony w chaosie nie tylko kontynent, ale też cały świat. Małe irlandzkie miasteczko, a nawet wieś i jego zróżnicowana społeczność, jako symbol dzisiejszej Europy. W punkt.

Oczami miejscowego księdza - Ojca Jamesa Lavelle (genialny Brendan Glesson), obserwujemy postępującą degrengoladę, zgniliznę moralną, bezbożność i upadek wszelkich wartości. Mieszkańcy oddają się rozpustom i drobnym przyjemnością, nie kryją się z niczym, śmiało dzieląc się swoimi występkami z lokalnym kaznodzieją. Grzeszą, cudzołożą, piją, ćpają, zabijają, a jednocześnie sami krytykują kościół oraz jego ściśle określone wytyczne i zacofane dziś według nich zabobony. Używają często przy tym, tak jak i dziś w realnym świecie, słowa - wytrych, które według nich jest odpowiedzią na całe zło dzisiejszego klękającego przed krzyżem świata - pedofil. Tak. Często się z tym spotykam także i u nas, jako żelazny argument na krzywdy jakie wyrządza nam kościół. "Bo księża to pedofile", "bo kradną z tacy", "bo za wszystko trzeba im płacić". Zgoda. Kościół nie jest idealny, nigdy nie był i nigdy nie będzie. Pracują tam tacy sami ludzie jak wszędzie indziej. Grzeszą i popełniają takie same jak i my błędy, niemniej nie znoszę generalizacji. To nieuczciwe. Nie lubię oceniać całości zagadnienia jedynie poprzez wadliwe jednostki, które po prostu trzeba usuwać z organizmu.

John Michael McDonagh odnoszę wrażenie, że uważa podobnie. Również walczy ze stereotypami. Ukazuje problem współczesnego kościoła z punktu widzenia... kościoła - a konkretniej, to uczciwego, oddanego sprawie oraz swojemu powołaniu księdza. Tak, oni jednak istnieją naprawdę. Jakkolwiek byśmy do tego nie podchodzili, to nasza lojalność jest im dziś bardzo potrzebna. Dzięki niej Europa może obronić się przed moralną zagładą. Uważam, acz może jest to zbyt śmiałe stwierdzenie, iż tylko kościół może dziś scementować cały rozlazły się na wszystkie możliwe strony fundament naszego kontynentu. Nie zrobi tego Unia Europejska i jej ujadające psy - politycy. Oni nie działają według ideologicznych, stricte etycznych pobudek. Ekonomia i słupki w Excelu już dawno zabiły w nich prawość, uczciwość, oraz zabrały im mandat do prawa o decydowaniu o europejskiej tożsamości. Szkoda, że ciągle tak mało ludzi to dostrzega, szkoda także, że tak bardzo zaślepieni są oni gospodarczą, a nie duchową kondycją starego kontynentu. To głównie w tej sferze potrzebny jest nam ożywczy zastrzyk i transfuzja. Europa wcale nie potrzebuje więcej pieniędzy, ma ich wystarczająco dużo aby godnie żyć i rywalizować z resztą świata. Europa potrzebuje dziś duchowej rewolucji.

Ale wróćmy do filmu. Piękna jest to opowieść. Wzrusza, uczy i bawi jednocześnie. Calvary, oczywiście zachowując wszelkie proporcje, jest idealną kopią dzisiejszej chrześcijańskiej Europy pogrążonej w chaosie i buncie przeciw chuj wie czemu. Jest to film niezwykle wyważony, odważny w swoim głównym przekazie, ale jednocześnie spoglądający na ogół zagadnienia w sposób iście sarkastyczny, a nawet niekiedy humorystyczny. Humor ten rzecz jasna jest głównie czarny, typowo wyspiarski, ale to tylko podnosi jego rangę w moich oczach. Małe irlandzkie miasteczko i jego mieszkańcy są lustrzanym odbiciem dzisiejszej Brukseli, Paryża, Londynu, Berlina, jak i naszej pędzącej ślepo za ich cieniem Warszawy (niestety). Jest naszpikowany wieloma odnośnikami, także współczesną symboliką odnoszącymi się do aktualnych niepokojących zjawisk. Bardzo wymowne jest w tym filmie spalenie kościoła, oraz bezrefleksyjna reakcja lokalnej społeczności. Użeranie się osamotnionego księdza - strażnika wartości, ze swoimi grzesznymi "wiernymi" przypomina mi dzisiejszy świat w jakim na co dzień funkcjonuję i w którym coraz trudniej jest mi się odnaleźć. W końcu sam finał opowieści, szalenie smutny i piękny zarazem. Smutny - bowiem niesprawiedliwie umiera jedyne definiowalne w tej opowieści dobro, zaś piękne dlatego, bo mimo wszystko daje ono nadzieję na przebudzenie i odrodzenie się tego dobra w ludziach nie tyle złych, co zwyczajnie zagubionych. Śmierć w Calvary ma zaiste, głęboki sens.

Film ten przybiera więc z mojej ocenie kształt mentalnego drogowskazu stojącego na pustyni bezideowej rozpusty i permanentnego zepsucia. Osobiście, jako ten nieco bardziej zaangażowany politycznie i ideologicznie, ale również jako grzesznik, dostrzegam w nim wielką siłę i moc przekazu, którymi należy się dzielić i które wypadałoby dziś promować. Calvary jest pewnego rodzaju budzikiem, donośnym dzwonkiem, którego zadaniem jest wybudzenie ze złego snu otumanionej fałszywymi hasłami ludzkości. Multum mądrości, świetny wyspowy klimat i irlandzkie krajobrazy, wspaniała, celtycka muzyka autorstwa Patricka Cassidy (pisząc ten tekst już chyba piętnasty raz słucham zapętlonego OSTa i ciągle mi mało), nienaganna gra aktorska, charyzma i poprawne zobrazowanie charakterów wszystkich postaci, co tu więcej pisać, świetna robota panie reżyserze. Z pewnością wrócę do Calvary przy okazji rocznych podsumowań. Szkoda tylko, że dotąd nie znalazł się jeszcze żaden polski dystrybutor, który miałby odwagę pokazać ten film rodzimemu odbiorcy. Może się boją? Może nie rozumieją? Sam nie wiem. Wiem za to jedno. Na napisach końcowych chciałem wykrzyknąć na cały głos: Europo, obudź się wreszcie! Niech Bóg będzie z Tobą.

5/6

IMDb: 7,5
Filmweb: 7,0


poniedziałek, 31 października 2011

Wóz albo przewóz

Zaparkowany
reż. Darragh Byrne, IRL, FIN, 2010
90 min.




Za dzieciaka, jak na typowego chłopca przystało, miałem wręcz destrukcyjnego fioła na punkcie samochodów. Począwszy od zbierania matchboxów i innych blaszanych modeli dostępnych tylko za dolary w Pewexie, przez wieszanie w pokoju na ścianie cudem zdobytych plakatów z samochodami, a na wkuwaniu na pamięć wszystkich marek i modeli kończąc. A trzeba powiedzieć, że były to trudne czasy dla młodego miłośnika motoryzacji, bowiem w naszej smutnej rzeczywistości przełomu PRL/Okrągły stół, większość z tych zagranicznych czterokołowych cudów techniki, była dla mnie dostępna tylko za pośrednictwem zdjęć w Młodym Techniku lub w zagranicznych prospektach.

Uwielbiałem też siedzieć godzinami za fajerą w samochodach ojca, prywatnie także samochodziarza, tyle, że z zawodu. Wirtualnie prowadziłem jego duże Fiaty i Polonezy po bezdrożach dziecięcej wyobraźni, a gdy tylko dorosłem do pedałów w podłodze, robiłem to już tak jak kodeks drogowy nakazał. Z tą różnicą, że nielegalnie (miałem może ze dwanaście lat). Dziś sam już jestem dużym chłopcem i… nadal mam fioła na punkcie samochodów. Może już nie tak obsesyjnego jak kiedyś, ale i tak chcąc nie chcąc, znam je wszystkie na pamięć. Gdybym miał taką głowę do nauki, dziś pewnie robiłbym coś innego.

W zasadzie to nie wiem po co to wszystko piszę. Zwyczajnie nie miałem pomysłu na wstęp. Chciałem tylko doszukać się wspólnego mianownika pomiędzy moim motoryzacyjnym odchyłem, a głównym motywem w filmie Zaparkowany. I to też tak tylko z przymrużeniem oka oraz trochę na siłę. Mnie za dzieciaka nie można było wypędzić z samochodu, bo szukałem w nim realizacji swoich szczeniackich marzeń, a głównego bohatera filmu, Freda Daly (Colm Meaney), w samochodzie trzymała siłą tylko trudna sytuacja życiowa oraz materialna.

No tak to się w życiu czasem układa, że się nic nie układa. Nasz Fred po śmierci ojca, postanowił na stare lata wrócić z Londynu do swojego rodzinnego Dublina. No ale nie miał dokąd. Rodzinny dom sprzedany, stałego meldunku nie ma, co za tym idzie zasiłku również. Gdzie więc się podziać? Pozostała mu tylko stara Mazda 626, trochę gratów i nabrzeżny parking w bliżej nieokreślonym miejscu w roli posesji. Nie jest to jednak film o samochodach. Nie ma w nim nic, bądź prawie nic, co rajcowało by fana zapachu spalin i gangu ośmiocylindrowego silnika. A jednak oglądając go, coś tam mi się w środku z raz czy dwa przelało.

Zaparkowany to debiut reżyserski kompletnie nieznanego mi człowieka, Darragha Byrne’a. Bardzo dziwna koprodukcja irlandzko... fińska. Jak już wspomniałem przed sekundą, to nie jest film dla fanów czterech kółek. To, że moja szczeniacka spalinowa fanaberia odezwała się w czasie projekcji o niczym jeszcze nie świadczy. To w istocie dramat i kino społeczne w jednym. Film o relacjach międzyludzkich, o szorstkiej przyjaźni pomiędzy starszym panem po przejściach, a buntowniczym szczeniakiem błądzącym po zakazanych rejonach ze strzykawką w żyłach. Przyjaźń, która pokonuje bariery wieku i przynależności do różnej grupy społecznej. W końcu przyjaźń, która czerpie od siebie nawzajem życiowe prawdy i zmienia na lepsze naszych głównych bohaterów.

Jest to bardzo sympatyczna opowieść o pokonywaniu trudności losu i próbie dostosowania się do smutnych realiów dnia codziennego. Typowe brytyjskie podejście do dramatu jednostki z elementami czarnego humoru. Trochę podobny do opisywanego chwilę wcześniej Tyranozaura, choć zdecydowanie od niego lżejszy. Mimo smutnych momentów zaraża optymizmem i bawi. Tak zwyczajnie czułem się dobrze w jego towarzystwie podczas półtoragodzinnej projekcji w skrzypiącym fotelu. Duża w tym zasługa odtwórcy głównej roli, Colma Meaneya. Nie sposób się z nim nie zaprzyjaźnić. Z jego Mazdą w sumie także. Stara, zupełnie bezjajeczna, typowa dla szarego Kowalskiego bez motoryzacyjnych pasji. W życiu bym jej zdjęcia nie powiesił na ścianie, nigdy też do niej nie wzdychałem, a mimo to, cholernie się z nią zaprzyjaźniłem.

4/6

IMDb: 7,1
Filmweb: 7,0

sobota, 17 października 2009

Bardzo osobisty

Nic osobistego
reż. Urszula Antoniak, HOL, IRL 2009
85 min.


Debiut filmowy mieszkającej na stale w Holandii Urszuli Antoniak, otworzył moją przygodę z 25 Warszawskim Festiwalem Filmowym. Festiwalem który jest moim oknem na świat. Dzięki oglądanym na nim filmom, podglądam innych ludzi mieszkających w innych szerokościach geograficznych i myślących inaczej niż ja. Wszech powtarzająca się inność pozwala mi na lepsze zrozumienie świata oraz zawiłości jednostki ludzkiej. Nic osobistego pokazał mi jednak trochę inną inność.

Surową i wynaturzoną, nasączoną w emocjonalnym sosie przyrządzonym z mieszanki poczucia krzywdy i pragnień. Inność dziwnie mi znajomą.

Urszula Antoniak zajrzała z kamerą do wnętrza dwójki głównych bohaterów i poszukała wspólnego mianownika pomiędzy dwoma, przynajmniej w teorii, niekompatybilnymi ze sobą charakterami. Bardzo oryginalnymi trzeba zaznaczyć.

Rudowłosą Anne poznajemy w momencie ostatecznej rozprawy ze swoją przeszłością. Zdejmując pierścionek z ręki na tle pustego mieszkania, oddziela grubą kreską cały dorobek emocjonalny jak i materialny swojego życia. Opuszcza Holandię i wyrusza z namiotem oraz spakowaną w plecak do Irlandii, gdzie włócząc się bez celu po surowych i zimnych krajobrazach Connemary zdaje się rozprawiać z własnym sumieniem, jak i duchowym niepokojem.

Nic o niej nie wiemy. Jest tylko przyroda i dziewczyna o rudym kolorze włosów starająca się jakoś przetrwać w tych dość trudnych okolicznościach natury. Podczas wędrówki znajduje malowniczo usytuowany na półwyspie dom, który postanawia zwiedzić, trochę w nim pomieszkać, by na koniec pozostawić niespodziankę dla nieobecnego gospodarza.

Jego mieszkaniec – Martin, to z kolei podstarzały wdowiec. Samotnik zapewne z wyboru, który wiedzie w tym trudnym środowisku niczym specjalnie nie wyróżniające się życie. Raczy się dobrą kuchnią, winem i muzyką.

Los szybko krzyżuje ich drogi. Oziębła i zamknięta w sobie Anne nie pozwala na wymianę jakiejkolwiek informacji z ciekawskim Martinem, lecz propozycja wyżywienia w zamian za pracę w ogrodzie zmiękcza nieco jej stanowisko. Zgadza się na współpracę pod jednym warunkiem. Żadnych pytań, żadnych poufałości, mów do mnie „ty”.

Zaczynamy obserwować interesującą grę między dwoma podzielonymi różnicą wieku samotnikami skąpanymi jednocześnie w ciszy i muzyce. Anne jest dobrym pracownikiem ale konsekwentnie unika jakiegokolwiek zbliżenia do ciągle zainteresowanego nią Martina.

Wybór jakiego dokonali z czasem zaczyna stwarzać im coraz to większe problemy. Nie mogący pogodzić się z nie dającą mu spokoju niewiedzą Martin, postanawia udać się potajemnie do Amsterdamu próbując dowiedzieć się czegoś więcej o kobiecie, która wywróciła mu na starość jego życie. Tej z kolei zaczyna coraz bardziej doskwierać wyobcowanie i ciążyć jej samotność której tak bardzo przecież potrzebowała i której bezgranicznie się poświęciła.

Jak w sumie można było się od samego początku spodziewać (ale nie jest to jakaś wielka wada filmu) dochodzi w końcu do zbliżenia między naszą dwójką współmieszkańców. Aczkolwiek zachowywanie się wbrew samym sobie wiele ich kosztuje. Nie mniej jednak z zachowaniem minimum dystansu, okazują sobie odrobinę ciepła i człowieczeństwa.

Urszula Antoniak w umiejętny i dość zaskakujący sposób rozprawia się z ich podmiotowym zobowiązaniem znanym z początku filmu. Samotnik będzie nim zawsze do końca życia. Bez względu na dokonane wybory. To bowiem stan umysłu i wewnętrznych potrzeb okraszonych indywidualnymi cechami charakteru, a nie realne i zewnętrzne fizyczne posiadanie kogoś w danej chwili lub też nie.

W Nic osobistego rozprawiamy się zatem z definicjami ludzkich wyborów pomiędzy samotnością z wyboru, a tą nabytą i narzucaną na nas z góry przez los. Antoniak starała się pokazać nam ich następujące po sobie konsekwencje i skutki. Plusy i minusy. I powiem szczerze, że nawet jej się to udało. Mądry film.

4/6